Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Apokalipsa w Prusach Wschodnich. Okrucieństwo wojny, śmierć, zniszczenie, nadciągający Sowieci i polskie początki na Warmii i Mazurach. Dziennik z Prus Wschodnich to niezwykłe świadectwo lekarza – niosącego pomoc każdemu bez względu na jego narodowość. Niemcom, Polakom, Sowietom… To opowieść o tym, jak pozostać człowiekiem w czasach schyłku i katastrofy. Zobacz więcej
“Wokół mnie tylko chwasty, gruz i ruiny. Tylko niebo pozostało takie samo. I zadaję sobie pytanie, do której z obu rzeczywistości właściwie przynależymy.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Hans Graf von Lehndorff, Ostpreußisches Tagebuch. Aufzeichnungen
eines Arztes aus den Jahren 1945–1947
© Verlag C.H. Beck oHG, München, 2006
© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA, 2013
© Copyright for the Polish translation by Zdzisław Owczarek, 2013
TŁUMACZENIE Z NIEMIECKIEGO Zdzisław Owczarek
WERYFIKACJA TŁUMACZENIA I REDAKCJA Ewa Czerwiakowska
KOORDYNACJA I REDAKCJA Hanna Antos
KONSULTACJA HISTORYCZNA I POSŁOWIE prof. dr hab. Piotr Madajczyk, Instytut Studiów Politycznych PAN
KWERENDY IKONOGRAFICZNE Ewa Czuchaj
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERIIrzeczyobrazkowe.pl
SKŁAD KOMPUTEROWY, PRZYGOTOWANIE ZDJĘĆ TANDEM STUDIO
NA OKŁADCE Königsberg, 1945. Fot. Ullsteinbild / BE&W
PARTNER WYDANIA
Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
WYDANO Z FINANSOWYM WSPARCIEM
Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej
HERAUSGEGEBEN MIT FINANZIELLER UNTERSTÜTZUNG
der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11
e-mail:ok@karta.org.pl, www.karta org.pl
Wydanie I
Warszawa 2013
ISBN 978-83-61283-95-9
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Kres epoki, ogarniający wszystko i wszystkich, jest zawsze także przeżyciem indywidualnym. Hans von Lehndorff doświadczył go w Prusach Wschodnich w kwietniu 1945. „Płyniemy pośrodku strumienia lawy, która spływa na ziemię z jakiejś złowrogiej planety” – odnotował swoją obecność w Königsbergu po wkroczeniu wojsk sowieckich, postrzegając siebie jako jednego z niezliczonych statystów na scenie wielkiej historii. W momencie rozpoznania swojej nic nieznaczącej i kruchej obecności objawił mu się ocalający imperatyw: „Otwórz tylko oczy i patrz”. Ów nakaz odczytujemy po latach jako motyw przewodni Dziennika z Prus Wschodnich.
Hans von Lehndorff, potomek starego rodu pruskiej szlachty, urodził się w 1910 roku w saksońskim Graditzu, zaś od dwunastego roku życia sceneria jego dzieciństwa sytuowała się w Trakehnen w Prusach Wschodnich, majątku ze słynną stadniną koni. Drugą siedzibą rodziny, a zarazem miejscem wielokrotnych wakacyjnych pobytów, była posiadłość Januschau (Januszewo) na Mazurach, skąd pochodziła matka autora, również wywodząca się ze znanej rodziny szlacheckiej. Po maturze we wschodniopruskim Gumbinnen Lehndorff postanowił podjąć studia medyczne. Rozpoczął je jednak dopiero dwa lata później, po kilku semestrach prawa w Genewie, Paryżu i Oksfordzie, dokąd wysłali go rodzice, „by rozejrzał się po świecie” – jak zapisał w swej wspomnieniowej książce1. Medycynę zgłębiał w Königsbergu, potem w Monachium i Berlinie.
Był lekarzem z powołania, co zasadniczo determinowało jego miejsce wśród ludzi: pacjenta nie traktował jako „przedmiotu medycznych zabiegów”, lecz powierzonego mu „człowieka z ciałem i duszą” – jak odnotował. Jednak początek jego pracy zawodowej przypadł na okres panowania nazistów. Nieprzypadkowo już w 1938 roku, po zakończeniu studiów i rocznym okresie asystentury w berlińskim szpitalu, przeniósł się do Insterburga, niewielkiego miasta w Prusach Wschodnich, gdzie dostał posadę w Szpitalu Miejskim i Powiatowym. Pewną rolę w tej przeprowadzce odegrało pragnienie powrotu do wyidealizowanej krainy dzieciństwa, jednak równie ważnym motywem była decyzja odsunięcia się od centrum nazistowskiego reżimu. We wschodniopruskiej prowincji Lehndorff zdołał do końca zachować stosunkową niezależność: jako obywatel totalitarnego państwa, ale także jako lekarz, który mógł sobie pozwolić na niewykonywanie zleceń niezgodnych z jego sumieniem.
Niewątpliwie był przeciwnikiem reżimu – skutecznie unikał zachowań konformistycznych, a także odnalazł własną formułę na obcowanie z opresyjną rzeczywistością. Podporą i drogowskazem były dlań cytaty z Biblii, wydawane przez istniejącą do dzisiaj w ramach Kościoła ewangelickiego wspólnotę braci morawskich, czyli herrnhutów. W broszurach z biblijnymi cytatami przeznaczonymi na każdy kolejny dzień roku znajdowały się puste kartki na notatki. Na nich umieszczał zapisy swego dziennika. Pierwsze – opublikowane – pochodzą właśnie z Insterburga i stanowią swego rodzaju introdukcję do najbardziej dramatycznego okresu königsberskiego.
Dziennik, opatrzony w podtytule skromnym dodatkiem „zapiski lekarza”, powstał krótko po wojnie, już na Zachodzie. Nie wiadomo, w jakim stopniu autor przejął in extenso sporządzane na gorąco notatki, na ile zaś uzupełniał je z pamięci. Niemniej jednak uznał dziennik za najbardziej nośną formułę przekazania doświadczeń z lat 1945–47. Nie ma tu najdrobniejszej nawet wzmianki o przyszłym czytelniku, Lehndorff spisuje wyłącznie dla siebie własną kronikę wydarzeń. Świadom jest przy tym ich apokaliptycznego wymiaru.
To, co odróżnia zapis Lehndorffa od innych kronikarskich świadectw, wywodzi się z niezwykłej osobowości tego diarysty. Nadchodzący moment historii jest wyzwaniem – w planie metafizycznym, ale też na płaszczyźnie konkretnych obowiązków w codzienności oblężonego miasta-twierdzy. Nieuchronne oblicze „zwycięstwa 1945 roku”, jakie objawia się w Königsbergu, nie jest dla Lehndorffa przypadkiem czy zbiegiem okoliczności, lecz konsekwencją, Bożym wyrokiem. Próżno jednak szukać w Dzienniku roztrząsania win, rzucania oskarżeń czy rachunku krzywd – wszystko to mieści się już w samym rozpoznaniu „sądu nad światem”, jest poniekąd oczywiste. „Im bardziej rozprzestrzeniały się przerażające nowe Niemcy, tym mocniej zawężała się przestrzeń prywatnego życia i nie miałem już żadnych wątpliwości, że świat, w którym się urodziłem i za który czułem się współodpowiedzialny, ginie bez reszty…” – odnotował jeszcze kilka lat przed końcem wojny2. W końcowym jej momencie konfrontowany jest nie tylko z barbarzyństwem przeciwnika, lecz również ze wszechogarniającym rozpadem w gronie „swoich”, dramatyczną destrukcją, która redukuje jednostkowe zachowania do walki o nagie przetrwanie.
Topografię Dziennika wyznacza trasa wschodniopruskich peregrynacji Lehndorffa – tych podejmowanych spontanicznie, zgodnie z wewnętrznym impulsem, podczas kolejnych ucieczek, a także przymusowych, w kolumnie niemieckich więźniów pojmanych przez sowieckie wojska. Ta odyseja prowadzi go śladami dzieciństwa i życia przed katastrofą, zwłaszcza na ziemiach zajętych już przez Polaków, w okolicach Susza, gdzie zna on „każde drzewo”. Rejestruje swoją obecność w miejscach tych samych, a zarazem drastycznie zmienionych, bo naznaczonych piętnem wojennego spustoszenia i powojennych dewastacji zwycięzców. Rzeczywistość pęka na dwie części, przeszłą i teraźniejszą, połączone tylko cienką nitką świadomej tożsamości obserwatora.
Miesiące spędzone w Königsbergu, najpierw oblężonym mieście-twierdzy, potem w obozie internowania, a wreszcie „na wolności”, w prowizorycznie urządzonym „niemieckim” szpitalu, skazują Lehndorffa na bezustanne obcowanie z umieraniem. Doświadcza tu własnej bezsiły, mając poczucie, iż medyczne i ludzkie powinności wypełnia zaledwie na najbardziej elementarnym poziomie. Nakaz pomocy, trud przetrwania, potrzeba zachowania resztek godności, poczucie wspólnoty z podobnie myślącymi i czującymi – tylko to określa godzinę po godzinie. Sama myśl o powrocie do „normalności” napawa Lehndorffa przerażeniem. W obliczu niezliczonych wariacji bezsensownej śmierci własne istnienie objawia się jako rodzaj zdrady wobec umarłych. Dopiero po kolejnej karkołomnej ucieczce z Königsbergu na tereny przyłączone już do Polski spotyka się z innymi niemieckimi niedobitkami, wysłuchuje innych historii o śmierci i ocaleniu i niejako zwolniony zostaje z winy ocalonego. Pomaga mu w tym wiara w zbawczą moc wybaczania – również wybaczania sobie.
Wydawałoby się, iż postawę Lehndorffa można określić tyleż pojemną co ogólnikową formułą „głęboka religijność”. Jednak jego obecność w świecie zapisana na kartach Dziennika nie pozwala poprzestać na takim opisie – jest to doświadczenie człowieka, który całym swym istnieniem przyjmuje kolejne wyzwania, pamiętając o istnieniu nadrzędnego, metafizycznego porządku. Zachowuje przy tym dystans, poczucie humoru, nierzadko ironię. Głęboka akceptacja własnego miejsca nie oznacza jednak ograniczenia jednostkowej wolności ani biernego przyzwolenia na zrządzenia losu. Lehndorff jest zaangażowanym uczestnikiem i wrażliwym obserwatorem jednocześnie, jest działającym „ja”. Wybór pozostaje zawsze – świadczą o nim wielokrotne ucieczki, podejmowane nierzadko wbrew racjonalnym przemyśleniom. Wątpliwości topnieją jednak wobec poczucia prowadzenia przez siłę wyższą.
Wobec takiego duchowego zaplecza Dziennik nie może pozostać jedynie zapisem wielkiej katastrofy i rozpadu świata. Lehndorff ponosi porażki, przeżywa destrukcję hierarchii wartości, doświadcza niegodnych zachowań innych, zmaga się z postępującą redukcją własnych sił i zanikiem woli, kilkakrotnie zdaje się stać nad przepaścią. Jest jednak źródło, z którego bezustannie czerpie. Sięga do cytatów z Biblii, które są dlań jak kostur wędrowca, dają mu pewność wyższego sensu i każą ciągle od nowa osiągać dystans konieczny do przeżycia w godności. Choć pozostaje zanurzony w istnieniu, gdzie dotykają go bezmierne ludzkie cierpienia, zdrady i podłości, a w końcu i własna słabość, to przecież porusza się też w innym wymiarze, w innej, chroniącej go rzeczywistości. To ona pozwala mu doświadczać niepojętego – choć w jego świadectwie wiarygodnego – metafizycznego ładu. Stąd zresztą wypływa też poczucie wielkiej wartości życia.
Manuskrypt Dziennika z Prus Wschodnich powstał już w 1947 roku, jednak jego pierwsze wydanie książkowe przypadło dopiero na rok 1960 i pozostało niemal bez echa. Rok później tekst opublikowała monachijska oficyna Biederstein, bez wielkich nadziei na wydawniczy sukces. Tymczasem przez kilka miesięcy sprzedano ponad 100 tysięcy egzemplarzy, a Dziennik przez wiele tygodni zajmował pierwsze miejsce na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”. Autor pracował wówczas jako ordynator szpitala w Bad Godesbergu pod Bonn. I niemal nie dziwi fakt, że zrezygnował z wydawniczych tantiem, przeznaczając je na budowę świątyni dla pielgrzymów w burgundzkim Taizé. Podobnie oczywista wydaje się informacja, że wśród rozlicznych gości, dla których dom Lehndorffa w Godesbergu stał zawsze otworem, napotkać można było niemało intelektualistów i artystów z Polski.
Na starym planie Königsbergu z 1931 roku można dokładnie prześledzić tropy Lehndorffa w mieście – widnieją tu szpitale, do których po kolei trafiał, ulice, którymi chodził, urzędy pocztowe, w których w 1945 roku urządzano punkty opatrywania rannych, zaznaczony jest nawet most Drewniany na Pregole. Takie poszukiwanie śladów przypomina odkrywanie zaginionej Atlantydy – w dzisiejszym Kaliningradzie nie pozostało nic ze świetności dawnej pruskiej metropolii, a na miejscu królewskiego zamku straszy absurdalną brzydotą rozpadający się betonowy kloc dawnej siedziby sowietu. Dziennik utrwalił moment kresu pewnego świata. Jednak w swym historycznie osadzonym zapisie Hans von Lehndorff dotarł do rozpoznań uniwersalnych – te zaś odnoszą się do ludzkiej egzystencji naznaczonej piętnem tymczasowości. W Dzienniku nie ma nic ważniejszego niż kolejna chwila – zaraz przeminie, a jednak zawiera w sobie całą wieczność. Trzeba tylko otworzyć oczy.
Ewa Czerwiakowska
1 Hans Graf von Lehndorff, Menschen, Pferde, weites Land, Biederstein Verlag, München 1980.
2 Hans Graf von Lehndorff, Die Insterburger Jahre. Mein Weg zur Bekennenden Kirche, Verlag C.H. Beck, München 1991.
Relacja ta została spisana już przed laty, po części na podstawie zachowanych zapisków dziennika, po części zaś w odwołaniu do ciągle żywej pamięci. Do tej pory autor wstrzymywał się z publikacją, gdyż brakowało mu niezbędnego dystansu. Z czasem wydarzenia tamtych dni stały się historią, a to, co osobiste, wykroczyło poza granice osoby. Dlatego teraz podjęta zostaje próba upublicznienia przeżyć, nawet jeśli trzeba będzie na nowo obcować z dawnym bólem.
Niechby te stronice pomogły zrozumieć cząstkę przeszłości i służyły życiu, które każdego dnia stawia nam nowe wymagania.
H.L.
Lato 1944 do 12 stycznia 1945
Zanim przez te ziemie przetoczyła się wojenna nawałnica, moje ojczyste Prusy Wschodnie raz jeszcze ukazały się w całym swym zagadkowym przepychu. Chłonąc wszystkimi zmysłami te ostatnie miesiące, można było odnieść wrażenie, że nigdy dotąd światło nie było tu tak silne, niebo tak wysokie, a dal tak rozległa. Zaś nieuchwytne, wyczuwane drgnieniem duszy, piękno krajobrazu objawiało się z wyrazistością możliwą tylko w godzinie pożegnań.
Zwiastuny katastrofy dawały się zauważyć już w ostatnich dniach czerwca 1944 – lekkie, ledwo wyczuwalne tąpnięcia, jakby echo dalekiego trzęsienia ziemi, od którego drżała zalana słońcem kraina. Potem nagle drogi zapełniły się uchodźcami z Litwy, a na przełaj przez dojrzałe do żniw pola ciągnęło bezpańskie bydło, pchane tym samym, nieprzezwyciężonym parciem na zachód.
Trudno było jeszcze pojąć, co właściwie się stało, ale nikt nie śmiał otwarcie wyrażać swych skrytych obaw. Jednak kiedy przeszło lato i bociany zaczęły sposobić się do odlotu, nie można już było ukrywać prawdy o tym, co nadchodzi. We wszystkich wsiach widziało się ludzi wpatrzonych w niebo, na którym krążyły te wielkie, znajome ptaki, jakby tym razem miało to być ostatnie pożegnanie. I patrząc na nie, chyba każdy musiał pomyśleć to samo: „No tak, wy odlatujecie! A my? Co będzie z nami, z naszą ziemią?”.
Wkrótce potem wzdłuż biegu rzek zaczęły nadciągać ogromne stada bydła i gromadziły się w płaskiej dolinie, poprzecinanej wieloma zakolami Pregoły. Przepędzone ze wschodnich części prowincji stały teraz tysiącami na rozległych łąkach, tworząc spektakularne widowisko. Na razie było tam dość paszy. Każdemu jednak, kto podszedł bliżej i przyjrzał się pojedynczym zwierzętom, już teraz ściskało się serce. Pozbawione stadnych instynktów ciągnęły przez okolice, w człowieku widziały wroga, tratowały ogrodzenia, z impetem pustoszyły zagrody i sady, ogołacając z liści krzewy i drzewa. Wyglądało, jakby przybyły z krainy całkowicie pozbawionej porządku, choć po wielu z nich widać było jeszcze, że pochodzą z przednich hodowli. Utraciły jednak już to, co je chroniło, co czyniło z nich stado.
Nocami widać było w rzędzie jak na mapie miasta graniczne na wschodzie. Memel, Tilsit, Schirwindt, Eydtkuhnen – raz po raz rozświetlane wybuchami bomb najjaśniejsze punkty na ciągnącej się łukiem z północy na południe linii natarcia. Aż któregoś dnia nadeszła wiadomość, że nikt już nie broni granic. Przeciwnik przekroczył je na głębokość 20–30 kilometrów, a potem front znów się zatrzymał. Nikt nie wiedział, co się dzieje na tyłach. Można było jedynie mieć nadzieję, że nikt tam nie został, bo z wysuniętych na wschód miejscowości, które wojska nieprzyjacielskie zajęły na krótko, a potem się z nich wycofały, docierały mrożące krew w żyłach wiadomości.
Jeszcze przez parę dni wszystkie drogi były widownią nieopisanej gehenny uchodźców, aż nagle nastał spokój, niemal niepojęty spokój. Zamilkło dudnienie frontu, wygasły pożary, nocami nie słychać było nawet bombowców. Opuszczona ziemia, zagrody i wioski trwały jak zaczarowane w blasku tej niebywałej jesieni, dostarczając doznań o niezmierzonej głębi tym nielicznym, którzy wrócili z powiatów bardziej wysuniętych na zachód, by zabrać coś jeszcze z domu albo oporządzić zwierzęta.
Upiorna cisza panowała jeszcze po listopadowych nawałnicach, które ogołociły całą okolicę, potem zaś mróz oszronił ostatnie trawy na łąkach. W promieniu wielu mil widać było teraz na polach, drogach i torach kolejowych stojące pojedynczo lub w grupkach zdziczałe krowy, niezdolne już do marszu, z wyschniętymi wymionami i sterczącym grzbietem. Miały w sobie coś groźnego i oskarżającego zarazem. A kiedy spadł pierwszy śnieg, jedna po drugiej bezgłośnie osuwały się na ziemię.
Nadeszło Boże Narodzenie, a ci, którzy jeszcze byli w domu, świętowali je prawie tak, jak w czasach pokoju. Organizowano nawet polowania, a ludzie spotykali się, chcąc jeszcze raz utartym zwyczajem wspólnie zakończyć rok.
Czternaście dni później wszystko się skończyło. Rosjanie odczekali trzy miesiące, żeby przygotować ostatni szturm, teraz zaś uderzyli z całą siłą.
13 stycznia
Rankiem, około siódmej budzi mnie miarowy huk i dudnienie. Drżą szyby w oknach. Mam wrażenie, jakby wokół domu stało wiele ciężkich pojazdów z pracującymi bez ustanku silnikami. W szarówce trudno cokolwiek zobaczyć. Stoję przy oknie i zbieram myśli. To może oznaczać tylko koniec.
Koło południa huk staje się tak silny, jak odgłos schodzącej lawiny. Podmuchy powietrza zapierają dech. Ludzie wymieniają znaczące spojrzenia i próbują pocieszać się wizją, że jest to na pewno działanie naszej nowej Wunderwaffe.
Potem zupełnie nieoczekiwanie nastaje cisza. O zmierzchu nadlatują samoloty. Trzy–cztery myśliwce wypadają spod szarych, zimowych chmur i ostrzeliwują dworzec i lotnisko. Nadlatują kolejne maszyny. Wywiązuje się walka powietrzna. Po kilku minutach groza mija.
17 stycznia
Rosjanie przebili się w wielu miejscach i prą naprzód. Gumbinnen płonie. W nocy cały wschód jest jednym wielkim morzem ognia. Pojedyncze samoloty nadlatują aż do nas i zrzucają race świetlne na spadochronach. Wszystkich znajdujących się jeszcze w budynku pacjentów przenieśliśmy na najniższe piętro.
18 stycznia
Można jeszcze telefonować. Rozmawiałem z matką i starszym bratem, który właśnie przyjechał do domu na urlop z południowego odcinka frontu wschodniego. Są w trakcie przygotowywania konwoju uchodźców. Dzieje się to po kryjomu, gdyż nie ma jeszcze oficjalnego zezwolenia. Ojciec zastanawia się nad zorganizowaniem polowania. Lasy pełne są jak nigdy zwierzyny płowej. Tylko skąd miałby wziąć myśliwych?
19 stycznia
Ewakuacja naszego szpitala w toku. Wszyscy pacjenci pod opieką większości pielęgniarek jadą na Pomorze, gdzie ma się ich rozlokować po prywatnych kwaterach na wsi. Pozostajemy bez pracy. Kilka przedmiotów, które uznaję za wartościowe, pakuję do jednej z wielu tysięcy przygotowywanych od miesięcy skrzyń, w których cały inwentarz miasta ma pojechać na zachód. Skrzynię ładuję na sanki i wiozę na dworzec towarowy. Tam znika pośród setek innych.
W drodze powrotnej zwracam uwagę na pewną panią, która stoi na skraju chodnika w otoczeniu pakunków. Kiedy powoli ją mijam, zwraca się do mnie: „Ach, może zechciałby pan polecić mi jakąś firmę spedycyjną? Chciałabym wywieźć stąd moje antyczne meble. Ledwo zdołaliśmy je wydostać z Gumbinnen, ale żołnierze, którzy mi pomogli, nie mogli mnie zabrać dalej. To są wszystko wartościowe meble, które dwa lata temu z powodu bombardowań przewiozłam z Wuppertalu do znajomych w Gumbinnen. To tutaj, to tylko drobiazgi, duże rzeczy stoją tam, na podwórzu”. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, żeby się im przyjrzeć. Jest to osiem sztuk wielkich mebli, między innymi dębowy kredens, który waży co najmniej dziesięć cetnarów.
Dziwię się, jak udało się jej wywieźć to wszystko z płonącego miasta, otoczonego z trzech stron przez wroga. Potem stajemy znowu na krawężniku i próbujemy zatrzymać któryś z przejeżdżających z szaleńczą prędkością wojskowych pojazdów, gdyż znalezienie działającej jeszcze firmy spedycyjnej nie jest już chyba możliwe. Jednocześnie nieśmiało próbuję nakłonić tę panią do wyjazdu bez mebli. Ale ona nie chce o tym słyszeć. Jej mąż poległ, dzieci nie ma, dom został zniszczony – te rzeczy są wszystkim, co posiada i do czego jest przywiązana.
Jeszcze w trakcie naszej rozmowy, nad miastem ukazują się lecące na niskiej wysokości ciężkie samoloty. Nie wierzę własnym oczom, widząc, jak wszyscy żołnierze błyskawicznie znikają z ulic i kryją się w okolicznych domach. Zostają tylko cywile. Ale po chwili tam, w górze, zaczyna już błyskać i terkotać. Ach tak! To Rosjanie! I to tak blisko! Za dnia nie widzieliśmy ich jeszcze z takiej odległości. Zataczają łuk i ostrzeliwują dworzec. Wreszcie odzywa się nasza artyleria przeciwlotnicza. Ciężkie maszyny, którym towarzyszą myśliwce, unoszą się i opadają jak statki na pełnym morzu, i zawracają na wschód.
Olbrzym cofa swe macki, jakby się sparzył. Brama stoi już jednak otworem. W drodze powrotnej do szpitala czuję powiew lodowatego wiatru. Po południu panuje kompletna cisza. Tylko wysoko na niebie niewidoczne samoloty ciągną za sobą zamaszyste smugi. Idę w słońcu przez głęboki śnieg jeszcze raz przez Turnierplatz nad Węgorapą. Jemiołuszki wydziobują z krzaków czerwone jagody. Nikogo tutaj nie ma. Wszyscy już się pożegnali.
Wieczorem, po zmroku, jestem jeszcze raz w naszym kościele. Od nalotu bombowego minionego lata przychodziliśmy tutaj codziennie na wieczorne nabożeństwo. Drzwi są wyrwane, od głównego wejścia ciągnie się między ławkami zaspa śnieżna. Siadam pod amboną i na pożegnanie śpiewam: „Tyś na ziemi mą najpiękniejszą ozdobą i klejnotem, Jezu Chryste, Panie mój, Tobie chcę się powierzyć”1.
20 stycznia
Idę rozejrzeć się na dworzec i widzę, że meble pani z Zachodu jeszcze stoją w komplecie. Ona sama zajęta jest pakowaniem mniejszych przedmiotów w poręczne paczki, które zamierza wysłać koleją. Odprowadzam ją na dworzec. Roi się tu od ludzi, którzy chcą jeszcze nadać skrzynie i kufry. Stoimy w długiej kolejce przed kasą, kiedy nagle rozlega się huk i szyby z okien lecą nam na głowy. Wszyscy pędzą do wyjścia, spoglądają w górę, szybko się kulą i przyspieszają. Chwytam moją towarzyszkę za rękę i biegniemy. Dziesięć, może dwanaście bombowców – wiszą nad nami w powietrzu jak latawce. Przebiegamy przez plac przed dworcem i wskakujemy do pełnego ludzi okopu. W tym samym momencie rozlega się potężny szum i walą się na nas bomby. Krótki, rozdzierający bębenki w uszach trzask i huk – potem strumień ludzi wylewa się spod ziemi i w okamgnieniu rozpierzcha na wszystkie strony. Obok nas leżą na bruku dwa martwe, parujące konie. Z tyłu podziurawiony jak sito hotel przypomina papierowe kulisy. Wszędzie trzaska ogień. W mojej pamięci niebo przeszywają błyskawice z czasów szczęśliwego dzieciństwa, kiedy to często przejeżdżaliśmy tędy z Trakehnen w drodze na turnieje do Insterburga. Teraz nastał dzień sądu nad światem.
Dworzec chwilowo nie został trafiony. Stoją tam pociągi sanitarne z wieloma rannymi. Nasza obrona przeciwlotnicza tym razem milczała. Podobno lotnisko już ewakuowane.
Idąc Danziger Straße, spostrzegam kolejne nadlatujące bombowce, wskakuję do piwnicy pustego domu i czekam, aż zrzucą bomby, tym razem najwidoczniej bliżej centrum. Po chwili nagle widzę, że wiele z nich lata wahadłowo nad terenem na północny wschód od miasta. Pewnie więc tam przebiega linia frontu. Znów zbliża się do miasta kolejna eskadra. Od zachodu nadlatują trzy myśliwce i lotem nurkowym atakują nieprzyjaciela. Jak klucz dzikich gęsi napadnięty przez sokoły maszyny chybocą się ociężale, szyk się łamie, a potem tuż nad dachami dochodzi do pojedynków. W zaledwie kilkumetrowych odstępach przelatują nad naszymi głowami dwa myśliwce. Ten z tyłu ostrzeliwuje nieprzerwanie ściganą maszynę, z której na naszych oczach zostaje tylko szkielet. Na tle spichlerzy widać wyskakującego pilota – runął na ziemię, zanim otworzył się spadochron. Jego płonąca maszyna leci dalej, a ścigający nawraca ostro w górę.
Rozglądam się i spostrzegam obok mnie Doktorę, naszą młodą lekarkę asystentkę. Właśnie przyjechała z Königsbergu, dokąd wysłaliśmy ją na wypoczynek u rodziców po przebytym ciężkim dyfterycie. Nie wytrzymała tam jednak zbyt długo – targana niepokojem ruszyła okrężnymi drogami i wojskowym transportem dotarła nocą w okolice miasta. Brnąc pod prąd tłumu uchodźców, bliska była zawrócenia, gdyż zapewniano ją, że Rosjanie są już w mieście. Teraz cieszymy się oboje, że udało się jej przedrzeć, choć, prawdę powiedziawszy, nic tu po niej.
Około trzeciej po południu rozlega się buczek – namiastka niedziałających już syren – i wzywa resztę mieszkańców do ostatecznego opuszczenia miasta. Odprowadzamy pozostałe pielęgniarki na dworzec, gdzie stoi pod parą ostatni pociąg, i machamy im z ulgą, kiedy w zapadającym zmroku pociąg powoli opuszcza zagrożony teren dworcowy i wolno toczy się na zachód. Na peronie pozostała z nami pani z Zachodu, która odwiedziła nas już wcześniej w szpitalu i pomogła zataszczyć na dworzec nosze załadowane walizkami sióstr. Tymczasem pożegnała się już psychicznie i fizycznie ze swymi meblami i ze śmiechem obiecuje wyjechać samochodem z miasta przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Wróciwszy do szpitala, najadamy się w kuchni jeszcze raz do syta. Szafy stoją otworem i wszystkiego jest jeszcze po trochu. Od miesięcy każdego dnia w myślach przygotowywaliśmy się do pożegnania, więc teraz nie możemy poddać się smutkom. Ostatnie godziny kończącej się epoki trzeba przeżyć przytomnie i pogodnie. Oto Bóg domaga się zwrotu powierzonych nam wcześniej dóbr i pyta, co z nimi uczyniliśmy.
Późnym wieczorem przyjeżdża po nas szef szpitala swoim samochodem. Za nim podąża ciężarówka Czerwonego Krzyża, na którą ładujemy najcenniejsze sprzęty z sali operacyjnej. Tymczasem znów nadlatują pojedyncze samoloty, zrzucają race na spadochronach i bomby zapalające. Na ulicy stoją ludzie z volkssturmu2 z myśliwskimi śrutówkami i przyglądają się pakowaniu. Na koniec wrzucam na ciężarówkę rower, a potem powoli, omijając gruzy i zwisające druty, wyjeżdżamy z rozjaśnionego pożarami miasta. Około północy jesteśmy w Gerdauen. Chcieliśmy uniknąć tłumu uchodźców i zmierzających w przeciwnym kierunku pojazdów wojskowych, ale nie oczekiwaliśmy, że drogi objazdowe będą aż tak puste. Ani jednego samochodu, ani też najmniejszych oznak, że ktoś jeszcze zamierza bronić Prus Wschodnich od tej strony. Jedzie się tędy już jak przez ziemię niczyją.
Nad ranem, około czwartej, w przejmującym zimnie wjeżdżamy do Königsbergu. Przed naszymi oczami przesuwają się upiorne, zaśnieżone ruiny Sackheimu3. Potem rozchodzą się nasze drogi. Na razie znajduję schronienie u rodziców Doktory w Juditten, na przedmieściach Königsbergu.
Niedziela, 21 stycznia
Promienny zimowy dzień! Ogrody pokryte grubą warstwą śniegu, na żerdziach płotów wysokie śnieżne czapy, dzieci jeżdżą na sankach. Udaję się do centralnego punktu Czerwonego Krzyża przy Kastanienallee i spotykam tam mojego szefa. Przy wielkiej mapie wysłuchujemy wykładu na temat sytuacji militarnej. Jeśli oceniać ją na tej podstawie, nie ma żadnego powodu do obaw. Führer wydał rozkaz utrzymania Prus Wschodnich. Jeśli Rosjanie przedrą się przez Wisłę i odetną prowincję – na tę myśl jeszcze w ogóle nie wpadłem – pozostaje ciągle otwarta droga morska. Słuchamy z nabożeństwem i nikt nie pyta, jak zorganizować ewakuację kilku milionów ludzi w środku zimy.
Izba Lekarska, w której szukam pracy, wysyła mnie na Dworzec Główny, gdzie przybył transport z rannymi cywilami. W okolicach Tapiau jakiś pociąg został zbombardowany albo najechał na minę. Wszystko stało się tak szybko, że nikt nie potrafi powiedzieć, co to właściwie było. Lekarz z kilkoma pomocnicami zajmuje się opatrywaniem rannych i organizowaniem ich transportu do różnych szpitali. Nawiązuję rozmowę z jedną z kobiet, która informuje mnie szeptem, że od południa rosyjskie czołgi dotarły do Elbingu, a pociągi na zachód nie mogą już przejechać. Wstrzymuję oddech – oznacza to koniec wszystkich miejscowości tak bliskich mojemu sercu. Rodzice, brat, siostra i szwagier – do nich moja troska już nie sięgnie. „O, a to partyjniacy z bagażem” – mówi kobieta, kiedy przelatuje nad nami kilka samolotów transportowych. Dzięki Bogu! Mamy ich z głowy! Wreszcie można znowu swobodnie oddychać.
Pojawia się Doktora, żeby mi pomóc. Przed budynkiem dworca gromadzi się coraz więcej uchodźców ze wschodnich części prowincji, czasami w zdumiewających grupach. Nagle na przykład otacza mnie dziesięć Polek, wszystkie tuż przed porodem. U trzech już się zaczyna. Najpierw umieszczamy je w kiosku z gazetami, potem znajduje się dla nich znośna kwatera w baraku dla obcokrajowców za dworcem.
Zmierzcha już, kiedy rowerami wracamy do Juditten. Po drodze przejeżdżamy obok kliniki dla nerwowo chorych i odwiedzamy jej dyrektora, który jako wyższy oficer sanitarny jest w miarę zorientowany w sytuacji militarnej. Zgodnie z jego informacjami Rosjanie nacierają już na linii Dejmy! Linia Dejmy! Jak wspaniale to brzmi! Zastanawiam się, czy nieprzyjacielski kolos po zajęciu tej uroczej dolinki z rzeką w ogóle zauważy, że miały to być umocnienia obronne. Minionej jesieni byli tam robotnicy budujący Ostwall4, wykarczowali parki na zachodnim brzegu, pionowo przekopali zbocza, a miejscowości otoczyli rowami, w których miały powstać stanowiska obrony okrężnej. Teraz to wszystko prawdopodobnie obsadzili ludzie z volkssturmu ze śrutówkami i protezami zamiast nóg.
22 stycznia
Przed południem jestem w Ponarth, na przedmieściu Königsbergu. Tam bowiem, w wielkim przeszklonym pudle restauracji „Südpark” obok browaru powstanie prowizoryczna kwatera dla chorych przybywających z prowincji. W tej chwili stołuje się tu dziennie 3000 robotników. Szef restauracji, którego informuję o planowanych zmianach, jest bardzo zadowolony, bo wyżywienie tak wielu ludzi sprawiało mu zapewne trudności. Chorych jeszcze nie ma, jest tylko paru mężczyzn, którzy z pobliskiej szkoły mają przynieść składowane tam prycze.
Korzystam z wolnego popołudnia, by odwiedzić krewnych w Preylu5. Droga jest jak wymarła. W samotności brnę rowerem przez nietknięty śnieg. Nowe lotnisko, obok którego przejeżdżam, też wydaje się nieużywane. Na polach po prawej i lewej wykopanych jest kilka okopów łącznikowych. Krewnych zastaję jeszcze na miejscu; po dłuższych poszukiwaniach odnajduję ciotkę w jakimś zakamarku pałacu zajętego przez wojsko. Wuj pojawia się później, po powrocie z przejażdżki na swym siwku Jaromirze. Nie podjęli jeszcze ostatecznych decyzji, nie wiedzą też, co postanowiła ich córka mieszkająca 100 kilometrów dalej, z którą nie mogą się już skontaktować telefonicznie.
Spędzamy wspólnie miły wieczór, nie troszcząc się o to, co nas czeka. Nie jest tak ważne, co z nami będzie, skoro już jeden po drugim polegli synowie tego domu, bracia, będący nadzieją tej ziemi, do której jesteśmy przywiązani. Zostaję na noc i śnią mi się najpiękniejsze chwile spędzone w tym domu.
23 stycznia
Rano rozległy plac przed königsberskim Dworcem Głównym zapchany jest uchodźcami. W gęstych rzędach poustawiały się wozy drabiniaste, załadowane spiętrzonymi bagażami, a z bocznych ulic stale nadjeżdżają kolejne, powożone najczęściej przez kobiety. Aż strach pomyśleć, jak się to wszystko skończy. Z zachodu pociągi wracają, bo trasa jest już zablokowana. Pozostaje jedynie szosa do Pillau. Wydaje się jednak, że chwilowo nikogo to nie niepokoi. Wozy spokojnie przemieszczają się ulicami, ostrożnie wyprzedzają inne i próbują włączyć się do jakiejś kolumny.
Pastor Müller z Haberbergu6, którego po drodze odwiedzam, prowadzi mnie do dużego pomieszczenia, gdzie część uchodźców spędziła noc. Jest wśród nich kilku chorych i mam ich obejrzeć. Również tu panuje spokój i porządek jak na ćwiczeniach. Odnoszę wrażenie, że nikt z obecnych nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistego położenia. Jedna z kobiet pokazuje mi nogę z wielkim wrzodem na żylakach. Ma go od kilku lat, ale dotąd brakowało jej czasu na leczenie. Chce to zrobić teraz. Próbuję jej wytłumaczyć, że najpierw powinna wydostać się z Königsbergu, a potem może spokojnie poddać się leczeniu. „Dokąd pani zmierza?” – pytam. Nie wie, wie tylko, że wszyscy mają dotrzeć do Rzeszy. Potem nieoczekiwanie dodaje: „Führer nie zostawi nas pod Ruskimi, prędzej nas zagazuje”. Rozglądam się ukradkiem wokół, ale najwidoczniej nikt w tej wypowiedzi nie widzi nic dziwnego. Boże mój, myślę sobie, gdybyż to do Ciebie mieli tyle zaufania!
W Ponarth znaleźli się chorzy z przytułków w różnych miastach na wschodzie, a ponadto kilka obdartych sióstr, które na łeb na szyję musiały opróżnić oddalony o 50 kilometrów szpital. Lekarz i siostra przełożona wzięli już wcześniej nogi za pas, zabierając ze sobą dwa cetnary masła, o czym donoszą mi zdenerwowane pielęgniarki. Z ciężko chorymi została młoda lekarka.
Moi nowi pacjenci leżą już w łóżkach. Niewielu z nich zdaje sobie sprawę, dlaczego ich tu przeniesiono. Jedzenie mają zapewnione, ja też dostaję iście świąteczny posiłek, jakiego już dawno nie spożywałem. W pobliżu restauracji „Südpark” wynajmuję pokój i zostawiam tam plecak.
Po południu jestem na Maraunenhofie7, żeby pożegnać się z szefem. Chce spróbować przedostać się samochodem przez Elbing i Marienburg na zachód. Podobno do Elbingu dotarło tylko kilka rosyjskich czołgów. Potem jestem znów w Czerwonym Krzyżu i próbuję odzyskać część sprzętu operacyjnego, który zabraliśmy z Insterburga. Składowany jest pośród ogromnej masy wyposażenia innych ewakuowanych szpitali. Kierowcy ciężarówek siedzą bezczynnie przed barakami, najwyraźniej pozostawieni sami sobie, i jak się zdaje, gotowi są wyładować na mnie swą agresję. Jestem jednak uparty i udaje mi się wyciągnąć tyle, ile mieści mi się na rower.
Wieczorem, tak jak się umówiliśmy, spotykam się z Doktorą w klinice dla nerwowo chorych. Tam już wiadomo, że Rosjanie przekroczyli linię Dejmy, a ich szpice stoją pod Königsbergiem. Miasto nie przyjęło tego jeszcze do wiadomości. Normalnie jeżdżą tramwaje, ludzie chodzą do fryzjera i do kina.
24 stycznia
Główna masa przybyłych ze wsi uchodźców powoli rusza w drogę. Wozy jeden po drugim wyjeżdżają z szeregu i kierują się w stronę Alte Pillauer Landstraße, ulicy, po której przetacza się nieskończony łańcuch pojazdów. Mówi się, że w porcie w Pillau stoi wiele przepełnionych statków, które nie mogą wyjść w morze z powodu zagrożenia minami. Na ich pokładzie znajduje się też wielu chorych z rozlicznych klinik ewakuowanych z Königsbergu.
Z Doktorą spotykam się u jej rodziców w Juditten. Odrzuciła kilka propozycji opuszczenia miasta w charakterze opieki lekarskiej transportów. Przejęła natomiast gabinet lekarza, którego służbowo skierowano w inne miejsce. Próbujemy naradzić się z jej rodzicami, czy i w jaki sposób powinni uciekać, kiedy nagle telefonicznie wzywają nas do kliniki dziecięcej. Oczekują tam dużego transportu dzieci. W klinice zastajemy pustkę. Znajduje się tam jeszcze tylko kilka osób z personelu. Budynek jest ogrzany. Chwytamy za miotły i ścierki i porządkujemy parę sal dla chorych, ale na próżno czekamy na zapowiedziane dzieci.
Około północy roznosi się pogłoska, że jeden ze statków wypłynął z Pillau i zatonął. Dolnym korytarzem przechodzi obok nas nieobecny duchem ordynator kliniki. Właśnie wrócił z Pillau, gdzie wsadził na statek swą żonę z siedmiorgiem dzieci.
25 stycznia
Przed południem panuje jeszcze spokój. Siedzę w budynku dawnej restauracji w Ponarth, gdzie zebrało się tymczasem sporo starych, zniedołężniałych ludzi. Wymagają opieki, ale specjalna pomoc medyczna nie jest tu konieczna. Wieczorem przychodzi Doktora, która chce poznać moje nowe pole działania. Kiedy późną nocą wsiada na rower, żeby wracać do Juditten, słyszymy nadlatujące samoloty. Niezależnie od niebezpieczeństwa długiej drogi, próbuję ją zatrzymać, ponieważ zrobiło się bardzo zimno, a Doktora zgubiła rękawiczki. Po chwili wahania odjeżdża jednak. Ledwie minęła pierwszy zakręt, cała okolica staje w siarkowożółtych płomieniach. Wysoko ponad nami wiszą race na spadochronach jak lampy w warsztacie jakiegoś olbrzyma. Biegnę za Doktorą i zatrzymuję ją. Stoimy i patrzymy ze zdumieniem: za wielką płaszczyzną żółtego śniegu przed naszymi oczami rozciąga się widoczny lepiej niż za dnia Königsberg z jego dachami i wieżami. I kiedy powoli idziemy w tamtą stronę, tu i tam spadają pojedyncze bomby.
26 stycznia
Rosyjska artyleria zaczyna ostrzał miasta. W Ponarth jestem mało potrzebny, dlatego udaję się do rezerwowego lazaretu na Maraunenhofie, gdzie w razie potrzeby mogę przydać się jako chirurg. Jednak lazaret został kilkakrotnie trafiony i kiedy rozmawiam ze znajomą, pracującą tam jako instrumentariuszka, nadchodzi rozkaz ewakuacji. Część rannych ma zostać przeniesiona do Pillau, jakkolwiek docierające stamtąd wiadomości są niezbyt pocieszające. Ludzie tłoczą się na wydmach. Od czasu do czasu pojawiają się sowieckie samoloty i krążą nad portem. Zapchane uchodźcami statki stojące na kotwicy są stale narażone na bombardowania i zatopienie.
Zgłaszam się do naczelnego lekarza i pytam, czy mógłbym się przydać w którymś z pozostałych lazaretów, ponieważ nie mam zajęcia. Nie widzimy się pierwszy raz – już od lat dokłada starań, by powołano mnie do wojska. Tym razem też nie mamy do siebie szczęścia. Z rozmowy telefonicznej z szefem Izby Lekarskiej wynika, że nie zamierzają mnie zwolnić.
Pastora z Haberbergu zastaję tego wieczora samego. Odwiózł żonę i córkę do portu, gdzie znalazło się dla nich miejsce na małym parowcu pewnego znajomego. Wielu jego parafian jest jeszcze w mieście, ponieważ podczas letnich nalotów bombowych większość domów na Haberbergu pozostała nietknięta. W najbliższą niedzielę chce u siebie w mieszkaniu odprawić nabożeństwo, na które mnie zaprasza.
Później znowu spotykam Doktorę w klinice dla nerwowo chorych. Zgromadziła się tam większość profesorów wydziału medycznego. Jako posiadacze wyższych rang wojskowych otrzymali rozkaz opuszczenia miasta. Najwyraźniej dowództwo armii nie zamierza traktować Königsbergu inaczej niż jakiegokolwiek miasta zajętego przez wroga, które trzeba odstąpić. Z tym muszę się dopiero oswoić. Prawie się wściekam, widząc, jak ochoczo ci panowie wykonują ów rozkaz. Mimo woli przypomina mi się siedem nowych katedr, w tym jedna na wydziale medycznym, które ostentacyjnie otwarto pół roku temu, z okazji 400-lecia uniwersytetu. Teraz, przy przekazaniu rannych Rosjanom ma podobno pozostać tylko jeden lekarz na tysiąc osób. Dokładniej nic nie wiadomo. Tak czy inaczej duża klinika, będąca teraz lazaretem, pozostała bez lekarskiego nadzoru. I propozycję przejścia do niej przyjmuję z radością jak dar Boży. Doktora dostaje od jednego z panów klucz do jego gabinetu, w którym jest ponoć jeszcze całkiem przytulnie. Poleca nam szczególnie jedną ze stojących tam szaf z pożywną zawartością.
Kiedy opuszczamy budynek, jest noc. Na Alte Pillauer Landstraße mijają nas, skrzypiąc kołami, wozy w niekończącym się szeregu. Pomiędzy nimi przemieszczają się ludzie w różnym wieku, z różnych środowisk, ciągną sanki lub pchają załadowane wózki dziecięce – nikt nie ogląda się za siebie. Jak tu nie pomyśleć o słowach Pisma Świętego: „Módlcie się tylko, aby wasza ucieczka nie wypadła zimą”8. To szczęście mieć pod ręką cytaty Jednoty Braterskiej9 – jedyna rzecz, którą można się jeszcze kierować.
Klinika chirurgiczna stosunkowo dobrze się zachowała, mimo że położona jest na skraju centrum miasta, zniszczonego przez naloty bombowe. Górne piętra zostały opróżnione. Wszyscy ranni, w liczbie około 180, leżą w piwnicy na materacach i w bocznym skrzydle na dwupiętrowych łóżkach polowych. Z podwórza trzeba zejść kilka stopni i już jest się wśród nich. Naprzeciwko wyjścia znajduje się pomieszczenie, w którym przeprowadzane są operacje. Ku naszemu zaskoczeniu spotykamy znanego nam z Insterburga ginekologa – przypadkowo tu trafił i zaraz siostry poprosiły go o przeprowadzenie pilnej operacji. Przez kilka godzin pracujemy razem, potem ustępuje nam pola.
27 stycznia
O brzasku wracamy do przerwanej na kilka godzin pracy. Ostrzał artyleryjski wzmógł się nieco, a ponieważ nic nie wskazuje na podjęcie obrony miasta, zakładamy, że Rosjanie pojawią się u nas jeszcze dziś.
Dzisiejszy cytat z Biblii jest dla mnie szczególną niespodzianką: „Synu mój, daj mi swoje serce, a twoje oczy niechaj strzegą moich dróg!”10. To sentencja, którą dostałem na chrzest, i może oznaczać tylko stan najwyższej gotowości. Zostań tu, miej oczy otwarte! Nie zastanawiaj się już, jak się stąd wydostać. Spójrz, jak tracą głowę wszyscy, którzy tak myślą. Zostań tutaj, przy mnie, a ujrzysz moją chwałę.
Po południu ostrzał artyleryjski nagle milknie. Nadlatują samoloty szturmowe i ostrzeliwują ulice z niedużej wysokości. Ostre terkotanie karabinów maszynowych rozbrzmiewa na przemian z głuchym paf-paf-paf pokładowych armatek. Dopiero teraz ludzie zaczynają pojmować, co właściwie się dzieje. Niedaleko nas wszyscy pchają się do wielkiego schronu przeciwlotniczego pod przykościelnym placem. Dziwne, że obcokrajowcy stanowiący wśród mężczyzn zdecydowaną większość, nie wzięli jeszcze sprawy w swoje ręce. Nadlatują samoloty i do naszych piwnic też przybiegają ludzie z ulicy w poszukiwaniu schronienia. Po zakończonym nalocie przynoszą do nas rannych. Towarzyszą im ich bliscy, którzy nie chcą się z nimi rozstać. Robi się u nas coraz ciaśniej, jak w szalupie ratunkowej. Przyzwalam na to. Pielęgniarki i sanitariusze zachowują wspaniały spokój. Pracujemy, jakbyśmy byli zgrani ze sobą od lat.
Wieczorem dzwoni do nas przełożona służby sanitarnej armii – zadziwiające, ale telefony jeszcze działają – i oznajmia, że mamy natychmiast zwolnić cały żeński personel pomocniczy, który ma starać się na własną rękę opuścić miasto jeszcze tej nocy. Pielęgniarki naradzają się chwilę, potem przychodzi do mnie siostra przełożona i pyta, czy akceptuję ich odmowę wykonania rozkazu. Ważniejsze jest dla nich pozostać przy rannych. Mówię jej, jak bardzo jestem rad z takiej decyzji. Pozostali zatrudnieni otrzymują oficjalnie zwolnienie z powodu zagrożenia ze strony Rosjan. Ponieważ jednak nie chcą się rozstać z pielęgniarkami, wszystko zostaje po staremu i można pracować bez zakłóceń.
Tymczasem w sali operacyjnej pojawił się znów były ordynator kliniki, doktor Hetzer. Trzymano go przez kilka dni na jakiejś wojskowej placówce, a po jej likwidacji pozostawiono samemu sobie. Obiecane miejsce w samochodzie zostało zajęte przez kogoś innego. Ma niedowład nogi, nie chciał więc iść pieszo do Pillau i wrócił do kliniki. Sprawia wrażenie przybitego i jako jedyny z nas stale mówi o rychłej śmierci.
28 stycznia
Minęła spokojna noc. Od wczesnego ranka grubymi płatkami pada śnieg. Jest tak cicho, że trzeba przyjąć, iż miasto jest już w rękach nieprzyjaciela. Ale około dziesiątej znów rozlegają się strzały. Nagle przychodzi mi do głowy, że pastor z Haberbergu pewnie właśnie zaczyna zapowiadane nabożeństwo. Chwilowo nie ma nic ważnego do roboty, uznajemy więc, że można sobie pozwolić na mały wypad. Rowerami szybko docieramy na miejsce. Na plebanii ku swej radości jako pierwszego napotykamy brata Martina. Ze swoją wojskową placówką z Insterburga trafił, jak my, do Königsbergu i zakwaterowano go w koszarach przy Trommelplatzu. Blisko 40 uczestników nabożeństwa wysłuchuje kazania na temat lekcji z pierwszego listu św. Pawła do Koryntian: „Czy nie wiecie, że zawodnicy na stadionie wszyscy biegną, a tylko jeden zdobywa nagrodę? Tak biegnijcie, abyście nagrodę zdobyli”11. Podczas Wieczerzy Pańskiej nad miastem znów przelatują z hukiem samoloty szturmowe.
Po powrocie zastajemy w klinice nowych rannych. Koszary przy Trommelplatzu znalazły się pod silnym ostrzałem artyleryjskim i wiele łączniczek odniosło tak ciężkie rany, że lekarz nie może im już pomóc. Leżą na noszach w korytarzu, bo nigdzie nie ma miejsca. Inni ranni dotarli tu pieszo i cierpliwie czekają na swą kolej. Wśród nich jest kilku z ciężkimi obrażeniami, chociaż jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Jedna z kobiet na przykład pokazuje mi lewą rękę, która w stawie łokciowym przebita jest drzazgą grubości trzonka od miotły i wygląda jak krzyż. Prosi, bym zechciał wyciągnąć jej to drewno. Sama już próbowała, próbowali inni, ale bezskutecznie.
Późnym popołudniem wpadamy na chwilę do Juditten, żeby zobaczyć, co u rodziców Doktory. Nie zdecydowali się na ucieczkę i noszą się z zamiarem odebrania sobie życia. Wizja, że po 30 latach szczęśliwego małżeństwa mogliby zostać przemocą rozdzieleni, jest dla nich nie do zniesienia. Wobec ich argumentów pozostaje nam tylko odwołać się do wiecznej prawdy, zgodnie z którą to nie my stanowimy o swym życiu.
Nie oni jedni stoją przed taką decyzją. Zewsząd słychać, jak ludzie rozmawiają o cyjanku potasu, jakby dostępny on był w nieograniczonych ilościach. Przy czym kwestia, czy w ogóle wolno po coś takiego sięgać, nie jest przedmiotem dyskusji. Rozprawia się jedynie o niezbędnej dawce, i to w tak lekki i niefrasobliwy sposób, jakby mówiło się, powiedzmy, o jedzeniu.
Potem nocą zaglądamy jeszcze raz do Juditten i zastajemy oboje zmarłych ułożonych starannie na łóżkach, o co zadbała ich starsza córka, która opuściła już dom. Okno jest otwarte, a w pokoju panuje lodowate zimno. Przez chwilę stoimy bez słów. Na schodach odmawiamy Ojcze nasz. Kiedy wychodzimy z domu, z przeciwnej strony ulicy podbiega do nas kobieta i woła: „Pani doktor, to pani? Proszę do mnie, szybko, mój mąż zatruł się gazem!”. Doktora idzie za nią. Po chwili dołączam i widzę leżącego na podłodze tęgiego mężczyznę. Doktora klęczy, bada go, wstaje i nakazuje roztrzęsionym kobietom, by zostawiły go w spokoju. Potem przez chwilę spogląda na mnie twardo i mówi, że możemy już iść.
W klinice czeka na nas siostra Doktory. Przyszła okrężną drogą i chce u nas pracować jako siostra Ina.
29 stycznia
Również i ta noc minęła, a nasza sytuacja nie zmieniła się w żaden sposób.
Przed południem wybucha nagłe zamieszanie wśród rannych, kiedy czeski sanitariusz chce zabrać im broń. Ten szczwany lis wpadł mi już wcześniej w oko. Wezwany na rozmowę, oświadcza, że kiedy wkroczą Rosjanie, w żadnym razie nie można dopuścić do strzelaniny. Daję mu do zrozumienia, że to nie jego sprawa, i proszę rannego majora, który już od dłuższego czasu przebywa w lazarecie i może się poruszać, by podjął niezbędne według niego działania. Proponuję omówić tę kwestię z ordynatorem i spotkać się około trzynastej w jego gabinecie.
Kiedy zbliża się umówiona godzina, jestem zajęty operacją, tak więc doktor Hetzer idzie już na pierwsze piętro, żeby major nie musiał czekać. Wtem nad nami rozlega się szum, następuje kilka ogłuszających uderzeń, ściany się chwieją, a my spowici jesteśmy wapienną chmurą. Stojący naprzeciwko mnie sanitariusz krwawi z czoła, w głębi jakaś kobieta przeraźliwie krzyczy. Potem przez mgłę dobiega uspokajający głos starej instrumentariuszki Idy: „Niechże pani będzie cicho, przecież nic się nie stało”. Kiedy chmura opada, widzimy, że ma rację. W naszym otoczeniu odłamki cegieł spowodowały tylko drobne obrażenia.
Stojący przede mną sanitariusz jako pierwszy otrząsa się z osłupienia. Macha do mnie ręką i wychodzi. Podążam za nim schodami na pierwsze piętro. Rozpaczliwy widok. Wyleciały wszystkie drzwi, runęła większość ścian działowych, a w gabinecie ordynatora, do którego zmierzamy, nie ma całej ściany zewnętrznej. Na podłodze leży sterta roztrzaskanego drewna pokryta czerwonawą warstwą pyłu ceglanego i zaprawy. Pod nią znajdujemy najpierw zabitego doktora Hetzera z wielką rozwartą raną głowy, a następnie, po dłuższym poszukiwaniu, majora, w którym jeszcze tli się życie. Wyciągamy go. Jego twarz, naszpikowana tysiącami drobnych odłamków cegieł, wygląda jak papier ścierny. Oczy ma okaleczone, poza tym nie doznał innych obrażeń. Znosimy go na dół. Posyłamy po jego żonę pracującą w pobliskim punkcie Czerwonego Krzyża, żeby była przy nim.
Przemierzam budynek, chcąc ustalić szkody. W piwnicy rozbite są tylko magazyny z zapasami, chorym nic się nie stało. Całą przestrzeń między skrzydłem operacyjnym i skrzydłem bocznym od strony podwórza wypełnia ogromnych rozmiarów lej po bombie. Ściana domu, za którą leżą ciasno stłoczeni ranni, wytrzymała nalot. Na zewnątrz, w szarym zimowym powietrzu roznosi się woń prochu, żelaza i śniegu. Drzewa leżą wyrwane z korzeniami, w sąsiednich domach szaleje ogień. Jeden zabity, jeden ociemniały – a ja zupełnie bez szwanku. Cicho podeszła do mnie Doktora. Przez chwilę wpatrujemy się w szare opary.
Tymczasem doprowadzono do porządku salę operacyjną. Po nalocie przybyło nowych rannych. Przez następne godziny pracujemy niemal w euforii wynikającej z najpiękniejszego współdziałania wszystkich sił. Nawet w mocno nadszarpniętej kuchni pracują na pełnych obrotach i organizują warty, żeby nie przeoczyć żadnego momentu, kiedy mogą być potrzebni. Wszystkie drugorzędne sprawy nie mają najmniejszego znaczenia.
Późnym wieczorem pojawiają się nieoczekiwanie trzej oficerowie służby czynnej i sprawdzają stan lazaretu. Każą mi wyjaśnić, w jaki sposób objąłem tu stanowisko. Potem oglądają szkody i obiecują może jeszcze tej nocy przysłać kolumnę sanitarną, by przetransportować rannych na dworzec. Stoi tam gotowy do odjazdu pociąg, który będzie próbował wydostać się z miasta jeszcze przed brzaskiem. Zaraz zabierają ze sobą niewidomego majora, który chce, by obejrzał go okulista.
W tym samym czasie w budynku zaszło coś, czego początkowo nie potrafię sobie wytłumaczyć. Wzorowy dotąd personel jest coraz bardziej niespokojny. Mężczyźni biegają gdzieś gorączkowo i nagle widzę, jak jeden z nich idzie w moją stronę z kilkoma butelkami pod pachą. Zastępuję mu drogę, on upada i leży w kałuży czerwonego wina. Chodzi o alkohol. Intruzi z ulicy wdarli się przez wyłom w murze i plądrują zapasy. Część naszych ludzi wdała się z nimi w przepychanki, a przy okazji zaczęło się grabienie i po tej stronie. Nikt już nie zwraca uwagi na rannych, obok nich toczy się polowanie. Może to doprowadzić do rozpaczy. Na szczęście pojawiają się samochody sanitarne. Podjeżdżają jeden za drugim. Nasi ludzie opamiętują się, intruzi czmychają, a potem już w spokoju odbywa się przeładunek rannych. Pozostają jedynie umierający.
Około jedenastej w nocy rusza długa kolumna samochodów, a każdy z nich wiezie dziewięciu rannych. Rozpoczyna się upiorna jazda przez zaśnieżone Stare Miasto, które w ciągu jednej nocy nalotów bombowych stało się polem ruin. Na ulicach nie widać żywego ducha. Zimny, jasny księżyc stoi nad rzędami domów bez dachów. Pojedyncze pociski artyleryjskie tną z gwizdem powietrze i uderzają gdzieś z hukiem.
Kierowcy są bardzo podenerwowani; w szalonym tempie jedziemy w kierunku dworca towarowego. Na ostatnim torze stoi długi pociąg, w którym znajduje się już wielu rannych z innych lazaretów. Większość ma usztywnione szynami ręce oraz nogi i leży po dwóch na jednym legowisku. Rampa przeładunkowa jest tak pochyła, że samochody niemal się przewracają. Załadunek ciągnie się w nieskończoność. Sanitariusze klną, z kierownikiem transportu prawie nie da się rozmawiać, Doktora krąży całą noc pomiędzy rozdrażnionymi mężczyznami i uspakaja. Sądząc po łunie ognia, miasto jest już całkowicie otoczone i marne są widoki, by pociąg zdołał jeszcze stąd wyjechać. Ponad wzniesieniem w Ponarth, na którym płoną już niektóre domy, przelatują pojedyncze pociski artyleryjskie i spadają między tory. Noc jest przejmująco zimna.
Około czwartej nad ranem Doktorze udaje się nakłonić jednego z kierowców do powrotu do miasta. Chcemy odebrać pielęgniarki, które za moją radą są gotowe do wyjazdu. Druga ciężarówka jedzie za nami. Zatrzymujemy się przed kliniką, ale siostrom nie udaje się nawet wsiąść, bo tłum obcych ludzi z walizkami rzuca się na samochody. Polecam kierowcom, żeby wolno ruszyli w przeciwnym kierunku, i wszyscy nieproszeni pasażerowie jeden po drugim zeskakują. Potem nasze auta wracają okrężną drogą i zatrzymują się tam, gdzie czekają pielęgniarki. Siostry wsiadają szybko i odjeżdżają. Jest dla nich jeszcze miejsce w pociągu sanitarnym, są tam zresztą potrzebne.
W klinice zapanowała zupełna cisza. Został Czech, który wita nas w pewnym sensie jako gospodarz. Obok niego stoją dwie panie, blondynka i brunetka. Zadomowiły się w pomieszczeniu operacyjnym i częstują nas kawą na rozgrzewkę. Później idziemy jeszcze raz do umierających; nasz Czech przejął nad nimi opiekę. Na materacu między dwojgiem z nich leży nowo narodzone dziecko. Jakaś Polka przyszła tu je powić. Potem zniknęła, ale obiecała, że później odbierze niemowlę. Dnieje, kiedy kładziemy się spać.
30 stycznia
Przed południem przychodzi się pożegnać dwóch młodych ludzi, którzy w ciągu ostatnich dni bardzo mi się przysłużyli jako asystenci. Teraz dopiero dowiaduję się, że to studenci medycyny, którzy z braku możliwości lepszego wykorzystania trzydniowego urlopu spędzili go u nas. Na szczęście we wspomnianej już szafie jest jeszcze butelka szampana, i to czerwonego, którą wspólnie wypijamy. Wypisuję każdemu z nich zaświadczenie, gdzie przebywał podczas urlopu. Potem ruszają w drogę, chcąc odnaleźć swój oddział, chociaż nie wiedzą, czy jeszcze istnieje.
Tymczasem znowu zmieniło się oblicze ulic. Pojedynczy oficerowie z pistoletami w dłoni kontrolują schrony i piwnice w poszukiwaniu ukrytych żołnierzy. Na moją prośbę jeden z nich przychodzi do piwnicy w klinice, gdzie znowu uaktywnili się szabrownicy. Oddaje kilka strzałów, na co intruzi przemykają do wyjścia jak szczury.
Żegnamy się z Czechem i przenosimy nasze bagaże do kliniki dziecięcej. Tam, we wbudowanym w zbocze schronie leży 50 chorych cywilów. Większość z nich jest w gipsie i nie może się poruszać. W głąb schronu prowadzą żelazne drzwi. Za nimi, pośrodku dwupiętrowych łóżek biegnie wąski korytarz, który po kilku zakrętach kończy się drugimi drzwiami, prowadzącymi znowu na zewnątrz. Pięć pracujących tu sióstr znajduje dla nas miejsce i przyjaźnie nas wita. Obok, w pustej klinice dziecięcej ciągle jeszcze jest gorąca woda do kąpieli. Zachwyceni korzystamy z tej okazji. Kiedy przychodzi moja kolej, znów nadlatują bombowce, i ta okoliczność sprawia, że dwukrotnie muszę szybko wychodzić z wanny, która stoi na drugim piętrze.
Po południu leży gruba warstwa śniegu i świeci słońce. Na ulicach, na których jeszcze przed dwoma dniami tłoczyli się uchodźcy, nie ma żywego ducha. Pojedyncze myśliwce jak sokoły przelatują nad miastem. Ruszam w drogę do Ponarth, tym razem pieszo, bo śnieg jest za wysoki na jazdę rowerem. Doktora i jej siostra chcą w tym czasie rozejrzeć się po centrum i dowiedzieć, czy nie ma dla nas nowej pracy.
W dziwnie podniosłym nastroju brnę w śniegu, zostawiając za sobą ślady, jakby całe miasto z jego losem należało tylko do mnie. Po drodze śpiewam ku chwale Bożej, a własny głos wzrusza mnie do łez. Kiedy dzień sądu jest blisko, przychodzą największe momenty w życiu człowieka. Ziemia pod jego stopami kręci się jak kula.
Mijając dworzec, stwierdzam z przerażeniem, że pociąg z moimi rannymi stoi nadal na torach. Wyruszył dopiero o brzasku, ale nie zdołał przejechać. Teraz znów tu stoi i czeka na kolejną noc. Trudno sobie wyobrazić, co się stanie z tymi tysiącami młodych ludzi pozbawionych opieki, jeśli się stąd nie wydostaną. Na razie są jeszcze pełni nadziei, że za drugim razem się im poszczęści.
Ponarth ucierpiał już podczas ostrzału artyleryjskiego. W budynkach po południowej stronie widać wielkie dziury. Trafiony został też dom, w którym się zakwaterowałem, i zginęło starsze małżeństwo z drugiego piętra. Z przeciwnej strony żwawym krokiem zbliża się kilka kobiet. Chcą jeszcze uciekać do Pillau.
Przejeżdżają niemieckie czołgi. Żołnierze rzucają bawiącym się na ulicy dzieciom tabliczki czekolady. Może ma to poprawić nastrój. Dzieci łapią je ochoczo.
Pawilon „Südpark” stracił większą część dachu i dookoła leży pełno odłamków szkła. Chorzy schronili się do piwnicy. Przy kuchennym piecu stoi młoda kobieta i pośród potłuczonych naczyń gotuje dla wszystkich jedzenie. Obok niej młody podoficer, czołgista, ze scyzorykiem w ręce przyrządza sobie smażone ziemniaki. Siadam przy stole kuchennym i pośród ogłuszającego huku dowiaduję się, jak wygląda sytuacja. W tym momencie rozgrywa się właśnie potyczka pancerna. Rosjanie celują w skrzyżowanie ulic, na którym stoi nasz pawilon. Strzelają jednak za wysoko, trafiają więc za każdym razem tylko w dach. W odległości około 100 metrów stoją nasze czołgi, które odpowiadają ogniem. Pytam, czy widać stąd czołgi rosyjskie. Nie, stoją trochę niżej, około 1500 metrów dalej, w kierunku Wandlacken.
Podczas wspólnego spożywania smażonych ziemniaków, dowiaduję się więcej o naszych czołgach. Przybyły tu niedawno z Tilsitu i dwukrotnie przekroczyły sowieckie linie. Zrobią to jeszcze raz, kiedy wejdą tu Rosjanie, może nawet w ciągu najbliższej godziny. Spoglądam na dziewczynę, która ze spokojem gotuje, jakby to wszystko w ogóle jej nie dotyczyło. Dalszego opowiadania słucham jednym uchem. W końcu podoficer proponuje mi, żebym zabrał się z nim. Jego dowódca to fajny facet i na pewno by się ucieszył. Waham się przez chwilę. Kusząca jest myśl, że na krótko przed końcem mógłbym jeszcze pojechać z ludźmi, którzy przynajmniej mogą się bronić. Ale strzelanina nagle ustaje, wraca zdrowy rozsądek i żegnamy się, życząc sobie wszystkiego najlepszego. On pochodzi z okolic Berlina, a Königsberg jest tylko jednym z wielu przystanków na jego ryzykownym szlaku.
W drodze powrotnej do miasta widzę, że tory przy dworcu są puste. Wydaje się zatem, że pociąg kolejny raz ruszył w drogę. Przez rozległą otwartą przestrzeń biegną ku mnie żołnierze, rzucają się brzuchem w śnieg, podnoszą i pędzą dalej. Jednego z nich, który pada na ziemię tuż przy mnie, pytam ze zdziwieniem, co to ma znaczyć. „Ostrzał piechoty” – wykrzykuje i energicznie rusza do przodu. Tak bardzo huczy mi w uszach, że nie zwróciłem uwagi na pociski uderzające tępo w ziemię. Wydaje się, że mieszkańcy kwartału domów na tyłach dworca też niczego nie zauważyli. Przechodząc, widzę, że kobiety zamiatają przed drzwiami, a dzieci lepią w ogrodzie bałwana.
W pobliżu plebanii na Haberbergu żołnierze pospiesznie stawiają w poprzek ulicy barykadę z drewna i chrustu. Ma to być zapora przeciwczołgowa. Przypomina raczej przeszkodę na wyścigach konnych.
Pastor jest w domu i zaprasza mnie na kawę. Siedzimy przy oknie i patrzymy w stronę, z której powinny nadejść czołgi. Dowiaduję się przy tym o trudach posługi pastora. Każdego ranka przed drzwiami kościoła leżą nieznani zmarli, niektórzy całkiem nadzy. Trzeba ich pogrzebać, co przy zmarzniętej na kamień ziemi jest prawie niewykonalne.
Kiedy krótko potem idę Altstädtische Langgasse12 w kierunku centrum, znów biegną z przeciwka ludzie, żołnierze i cywile. Rozpierzchają się w bocznych uliczkach po prawej i lewej. Powodem ich pośpiechu jest zapewne jakiś czołg, który zablokował most na Pregole. Czy to Rosjanie? Jeśli tak, to nie ma już sensu uciekać. Spokojnie podchodzę i widzę z bliska, że jest to jednak niemiecki czołg, a stojący na nim człowiek wygłasza płomienną mowę. Pewnie zatrzymuje tam każdego przechodnia. Kiedy do uszu docierają mi słowa „nasz ukochany führer, Adolf Hitler”, wolę pospiesznie zniknąć w bocznej ulicy.
Jest już prawie noc, kiedy wracam do naszego schronu. Doktora, która była ze swoją siostrą w Szpitalu Miłosierdzia, też jest już z powrotem; przyniosła afisz rozwieszony tego popołudnia na wielu drzewach i narożnikach ulic. Widnieje na nim hasło: „Nienawiść i zemsta!”. Poniżej rozwlekły, pełen plugawych wyzwisk tekst przeciwko Rosjanom i wreszcie wezwanie, by sięgnąć do wszelkich dostępnych środków i ukatrupić wdzierających się wrogów. Apel ten okropnie mnie irytuje. Nie mam zamiaru jechać na tym samym wózku, więc postanawiam udać się do komendanta twierdzy13 i zażądać wyjaśnień w sprawie afisza. Być może o niczym nie wie, chociaż widnieje tam jego nazwisko – co prawda dopiero jako drugie, pod podpisem szefa powiatu, który najwidoczniej zagarnął resztkę władzy.
Po bezowocnym powtórnym marszu przez całe miasto do siedziby naczelnego dowództwa, odnajduję ostatecznie komendanta w naszym pobliżu, a mianowicie w dyrekcji poczty. Tu urządził swą kwaterę. Chcąc sprawiać bardziej wojskowe wrażenie, przypiąłem do pasa rosyjski pistolet, podarunek od znajomego. Straże przepuszczają mnie bez problemów. Przed drzwiami generała zatrzymuje mnie jednak jakiś major, który po prostu zagradza mi drogę. Generał nie przyjmuje pod żadnym pozorem. Jeśli chodzi o kwestię obrony, muszę się zwrócić do niego, majora. Takie jest jego zadanie. Pytam, jakie w ogóle są tu jeszcze zadania, i wpadamy w dość gwałtowną sprzeczkę. Zauważam przy tym, że tu nikomu nie przychodzi do głowy, by zacząć działać na własną rękę. Jak zawsze o wszystkim decydują zarządzenia Adolfa Hitlera. Również wezwanie do nienawiści i zemsty wszyscy zdają się akceptować. „Ma pan inny pomysł?” – pyta major całkiem uprzejmie i nieco bezradnie. Odpowiadam twierdząco i jeszcze raz usilnie proszę o dopuszczenie mnie do komendanta, ponieważ tylko osobiście mogę mu to powiedzieć. Na próżno, bo major powstrzymuje mnie siłą. Kiedy domagam się jego nazwiska, obiecuje w końcu przekazać generałowi list. Na odwrocie karty z wykresem temperatur piszę mniej więcej te słowa: „Panie Generale! Co obiecuje sobie Pan po podpisanym przez Pana apelu, który wszędzie porozwieszano? Königsberg nie jest byle jakim miastem, lecz ma za sobą wielką historię. Czyż nie lepiej uznać tę prawdę, którą najpewniej już wkrótce wszyscy będziemy musieli wyznać przed Tronem Bożym? Swoim «Heil Hitler» nie zwabi Pan psa z kulawą nogą, a tym bardziej tych biednych wojaków, którzy chowają się teraz po dziurach. Dla nas jedynym do przyjęcia okrzykiem bojowym jest jeszcze bodaj «Kyrie eleison». Pomagał on wyjść obronną ręką z niejednej opresji. Jestem do Pańskiej dyspozycji”.
Dobrze się czuję, przenosząc to wszystko jeszcze raz na papier, chociaż wątpię, czy list dotrze do adresata. Całkiem wyczerpany wracam późno w nocy do schronu. Wokół miasta trzaska i terkocze. Ponad pierścień ognia wznoszą się wszędzie rakiety świetlne. Granatniki grzechoczą niczym koło fortuny na jarmarku. Nagą rzeczywistość trudno ogarnąć rozumem.
31 stycznia do 24 marca
Po wielu godzinach spania bez snów wychodzę znowu na światło dzienne i dziwię się, że jeszcze ciągle nic się nie zmieniło. Dookoła świszczą samoloty. W regularnych odstępach płasko nad nami strzelają działa z okolic starego dworca. Od czasu do czasu jakiś pocisk leci też w drugą stronę.
W klinice dziecięcej spotykam szefa tej placówki, który był już na statku, ale siłą został z niego wyprowadzony. Nie nosi munduru, więc musi tu zostać. Wyraża się negatywnie o Hitlerze i o gauleiterze Kochu14, ale krytyka ta wydaje mi się nieco spóźniona.
Doktora poszła ze swą siostrą do Juditten, żeby dopatrzyć domu i nieżyjących rodziców. Jednak kiedy były już blisko celu, żołnierze nie przepuścili ich z powodu bezpośredniej bliskości frontu, tak więc musiały zawrócić, niczego nie załatwiwszy. W drodze powrotnej zobaczyły, że jeden z lazaretów wprowadza się właśnie do kliniki dla nerwowo chorych. Sądząc, że możemy się tam przydać, niezwłocznie ruszamy w drogę.
Po przybyciu na miejsce stoimy przy wejściu, żeby najpierw zobaczyć, co się dzieje. Przez wąską bramę pospiesznie wjeżdżają jedna za drugą sanitarki, które rozładowuje się przed głównym wejściem. Wskazany jest pośpiech, ponieważ nadjeżdża najwidoczniej transport z drugim lazaretem, który znajdował się dotąd na skraju miasta w Ballieth15 i tam został ostrzelany. Musieli ewakuować się na łeb na szyję. Wielu rannych leży nago na ciężarówkach, są tylko skąpo przykryci.
Przepychamy się do wnętrza i widzimy, że klinika jest po dach zapchana ludźmi. Na korytarzach porozkładano rannych bezładnie na podłodze i stołach. W sali wykładowej na wpół leżą na rozkładanych krzesłach. Wielu z nich najprawdopodobniej już nie żyje. W morzu cierpienia, jakie nas zalewa, czuję, że wszystko się we mnie wzbrania przed indywidualnym współczuciem.
Przedzieramy się, omijając ręce i nogi leżących, i na końcu korytarza ciągnącego się wzdłuż budynku docieramy do otwartych drzwi, za którymi zdaje się panować ożywiony ruch. Wnosi się tu i wynosi rannych. Wraz z nimi dostajemy się do niewielkiego pomieszczenia, w którym roi się od personelu sanitarnego. W sąsiedniej sali widzimy wysokiego, tęgiego mężczyznę z gołymi ramionami i w gumowym fartuchu. Uwija się przy stole operacyjnym, na którym leży przed nim całkiem nagi ranny. Z wyglądu przypomina mi jednego z Cezarów. Na potężnym wypukłym czole kawałek bandaża podtrzymuje zagarnięte do tyłu przepocone włosy. Zachrypnięty głos wykrzykuje najordynarniejsze przekleństwa i pogania sanitariuszy. „Ale rzeźnik!” – myślę sobie i spoglądam porozumiewawczo na Doktorę. „Kto wie, czego jeszcze można się spodziewać” – zdaje się odpowiadać jej wyraz twarzy.
Nagle mężczyzna podnosi wzrok, zauważa nas i pyta szorstko, czego sobie życzymy. „Adam!” – przychodzi mi do głowy, człowiek, jak się patrzy. Wyjaśniam mu, że jestem chirurgiem, i pytam, czy nie przydałbym mu się razem z obiema kobietami. Ku naszemu zdziwieniu odkłada skalpel, prawie bierze mnie w ramiona, wypycha na korytarz i chrypi: „Widzi pan ten bajzel! Od kilku dni muszę sam tu sobie radzić. Dłużej tak nie można. Niechże pan spróbuje zrobić tu trochę porządku. Proszę zacząć gdziekolwiek. A gdyby wszedł panu w drogę któryś z panów internistów…”. Padają bardziej niż drastyczne instrukcje, co mam z nimi zrobić w jego imieniu.
Zabieramy się do roboty. Na pierwszym piętrze, gdzie światło jest najlepsze, część rannych leży już w rzędach jeden obok drugiego. Dwóch młodszych lekarzy i kilku sanitariuszy poprawia opatrunki, które zwisają jak łachmany z rąk i nóg z ranami postrzałowymi. Klękamy na podłodze i próbujemy unieruchamiać kończyny za pomocą szyn. Wszystko ocieka ropą. Każdego z nich trzeba by co najmniej godzinę starannie opatrzyć; tu musimy to zrobić w pięć minut, bo setki innych czekają. Wielu z nich jest jeszcze w mundurach, dostali się tu prosto z okopów i nikt nie zdążył nawet obejrzeć ich ran. Personel pomocniczy troszczy się o nas w nadzwyczajny sposób, przynosząc nam kawę i najlepsze konserwy. Doktora i jej siostra są pierwszymi kobietami, którym wolno pracować w tym lazarecie, a my troje – w ogóle pierwszymi cywilami.
W nocy w pewnym momencie wzywa mnie doktor Bode, ów gruby lekarz sztabowy, bym pomógł mu przy operacjach. Jestem zadowolony, gdyż po sześciogodzinnym klęczeniu opatrywanie stało się już męczarnią. Natomiast kobiety są jeszcze pełne sił. Na dole obwiązują mnie gumowym fartuchem i zaraz się zaczyna. Niepodobna opisać programu operacji, a następne godziny mijają jak w groteskowym śnie.
Nad ranem operuję sam. Lekarz sztabowy siedzi w kącie, chrząka, zapada w odrętwienie, przysypia, to znów wstaje, ustala kolejność zabiegów i podtyka mi pod nos na przemian a to pieczeń, a to cygaro, kieliszek szampana albo kanapkę. Im trudniejszy zabieg, tym lepszy kąsek. Później sprowadzają Doktorę, która ma asystować, a lekarz sztabowy też osobiście ją karmi, tak jak mnie. Na zewnątrz przez cały czas trwa silny ostrzał. Niezbyt stabilny budynek chyboce niepokojąco. Co rusz wylatuje jakaś szyba. Nagle roznosi się pogłoska, że sześć sowieckich czołgów przejechało przez Alte Pillauer Landstraße i wdarło się do centrum miasta.
W którymś momencie robimy przerwę. Leżę na podłodze między sanitariuszami i godzinę przesypiam. Potem robota idzie dalej, bodaj jeszcze przez cały dzień, bo kiedy wreszcie kończymy i półprzytomni stajemy przed drzwiami wejściowymi, robi się znowu ciemno. Na zewnątrz już spokojniej. Zimowe powietrze i niebieskawy śnieg dobrze działają na oczy. W drzewach na cmentarzu po drugiej stronie stawu miękko drży powietrze, co zapowiada odwilż. W poczuciu głębokiego spełnienia, milcząco brniemy gęsiego z powrotem do schronu.
O dwunastej w nocy znów jesteśmy na posterunku. Tym razem we czworo, gdyż zabrałem ze schronu siostrę Minnę, która pięć lat przepracowała jako instrumentariuszka. Topnieje. Od strony frontu widać tylko słaby poblask. Między cmentarzami jest tak ciemno i tak ślisko, że droga zajmuje nam pół godziny. Po przyjściu do kliniki od razu wpadamy w wir zajęć. Po lewej stronie od drzwi wejściowych znajdowało się kiedyś laboratorium. Teraz na podłodze wokół wielkiego stołu leżą tam nowo przyjęci. Wszyscy mają obrażenia głowy albo brzucha, albo jedno i drugie. Inni ranni przewożeni są z frontu do pięciu głównych punktów opatrunkowych zorganizowanych w „twierdzy”.
Nie ma jeszcze mowy o planowej pracy. Kto leży bliżej, brany jest na stół operacyjny. Spośród nowo przybyłych wyszukuje się w miarę możliwości tych z wyczuwalnym jeszcze pulsem. Pozostałym najprawdopodobniej nie można będzie już pomóc, ponieważ nie ma szans na zajęcie się szokiem pourazowym. A cóż mówić o leczeniu uzupełniającym. Na dobrą sprawę nie da się też sprawdzić, kto po zabiegu jeszcze żyje i gdzie go odnaleźć. Możemy troszczyć się tylko o ułamek chwili.
Na górnych piętrach tymczasem trwa nadal selekcja. Chorych kładzie się w rzędach, zmarłych wynosi i układa przy tylnej ścianie budynku jak drewno w sągi. Tym sposobem zyskuje się miejsce na rozłożenie materaców i rozstawienie dwupiętrowych łóżek. Doszedł jeszcze jeden chirurg. Wchodzi w skład personelu jednego z dwóch lazaretów, który przejął połowę budynku.
Interniści z obu lazaretów niechętnie zachodzą do sali operacyjnej, ponieważ Bode za każdym razem obrzuca ich grubiańskimi przekleństwami. Siostra Minna od razu ma pełne ręce roboty. Sanitariusz, który dotąd pełnił funkcję instrumentariusza, z ulgą ustąpił jej miejsca. Obawiałem się, że wśród tych wszystkich mężczyzn będzie początkowo onieśmielona, ale srodze się pomyliłem. Wie, kiedy fuknąć albo łypnąć groźnie, i w ten sposób rozstawia zmordowanych chłopaków po kątach, dbając, by nikt nie stał bezczynnie. Nawet Bode od czasu do czasu okazuje jej rodzaj respektu i redukuje własną ekspresję do minimum, wyraźnie rad, że może oszczędzać swe zdarte gardło.
W budynku założony też został oddział okulistyczny. Odnajduję tam leżącego na noszach ociemniałego majora. Jest przy nim żona, która pomaga opatrywać innych rannych. Zatrudnia się kolejne kobiety do opieki. Pracuje już kilka sióstr diakonis. Miejscami pojawia się trochę porządku w tym bałaganie. Dzięki temu można nawiązać osobisty kontakt z poszczególnymi rannymi. Z szarej ludzkiej masy – na pozór odciętej już od współczucia, bo przetoczyło się przez nią zbyt wiele nieszczęścia – wyłania się tu i ówdzie pojedyncza istota spragniona ludzkiego słowa.
Przy pracy z rannymi zamazuje się granica między dniem i nocą. Za każdym razem muszę się dziwić, że na zewnątrz znowu się robi widno albo zmierzcha. Rosjanie najwyraźniej się nie spieszą i w ten sposób dają nam też trochę czasu. Na ulicach zaczęto budować umocnienia; zapory z cegieł, desek, chrustu i starych pojazdów porzuconych podczas ucieczki. Zmarłych ze stosu przy ścianie budynku grzebie się na cmentarzu za stawem w ogromnym grobie, przy czym posługę odprawiają pospołu dwaj kapelani z lazaretu, ewangelicki i katolicki.
Któregoś dnia mamy gościa. Naczelny lekarz okręgu wojskowego powrócił do miasta „Bocianem” Fieselera16 i podjął na nowo pracę. Bode i ja, obaj tego samego wzrostu, ale o zdecydowanie różnym obwodzie brzucha, przyjmujemy gościa, stojąc obok siebie w sali operacyjnej. Naczelny lekarz, niegdyś słynny ze swej otyłości, a i teraz jeszcze dość korpulentny, dostrzega najpierw lekarza sztabowego, mierzy go z dezaprobatą od góry do dołu i sposobi się do połajanki z powodu bałaganu w lazarecie. Obawiam się, że tamten rzuci mu się do gardła, chwytam go więc za prawy nadgarstek i mocno trzymam. Na szczęście generał już mnie rozpoznał i zwraca się do mnie o wiele uprzejmiej. Chce się dowiedzieć, kiedy zostałem tu zatrudniony. Odpowiadam, że nadal jestem cywilem i mam nadzieję nim pozostać.
Kilka godzin później jeden z obu lazaretów, w którym pracuje nasz lekarz sztabowy, otrzymuje rozkaz przeniesienia się do opróżnionego w tym celu budynku Ostpreußenwerke17 przy Dworcu Północnym. Przeprowadzka odbywa się następująco: zanim zdołałem się obejrzeć, w drugiej połowie kliniki demontują, wynoszą i ładują na ciężarówki wszystko, co nie jest przymocowane na stałe. Zostają jedynie ranni i musi ich przejąć drugi lazaret. 300 chorych pozostawiono nagle bez personelu medycznego, bez naczyń do jedzenia, basenów i sprzętu do mycia – chociaż tych wszystkich rzeczy było i tak niewiele. Mnie też przydzielono do lazaretu, który tu pozostaje, i mam teraz własny zespół operacyjny. Z żalem żegnam się z lekarzem sztabowym, bo polubiłem już jego nieokrzesane człowieczeństwo. Na pożegnanie dostaję jeszcze kilka radykalnych wskazówek, jak obchodzić się z wojskiem, a zwłaszcza z lekarzami sztabowymi.
Do mojego zespołu należą Doktora, jej siostra, młodszy lekarz, czterech sanitariuszy do pomocy i siostra Minna jako instrumentariuszka. Rannych dostarczają Hiwis, czyli ochotnicze oddziały pomocnicze18