Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 - Hans Lehndorff - ebook

Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 ebook

Hans Lehndorff

4,2

Opis

Apokalipsa w Prusach Wschodnich. Okrucieństwo wojny, śmierć, zniszczenie, nadciągający Sowieci i polskie początki na Warmii i Mazurach. Dziennik z Prus Wschodnich to niezwykłe świadectwo lekarza – niosącego pomoc każdemu bez względu na jego narodowość. Niemcom, Polakom, Sowietom… To opowieść o tym, jak pozostać człowiekiem w czasach schyłku i katastrofy. Zobacz więcej

 

“Wokół mnie tylko chwasty, gruz i ruiny. Tylko niebo pozostało takie samo. I zadaję sobie pytanie, do której z obu rzeczywistości właściwie przynależymy.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (57 ocen)
26
21
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sulikowscy

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca. Dla interesujących się historią II wojny lektura obowiązkowa!
00
Nataszka_2014

Nie oderwiesz się od lektury

Niby z innej perspektywy, ale właściwie z tej samej: z perspektywy człowieka wobec zła i zagrożenia.
00
andyro11

Nie oderwiesz się od lektury

Bezpolityczny punkt widzenia.
00

Popularność




Hans Graf von Lehn­dorff, Ost­preu­ßi­sches Ta­ge­buch. Au­fze­ich­nun­gen

eines Arz­tes aus den Jah­ren 1945–1947

© Ver­lag C.H. Beck oHG, Mün­chen, 2006

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Ośro­dek KAR­TA, 2013

© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Zdzi­sław Owcza­rek, 2013

TŁU­MA­CZE­NIE Z NIE­MIEC­KIE­GO Zdzi­sław Owcza­rek

WE­RY­FI­KA­CJA TŁU­MA­CZE­NIA I RE­DAK­CJA Ewa Czer­wia­kow­ska

KO­OR­DY­NA­CJA I RE­DAK­CJA Han­na An­tos

KON­SUL­TA­CJA HI­STO­RYCZ­NA I PO­SŁO­WIE prof. dr hab. Piotr Ma­daj­czyk, In­sty­tut Stu­diów Po­li­tycz­nych PAN

KWE­REN­DY IKO­NO­GRA­FICZ­NE Ewa Czu­chaj

OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZ­NE SE­RIIrze­czy­obraz­ko­we.pl

SKŁAD KOM­PU­TE­RO­WY, PRZY­GO­TO­WA­NIE ZDJĘĆ TAN­DEM STU­DIO

NA OKŁAD­CE Königs­berg, 1945. Fot. Ul­l­ste­in­bild / BE&W

PART­NER WY­DA­NIA

In­sty­tut Stu­diów Po­li­tycz­nych Pol­skiej Aka­de­mii Nauk

DO­FI­NAN­SO­WA­NO ZE ŚROD­KÓW

Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go

WY­DA­NO Z FI­NAN­SO­WYM WSPAR­CIEM

Fun­da­cji Współ­pra­cy Pol­sko-Nie­miec­kiej

HE­RAUS­GE­GE­BEN MIT FI­NAN­ZIEL­LER UNTER­STÜT­ZUNG

der Sti­ftung für deutsch-po­lni­sche Zu­sam­me­nar­be­it

Ośro­dek KAR­TA

ul. Na­rbut­ta 29, 02-536 War­sza­wa

tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11

e-mail:ok@kar­ta.org.pl, www.kar­ta org.pl

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2013

ISBN 978-83-61283-95-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WPROWADZENIE

Kres epo­ki, ogar­nia­ją­cy wszyst­ko i wszyst­kich, jest za­wsze tak­że prze­ży­ciem in­dy­wi­du­al­nym. Hans von Lehn­dorff do­świad­czył go w Pru­sach Wschod­nich w kwiet­niu 1945. „Pły­nie­my po­środ­ku stru­mie­nia lawy, któ­ra spły­wa na zie­mię z ja­kiejś zło­wro­giej pla­ne­ty” – od­no­to­wał swo­ją obec­ność w Königs­ber­gu po wkro­cze­niu wojsk so­wiec­kich, po­strze­ga­jąc sie­bie jako jed­ne­go z nie­zli­czo­nych sta­ty­stów na sce­nie wiel­kiej hi­sto­rii. W mo­men­cie roz­po­zna­nia swo­jej nic nie­zna­czą­cej i kru­chej obec­no­ści ob­ja­wił mu się oca­la­ją­cy im­pe­ra­tyw: „Otwórz tyl­ko oczy i patrz”. Ów na­kaz od­czy­tu­je­my po la­tach jako mo­tyw prze­wod­ni Dzien­ni­ka z Prus Wschod­nich.

Hans von Lehn­dorff, po­to­mek sta­re­go rodu pru­skiej szlach­ty, uro­dził się w 1910 roku w sak­soń­skim Gra­dit­zu, zaś od dwu­na­ste­go roku ży­cia sce­ne­ria jego dzie­ciń­stwa sy­tu­owa­ła się w Tra­keh­nen w Pru­sach Wschod­nich, ma­jąt­ku ze słyn­ną stad­ni­ną koni. Dru­gą sie­dzi­bą ro­dzi­ny, a za­ra­zem miej­scem wie­lo­krot­nych wa­ka­cyj­nych po­by­tów, była po­sia­dłość Ja­nu­schau (Ja­nu­sze­wo) na Ma­zu­rach, skąd po­cho­dzi­ła mat­ka au­to­ra, rów­nież wy­wo­dzą­ca się ze zna­nej ro­dzi­ny szla­chec­kiej. Po ma­tu­rze we wschod­nio­pru­skim Gum­bin­nen Lehn­dorff po­sta­no­wił pod­jąć stu­dia me­dycz­ne. Roz­po­czął je jed­nak do­pie­ro dwa lata póź­niej, po kil­ku se­me­strach pra­wa w Ge­ne­wie, Pa­ry­żu i Oks­for­dzie, do­kąd wy­sła­li go ro­dzi­ce, „by ro­zej­rzał się po świe­cie” – jak za­pi­sał w swej wspo­mnie­nio­wej książ­ce1. Me­dy­cy­nę zgłę­biał w Königs­ber­gu, po­tem w Mo­na­chium i Ber­li­nie.

Był le­ka­rzem z po­wo­ła­nia, co za­sad­ni­czo de­ter­mi­no­wa­ło jego miej­sce wśród lu­dzi: pa­cjen­ta nie trak­to­wał jako „przed­mio­tu me­dycz­nych za­bie­gów”, lecz po­wie­rzo­ne­go mu „czło­wie­ka z cia­łem i du­szą” – jak od­no­to­wał. Jed­nak po­czą­tek jego pra­cy za­wo­do­wej przy­padł na okres pa­no­wa­nia na­zi­stów. Nie­przy­pad­ko­wo już w 1938 roku, po za­koń­cze­niu stu­diów i rocz­nym okre­sie asy­sten­tu­ry w ber­liń­skim szpi­ta­lu, prze­niósł się do In­ster­bur­ga, nie­wiel­kie­go mia­sta w Pru­sach Wschod­nich, gdzie do­stał po­sa­dę w Szpi­ta­lu Miej­skim i Po­wia­to­wym. Pew­ną rolę w tej prze­pro­wadz­ce ode­gra­ło pra­gnie­nie po­wro­tu do wy­ide­ali­zo­wa­nej kra­iny dzie­ciń­stwa, jed­nak rów­nie waż­nym mo­ty­wem była de­cy­zja od­su­nię­cia się od cen­trum na­zi­stow­skie­go re­żi­mu. We wschod­nio­pru­skiej pro­win­cji Lehn­dorff zdo­łał do koń­ca za­cho­wać sto­sun­ko­wą nie­za­leż­ność: jako oby­wa­tel to­ta­li­tar­ne­go pań­stwa, ale tak­że jako le­karz, któ­ry mógł so­bie po­zwo­lić na nie­wy­ko­ny­wa­nie zle­ceń nie­zgod­nych z jego su­mie­niem.

Nie­wąt­pli­wie był prze­ciw­ni­kiem re­żi­mu – sku­tecz­nie uni­kał za­cho­wań kon­for­mi­stycz­nych, a tak­że od­na­lazł wła­sną for­mu­łę na ob­co­wa­nie z opre­syj­ną rze­czy­wi­sto­ścią. Pod­po­rą i dro­go­wska­zem były dlań cy­ta­ty z Bi­blii, wy­da­wa­ne przez ist­nie­ją­cą do dzi­siaj w ra­mach Ko­ścio­ła ewan­ge­lic­kie­go wspól­no­tę bra­ci mo­raw­skich, czy­li her­rn­hu­tów. W bro­szu­rach z bi­blij­ny­mi cy­ta­ta­mi prze­zna­czo­ny­mi na każ­dy ko­lej­ny dzień roku znaj­do­wa­ły się pu­ste kart­ki na no­tat­ki. Na nich umiesz­czał za­pi­sy swe­go dzien­ni­ka. Pierw­sze – opu­bli­ko­wa­ne – po­cho­dzą wła­śnie z In­ster­bur­ga i sta­no­wią swe­go ro­dza­ju in­tro­duk­cję do naj­bar­dziej dra­ma­tycz­ne­go okre­su königs­ber­skie­go.

Dzien­nik, opa­trzo­ny w pod­ty­tu­le skrom­nym do­dat­kiem „za­pi­ski le­ka­rza”, po­wstał krót­ko po woj­nie, już na Za­cho­dzie. Nie wia­do­mo, w ja­kim stop­niu au­tor prze­jął in exten­so spo­rzą­dza­ne na go­rą­co no­tat­ki, na ile zaś uzu­peł­niał je z pa­mię­ci. Nie­mniej jed­nak uznał dzien­nik za naj­bar­dziej no­śną for­mu­łę prze­ka­za­nia do­świad­czeń z lat 1945–47. Nie ma tu naj­drob­niej­szej na­wet wzmian­ki o przy­szłym czy­tel­ni­ku, Lehn­dorff spi­su­je wy­łącz­nie dla sie­bie wła­sną kro­ni­kę wy­da­rzeń. Świa­dom jest przy tym ich apo­ka­lip­tycz­ne­go wy­mia­ru.

To, co od­róż­nia za­pis Lehn­dorf­fa od in­nych kro­ni­kar­skich świa­dectw, wy­wo­dzi się z nie­zwy­kłej oso­bo­wo­ści tego dia­ry­sty. Nad­cho­dzą­cy mo­ment hi­sto­rii jest wy­zwa­niem – w pla­nie me­ta­fi­zycz­nym, ale też na płasz­czyź­nie kon­kret­nych obo­wiąz­ków w co­dzien­no­ści ob­lę­żo­ne­go mia­sta-twier­dzy. Nie­uchron­ne ob­li­cze „zwy­cię­stwa 1945 roku”, ja­kie ob­ja­wia się w Königs­ber­gu, nie jest dla Lehn­dorf­fa przy­pad­kiem czy zbie­giem oko­licz­no­ści, lecz kon­se­kwen­cją, Bo­żym wy­ro­kiem. Próż­no jed­nak szu­kać w Dzien­ni­ku roz­trzą­sa­nia win, rzu­ca­nia oskar­żeń czy ra­chun­ku krzywd – wszyst­ko to mie­ści się już w sa­mym roz­po­zna­niu „sądu nad świa­tem”, jest po­nie­kąd oczy­wi­ste. „Im bar­dziej roz­prze­strze­nia­ły się prze­ra­ża­ją­ce nowe Niem­cy, tym moc­niej za­wę­ża­ła się prze­strzeń pry­wat­ne­go ży­cia i nie mia­łem już żad­nych wąt­pli­wo­ści, że świat, w któ­rym się uro­dzi­łem i za któ­ry czu­łem się współ­od­po­wie­dzial­ny, gi­nie bez resz­ty…” – od­no­to­wał jesz­cze kil­ka lat przed koń­cem woj­ny2. W koń­co­wym jej mo­men­cie kon­fron­to­wa­ny jest nie tyl­ko z bar­ba­rzyń­stwem prze­ciw­ni­ka, lecz rów­nież ze wszech­ogar­nia­ją­cym roz­pa­dem w gro­nie „swo­ich”, dra­ma­tycz­ną de­struk­cją, któ­ra re­du­ku­je jed­nost­ko­we za­cho­wa­nia do wal­ki o na­gie prze­trwa­nie.

To­po­gra­fię Dzien­ni­ka wy­zna­cza tra­sa wschod­nio­pru­skich pe­re­gry­na­cji Lehn­dorf­fa – tych po­dej­mo­wa­nych spon­ta­nicz­nie, zgod­nie z we­wnętrz­nym im­pul­sem, pod­czas ko­lej­nych ucie­czek, a tak­że przy­mu­so­wych, w ko­lum­nie nie­miec­kich więź­niów poj­ma­nych przez so­wiec­kie woj­ska. Ta ody­se­ja pro­wa­dzi go śla­da­mi dzie­ciń­stwa i ży­cia przed ka­ta­stro­fą, zwłasz­cza na zie­miach za­ję­tych już przez Po­la­ków, w oko­li­cach Su­sza, gdzie zna on „każ­de drze­wo”. Re­je­stru­je swo­ją obec­ność w miej­scach tych sa­mych, a za­ra­zem dra­stycz­nie zmie­nio­nych, bo na­zna­czo­nych pięt­nem wo­jen­ne­go spu­sto­sze­nia i po­wo­jen­nych de­wa­sta­cji zwy­cięz­ców. Rze­czy­wi­stość pęka na dwie czę­ści, prze­szłą i te­raź­niej­szą, po­łą­czo­ne tyl­ko cien­ką nit­ką świa­do­mej toż­sa­mo­ści ob­ser­wa­to­ra.

Mie­sią­ce spę­dzo­ne w Königs­ber­gu, naj­pierw ob­lę­żo­nym mie­ście-twier­dzy, po­tem w obo­zie in­ter­no­wa­nia, a wresz­cie „na wol­no­ści”, w pro­wi­zo­rycz­nie urzą­dzo­nym „nie­miec­kim” szpi­ta­lu, ska­zu­ją Lehn­dorf­fa na bez­u­stan­ne ob­co­wa­nie z umie­ra­niem. Do­świad­cza tu wła­snej bez­si­ły, ma­jąc po­czu­cie, iż me­dycz­ne i ludz­kie po­win­no­ści wy­peł­nia za­le­d­wie na naj­bar­dziej ele­men­tar­nym po­zio­mie. Na­kaz po­mo­cy, trud prze­trwa­nia, po­trze­ba za­cho­wa­nia resz­tek god­no­ści, po­czu­cie wspól­no­ty z po­dob­nie my­ślą­cy­mi i czu­ją­cy­mi – tyl­ko to okre­śla go­dzi­nę po go­dzi­nie. Sama myśl o po­wro­cie do „nor­mal­no­ści” na­pa­wa Lehn­dorf­fa prze­ra­że­niem. W ob­li­czu nie­zli­czo­nych wa­ria­cji bez­sen­sow­nej śmier­ci wła­sne ist­nie­nie ob­ja­wia się jako ro­dzaj zdra­dy wo­bec umar­łych. Do­pie­ro po ko­lej­nej kar­ko­łom­nej uciecz­ce z Königs­ber­gu na te­re­ny przy­łą­czo­ne już do Pol­ski spo­ty­ka się z in­ny­mi nie­miec­ki­mi nie­do­bit­ka­mi, wy­słu­chu­je in­nych hi­sto­rii o śmier­ci i oca­le­niu i nie­ja­ko zwol­nio­ny zo­sta­je z winy oca­lo­ne­go. Po­ma­ga mu w tym wia­ra w zbaw­czą moc wy­ba­cza­nia – rów­nież wy­ba­cza­nia so­bie.

Wy­da­wa­ło­by się, iż po­sta­wę Lehn­dorf­fa moż­na okre­ślić ty­leż po­jem­ną co ogól­ni­ko­wą for­mu­łą „głę­bo­ka re­li­gij­ność”. Jed­nak jego obec­ność w świe­cie za­pi­sa­na na kar­tach Dzien­ni­ka nie po­zwa­la po­prze­stać na ta­kim opi­sie – jest to do­świad­cze­nie czło­wie­ka, któ­ry ca­łym swym ist­nie­niem przyj­mu­je ko­lej­ne wy­zwa­nia, pa­mię­ta­jąc o ist­nie­niu nad­rzęd­ne­go, me­ta­fi­zycz­ne­go po­rząd­ku. Za­cho­wu­je przy tym dy­stans, po­czu­cie hu­mo­ru, nie­rzad­ko iro­nię. Głę­bo­ka ak­cep­ta­cja wła­sne­go miej­sca nie ozna­cza jed­nak ogra­ni­cze­nia jed­nost­ko­wej wol­no­ści ani bier­ne­go przy­zwo­le­nia na zrzą­dze­nia losu. Lehn­dorff jest za­an­ga­żo­wa­nym uczest­ni­kiem i wraż­li­wym ob­ser­wa­to­rem jed­no­cze­śnie, jest dzia­ła­ją­cym „ja”. Wy­bór po­zo­sta­je za­wsze – świad­czą o nim wie­lo­krot­ne uciecz­ki, po­dej­mo­wa­ne nie­rzad­ko wbrew ra­cjo­nal­nym prze­my­śle­niom. Wąt­pli­wo­ści top­nie­ją jed­nak wo­bec po­czu­cia pro­wa­dze­nia przez siłę wyż­szą.

Wo­bec ta­kie­go du­cho­we­go za­ple­cza Dzien­nik nie może po­zo­stać je­dy­nie za­pi­sem wiel­kiej ka­ta­stro­fy i roz­pa­du świa­ta. Lehn­dorff po­no­si po­raż­ki, prze­ży­wa de­struk­cję hie­rar­chii war­to­ści, do­świad­cza nie­god­nych za­cho­wań in­nych, zma­ga się z po­stę­pu­ją­cą re­duk­cją wła­snych sił i za­ni­kiem woli, kil­ka­krot­nie zda­je się stać nad prze­pa­ścią. Jest jed­nak źró­dło, z któ­re­go bez­u­stan­nie czer­pie. Się­ga do cy­ta­tów z Bi­blii, któ­re są dlań jak ko­stur wę­drow­ca, dają mu pew­ność wyż­sze­go sen­su i każą cią­gle od nowa osią­gać dy­stans ko­niecz­ny do prze­ży­cia w god­no­ści. Choć po­zo­sta­je za­nu­rzo­ny w ist­nie­niu, gdzie do­ty­ka­ją go bez­mier­ne ludz­kie cier­pie­nia, zdra­dy i pod­ło­ści, a w koń­cu i wła­sna sła­bość, to prze­cież po­ru­sza się też w in­nym wy­mia­rze, w in­nej, chro­nią­cej go rze­czy­wi­sto­ści. To ona po­zwa­la mu do­świad­czać nie­po­ję­te­go – choć w jego świa­dec­twie wia­ry­god­ne­go – me­ta­fi­zycz­ne­go ładu. Stąd zresz­tą wy­pły­wa też po­czu­cie wiel­kiej war­to­ści ży­cia.

Ma­nu­skrypt Dzien­ni­ka z Prus Wschod­nich po­wstał już w 1947 roku, jed­nak jego pierw­sze wy­da­nie książ­ko­we przy­pa­dło do­pie­ro na rok 1960 i po­zo­sta­ło nie­mal bez echa. Rok póź­niej tekst opu­bli­ko­wa­ła mo­na­chij­ska ofi­cy­na Bie­der­ste­in, bez wiel­kich na­dziei na wy­daw­ni­czy suk­ces. Tym­cza­sem przez kil­ka mie­się­cy sprze­da­no po­nad 100 ty­się­cy eg­zem­pla­rzy, a Dzien­nik przez wie­le ty­go­dni zaj­mo­wał pierw­sze miej­sce na li­ście be­st­sel­le­rów ty­go­dni­ka „Der Spie­gel”. Au­tor pra­co­wał wów­czas jako or­dy­na­tor szpi­ta­la w Bad Go­des­ber­gu pod Bonn. I nie­mal nie dzi­wi fakt, że zre­zy­gno­wał z wy­daw­ni­czych tan­tiem, prze­zna­cza­jąc je na bu­do­wę świą­ty­ni dla piel­grzy­mów w bur­gundz­kim Ta­izé. Po­dob­nie oczy­wi­sta wy­da­je się in­for­ma­cja, że wśród roz­licz­nych go­ści, dla któ­rych dom Lehn­dorf­fa w Go­des­ber­gu stał za­wsze otwo­rem, na­po­tkać moż­na było nie­ma­ło in­te­lek­tu­ali­stów i ar­ty­stów z Pol­ski.

Na sta­rym pla­nie Königs­ber­gu z 1931 roku moż­na do­kład­nie prze­śle­dzić tro­py Lehn­dorf­fa w mie­ście – wid­nie­ją tu szpi­ta­le, do któ­rych po ko­lei tra­fiał, uli­ce, któ­ry­mi cho­dził, urzę­dy pocz­to­we, w któ­rych w 1945 roku urzą­dza­no punk­ty opa­try­wa­nia ran­nych, za­zna­czo­ny jest na­wet most Drew­nia­ny na Pre­go­le. Ta­kie po­szu­ki­wa­nie śla­dów przy­po­mi­na od­kry­wa­nie za­gi­nio­nej Atlan­ty­dy – w dzi­siej­szym Ka­li­nin­gra­dzie nie po­zo­sta­ło nic ze świet­no­ści daw­nej pru­skiej me­tro­po­lii, a na miej­scu kró­lew­skie­go zam­ku stra­szy ab­sur­dal­ną brzy­do­tą roz­pa­da­ją­cy się be­to­no­wy kloc daw­nej sie­dzi­by so­wie­tu. Dzien­nik utrwa­lił mo­ment kre­su pew­ne­go świa­ta. Jed­nak w swym hi­sto­rycz­nie osa­dzo­nym za­pi­sie Hans von Lehn­dorff do­tarł do roz­po­znań uni­wer­sal­nych – te zaś od­no­szą się do ludz­kiej eg­zy­sten­cji na­zna­czo­nej pięt­nem tym­cza­so­wo­ści. W Dzien­ni­ku nie ma nic waż­niej­sze­go niż ko­lej­na chwi­la – za­raz prze­mi­nie, a jed­nak za­wie­ra w so­bie całą wiecz­ność. Trze­ba tyl­ko otwo­rzyć oczy.

Ewa Czer­wia­kow­ska

1 Hans Graf von Lehn­dorff, Men­schen, Pfer­de, we­ites Land, Bie­der­ste­in Ver­lag, Mün­chen 1980.

2 Hans Graf von Lehn­dorff, Die In­ster­bur­ger Jah­re. Mein Weg zur Be­ken­nen­den Kir­che, Ver­lag C.H. Beck, Mün­chen 1991.

„UJRZELIŚMY CHWAŁĘ TWOJĄ”

Rela­cja ta zo­sta­ła spi­sa­na już przed laty, po czę­ści na pod­sta­wie za­cho­wa­nych za­pi­sków dzien­ni­ka, po czę­ści zaś w od­wo­ła­niu do cią­gle ży­wej pa­mię­ci. Do tej pory au­tor wstrzy­my­wał się z pu­bli­ka­cją, gdyż bra­ko­wa­ło mu nie­zbęd­ne­go dy­stan­su. Z cza­sem wy­da­rze­nia tam­tych dni sta­ły się hi­sto­rią, a to, co oso­bi­ste, wy­kro­czy­ło poza gra­ni­ce oso­by. Dla­te­go te­raz pod­ję­ta zo­sta­je pró­ba upu­blicz­nie­nia prze­żyć, na­wet je­śli trze­ba bę­dzie na nowo ob­co­wać z daw­nym bó­lem.

Nie­chby te stro­ni­ce po­mo­gły zro­zu­mieć cząst­kę prze­szło­ści i słu­ży­ły ży­ciu, któ­re każ­de­go dnia sta­wia nam nowe wy­ma­ga­nia.

H.L.

INSTERBURG

Lato 1944 do 12 stycz­nia 1945

Za­nim przez te zie­mie prze­to­czy­ła się wo­jen­na na­wał­ni­ca, moje oj­czy­ste Pru­sy Wschod­nie raz jesz­cze uka­za­ły się w ca­łym swym za­gad­ko­wym prze­py­chu. Chło­nąc wszyst­ki­mi zmy­sła­mi te ostat­nie mie­sią­ce, moż­na było od­nieść wra­że­nie, że nig­dy do­tąd świa­tło nie było tu tak sil­ne, nie­bo tak wy­so­kie, a dal tak roz­le­gła. Zaś nie­uchwyt­ne, wy­czu­wa­ne drgnie­niem du­szy, pięk­no kraj­ob­ra­zu ob­ja­wia­ło się z wy­ra­zi­sto­ścią moż­li­wą tyl­ko w go­dzi­nie po­że­gnań.

Zwia­stu­ny ka­ta­stro­fy da­wa­ły się za­uwa­żyć już w ostat­nich dniach czerw­ca 1944 – lek­kie, le­d­wo wy­czu­wal­ne tąp­nię­cia, jak­by echo da­le­kie­go trzę­sie­nia zie­mi, od któ­re­go drża­ła za­la­na słoń­cem kra­ina. Po­tem na­gle dro­gi za­peł­ni­ły się uchodź­ca­mi z Li­twy, a na prze­łaj przez doj­rza­łe do żniw pola cią­gnę­ło bez­pań­skie by­dło, pcha­ne tym sa­mym, nie­prze­zwy­cię­żo­nym par­ciem na za­chód.

Trud­no było jesz­cze po­jąć, co wła­ści­wie się sta­ło, ale nikt nie śmiał otwar­cie wy­ra­żać swych skry­tych obaw. Jed­nak kie­dy prze­szło lato i bo­cia­ny za­czę­ły spo­so­bić się do od­lo­tu, nie moż­na już było ukry­wać praw­dy o tym, co nad­cho­dzi. We wszyst­kich wsiach wi­dzia­ło się lu­dzi wpa­trzo­nych w nie­bo, na któ­rym krą­ży­ły te wiel­kie, zna­jo­me pta­ki, jak­by tym ra­zem mia­ło to być ostat­nie po­że­gna­nie. I pa­trząc na nie, chy­ba każ­dy mu­siał po­my­śleć to samo: „No tak, wy od­la­tu­je­cie! A my? Co bę­dzie z nami, z na­szą zie­mią?”.

Wkrót­ce po­tem wzdłuż bie­gu rzek za­czę­ły nad­cią­gać ogrom­ne sta­da by­dła i gro­ma­dzi­ły się w pła­skiej do­li­nie, po­prze­ci­na­nej wie­lo­ma za­ko­la­mi Pre­go­ły. Prze­pę­dzo­ne ze wschod­nich czę­ści pro­win­cji sta­ły te­raz ty­sią­ca­mi na roz­le­głych łą­kach, two­rząc spek­ta­ku­lar­ne wi­do­wi­sko. Na ra­zie było tam dość pa­szy. Każ­de­mu jed­nak, kto pod­szedł bli­żej i przyj­rzał się po­je­dyn­czym zwie­rzę­tom, już te­raz ści­ska­ło się ser­ce. Po­zba­wio­ne stad­nych in­stynk­tów cią­gnę­ły przez oko­li­ce, w czło­wie­ku wi­dzia­ły wro­ga, tra­to­wa­ły ogro­dze­nia, z im­pe­tem pu­sto­szy­ły za­gro­dy i sady, ogo­ła­ca­jąc z li­ści krze­wy i drze­wa. Wy­glą­da­ło, jak­by przy­by­ły z kra­iny cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nej po­rząd­ku, choć po wie­lu z nich wi­dać było jesz­cze, że po­cho­dzą z przed­nich ho­dow­li. Utra­ci­ły jed­nak już to, co je chro­ni­ło, co czy­ni­ło z nich sta­do.

No­ca­mi wi­dać było w rzę­dzie jak na ma­pie mia­sta gra­nicz­ne na wscho­dzie. Me­mel, Til­sit, Schir­windt, Eydt­kuh­nen – raz po raz roz­świe­tla­ne wy­bu­cha­mi bomb naj­ja­śniej­sze punk­ty na cią­gną­cej się łu­kiem z pół­no­cy na po­łu­dnie li­nii na­tar­cia. Aż któ­re­goś dnia na­de­szła wia­do­mość, że nikt już nie bro­ni gra­nic. Prze­ciw­nik prze­kro­czył je na głę­bo­kość 20–30 ki­lo­me­trów, a po­tem front znów się za­trzy­mał. Nikt nie wie­dział, co się dzie­je na ty­łach. Moż­na było je­dy­nie mieć na­dzie­ję, że nikt tam nie zo­stał, bo z wy­su­nię­tych na wschód miej­sco­wo­ści, któ­re woj­ska nie­przy­ja­ciel­skie za­ję­ły na krót­ko, a po­tem się z nich wy­co­fa­ły, do­cie­ra­ły mro­żą­ce krew w ży­łach wia­do­mo­ści.

Jesz­cze przez parę dni wszyst­kie dro­gi były wi­dow­nią nie­opi­sa­nej ge­hen­ny uchodź­ców, aż na­gle na­stał spo­kój, nie­mal nie­po­ję­ty spo­kój. Za­mil­kło dud­nie­nie fron­tu, wy­ga­sły po­ża­ry, no­ca­mi nie sły­chać było na­wet bom­bow­ców. Opusz­czo­na zie­mia, za­gro­dy i wio­ski trwa­ły jak za­cza­ro­wa­ne w bla­sku tej nie­by­wa­łej je­sie­ni, do­star­cza­jąc do­znań o nie­zmie­rzo­nej głę­bi tym nie­licz­nym, któ­rzy wró­ci­li z po­wia­tów bar­dziej wy­su­nię­tych na za­chód, by za­brać coś jesz­cze z domu albo opo­rzą­dzić zwie­rzę­ta.

Upior­na ci­sza pa­no­wa­ła jesz­cze po li­sto­pa­do­wych na­wał­ni­cach, któ­re ogo­ło­ci­ły całą oko­li­cę, po­tem zaś mróz oszro­nił ostat­nie tra­wy na łą­kach. W pro­mie­niu wie­lu mil wi­dać było te­raz na po­lach, dro­gach i to­rach ko­le­jo­wych sto­ją­ce po­je­dyn­czo lub w grup­kach zdzi­cza­łe kro­wy, nie­zdol­ne już do mar­szu, z wy­schnię­ty­mi wy­mio­na­mi i ster­czą­cym grzbie­tem. Mia­ły w so­bie coś groź­ne­go i oskar­ża­ją­ce­go za­ra­zem. A kie­dy spadł pierw­szy śnieg, jed­na po dru­giej bez­gło­śnie osu­wa­ły się na zie­mię.

Na­de­szło Boże Na­ro­dze­nie, a ci, któ­rzy jesz­cze byli w domu, świę­to­wa­li je pra­wie tak, jak w cza­sach po­ko­ju. Or­ga­ni­zo­wa­no na­wet po­lo­wa­nia, a lu­dzie spo­ty­ka­li się, chcąc jesz­cze raz utar­tym zwy­cza­jem wspól­nie za­koń­czyć rok.

Czter­na­ście dni póź­niej wszyst­ko się skoń­czy­ło. Ro­sja­nie od­cze­ka­li trzy mie­sią­ce, żeby przy­go­to­wać ostat­ni szturm, te­raz zaś ude­rzy­li z całą siłą.

13 stycz­nia

Ran­kiem, oko­ło siód­mej bu­dzi mnie mia­ro­wy huk i dud­nie­nie. Drżą szy­by w oknach. Mam wra­że­nie, jak­by wo­kół domu sta­ło wie­le cięż­kich po­jaz­dów z pra­cu­ją­cy­mi bez ustan­ku sil­ni­ka­mi. W sza­rów­ce trud­no co­kol­wiek zo­ba­czyć. Sto­ję przy oknie i zbie­ram my­śli. To może ozna­czać tyl­ko ko­niec.

Koło po­łu­dnia huk sta­je się tak sil­ny, jak od­głos scho­dzą­cej la­wi­ny. Po­dmu­chy po­wie­trza za­pie­ra­ją dech. Lu­dzie wy­mie­nia­ją zna­czą­ce spoj­rze­nia i pró­bu­ją po­cie­szać się wi­zją, że jest to na pew­no dzia­ła­nie na­szej no­wej Wun­der­waf­fe.

Po­tem zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie na­sta­je ci­sza. O zmierz­chu nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty. Trzy–czte­ry my­śliw­ce wy­pa­da­ją spod sza­rych, zi­mo­wych chmur i ostrze­li­wu­ją dwo­rzec i lot­ni­sko. Nad­la­tu­ją ko­lej­ne ma­szy­ny. Wy­wią­zu­je się wal­ka po­wietrz­na. Po kil­ku mi­nu­tach gro­za mija.

17 stycz­nia

Ro­sja­nie prze­bi­li się w wie­lu miej­scach i prą na­przód. Gum­bin­nen pło­nie. W nocy cały wschód jest jed­nym wiel­kim mo­rzem ognia. Po­je­dyn­cze sa­mo­lo­ty nad­la­tu­ją aż do nas i zrzu­ca­ją race świetl­ne na spa­do­chro­nach. Wszyst­kich znaj­du­ją­cych się jesz­cze w bu­dyn­ku pa­cjen­tów prze­nie­śli­śmy na naj­niż­sze pię­tro.

18 stycz­nia

Moż­na jesz­cze te­le­fo­no­wać. Roz­ma­wia­łem z mat­ką i star­szym bra­tem, któ­ry wła­śnie przy­je­chał do domu na urlop z po­łu­dnio­we­go od­cin­ka fron­tu wschod­nie­go. Są w trak­cie przy­go­to­wy­wa­nia kon­wo­ju uchodź­ców. Dzie­je się to po kry­jo­mu, gdyż nie ma jesz­cze ofi­cjal­ne­go ze­zwo­le­nia. Oj­ciec za­sta­na­wia się nad zor­ga­ni­zo­wa­niem po­lo­wa­nia. Lasy peł­ne są jak nig­dy zwie­rzy­ny pło­wej. Tyl­ko skąd miał­by wziąć my­śli­wych?

19 stycz­nia

Ewa­ku­acja na­sze­go szpi­ta­la w toku. Wszy­scy pa­cjen­ci pod opie­ką więk­szo­ści pie­lę­gnia­rek jadą na Po­mo­rze, gdzie ma się ich roz­lo­ko­wać po pry­wat­nych kwa­te­rach na wsi. Po­zo­sta­je­my bez pra­cy. Kil­ka przed­mio­tów, któ­re uzna­ję za war­to­ścio­we, pa­ku­ję do jed­nej z wie­lu ty­się­cy przy­go­to­wy­wa­nych od mie­się­cy skrzyń, w któ­rych cały in­wen­tarz mia­sta ma po­je­chać na za­chód. Skrzy­nię ła­du­ję na san­ki i wio­zę na dwo­rzec to­wa­ro­wy. Tam zni­ka po­śród se­tek in­nych.

W dro­dze po­wrot­nej zwra­cam uwa­gę na pew­ną pa­nią, któ­ra stoi na skra­ju chod­ni­ka w oto­cze­niu pa­kun­ków. Kie­dy po­wo­li ją mi­jam, zwra­ca się do mnie: „Ach, może ze­chciał­by pan po­le­cić mi ja­kąś fir­mę spe­dy­cyj­ną? Chcia­ła­bym wy­wieźć stąd moje an­tycz­ne me­ble. Le­d­wo zdo­ła­li­śmy je wy­do­stać z Gum­bin­nen, ale żoł­nie­rze, któ­rzy mi po­mo­gli, nie mo­gli mnie za­brać da­lej. To są wszyst­ko war­to­ścio­we me­ble, któ­re dwa lata temu z po­wo­du bom­bar­do­wań prze­wio­złam z Wup­per­ta­lu do zna­jo­mych w Gum­bin­nen. To tu­taj, to tyl­ko dro­bia­zgi, duże rze­czy sto­ją tam, na po­dwó­rzu”. Prze­cho­dzi­my na dru­gą stro­nę uli­cy, żeby się im przyj­rzeć. Jest to osiem sztuk wiel­kich me­bli, mię­dzy in­ny­mi dę­bo­wy kre­dens, któ­ry waży co naj­mniej dzie­sięć cet­na­rów.

Dzi­wię się, jak uda­ło się jej wy­wieźć to wszyst­ko z pło­ną­ce­go mia­sta, oto­czo­ne­go z trzech stron przez wro­ga. Po­tem sta­je­my zno­wu na kra­węż­ni­ku i pró­bu­je­my za­trzy­mać któ­ryś z prze­jeż­dża­ją­cych z sza­leń­czą pręd­ko­ścią woj­sko­wych po­jaz­dów, gdyż zna­le­zie­nie dzia­ła­ją­cej jesz­cze fir­my spe­dy­cyj­nej nie jest już chy­ba moż­li­we. Jed­no­cze­śnie nie­śmia­ło pró­bu­ję na­kło­nić tę pa­nią do wy­jaz­du bez me­bli. Ale ona nie chce o tym sły­szeć. Jej mąż po­legł, dzie­ci nie ma, dom zo­stał znisz­czo­ny – te rze­czy są wszyst­kim, co po­sia­da i do cze­go jest przy­wią­za­na.

Jesz­cze w trak­cie na­szej roz­mo­wy, nad mia­stem uka­zu­ją się le­cą­ce na ni­skiej wy­so­ko­ści cięż­kie sa­mo­lo­ty. Nie wie­rzę wła­snym oczom, wi­dząc, jak wszy­scy żoł­nie­rze bły­ska­wicz­nie zni­ka­ją z ulic i kry­ją się w oko­licz­nych do­mach. Zo­sta­ją tyl­ko cy­wi­le. Ale po chwi­li tam, w gó­rze, za­czy­na już bły­skać i ter­ko­tać. Ach tak! To Ro­sja­nie! I to tak bli­sko! Za dnia nie wi­dzie­li­śmy ich jesz­cze z ta­kiej od­le­gło­ści. Za­ta­cza­ją łuk i ostrze­li­wu­ją dwo­rzec. Wresz­cie od­zy­wa się na­sza ar­ty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza. Cięż­kie ma­szy­ny, któ­rym to­wa­rzy­szą my­śliw­ce, uno­szą się i opa­da­ją jak stat­ki na peł­nym mo­rzu, i za­wra­ca­ją na wschód.

Ol­brzym cofa swe mac­ki, jak­by się spa­rzył. Bra­ma stoi już jed­nak otwo­rem. W dro­dze po­wrot­nej do szpi­ta­la czu­ję po­wiew lo­do­wa­te­go wia­tru. Po po­łu­dniu pa­nu­je kom­plet­na ci­sza. Tyl­ko wy­so­ko na nie­bie nie­wi­docz­ne sa­mo­lo­ty cią­gną za sobą za­ma­szy­ste smu­gi. Idę w słoń­cu przez głę­bo­ki śnieg jesz­cze raz przez Tur­nier­platz nad Wę­go­ra­pą. Je­mio­łusz­ki wy­dzio­bu­ją z krza­ków czer­wo­ne ja­go­dy. Ni­ko­go tu­taj nie ma. Wszy­scy już się po­że­gna­li.

Wie­czo­rem, po zmro­ku, je­stem jesz­cze raz w na­szym ko­ście­le. Od na­lo­tu bom­bo­we­go mi­nio­ne­go lata przy­cho­dzi­li­śmy tu­taj co­dzien­nie na wie­czor­ne na­bo­żeń­stwo. Drzwi są wy­rwa­ne, od głów­ne­go wej­ścia cią­gnie się mię­dzy ław­ka­mi za­spa śnież­na. Sia­dam pod am­bo­ną i na po­że­gna­nie śpie­wam: „Tyś na zie­mi mą naj­pięk­niej­szą ozdo­bą i klej­no­tem, Jezu Chry­ste, Pa­nie mój, To­bie chcę się po­wie­rzyć”1.

20 stycz­nia

Idę ro­zej­rzeć się na dwo­rzec i wi­dzę, że me­ble pani z Za­cho­du jesz­cze sto­ją w kom­ple­cie. Ona sama za­ję­ta jest pa­ko­wa­niem mniej­szych przed­mio­tów w po­ręcz­ne pacz­ki, któ­re za­mie­rza wy­słać ko­le­ją. Od­pro­wa­dzam ją na dwo­rzec. Roi się tu od lu­dzi, któ­rzy chcą jesz­cze nadać skrzy­nie i ku­fry. Sto­imy w dłu­giej ko­lej­ce przed kasą, kie­dy na­gle roz­le­ga się huk i szy­by z okien lecą nam na gło­wy. Wszy­scy pę­dzą do wyj­ścia, spo­glą­da­ją w górę, szyb­ko się kulą i przy­spie­sza­ją. Chwy­tam moją to­wa­rzysz­kę za rękę i bie­gnie­my. Dzie­sięć, może dwa­na­ście bom­bow­ców – wi­szą nad nami w po­wie­trzu jak la­taw­ce. Prze­bie­ga­my przez plac przed dwor­cem i wska­ku­je­my do peł­ne­go lu­dzi oko­pu. W tym sa­mym mo­men­cie roz­le­ga się po­tęż­ny szum i walą się na nas bom­by. Krót­ki, roz­dzie­ra­ją­cy bę­ben­ki w uszach trzask i huk – po­tem stru­mień lu­dzi wy­le­wa się spod zie­mi i w oka­mgnie­niu roz­pierz­cha na wszyst­kie stro­ny. Obok nas leżą na bru­ku dwa mar­twe, pa­ru­ją­ce ko­nie. Z tyłu po­dziu­ra­wio­ny jak sito ho­tel przy­po­mi­na pa­pie­ro­we ku­li­sy. Wszę­dzie trza­ska ogień. W mo­jej pa­mię­ci nie­bo prze­szy­wa­ją bły­ska­wi­ce z cza­sów szczę­śli­we­go dzie­ciń­stwa, kie­dy to czę­sto prze­jeż­dża­li­śmy tędy z Tra­keh­nen w dro­dze na tur­nie­je do In­ster­bur­ga. Te­raz na­stał dzień sądu nad świa­tem.

Dwo­rzec chwi­lo­wo nie zo­stał tra­fio­ny. Sto­ją tam po­cią­gi sa­ni­tar­ne z wie­lo­ma ran­ny­mi. Na­sza obro­na prze­ciw­lot­ni­cza tym ra­zem mil­cza­ła. Po­dob­no lot­ni­sko już ewa­ku­owa­ne.

Idąc Dan­zi­ger Stra­ße, spo­strze­gam ko­lej­ne nad­la­tu­ją­ce bom­bow­ce, wska­ku­ję do piw­ni­cy pu­ste­go domu i cze­kam, aż zrzu­cą bom­by, tym ra­zem naj­wi­docz­niej bli­żej cen­trum. Po chwi­li na­gle wi­dzę, że wie­le z nich lata wa­ha­dło­wo nad te­re­nem na pół­noc­ny wschód od mia­sta. Pew­nie więc tam prze­bie­ga li­nia fron­tu. Znów zbli­ża się do mia­sta ko­lej­na eska­dra. Od za­cho­du nad­la­tu­ją trzy my­śliw­ce i lo­tem nur­ko­wym ata­ku­ją nie­przy­ja­cie­la. Jak klucz dzi­kich gęsi na­pad­nię­ty przez so­ko­ły ma­szy­ny chy­bo­cą się ocię­ża­le, szyk się ła­mie, a po­tem tuż nad da­cha­mi do­cho­dzi do po­je­dyn­ków. W za­le­d­wie kil­ku­me­tro­wych od­stę­pach prze­la­tu­ją nad na­szy­mi gło­wa­mi dwa my­śliw­ce. Ten z tyłu ostrze­li­wu­je nie­prze­rwa­nie ści­ga­ną ma­szy­nę, z któ­rej na na­szych oczach zo­sta­je tyl­ko szkie­let. Na tle spi­chle­rzy wi­dać wy­ska­ku­ją­ce­go pi­lo­ta – ru­nął na zie­mię, za­nim otwo­rzył się spa­do­chron. Jego pło­ną­ca ma­szy­na leci da­lej, a ści­ga­ją­cy na­wra­ca ostro w górę.

Roz­glą­dam się i spo­strze­gam obok mnie Dok­to­rę, na­szą mło­dą le­kar­kę asy­stent­kę. Wła­śnie przy­je­cha­ła z Königs­ber­gu, do­kąd wy­sła­li­śmy ją na wy­po­czy­nek u ro­dzi­ców po prze­by­tym cięż­kim dy­fte­ry­cie. Nie wy­trzy­ma­ła tam jed­nak zbyt dłu­go – tar­ga­na nie­po­ko­jem ru­szy­ła okręż­ny­mi dro­ga­mi i woj­sko­wym trans­por­tem do­tar­ła nocą w oko­li­ce mia­sta. Brnąc pod prąd tłu­mu uchodź­ców, bli­ska była za­wró­ce­nia, gdyż za­pew­nia­no ją, że Ro­sja­nie są już w mie­ście. Te­raz cie­szy­my się obo­je, że uda­ło się jej prze­drzeć, choć, praw­dę po­wie­dziaw­szy, nic tu po niej.

Oko­ło trze­ciej po po­łu­dniu roz­le­ga się bu­czek – na­miast­ka nie­dzia­ła­ją­cych już sy­ren – i wzy­wa resz­tę miesz­kań­ców do osta­tecz­ne­go opusz­cze­nia mia­sta. Od­pro­wa­dza­my po­zo­sta­łe pie­lę­gniar­ki na dwo­rzec, gdzie stoi pod parą ostat­ni po­ciąg, i ma­cha­my im z ulgą, kie­dy w za­pa­da­ją­cym zmro­ku po­ciąg po­wo­li opusz­cza za­gro­żo­ny te­ren dwor­co­wy i wol­no to­czy się na za­chód. Na pe­ro­nie po­zo­sta­ła z nami pani z Za­cho­du, któ­ra od­wie­dzi­ła nas już wcze­śniej w szpi­ta­lu i po­mo­gła za­tasz­czyć na dwo­rzec no­sze za­ła­do­wa­ne wa­liz­ka­mi sióstr. Tym­cza­sem po­że­gna­ła się już psy­chicz­nie i fi­zycz­nie ze swy­mi me­bla­mi i ze śmie­chem obie­cu­je wy­je­chać sa­mo­cho­dem z mia­sta przy naj­bliż­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Wró­ciw­szy do szpi­ta­la, naja­da­my się w kuch­ni jesz­cze raz do syta. Sza­fy sto­ją otwo­rem i wszyst­kie­go jest jesz­cze po tro­chu. Od mie­się­cy każ­de­go dnia w my­ślach przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do po­że­gna­nia, więc te­raz nie mo­że­my pod­dać się smut­kom. Ostat­nie go­dzi­ny koń­czą­cej się epo­ki trze­ba prze­żyć przy­tom­nie i po­god­nie. Oto Bóg do­ma­ga się zwro­tu po­wie­rzo­nych nam wcze­śniej dóbr i pyta, co z nimi uczy­ni­li­śmy.

Póź­nym wie­czo­rem przy­jeż­dża po nas szef szpi­ta­la swo­im sa­mo­cho­dem. Za nim po­dą­ża cię­ża­rów­ka Czer­wo­ne­go Krzy­ża, na któ­rą ła­du­je­my naj­cen­niej­sze sprzę­ty z sali ope­ra­cyj­nej. Tym­cza­sem znów nad­la­tu­ją po­je­dyn­cze sa­mo­lo­ty, zrzu­ca­ją race na spa­do­chro­nach i bom­by za­pa­la­ją­ce. Na uli­cy sto­ją lu­dzie z volks­stur­mu2 z my­śliw­ski­mi śru­tów­ka­mi i przy­glą­da­ją się pa­ko­wa­niu. Na ko­niec wrzu­cam na cię­ża­rów­kę ro­wer, a po­tem po­wo­li, omi­ja­jąc gru­zy i zwi­sa­ją­ce dru­ty, wy­jeż­dża­my z roz­ja­śnio­ne­go po­ża­ra­mi mia­sta. Oko­ło pół­no­cy je­ste­śmy w Ger­dau­en. Chcie­li­śmy unik­nąć tłu­mu uchodź­ców i zmie­rza­ją­cych w prze­ciw­nym kie­run­ku po­jaz­dów woj­sko­wych, ale nie ocze­ki­wa­li­śmy, że dro­gi ob­jaz­do­we będą aż tak pu­ste. Ani jed­ne­go sa­mo­cho­du, ani też naj­mniej­szych oznak, że ktoś jesz­cze za­mie­rza bro­nić Prus Wschod­nich od tej stro­ny. Je­dzie się tędy już jak przez zie­mię ni­czy­ją.

Nad ra­nem, oko­ło czwar­tej, w przej­mu­ją­cym zim­nie wjeż­dża­my do Königs­ber­gu. Przed na­szy­mi ocza­mi prze­su­wa­ją się upior­ne, za­śnie­żo­ne ru­iny Sac­khe­imu3. Po­tem roz­cho­dzą się na­sze dro­gi. Na ra­zie znaj­du­ję schro­nie­nie u ro­dzi­ców Dok­to­ry w Ju­dit­ten, na przed­mie­ściach Königs­ber­gu.

TWIERDZA KÖNIGSBERG

Nie­dzie­la, 21 stycz­nia

Pro­mien­ny zi­mo­wy dzień! Ogro­dy po­kry­te gru­bą war­stwą śnie­gu, na żer­dziach pło­tów wy­so­kie śnież­ne cza­py, dzie­ci jeż­dżą na san­kach. Uda­ję się do cen­tral­ne­go punk­tu Czer­wo­ne­go Krzy­ża przy Ka­sta­nie­nal­lee i spo­ty­kam tam mo­je­go sze­fa. Przy wiel­kiej ma­pie wy­słu­chu­je­my wy­kła­du na te­mat sy­tu­acji mi­li­tar­nej. Je­śli oce­niać ją na tej pod­sta­wie, nie ma żad­ne­go po­wo­du do obaw. Füh­rer wy­dał roz­kaz utrzy­ma­nia Prus Wschod­nich. Je­śli Ro­sja­nie przed­rą się przez Wi­słę i ode­tną pro­win­cję – na tę myśl jesz­cze w ogó­le nie wpa­dłem – po­zo­sta­je cią­gle otwar­ta dro­ga mor­ska. Słu­cha­my z na­bo­żeń­stwem i nikt nie pyta, jak zor­ga­ni­zo­wać ewa­ku­ację kil­ku mi­lio­nów lu­dzi w środ­ku zimy.

Izba Le­kar­ska, w któ­rej szu­kam pra­cy, wy­sy­ła mnie na Dwo­rzec Głów­ny, gdzie przy­był trans­port z ran­ny­mi cy­wi­la­mi. W oko­li­cach Ta­piau ja­kiś po­ciąg zo­stał zbom­bar­do­wa­ny albo na­je­chał na minę. Wszyst­ko sta­ło się tak szyb­ko, że nikt nie po­tra­fi po­wie­dzieć, co to wła­ści­wie było. Le­karz z kil­ko­ma po­moc­ni­ca­mi zaj­mu­je się opa­try­wa­niem ran­nych i or­ga­ni­zo­wa­niem ich trans­por­tu do róż­nych szpi­ta­li. Na­wią­zu­ję roz­mo­wę z jed­ną z ko­biet, któ­ra in­for­mu­je mnie szep­tem, że od po­łu­dnia ro­syj­skie czoł­gi do­tar­ły do El­bin­gu, a po­cią­gi na za­chód nie mogą już prze­je­chać. Wstrzy­mu­ję od­dech – ozna­cza to ko­niec wszyst­kich miej­sco­wo­ści tak bli­skich mo­je­mu ser­cu. Ro­dzi­ce, brat, sio­stra i szwa­gier – do nich moja tro­ska już nie się­gnie. „O, a to par­tyj­nia­cy z ba­ga­żem” – mówi ko­bie­ta, kie­dy prze­la­tu­je nad nami kil­ka sa­mo­lo­tów trans­por­to­wych. Dzię­ki Bogu! Mamy ich z gło­wy! Wresz­cie moż­na zno­wu swo­bod­nie od­dy­chać.

Po­ja­wia się Dok­to­ra, żeby mi po­móc. Przed bu­dyn­kiem dwor­ca gro­ma­dzi się co­raz wię­cej uchodź­ców ze wschod­nich czę­ści pro­win­cji, cza­sa­mi w zdu­mie­wa­ją­cych gru­pach. Na­gle na przy­kład ota­cza mnie dzie­sięć Po­lek, wszyst­kie tuż przed po­ro­dem. U trzech już się za­czy­na. Naj­pierw umiesz­cza­my je w kio­sku z ga­ze­ta­mi, po­tem znaj­du­je się dla nich zno­śna kwa­te­ra w ba­ra­ku dla ob­co­kra­jow­ców za dwor­cem.

Zmierz­cha już, kie­dy ro­we­ra­mi wra­ca­my do Ju­dit­ten. Po dro­dze prze­jeż­dża­my obok kli­ni­ki dla ner­wo­wo cho­rych i od­wie­dza­my jej dy­rek­to­ra, któ­ry jako wyż­szy ofi­cer sa­ni­tar­ny jest w mia­rę zo­rien­to­wa­ny w sy­tu­acji mi­li­tar­nej. Zgod­nie z jego in­for­ma­cja­mi Ro­sja­nie na­cie­ra­ją już na li­nii Dej­my! Li­nia Dej­my! Jak wspa­nia­le to brzmi! Za­sta­na­wiam się, czy nie­przy­ja­ciel­ski ko­los po za­ję­ciu tej uro­czej do­lin­ki z rze­ką w ogó­le za­uwa­ży, że mia­ły to być umoc­nie­nia obron­ne. Mi­nio­nej je­sie­ni byli tam ro­bot­ni­cy bu­du­ją­cy Ostwall4, wy­kar­czo­wa­li par­ki na za­chod­nim brze­gu, pio­no­wo prze­ko­pa­li zbo­cza, a miej­sco­wo­ści oto­czy­li ro­wa­mi, w któ­rych mia­ły po­wstać sta­no­wi­ska obro­ny okręż­nej. Te­raz to wszyst­ko praw­do­po­dob­nie ob­sa­dzi­li lu­dzie z volks­stur­mu ze śru­tów­ka­mi i pro­te­za­mi za­miast nóg.

22 stycz­nia

Przed po­łu­dniem je­stem w Po­na­rth, na przed­mie­ściu Königs­ber­gu. Tam bo­wiem, w wiel­kim prze­szklo­nym pu­dle re­stau­ra­cji „Süd­park” obok bro­wa­ru po­wsta­nie pro­wi­zo­rycz­na kwa­te­ra dla cho­rych przy­by­wa­ją­cych z pro­win­cji. W tej chwi­li sto­łu­je się tu dzien­nie 3000 ro­bot­ni­ków. Szef re­stau­ra­cji, któ­re­go in­for­mu­ję o pla­no­wa­nych zmia­nach, jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny, bo wy­ży­wie­nie tak wie­lu lu­dzi spra­wia­ło mu za­pew­ne trud­no­ści. Cho­rych jesz­cze nie ma, jest tyl­ko paru męż­czyzn, któ­rzy z po­bli­skiej szko­ły mają przy­nieść skła­do­wa­ne tam pry­cze.

Ko­rzy­stam z wol­ne­go po­po­łu­dnia, by od­wie­dzić krew­nych w Prey­lu5. Dro­ga jest jak wy­mar­ła. W sa­mot­no­ści brnę ro­we­rem przez nie­tknię­ty śnieg. Nowe lot­ni­sko, obok któ­re­go prze­jeż­dżam, też wy­da­je się nie­uży­wa­ne. Na po­lach po pra­wej i le­wej wy­ko­pa­nych jest kil­ka oko­pów łącz­ni­ko­wych. Krew­nych za­sta­ję jesz­cze na miej­scu; po dłuż­szych po­szu­ki­wa­niach od­naj­du­ję ciot­kę w ja­kimś za­ka­mar­ku pa­ła­cu za­ję­te­go przez woj­sko. Wuj po­ja­wia się póź­niej, po po­wro­cie z prze­jażdż­ki na swym siw­ku Ja­ro­mi­rze. Nie pod­ję­li jesz­cze osta­tecz­nych de­cy­zji, nie wie­dzą też, co po­sta­no­wi­ła ich cór­ka miesz­ka­ją­ca 100 ki­lo­me­trów da­lej, z któ­rą nie mogą się już skon­tak­to­wać te­le­fo­nicz­nie.

Spę­dza­my wspól­nie miły wie­czór, nie trosz­cząc się o to, co nas cze­ka. Nie jest tak waż­ne, co z nami bę­dzie, sko­ro już je­den po dru­gim po­le­gli sy­no­wie tego domu, bra­cia, bę­dą­cy na­dzie­ją tej zie­mi, do któ­rej je­ste­śmy przy­wią­za­ni. Zo­sta­ję na noc i śnią mi się naj­pięk­niej­sze chwi­le spę­dzo­ne w tym domu.

23 stycz­nia

Rano roz­le­gły plac przed königs­ber­skim Dwor­cem Głów­nym za­pcha­ny jest uchodź­ca­mi. W gę­stych rzę­dach po­usta­wia­ły się wozy dra­bi­nia­ste, za­ła­do­wa­ne spię­trzo­ny­mi ba­ga­ża­mi, a z bocz­nych ulic sta­le nad­jeż­dża­ją ko­lej­ne, po­wo­żo­ne naj­czę­ściej przez ko­bie­ty. Aż strach po­my­śleć, jak się to wszyst­ko skoń­czy. Z za­cho­du po­cią­gi wra­ca­ją, bo tra­sa jest już za­blo­ko­wa­na. Po­zo­sta­je je­dy­nie szo­sa do Pil­lau. Wy­da­je się jed­nak, że chwi­lo­wo ni­ko­go to nie nie­po­koi. Wozy spo­koj­nie prze­miesz­cza­ją się uli­ca­mi, ostroż­nie wy­prze­dza­ją inne i pró­bu­ją włą­czyć się do ja­kiejś ko­lum­ny.

Pa­stor Mül­ler z Ha­ber­ber­gu6, któ­re­go po dro­dze od­wie­dzam, pro­wa­dzi mnie do du­że­go po­miesz­cze­nia, gdzie część uchodź­ców spę­dzi­ła noc. Jest wśród nich kil­ku cho­rych i mam ich obej­rzeć. Rów­nież tu pa­nu­je spo­kój i po­rzą­dek jak na ćwi­cze­niach. Od­no­szę wra­że­nie, że nikt z obec­nych nie zda­je so­bie spra­wy z rze­czy­wi­ste­go po­ło­że­nia. Jed­na z ko­biet po­ka­zu­je mi nogę z wiel­kim wrzo­dem na ży­la­kach. Ma go od kil­ku lat, ale do­tąd bra­ko­wa­ło jej cza­su na le­cze­nie. Chce to zro­bić te­raz. Pró­bu­ję jej wy­tłu­ma­czyć, że naj­pierw po­win­na wy­do­stać się z Königs­ber­gu, a po­tem może spo­koj­nie pod­dać się le­cze­niu. „Do­kąd pani zmie­rza?” – py­tam. Nie wie, wie tyl­ko, że wszy­scy mają do­trzeć do Rze­szy. Po­tem nie­ocze­ki­wa­nie do­da­je: „Füh­rer nie zo­sta­wi nas pod Ru­ski­mi, prę­dzej nas za­ga­zu­je”. Roz­glą­dam się ukrad­kiem wo­kół, ale naj­wi­docz­niej nikt w tej wy­po­wie­dzi nie wi­dzi nic dziw­ne­go. Boże mój, my­ślę so­bie, gdy­byż to do Cie­bie mie­li tyle za­ufa­nia!

W Po­na­rth zna­leź­li się cho­rzy z przy­tuł­ków w róż­nych mia­stach na wscho­dzie, a po­nad­to kil­ka ob­dar­tych sióstr, któ­re na łeb na szy­ję mu­sia­ły opróż­nić od­da­lo­ny o 50 ki­lo­me­trów szpi­tal. Le­karz i sio­stra prze­ło­żo­na wzię­li już wcze­śniej nogi za pas, za­bie­ra­jąc ze sobą dwa cet­na­ry ma­sła, o czym do­no­szą mi zde­ner­wo­wa­ne pie­lę­gniar­ki. Z cięż­ko cho­ry­mi zo­sta­ła mło­da le­kar­ka.

Moi nowi pa­cjen­ci leżą już w łóż­kach. Nie­wie­lu z nich zda­je so­bie spra­wę, dla­cze­go ich tu prze­nie­sio­no. Je­dze­nie mają za­pew­nio­ne, ja też do­sta­ję iście świą­tecz­ny po­si­łek, ja­kie­go już daw­no nie spo­ży­wa­łem. W po­bli­żu re­stau­ra­cji „Süd­park” wy­naj­mu­ję po­kój i zo­sta­wiam tam ple­cak.

Po po­łu­dniu je­stem na Ma­rau­nen­ho­fie7, żeby po­że­gnać się z sze­fem. Chce spró­bo­wać prze­do­stać się sa­mo­cho­dem przez El­bing i Ma­rien­burg na za­chód. Po­dob­no do El­bin­gu do­tar­ło tyl­ko kil­ka ro­syj­skich czoł­gów. Po­tem je­stem znów w Czer­wo­nym Krzy­żu i pró­bu­ję od­zy­skać część sprzę­tu ope­ra­cyj­ne­go, któ­ry za­bra­li­śmy z In­ster­bur­ga. Skła­do­wa­ny jest po­śród ogrom­nej masy wy­po­sa­że­nia in­nych ewa­ku­owa­nych szpi­ta­li. Kie­row­cy cię­ża­ró­wek sie­dzą bez­czyn­nie przed ba­ra­ka­mi, naj­wy­raź­niej po­zo­sta­wie­ni sami so­bie, i jak się zda­je, go­to­wi są wy­ła­do­wać na mnie swą agre­sję. Je­stem jed­nak upar­ty i uda­je mi się wy­cią­gnąć tyle, ile mie­ści mi się na ro­wer.

Wie­czo­rem, tak jak się umó­wi­li­śmy, spo­ty­kam się z Dok­to­rą w kli­ni­ce dla ner­wo­wo cho­rych. Tam już wia­do­mo, że Ro­sja­nie prze­kro­czy­li li­nię Dej­my, a ich szpi­ce sto­ją pod Königs­ber­giem. Mia­sto nie przy­ję­ło tego jesz­cze do wia­do­mo­ści. Nor­mal­nie jeż­dżą tram­wa­je, lu­dzie cho­dzą do fry­zje­ra i do kina.

24 stycz­nia

Głów­na masa przy­by­łych ze wsi uchodź­ców po­wo­li ru­sza w dro­gę. Wozy je­den po dru­gim wy­jeż­dża­ją z sze­re­gu i kie­ru­ją się w stro­nę Alte Pil­lau­er Land­stra­ße, uli­cy, po któ­rej prze­ta­cza się nie­skoń­czo­ny łań­cuch po­jaz­dów. Mówi się, że w por­cie w Pil­lau stoi wie­le prze­peł­nio­nych stat­ków, któ­re nie mogą wyjść w mo­rze z po­wo­du za­gro­że­nia mi­na­mi. Na ich po­kła­dzie znaj­du­je się też wie­lu cho­rych z roz­licz­nych kli­nik ewa­ku­owa­nych z Königs­ber­gu.

Z Dok­to­rą spo­ty­kam się u jej ro­dzi­ców w Ju­dit­ten. Od­rzu­ci­ła kil­ka pro­po­zy­cji opusz­cze­nia mia­sta w cha­rak­te­rze opie­ki le­kar­skiej trans­por­tów. Prze­ję­ła na­to­miast ga­bi­net le­ka­rza, któ­re­go służ­bo­wo skie­ro­wa­no w inne miej­sce. Pró­bu­je­my na­ra­dzić się z jej ro­dzi­ca­mi, czy i w jaki spo­sób po­win­ni ucie­kać, kie­dy na­gle te­le­fo­nicz­nie wzy­wa­ją nas do kli­ni­ki dzie­cię­cej. Ocze­ku­ją tam du­że­go trans­por­tu dzie­ci. W kli­ni­ce za­sta­je­my pust­kę. Znaj­du­je się tam jesz­cze tyl­ko kil­ka osób z per­so­ne­lu. Bu­dy­nek jest ogrza­ny. Chwy­ta­my za mio­tły i ścier­ki i po­rząd­ku­je­my parę sal dla cho­rych, ale na próż­no cze­ka­my na za­po­wie­dzia­ne dzie­ci.

Oko­ło pół­no­cy roz­no­si się po­gło­ska, że je­den ze stat­ków wy­pły­nął z Pil­lau i za­to­nął. Dol­nym ko­ry­ta­rzem prze­cho­dzi obok nas nie­obec­ny du­chem or­dy­na­tor kli­ni­ki. Wła­śnie wró­cił z Pil­lau, gdzie wsa­dził na sta­tek swą żonę z sied­mior­giem dzie­ci.

25 stycz­nia

Przed po­łu­dniem pa­nu­je jesz­cze spo­kój. Sie­dzę w bu­dyn­ku daw­nej re­stau­ra­cji w Po­na­rth, gdzie ze­bra­ło się tym­cza­sem spo­ro sta­rych, znie­do­łęż­nia­łych lu­dzi. Wy­ma­ga­ją opie­ki, ale spe­cjal­na po­moc me­dycz­na nie jest tu ko­niecz­na. Wie­czo­rem przy­cho­dzi Dok­to­ra, któ­ra chce po­znać moje nowe pole dzia­ła­nia. Kie­dy póź­ną nocą wsia­da na ro­wer, żeby wra­cać do Ju­dit­ten, sły­szy­my nad­la­tu­ją­ce sa­mo­lo­ty. Nie­za­leż­nie od nie­bez­pie­czeń­stwa dłu­giej dro­gi, pró­bu­ję ją za­trzy­mać, po­nie­waż zro­bi­ło się bar­dzo zim­no, a Dok­to­ra zgu­bi­ła rę­ka­wicz­ki. Po chwi­li wa­ha­nia od­jeż­dża jed­nak. Le­d­wie mi­nę­ła pierw­szy za­kręt, cała oko­li­ca sta­je w siar­ko­wo­żół­tych pło­mie­niach. Wy­so­ko po­nad nami wi­szą race na spa­do­chro­nach jak lam­py w warsz­ta­cie ja­kie­goś ol­brzy­ma. Bie­gnę za Dok­to­rą i za­trzy­mu­ję ją. Sto­imy i pa­trzy­my ze zdu­mie­niem: za wiel­ką płasz­czy­zną żół­te­go śnie­gu przed na­szy­mi ocza­mi roz­cią­ga się wi­docz­ny le­piej niż za dnia Königs­berg z jego da­cha­mi i wie­ża­mi. I kie­dy po­wo­li idzie­my w tam­tą stro­nę, tu i tam spa­da­ją po­je­dyn­cze bom­by.

26 stycz­nia

Ro­syj­ska ar­ty­le­ria za­czy­na ostrzał mia­sta. W Po­na­rth je­stem mało po­trzeb­ny, dla­te­go uda­ję się do re­zer­wo­we­go la­za­re­tu na Ma­rau­nen­ho­fie, gdzie w ra­zie po­trze­by mogę przy­dać się jako chi­rurg. Jed­nak la­za­ret zo­stał kil­ka­krot­nie tra­fio­ny i kie­dy roz­ma­wiam ze zna­jo­mą, pra­cu­ją­cą tam jako in­stru­men­ta­riusz­ka, nad­cho­dzi roz­kaz ewa­ku­acji. Część ran­nych ma zo­stać prze­nie­sio­na do Pil­lau, jak­kol­wiek do­cie­ra­ją­ce stam­tąd wia­do­mo­ści są nie­zbyt po­cie­sza­ją­ce. Lu­dzie tło­czą się na wy­dmach. Od cza­su do cza­su po­ja­wia­ją się so­wiec­kie sa­mo­lo­ty i krą­żą nad por­tem. Za­pcha­ne uchodź­ca­mi stat­ki sto­ją­ce na ko­twi­cy są sta­le na­ra­żo­ne na bom­bar­do­wa­nia i za­to­pie­nie.

Zgła­szam się do na­czel­ne­go le­ka­rza i py­tam, czy mógł­bym się przy­dać w któ­rymś z po­zo­sta­łych la­za­re­tów, po­nie­waż nie mam za­ję­cia. Nie wi­dzi­my się pierw­szy raz – już od lat do­kła­da sta­rań, by po­wo­ła­no mnie do woj­ska. Tym ra­zem też nie mamy do sie­bie szczę­ścia. Z roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej z sze­fem Izby Le­kar­skiej wy­ni­ka, że nie za­mie­rza­ją mnie zwol­nić.

Pa­sto­ra z Ha­ber­ber­gu za­sta­ję tego wie­czo­ra sa­me­go. Od­wiózł żonę i cór­kę do por­tu, gdzie zna­la­zło się dla nich miej­sce na ma­łym pa­row­cu pew­ne­go zna­jo­me­go. Wie­lu jego pa­ra­fian jest jesz­cze w mie­ście, po­nie­waż pod­czas let­nich na­lo­tów bom­bo­wych więk­szość do­mów na Ha­ber­ber­gu po­zo­sta­ła nie­tknię­ta. W naj­bliż­szą nie­dzie­lę chce u sie­bie w miesz­ka­niu od­pra­wić na­bo­żeń­stwo, na któ­re mnie za­pra­sza.

Póź­niej zno­wu spo­ty­kam Dok­to­rę w kli­ni­ce dla ner­wo­wo cho­rych. Zgro­ma­dzi­ła się tam więk­szość pro­fe­so­rów wy­dzia­łu me­dycz­ne­go. Jako po­sia­da­cze wyż­szych rang woj­sko­wych otrzy­ma­li roz­kaz opusz­cze­nia mia­sta. Naj­wy­raź­niej do­wódz­two ar­mii nie za­mie­rza trak­to­wać Königs­ber­gu in­a­czej niż ja­kie­go­kol­wiek mia­sta za­ję­te­go przez wro­ga, któ­re trze­ba od­stą­pić. Z tym mu­szę się do­pie­ro oswo­ić. Pra­wie się wście­kam, wi­dząc, jak ocho­czo ci pa­no­wie wy­ko­nu­ją ów roz­kaz. Mimo woli przy­po­mi­na mi się sie­dem no­wych ka­tedr, w tym jed­na na wy­dzia­le me­dycz­nym, któ­re osten­ta­cyj­nie otwar­to pół roku temu, z oka­zji 400-le­cia uni­wer­sy­te­tu. Te­raz, przy prze­ka­za­niu ran­nych Ro­sja­nom ma po­dob­no po­zo­stać tyl­ko je­den le­karz na ty­siąc osób. Do­kład­niej nic nie wia­do­mo. Tak czy in­a­czej duża kli­ni­ka, bę­dą­ca te­raz la­za­re­tem, po­zo­sta­ła bez le­kar­skie­go nad­zo­ru. I pro­po­zy­cję przej­ścia do niej przyj­mu­ję z ra­do­ścią jak dar Boży. Dok­to­ra do­sta­je od jed­ne­go z pa­nów klucz do jego ga­bi­ne­tu, w któ­rym jest po­noć jesz­cze cał­kiem przy­tul­nie. Po­le­ca nam szcze­gól­nie jed­ną ze sto­ją­cych tam szaf z po­żyw­ną za­war­to­ścią.

Kie­dy opusz­cza­my bu­dy­nek, jest noc. Na Alte Pil­lau­er Land­stra­ße mi­ja­ją nas, skrzy­piąc ko­ła­mi, wozy w nie­koń­czą­cym się sze­re­gu. Po­mię­dzy nimi prze­miesz­cza­ją się lu­dzie w róż­nym wie­ku, z róż­nych śro­do­wisk, cią­gną san­ki lub pcha­ją za­ła­do­wa­ne wóz­ki dzie­cię­ce – nikt nie oglą­da się za sie­bie. Jak tu nie po­my­śleć o sło­wach Pi­sma Świę­te­go: „Mó­dl­cie się tyl­ko, aby wa­sza uciecz­ka nie wy­pa­dła zimą”8. To szczę­ście mieć pod ręką cy­ta­ty Jed­no­ty Bra­ter­skiej9 – je­dy­na rzecz, któ­rą moż­na się jesz­cze kie­ro­wać.

Kli­ni­ka chi­rur­gicz­na sto­sun­ko­wo do­brze się za­cho­wa­ła, mimo że po­ło­żo­na jest na skra­ju cen­trum mia­sta, znisz­czo­ne­go przez na­lo­ty bom­bo­we. Gór­ne pię­tra zo­sta­ły opróż­nio­ne. Wszy­scy ran­ni, w licz­bie oko­ło 180, leżą w piw­ni­cy na ma­te­ra­cach i w bocz­nym skrzy­dle na dwu­pię­tro­wych łóż­kach po­lo­wych. Z po­dwó­rza trze­ba zejść kil­ka stop­ni i już jest się wśród nich. Na­prze­ciw­ko wyj­ścia znaj­du­je się po­miesz­cze­nie, w któ­rym prze­pro­wa­dza­ne są ope­ra­cje. Ku na­sze­mu za­sko­cze­niu spo­ty­ka­my zna­ne­go nam z In­ster­bur­ga gi­ne­ko­lo­ga – przy­pad­ko­wo tu tra­fił i za­raz sio­stry po­pro­si­ły go o prze­pro­wa­dze­nie pil­nej ope­ra­cji. Przez kil­ka go­dzin pra­cu­je­my ra­zem, po­tem ustę­pu­je nam pola.

27 stycz­nia

O brza­sku wra­ca­my do prze­rwa­nej na kil­ka go­dzin pra­cy. Ostrzał ar­ty­le­ryj­ski wzmógł się nie­co, a po­nie­waż nic nie wska­zu­je na pod­ję­cie obro­ny mia­sta, za­kła­da­my, że Ro­sja­nie po­ja­wią się u nas jesz­cze dziś.

Dzi­siej­szy cy­tat z Bi­blii jest dla mnie szcze­gól­ną nie­spo­dzian­ką: „Synu mój, daj mi swo­je ser­ce, a two­je oczy nie­chaj strze­gą mo­ich dróg!”10. To sen­ten­cja, któ­rą do­sta­łem na chrzest, i może ozna­czać tyl­ko stan naj­wyż­szej go­to­wo­ści. Zo­stań tu, miej oczy otwar­te! Nie za­sta­na­wiaj się już, jak się stąd wy­do­stać. Spójrz, jak tra­cą gło­wę wszy­scy, któ­rzy tak my­ślą. Zo­stań tu­taj, przy mnie, a uj­rzysz moją chwa­łę.

Po po­łu­dniu ostrzał ar­ty­le­ryj­ski na­gle milk­nie. Nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty sztur­mo­we i ostrze­li­wu­ją uli­ce z nie­du­żej wy­so­ko­ści. Ostre ter­ko­ta­nie ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych roz­brzmie­wa na prze­mian z głu­chym paf-paf-paf po­kła­do­wych ar­ma­tek. Do­pie­ro te­raz lu­dzie za­czy­na­ją poj­mo­wać, co wła­ści­wie się dzie­je. Nie­da­le­ko nas wszy­scy pcha­ją się do wiel­kie­go schro­nu prze­ciw­lot­ni­cze­go pod przy­ko­ściel­nym pla­cem. Dziw­ne, że ob­co­kra­jow­cy sta­no­wią­cy wśród męż­czyzn zde­cy­do­wa­ną więk­szość, nie wzię­li jesz­cze spra­wy w swo­je ręce. Nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty i do na­szych piw­nic też przy­bie­ga­ją lu­dzie z uli­cy w po­szu­ki­wa­niu schro­nie­nia. Po za­koń­czo­nym na­lo­cie przy­no­szą do nas ran­nych. To­wa­rzy­szą im ich bli­scy, któ­rzy nie chcą się z nimi roz­stać. Robi się u nas co­raz cia­śniej, jak w sza­lu­pie ra­tun­ko­wej. Przy­zwa­lam na to. Pie­lę­gniar­ki i sa­ni­ta­riu­sze za­cho­wu­ją wspa­nia­ły spo­kój. Pra­cu­je­my, jak­by­śmy byli zgra­ni ze sobą od lat.

Wie­czo­rem dzwo­ni do nas prze­ło­żo­na służ­by sa­ni­tar­nej ar­mii – za­dzi­wia­ją­ce, ale te­le­fo­ny jesz­cze dzia­ła­ją – i oznaj­mia, że mamy na­tych­miast zwol­nić cały żeń­ski per­so­nel po­moc­ni­czy, któ­ry ma sta­rać się na wła­sną rękę opu­ścić mia­sto jesz­cze tej nocy. Pie­lę­gniar­ki na­ra­dza­ją się chwi­lę, po­tem przy­cho­dzi do mnie sio­stra prze­ło­żo­na i pyta, czy ak­cep­tu­ję ich od­mo­wę wy­ko­na­nia roz­ka­zu. Waż­niej­sze jest dla nich po­zo­stać przy ran­nych. Mó­wię jej, jak bar­dzo je­stem rad z ta­kiej de­cy­zji. Po­zo­sta­li za­trud­nie­ni otrzy­mu­ją ofi­cjal­nie zwol­nie­nie z po­wo­du za­gro­że­nia ze stro­ny Ro­sjan. Po­nie­waż jed­nak nie chcą się roz­stać z pie­lę­gniar­ka­mi, wszyst­ko zo­sta­je po sta­re­mu i moż­na pra­co­wać bez za­kłó­ceń.

Tym­cza­sem w sali ope­ra­cyj­nej po­ja­wił się znów były or­dy­na­tor kli­ni­ki, dok­tor Het­zer. Trzy­ma­no go przez kil­ka dni na ja­kiejś woj­sko­wej pla­ców­ce, a po jej li­kwi­da­cji po­zo­sta­wio­no sa­me­mu so­bie. Obie­ca­ne miej­sce w sa­mo­cho­dzie zo­sta­ło za­ję­te przez ko­goś in­ne­go. Ma nie­do­wład nogi, nie chciał więc iść pie­szo do Pil­lau i wró­cił do kli­ni­ki. Spra­wia wra­że­nie przy­bi­te­go i jako je­dy­ny z nas sta­le mówi o ry­chłej śmier­ci.

28 stycz­nia

Mi­nę­ła spo­koj­na noc. Od wcze­sne­go ran­ka gru­by­mi płat­ka­mi pada śnieg. Jest tak ci­cho, że trze­ba przy­jąć, iż mia­sto jest już w rę­kach nie­przy­ja­cie­la. Ale oko­ło dzie­sią­tej znów roz­le­ga­ją się strza­ły. Na­gle przy­cho­dzi mi do gło­wy, że pa­stor z Ha­ber­ber­gu pew­nie wła­śnie za­czy­na za­po­wia­da­ne na­bo­żeń­stwo. Chwi­lo­wo nie ma nic waż­ne­go do ro­bo­ty, uzna­je­my więc, że moż­na so­bie po­zwo­lić na mały wy­pad. Ro­we­ra­mi szyb­ko do­cie­ra­my na miej­sce. Na ple­ba­nii ku swej ra­do­ści jako pierw­sze­go na­po­ty­ka­my bra­ta Mar­ti­na. Ze swo­ją woj­sko­wą pla­ców­ką z In­ster­bur­ga tra­fił, jak my, do Königs­ber­gu i za­kwa­te­ro­wa­no go w ko­sza­rach przy Trom­mel­plat­zu. Bli­sko 40 uczest­ni­ków na­bo­żeń­stwa wy­słu­chu­je ka­za­nia na te­mat lek­cji z pierw­sze­go li­stu św. Paw­ła do Ko­ryn­tian: „Czy nie wie­cie, że za­wod­ni­cy na sta­dio­nie wszy­scy bie­gną, a tyl­ko je­den zdo­by­wa na­gro­dę? Tak bie­gnij­cie, aby­ście na­gro­dę zdo­by­li”11. Pod­czas Wie­cze­rzy Pań­skiej nad mia­stem znów prze­la­tu­ją z hu­kiem sa­mo­lo­ty sztur­mo­we.

Po po­wro­cie za­sta­je­my w kli­ni­ce no­wych ran­nych. Ko­sza­ry przy Trom­mel­plat­zu zna­la­zły się pod sil­nym ostrza­łem ar­ty­le­ryj­skim i wie­le łącz­ni­czek od­nio­sło tak cięż­kie rany, że le­karz nie może im już po­móc. Leżą na no­szach w ko­ry­ta­rzu, bo nig­dzie nie ma miej­sca. Inni ran­ni do­tar­li tu pie­szo i cier­pli­wie cze­ka­ją na swą ko­lej. Wśród nich jest kil­ku z cięż­ki­mi ob­ra­że­nia­mi, cho­ciaż jesz­cze nie zda­ją so­bie z tego spra­wy. Jed­na z ko­biet na przy­kład po­ka­zu­je mi lewą rękę, któ­ra w sta­wie łok­cio­wym prze­bi­ta jest drza­zgą gru­bo­ści trzon­ka od mio­tły i wy­glą­da jak krzyż. Pro­si, bym ze­chciał wy­cią­gnąć jej to drew­no. Sama już pró­bo­wa­ła, pró­bo­wa­li inni, ale bez­sku­tecz­nie.

Póź­nym po­po­łu­dniem wpa­da­my na chwi­lę do Ju­dit­ten, żeby zo­ba­czyć, co u ro­dzi­ców Dok­to­ry. Nie zde­cy­do­wa­li się na uciecz­kę i no­szą się z za­mia­rem ode­bra­nia so­bie ży­cia. Wi­zja, że po 30 la­tach szczę­śli­we­go mał­żeń­stwa mo­gli­by zo­stać prze­mo­cą roz­dzie­le­ni, jest dla nich nie do znie­sie­nia. Wo­bec ich ar­gu­men­tów po­zo­sta­je nam tyl­ko od­wo­łać się do wiecz­nej praw­dy, zgod­nie z któ­rą to nie my sta­no­wi­my o swym ży­ciu.

Nie oni jed­ni sto­ją przed taką de­cy­zją. Ze­wsząd sły­chać, jak lu­dzie roz­ma­wia­ją o cy­jan­ku po­ta­su, jak­by do­stęp­ny on był w nie­ogra­ni­czo­nych ilo­ściach. Przy czym kwe­stia, czy w ogó­le wol­no po coś ta­kie­go się­gać, nie jest przed­mio­tem dys­ku­sji. Roz­pra­wia się je­dy­nie o nie­zbęd­nej daw­ce, i to w tak lek­ki i nie­fra­so­bli­wy spo­sób, jak­by mó­wi­ło się, po­wiedz­my, o je­dze­niu.

Po­tem nocą za­glą­da­my jesz­cze raz do Ju­dit­ten i za­sta­je­my obo­je zmar­łych uło­żo­nych sta­ran­nie na łóż­kach, o co za­dba­ła ich star­sza cór­ka, któ­ra opu­ści­ła już dom. Okno jest otwar­te, a w po­ko­ju pa­nu­je lo­do­wa­te zim­no. Przez chwi­lę sto­imy bez słów. Na scho­dach od­ma­wia­my Oj­cze nasz. Kie­dy wy­cho­dzi­my z domu, z prze­ciw­nej stro­ny uli­cy pod­bie­ga do nas ko­bie­ta i woła: „Pani dok­tor, to pani? Pro­szę do mnie, szyb­ko, mój mąż za­truł się ga­zem!”. Dok­to­ra idzie za nią. Po chwi­li do­łą­czam i wi­dzę le­żą­ce­go na pod­ło­dze tę­gie­go męż­czy­znę. Dok­to­ra klę­czy, bada go, wsta­je i na­ka­zu­je roz­trzę­sio­nym ko­bie­tom, by zo­sta­wi­ły go w spo­ko­ju. Po­tem przez chwi­lę spo­glą­da na mnie twar­do i mówi, że mo­że­my już iść.

W kli­ni­ce cze­ka na nas sio­stra Dok­to­ry. Przy­szła okręż­ną dro­gą i chce u nas pra­co­wać jako sio­stra Ina.

29 stycz­nia

Rów­nież i ta noc mi­nę­ła, a na­sza sy­tu­acja nie zmie­ni­ła się w ża­den spo­sób.

Przed po­łu­dniem wy­bu­cha na­głe za­mie­sza­nie wśród ran­nych, kie­dy cze­ski sa­ni­ta­riusz chce za­brać im broń. Ten szczwa­ny lis wpadł mi już wcze­śniej w oko. We­zwa­ny na roz­mo­wę, oświad­cza, że kie­dy wkro­czą Ro­sja­nie, w żad­nym ra­zie nie moż­na do­pu­ścić do strze­la­ni­ny. Daję mu do zro­zu­mie­nia, że to nie jego spra­wa, i pro­szę ran­ne­go ma­jo­ra, któ­ry już od dłuż­sze­go cza­su prze­by­wa w la­za­re­cie i może się po­ru­szać, by pod­jął nie­zbęd­ne we­dług nie­go dzia­ła­nia. Pro­po­nu­ję omó­wić tę kwe­stię z or­dy­na­to­rem i spo­tkać się oko­ło trzy­na­stej w jego ga­bi­ne­cie.

Kie­dy zbli­ża się umó­wio­na go­dzi­na, je­stem za­ję­ty ope­ra­cją, tak więc dok­tor Het­zer idzie już na pierw­sze pię­tro, żeby ma­jor nie mu­siał cze­kać. Wtem nad nami roz­le­ga się szum, na­stę­pu­je kil­ka ogłu­sza­ją­cych ude­rzeń, ścia­ny się chwie­ją, a my spo­wi­ci je­ste­śmy wa­pien­ną chmu­rą. Sto­ją­cy na­prze­ciw­ko mnie sa­ni­ta­riusz krwa­wi z czo­ła, w głę­bi ja­kaś ko­bie­ta prze­raź­li­wie krzy­czy. Po­tem przez mgłę do­bie­ga uspo­ka­ja­ją­cy głos sta­rej in­stru­men­ta­riusz­ki Idy: „Nie­chże pani bę­dzie ci­cho, prze­cież nic się nie sta­ło”. Kie­dy chmu­ra opa­da, wi­dzi­my, że ma ra­cję. W na­szym oto­cze­niu odłam­ki ce­gieł spo­wo­do­wa­ły tyl­ko drob­ne ob­ra­że­nia.

Sto­ją­cy przede mną sa­ni­ta­riusz jako pierw­szy otrzą­sa się z osłu­pie­nia. Ma­cha do mnie ręką i wy­cho­dzi. Po­dą­żam za nim scho­da­mi na pierw­sze pię­tro. Roz­pacz­li­wy wi­dok. Wy­le­cia­ły wszyst­kie drzwi, ru­nę­ła więk­szość ścian dzia­ło­wych, a w ga­bi­ne­cie or­dy­na­to­ra, do któ­re­go zmie­rza­my, nie ma ca­łej ścia­ny ze­wnętrz­nej. Na pod­ło­dze leży ster­ta roz­trza­ska­ne­go drew­na po­kry­ta czer­wo­na­wą war­stwą pyłu ce­gla­ne­go i za­pra­wy. Pod nią znaj­du­je­my naj­pierw za­bi­te­go dok­to­ra Het­ze­ra z wiel­ką roz­war­tą raną gło­wy, a na­stęp­nie, po dłuż­szym po­szu­ki­wa­niu, ma­jo­ra, w któ­rym jesz­cze tli się ży­cie. Wy­cią­ga­my go. Jego twarz, na­szpi­ko­wa­na ty­sią­ca­mi drob­nych odłam­ków ce­gieł, wy­glą­da jak pa­pier ścier­ny. Oczy ma oka­le­czo­ne, poza tym nie do­znał in­nych ob­ra­żeń. Zno­si­my go na dół. Po­sy­ła­my po jego żonę pra­cu­ją­cą w po­bli­skim punk­cie Czer­wo­ne­go Krzy­ża, żeby była przy nim.

Prze­mie­rzam bu­dy­nek, chcąc usta­lić szko­dy. W piw­ni­cy roz­bi­te są tyl­ko ma­ga­zy­ny z za­pa­sa­mi, cho­rym nic się nie sta­ło. Całą prze­strzeń mię­dzy skrzy­dłem ope­ra­cyj­nym i skrzy­dłem bocz­nym od stro­ny po­dwó­rza wy­peł­nia ogrom­nych roz­mia­rów lej po bom­bie. Ścia­na domu, za któ­rą leżą cia­sno stło­cze­ni ran­ni, wy­trzy­ma­ła na­lot. Na ze­wnątrz, w sza­rym zi­mo­wym po­wie­trzu roz­no­si się woń pro­chu, że­la­za i śnie­gu. Drze­wa leżą wy­rwa­ne z ko­rze­nia­mi, w są­sied­nich do­mach sza­le­je ogień. Je­den za­bi­ty, je­den ociem­nia­ły – a ja zu­peł­nie bez szwan­ku. Ci­cho po­de­szła do mnie Dok­to­ra. Przez chwi­lę wpa­tru­je­my się w sza­re opa­ry.

Tym­cza­sem do­pro­wa­dzo­no do po­rząd­ku salę ope­ra­cyj­ną. Po na­lo­cie przy­by­ło no­wych ran­nych. Przez na­stęp­ne go­dzi­ny pra­cu­je­my nie­mal w eu­fo­rii wy­ni­ka­ją­cej z naj­pięk­niej­sze­go współ­dzia­ła­nia wszyst­kich sił. Na­wet w moc­no nad­szarp­nię­tej kuch­ni pra­cu­ją na peł­nych ob­ro­tach i or­ga­ni­zu­ją war­ty, żeby nie prze­oczyć żad­ne­go mo­men­tu, kie­dy mogą być po­trzeb­ni. Wszyst­kie dru­go­rzęd­ne spra­wy nie mają naj­mniej­sze­go zna­cze­nia.

Póź­nym wie­czo­rem po­ja­wia­ją się nie­ocze­ki­wa­nie trzej ofi­ce­ro­wie służ­by czyn­nej i spraw­dza­ją stan la­za­re­tu. Każą mi wy­ja­śnić, w jaki spo­sób ob­ją­łem tu sta­no­wi­sko. Po­tem oglą­da­ją szko­dy i obie­cu­ją może jesz­cze tej nocy przy­słać ko­lum­nę sa­ni­tar­ną, by prze­trans­por­to­wać ran­nych na dwo­rzec. Stoi tam go­to­wy do od­jaz­du po­ciąg, któ­ry bę­dzie pró­bo­wał wy­do­stać się z mia­sta jesz­cze przed brza­skiem. Za­raz za­bie­ra­ją ze sobą nie­wi­do­me­go ma­jo­ra, któ­ry chce, by obej­rzał go oku­li­sta.

W tym sa­mym cza­sie w bu­dyn­ku za­szło coś, cze­go po­cząt­ko­wo nie po­tra­fię so­bie wy­tłu­ma­czyć. Wzo­ro­wy do­tąd per­so­nel jest co­raz bar­dziej nie­spo­koj­ny. Męż­czyź­ni bie­ga­ją gdzieś go­rącz­ko­wo i na­gle wi­dzę, jak je­den z nich idzie w moją stro­nę z kil­ko­ma bu­tel­ka­mi pod pa­chą. Za­stę­pu­ję mu dro­gę, on upa­da i leży w ka­łu­ży czer­wo­ne­go wina. Cho­dzi o al­ko­hol. In­tru­zi z uli­cy wdar­li się przez wy­łom w mu­rze i plą­dru­ją za­pa­sy. Część na­szych lu­dzi wda­ła się z nimi w prze­py­chan­ki, a przy oka­zji za­czę­ło się gra­bie­nie i po tej stro­nie. Nikt już nie zwra­ca uwa­gi na ran­nych, obok nich to­czy się po­lo­wa­nie. Może to do­pro­wa­dzić do roz­pa­czy. Na szczę­ście po­ja­wia­ją się sa­mo­cho­dy sa­ni­tar­ne. Pod­jeż­dża­ją je­den za dru­gim. Nasi lu­dzie opa­mię­tu­ją się, in­tru­zi czmy­cha­ją, a po­tem już w spo­ko­ju od­by­wa się prze­ła­du­nek ran­nych. Po­zo­sta­ją je­dy­nie umie­ra­ją­cy.

Oko­ło je­de­na­stej w nocy ru­sza dłu­ga ko­lum­na sa­mo­cho­dów, a każ­dy z nich wie­zie dzie­wię­ciu ran­nych. Roz­po­czy­na się upior­na jaz­da przez za­śnie­żo­ne Sta­re Mia­sto, któ­re w cią­gu jed­nej nocy na­lo­tów bom­bo­wych sta­ło się po­lem ruin. Na uli­cach nie wi­dać ży­we­go du­cha. Zim­ny, ja­sny księ­życ stoi nad rzę­da­mi do­mów bez da­chów. Po­je­dyn­cze po­ci­ski ar­ty­le­ryj­skie tną z gwiz­dem po­wie­trze i ude­rza­ją gdzieś z hu­kiem.

Kie­row­cy są bar­dzo po­de­ner­wo­wa­ni; w sza­lo­nym tem­pie je­dzie­my w kie­run­ku dwor­ca to­wa­ro­we­go. Na ostat­nim to­rze stoi dłu­gi po­ciąg, w któ­rym znaj­du­je się już wie­lu ran­nych z in­nych la­za­re­tów. Więk­szość ma usztyw­nio­ne szy­na­mi ręce oraz nogi i leży po dwóch na jed­nym le­go­wi­sku. Ram­pa prze­ła­dun­ko­wa jest tak po­chy­ła, że sa­mo­cho­dy nie­mal się prze­wra­ca­ją. Za­ła­du­nek cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. Sa­ni­ta­riu­sze klną, z kie­row­ni­kiem trans­por­tu pra­wie nie da się roz­ma­wiać, Dok­to­ra krą­ży całą noc po­mię­dzy roz­draż­nio­ny­mi męż­czy­zna­mi i uspa­ka­ja. Są­dząc po łu­nie ognia, mia­sto jest już cał­ko­wi­cie oto­czo­ne i mar­ne są wi­do­ki, by po­ciąg zdo­łał jesz­cze stąd wy­je­chać. Po­nad wznie­sie­niem w Po­na­rth, na któ­rym pło­ną już nie­któ­re domy, prze­la­tu­ją po­je­dyn­cze po­ci­ski ar­ty­le­ryj­skie i spa­da­ją mię­dzy tory. Noc jest przej­mu­ją­co zim­na.

Oko­ło czwar­tej nad ra­nem Dok­to­rze uda­je się na­kło­nić jed­ne­go z kie­row­ców do po­wro­tu do mia­sta. Chce­my ode­brać pie­lę­gniar­ki, któ­re za moją radą są go­to­we do wy­jaz­du. Dru­ga cię­ża­rów­ka je­dzie za nami. Za­trzy­mu­je­my się przed kli­ni­ką, ale sio­strom nie uda­je się na­wet wsiąść, bo tłum ob­cych lu­dzi z wa­liz­ka­mi rzu­ca się na sa­mo­cho­dy. Po­le­cam kie­row­com, żeby wol­no ru­szy­li w prze­ciw­nym kie­run­ku, i wszy­scy nie­pro­sze­ni pa­sa­że­ro­wie je­den po dru­gim ze­ska­ku­ją. Po­tem na­sze auta wra­ca­ją okręż­ną dro­gą i za­trzy­mu­ją się tam, gdzie cze­ka­ją pie­lę­gniar­ki. Sio­stry wsia­da­ją szyb­ko i od­jeż­dża­ją. Jest dla nich jesz­cze miej­sce w po­cią­gu sa­ni­tar­nym, są tam zresz­tą po­trzeb­ne.

W kli­ni­ce za­pa­no­wa­ła zu­peł­na ci­sza. Zo­stał Czech, któ­ry wita nas w pew­nym sen­sie jako go­spo­darz. Obok nie­go sto­ją dwie pa­nie, blon­dyn­ka i bru­net­ka. Za­do­mo­wi­ły się w po­miesz­cze­niu ope­ra­cyj­nym i czę­stu­ją nas kawą na roz­grzew­kę. Póź­niej idzie­my jesz­cze raz do umie­ra­ją­cych; nasz Czech prze­jął nad nimi opie­kę. Na ma­te­ra­cu mię­dzy dwoj­giem z nich leży nowo na­ro­dzo­ne dziec­ko. Ja­kaś Po­lka przy­szła tu je po­wić. Po­tem znik­nę­ła, ale obie­ca­ła, że póź­niej od­bie­rze nie­mow­lę. Dnie­je, kie­dy kła­dzie­my się spać.

30 stycz­nia

Przed po­łu­dniem przy­cho­dzi się po­że­gnać dwóch mło­dych lu­dzi, któ­rzy w cią­gu ostat­nich dni bar­dzo mi się przy­słu­ży­li jako asy­sten­ci. Te­raz do­pie­ro do­wia­du­ję się, że to stu­den­ci me­dy­cy­ny, któ­rzy z bra­ku moż­li­wo­ści lep­sze­go wy­ko­rzy­sta­nia trzy­dnio­we­go urlo­pu spę­dzi­li go u nas. Na szczę­ście we wspo­mnia­nej już sza­fie jest jesz­cze bu­tel­ka szam­pa­na, i to czer­wo­ne­go, któ­rą wspól­nie wy­pi­ja­my. Wy­pi­su­ję każ­de­mu z nich za­świad­cze­nie, gdzie prze­by­wał pod­czas urlo­pu. Po­tem ru­sza­ją w dro­gę, chcąc od­na­leźć swój od­dział, cho­ciaż nie wie­dzą, czy jesz­cze ist­nie­je.

Tym­cza­sem zno­wu zmie­ni­ło się ob­li­cze ulic. Po­je­dyn­czy ofi­ce­ro­wie z pi­sto­le­ta­mi w dło­ni kon­tro­lu­ją schro­ny i piw­ni­ce w po­szu­ki­wa­niu ukry­tych żoł­nie­rzy. Na moją proś­bę je­den z nich przy­cho­dzi do piw­ni­cy w kli­ni­ce, gdzie zno­wu uak­tyw­ni­li się sza­brow­ni­cy. Od­da­je kil­ka strza­łów, na co in­tru­zi prze­my­ka­ją do wyj­ścia jak szczu­ry.

Że­gna­my się z Cze­chem i prze­no­si­my na­sze ba­ga­że do kli­ni­ki dzie­cię­cej. Tam, we wbu­do­wa­nym w zbo­cze schro­nie leży 50 cho­rych cy­wi­lów. Więk­szość z nich jest w gip­sie i nie może się po­ru­szać. W głąb schro­nu pro­wa­dzą że­la­zne drzwi. Za nimi, po­środ­ku dwu­pię­tro­wych łó­żek bie­gnie wą­ski ko­ry­tarz, któ­ry po kil­ku za­krę­tach koń­czy się dru­gi­mi drzwia­mi, pro­wa­dzą­cy­mi zno­wu na ze­wnątrz. Pięć pra­cu­ją­cych tu sióstr znaj­du­je dla nas miej­sce i przy­jaź­nie nas wita. Obok, w pu­stej kli­ni­ce dzie­cię­cej cią­gle jesz­cze jest go­rą­ca woda do ką­pie­li. Za­chwy­ce­ni ko­rzy­sta­my z tej oka­zji. Kie­dy przy­cho­dzi moja ko­lej, znów nad­la­tu­ją bom­bow­ce, i ta oko­licz­ność spra­wia, że dwu­krot­nie mu­szę szyb­ko wy­cho­dzić z wan­ny, któ­ra stoi na dru­gim pię­trze.

Po po­łu­dniu leży gru­ba war­stwa śnie­gu i świe­ci słoń­ce. Na uli­cach, na któ­rych jesz­cze przed dwo­ma dnia­mi tło­czy­li się uchodź­cy, nie ma ży­we­go du­cha. Po­je­dyn­cze my­śliw­ce jak so­ko­ły prze­la­tu­ją nad mia­stem. Ru­szam w dro­gę do Po­na­rth, tym ra­zem pie­szo, bo śnieg jest za wy­so­ki na jaz­dę ro­we­rem. Dok­to­ra i jej sio­stra chcą w tym cza­sie ro­zej­rzeć się po cen­trum i do­wie­dzieć, czy nie ma dla nas no­wej pra­cy.

W dziw­nie pod­nio­słym na­stro­ju brnę w śnie­gu, zo­sta­wia­jąc za sobą śla­dy, jak­by całe mia­sto z jego lo­sem na­le­ża­ło tyl­ko do mnie. Po dro­dze śpie­wam ku chwa­le Bo­żej, a wła­sny głos wzru­sza mnie do łez. Kie­dy dzień sądu jest bli­sko, przy­cho­dzą naj­więk­sze mo­men­ty w ży­ciu czło­wie­ka. Zie­mia pod jego sto­pa­mi krę­ci się jak kula.

Mi­ja­jąc dwo­rzec, stwier­dzam z prze­ra­że­niem, że po­ciąg z mo­imi ran­ny­mi stoi nadal na to­rach. Wy­ru­szył do­pie­ro o brza­sku, ale nie zdo­łał prze­je­chać. Te­raz znów tu stoi i cze­ka na ko­lej­ną noc. Trud­no so­bie wy­obra­zić, co się sta­nie z tymi ty­sią­ca­mi mło­dych lu­dzi po­zba­wio­nych opie­ki, je­śli się stąd nie wy­do­sta­ną. Na ra­zie są jesz­cze peł­ni na­dziei, że za dru­gim ra­zem się im po­szczę­ści.

Po­na­rth ucier­piał już pod­czas ostrza­łu ar­ty­le­ryj­skie­go. W bu­dyn­kach po po­łu­dnio­wej stro­nie wi­dać wiel­kie dziu­ry. Tra­fio­ny zo­stał też dom, w któ­rym się za­kwa­te­ro­wa­łem, i zgi­nę­ło star­sze mał­żeń­stwo z dru­gie­go pię­tra. Z prze­ciw­nej stro­ny żwa­wym kro­kiem zbli­ża się kil­ka ko­biet. Chcą jesz­cze ucie­kać do Pil­lau.

Prze­jeż­dża­ją nie­miec­kie czoł­gi. Żoł­nie­rze rzu­ca­ją ba­wią­cym się na uli­cy dzie­ciom ta­blicz­ki cze­ko­la­dy. Może ma to po­pra­wić na­strój. Dzie­ci ła­pią je ocho­czo.

Pa­wi­lon „Süd­park” stra­cił więk­szą część da­chu i do­oko­ła leży peł­no odłam­ków szkła. Cho­rzy schro­ni­li się do piw­ni­cy. Przy ku­chen­nym pie­cu stoi mło­da ko­bie­ta i po­śród po­tłu­czo­nych na­czyń go­tu­je dla wszyst­kich je­dze­nie. Obok niej mło­dy pod­ofi­cer, czoł­gi­sta, ze scy­zo­ry­kiem w ręce przy­rzą­dza so­bie sma­żo­ne ziem­nia­ki. Sia­dam przy sto­le ku­chen­nym i po­śród ogłu­sza­ją­ce­go huku do­wia­du­ję się, jak wy­glą­da sy­tu­acja. W tym mo­men­cie roz­gry­wa się wła­śnie po­tycz­ka pan­cer­na. Ro­sja­nie ce­lu­ją w skrzy­żo­wa­nie ulic, na któ­rym stoi nasz pa­wi­lon. Strze­la­ją jed­nak za wy­so­ko, tra­fia­ją więc za każ­dym ra­zem tyl­ko w dach. W od­le­gło­ści oko­ło 100 me­trów sto­ją na­sze czoł­gi, któ­re od­po­wia­da­ją ogniem. Py­tam, czy wi­dać stąd czoł­gi ro­syj­skie. Nie, sto­ją tro­chę ni­żej, oko­ło 1500 me­trów da­lej, w kie­run­ku Wan­dlac­ken.

Pod­czas wspól­ne­go spo­ży­wa­nia sma­żo­nych ziem­nia­ków, do­wia­du­ję się wię­cej o na­szych czoł­gach. Przy­by­ły tu nie­daw­no z Til­si­tu i dwu­krot­nie prze­kro­czy­ły so­wiec­kie li­nie. Zro­bią to jesz­cze raz, kie­dy wej­dą tu Ro­sja­nie, może na­wet w cią­gu naj­bliż­szej go­dzi­ny. Spo­glą­dam na dziew­czy­nę, któ­ra ze spo­ko­jem go­tu­je, jak­by to wszyst­ko w ogó­le jej nie do­ty­czy­ło. Dal­sze­go opo­wia­da­nia słu­cham jed­nym uchem. W koń­cu pod­ofi­cer pro­po­nu­je mi, że­bym za­brał się z nim. Jego do­wód­ca to faj­ny fa­cet i na pew­no by się ucie­szył. Wa­ham się przez chwi­lę. Ku­szą­ca jest myśl, że na krót­ko przed koń­cem mógł­bym jesz­cze po­je­chać z ludź­mi, któ­rzy przy­najm­niej mogą się bro­nić. Ale strze­la­ni­na na­gle usta­je, wra­ca zdro­wy roz­są­dek i że­gna­my się, ży­cząc so­bie wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. On po­cho­dzi z oko­lic Ber­li­na, a Königs­berg jest tyl­ko jed­nym z wie­lu przy­stan­ków na jego ry­zy­kow­nym szla­ku.

W dro­dze po­wrot­nej do mia­sta wi­dzę, że tory przy dwor­cu są pu­ste. Wy­da­je się za­tem, że po­ciąg ko­lej­ny raz ru­szył w dro­gę. Przez roz­le­głą otwar­tą prze­strzeń bie­gną ku mnie żoł­nie­rze, rzu­ca­ją się brzu­chem w śnieg, pod­no­szą i pę­dzą da­lej. Jed­ne­go z nich, któ­ry pada na zie­mię tuż przy mnie, py­tam ze zdzi­wie­niem, co to ma zna­czyć. „Ostrzał pie­cho­ty” – wy­krzy­ku­je i ener­gicz­nie ru­sza do przo­du. Tak bar­dzo hu­czy mi w uszach, że nie zwró­ci­łem uwa­gi na po­ci­ski ude­rza­ją­ce tępo w zie­mię. Wy­da­je się, że miesz­kań­cy kwar­ta­łu do­mów na ty­łach dwor­ca też ni­cze­go nie za­uwa­ży­li. Prze­cho­dząc, wi­dzę, że ko­bie­ty za­mia­ta­ją przed drzwia­mi, a dzie­ci le­pią w ogro­dzie bał­wa­na.

W po­bli­żu ple­ba­nii na Ha­ber­ber­gu żoł­nie­rze po­spiesz­nie sta­wia­ją w po­przek uli­cy ba­ry­ka­dę z drew­na i chru­stu. Ma to być za­po­ra prze­ciw­czoł­go­wa. Przy­po­mi­na ra­czej prze­szko­dę na wy­ści­gach kon­nych.

Pa­stor jest w domu i za­pra­sza mnie na kawę. Sie­dzi­my przy oknie i pa­trzy­my w stro­nę, z któ­rej po­win­ny na­dejść czoł­gi. Do­wia­du­ję się przy tym o tru­dach po­słu­gi pa­sto­ra. Każ­de­go ran­ka przed drzwia­mi ko­ścio­ła leżą nie­zna­ni zmar­li, nie­któ­rzy cał­kiem nadzy. Trze­ba ich po­grze­bać, co przy zmar­z­nię­tej na ka­mień zie­mi jest pra­wie nie­wy­ko­nal­ne.

Kie­dy krót­ko po­tem idę Alt­städ­ti­sche Lang­gas­se12 w kie­run­ku cen­trum, znów bie­gną z prze­ciw­ka lu­dzie, żoł­nie­rze i cy­wi­le. Roz­pierz­cha­ją się w bocz­nych ulicz­kach po pra­wej i le­wej. Po­wo­dem ich po­śpie­chu jest za­pew­ne ja­kiś czołg, któ­ry za­blo­ko­wał most na Pre­go­le. Czy to Ro­sja­nie? Je­śli tak, to nie ma już sen­su ucie­kać. Spo­koj­nie pod­cho­dzę i wi­dzę z bli­ska, że jest to jed­nak nie­miec­ki czołg, a sto­ją­cy na nim czło­wiek wy­gła­sza pło­mien­ną mowę. Pew­nie za­trzy­mu­je tam każ­de­go prze­chod­nia. Kie­dy do uszu do­cie­ra­ją mi sło­wa „nasz uko­cha­ny füh­rer, Adolf Hi­tler”, wolę po­spiesz­nie znik­nąć w bocz­nej uli­cy.

Jest już pra­wie noc, kie­dy wra­cam do na­sze­go schro­nu. Dok­to­ra, któ­ra była ze swo­ją sio­strą w Szpi­ta­lu Mi­ło­sier­dzia, też jest już z po­wro­tem; przy­nio­sła afisz roz­wie­szo­ny tego po­po­łu­dnia na wie­lu drze­wach i na­roż­ni­kach ulic. Wid­nie­je na nim ha­sło: „Nie­na­wiść i ze­msta!”. Po­ni­żej roz­wle­kły, pe­łen plu­ga­wych wy­zwisk tekst prze­ciw­ko Ro­sja­nom i wresz­cie we­zwa­nie, by się­gnąć do wszel­kich do­stęp­nych środ­ków i uka­tru­pić wdzie­ra­ją­cych się wro­gów. Apel ten okrop­nie mnie iry­tu­je. Nie mam za­mia­ru je­chać na tym sa­mym wóz­ku, więc po­sta­na­wiam udać się do ko­men­dan­ta twier­dzy13 i za­żą­dać wy­ja­śnień w spra­wie afi­sza. Być może o ni­czym nie wie, cho­ciaż wid­nie­je tam jego na­zwi­sko – co praw­da do­pie­ro jako dru­gie, pod pod­pi­sem sze­fa po­wia­tu, któ­ry naj­wi­docz­niej za­gar­nął reszt­kę wła­dzy.

Po bez­owoc­nym po­wtór­nym mar­szu przez całe mia­sto do sie­dzi­by na­czel­ne­go do­wódz­twa, od­naj­du­ję osta­tecz­nie ko­men­dan­ta w na­szym po­bli­żu, a mia­no­wi­cie w dy­rek­cji pocz­ty. Tu urzą­dził swą kwa­te­rę. Chcąc spra­wiać bar­dziej woj­sko­we wra­że­nie, przy­pią­łem do pasa ro­syj­ski pi­sto­let, po­da­ru­nek od zna­jo­me­go. Stra­że prze­pusz­cza­ją mnie bez pro­ble­mów. Przed drzwia­mi ge­ne­ra­ła za­trzy­mu­je mnie jed­nak ja­kiś ma­jor, któ­ry po pro­stu za­gra­dza mi dro­gę. Ge­ne­rał nie przyj­mu­je pod żad­nym po­zo­rem. Je­śli cho­dzi o kwe­stię obro­ny, mu­szę się zwró­cić do nie­go, ma­jo­ra. Ta­kie jest jego za­da­nie. Py­tam, ja­kie w ogó­le są tu jesz­cze za­da­nia, i wpa­da­my w dość gwał­tow­ną sprzecz­kę. Za­uwa­żam przy tym, że tu ni­ko­mu nie przy­cho­dzi do gło­wy, by za­cząć dzia­łać na wła­sną rękę. Jak za­wsze o wszyst­kim de­cy­du­ją za­rzą­dze­nia Adol­fa Hi­tle­ra. Rów­nież we­zwa­nie do nie­na­wi­ści i ze­msty wszy­scy zda­ją się ak­cep­to­wać. „Ma pan inny po­mysł?” – pyta ma­jor cał­kiem uprzej­mie i nie­co bez­rad­nie. Od­po­wia­dam twier­dzą­co i jesz­cze raz usil­nie pro­szę o do­pusz­cze­nie mnie do ko­men­dan­ta, po­nie­waż tyl­ko oso­bi­ście mogę mu to po­wie­dzieć. Na próż­no, bo ma­jor po­wstrzy­mu­je mnie siłą. Kie­dy do­ma­gam się jego na­zwi­ska, obie­cu­je w koń­cu prze­ka­zać ge­ne­ra­ło­wi list. Na od­wro­cie kar­ty z wy­kre­sem tem­pe­ra­tur pi­szę mniej wię­cej te sło­wa: „Pa­nie Ge­ne­ra­le! Co obie­cu­je so­bie Pan po pod­pi­sa­nym przez Pana ape­lu, któ­ry wszę­dzie po­roz­wie­sza­no? Königs­berg nie jest byle ja­kim mia­stem, lecz ma za sobą wiel­ką hi­sto­rię. Czyż nie le­piej uznać tę praw­dę, któ­rą naj­pew­niej już wkrót­ce wszy­scy bę­dzie­my mu­sie­li wy­znać przed Tro­nem Bo­żym? Swo­im «Heil Hi­tler» nie zwa­bi Pan psa z ku­la­wą nogą, a tym bar­dziej tych bied­nych wo­ja­ków, któ­rzy cho­wa­ją się te­raz po dziu­rach. Dla nas je­dy­nym do przy­ję­cia okrzy­kiem bo­jo­wym jest jesz­cze bo­daj «Ky­rie ele­ison». Po­ma­gał on wyjść obron­ną ręką z nie­jed­nej opre­sji. Je­stem do Pań­skiej dys­po­zy­cji”.

Do­brze się czu­ję, prze­no­sząc to wszyst­ko jesz­cze raz na pa­pier, cho­ciaż wąt­pię, czy list do­trze do ad­re­sa­ta. Cał­kiem wy­czer­pa­ny wra­cam póź­no w nocy do schro­nu. Wo­kół mia­sta trza­ska i ter­ko­cze. Po­nad pier­ścień ognia wzno­szą się wszę­dzie ra­kie­ty świetl­ne. Gra­nat­ni­ki grze­cho­czą ni­czym koło for­tu­ny na jar­mar­ku. Nagą rze­czy­wi­stość trud­no ogar­nąć ro­zu­mem.

31 stycz­nia do 24 mar­ca

Po wie­lu go­dzi­nach spa­nia bez snów wy­cho­dzę zno­wu na świa­tło dzien­ne i dzi­wię się, że jesz­cze cią­gle nic się nie zmie­ni­ło. Do­oko­ła świsz­czą sa­mo­lo­ty. W re­gu­lar­nych od­stę­pach pła­sko nad nami strze­la­ją dzia­ła z oko­lic sta­re­go dwor­ca. Od cza­su do cza­su ja­kiś po­cisk leci też w dru­gą stro­nę.

W kli­ni­ce dzie­cię­cej spo­ty­kam sze­fa tej pla­ców­ki, któ­ry był już na stat­ku, ale siłą zo­stał z nie­go wy­pro­wa­dzo­ny. Nie nosi mun­du­ru, więc musi tu zo­stać. Wy­ra­ża się ne­ga­tyw­nie o Hi­tle­rze i o gau­le­ite­rze Ko­chu14, ale kry­ty­ka ta wy­da­je mi się nie­co spóź­nio­na.

Dok­to­ra po­szła ze swą sio­strą do Ju­dit­ten, żeby do­pa­trzyć domu i nie­ży­ją­cych ro­dzi­ców. Jed­nak kie­dy były już bli­sko celu, żoł­nie­rze nie prze­pu­ści­li ich z po­wo­du bez­po­śred­niej bli­sko­ści fron­tu, tak więc mu­sia­ły za­wró­cić, ni­cze­go nie za­ła­twiw­szy. W dro­dze po­wrot­nej zo­ba­czy­ły, że je­den z la­za­re­tów wpro­wa­dza się wła­śnie do kli­ni­ki dla ner­wo­wo cho­rych. Są­dząc, że mo­że­my się tam przy­dać, nie­zwłocz­nie ru­sza­my w dro­gę.

Po przy­by­ciu na miej­sce sto­imy przy wej­ściu, żeby naj­pierw zo­ba­czyć, co się dzie­je. Przez wą­ską bra­mę po­spiesz­nie wjeż­dża­ją jed­na za dru­gą sa­ni­tar­ki, któ­re roz­ła­do­wu­je się przed głów­nym wej­ściem. Wska­za­ny jest po­śpiech, po­nie­waż nad­jeż­dża naj­wi­docz­niej trans­port z dru­gim la­za­re­tem, któ­ry znaj­do­wał się do­tąd na skra­ju mia­sta w Bal­lieth15 i tam zo­stał ostrze­la­ny. Mu­sie­li ewa­ku­ować się na łeb na szy­ję. Wie­lu ran­nych leży nago na cię­ża­rów­kach, są tyl­ko ską­po przy­kry­ci.

Prze­py­cha­my się do wnę­trza i wi­dzi­my, że kli­ni­ka jest po dach za­pcha­na ludź­mi. Na ko­ry­ta­rzach po­roz­kła­da­no ran­nych bez­ład­nie na pod­ło­dze i sto­łach. W sali wy­kła­do­wej na wpół leżą na roz­kła­da­nych krze­słach. Wie­lu z nich naj­praw­do­po­dob­niej już nie żyje. W mo­rzu cier­pie­nia, ja­kie nas za­le­wa, czu­ję, że wszyst­ko się we mnie wzbra­nia przed in­dy­wi­du­al­nym współ­czu­ciem.

Prze­dzie­ra­my się, omi­ja­jąc ręce i nogi le­żą­cych, i na koń­cu ko­ry­ta­rza cią­gną­ce­go się wzdłuż bu­dyn­ku do­cie­ra­my do otwar­tych drzwi, za któ­ry­mi zda­je się pa­no­wać oży­wio­ny ruch. Wno­si się tu i wy­no­si ran­nych. Wraz z nimi do­sta­je­my się do nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym roi się od per­so­ne­lu sa­ni­tar­ne­go. W są­sied­niej sali wi­dzi­my wy­so­kie­go, tę­gie­go męż­czy­znę z go­ły­mi ra­mio­na­mi i w gu­mo­wym far­tu­chu. Uwi­ja się przy sto­le ope­ra­cyj­nym, na któ­rym leży przed nim cał­kiem nagi ran­ny. Z wy­glą­du przy­po­mi­na mi jed­ne­go z Ce­za­rów. Na po­tęż­nym wy­pu­kłym czo­le ka­wa­łek ban­da­ża pod­trzy­mu­je za­gar­nię­te do tyłu prze­po­co­ne wło­sy. Za­chryp­nię­ty głos wy­krzy­ku­je naj­ordy­nar­niej­sze prze­kleń­stwa i po­ga­nia sa­ni­ta­riu­szy. „Ale rzeź­nik!” – my­ślę so­bie i spo­glą­dam po­ro­zu­mie­waw­czo na Dok­to­rę. „Kto wie, cze­go jesz­cze moż­na się spo­dzie­wać” – zda­je się od­po­wia­dać jej wy­raz twa­rzy.

Na­gle męż­czy­zna pod­no­si wzrok, za­uwa­ża nas i pyta szorst­ko, cze­go so­bie ży­czy­my. „Adam!” – przy­cho­dzi mi do gło­wy, czło­wiek, jak się pa­trzy. Wy­ja­śniam mu, że je­stem chi­rur­giem, i py­tam, czy nie przy­dał­bym mu się ra­zem z obie­ma ko­bie­ta­mi. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu od­kła­da skal­pel, pra­wie bie­rze mnie w ra­mio­na, wy­py­cha na ko­ry­tarz i chry­pi: „Wi­dzi pan ten baj­zel! Od kil­ku dni mu­szę sam tu so­bie ra­dzić. Dłu­żej tak nie moż­na. Nie­chże pan spró­bu­je zro­bić tu tro­chę po­rząd­ku. Pro­szę za­cząć gdzie­kol­wiek. A gdy­by wszedł panu w dro­gę któ­ryś z pa­nów in­ter­ni­stów…”. Pa­da­ją bar­dziej niż dra­stycz­ne in­struk­cje, co mam z nimi zro­bić w jego imie­niu.

Za­bie­ra­my się do ro­bo­ty. Na pierw­szym pię­trze, gdzie świa­tło jest naj­lep­sze, część ran­nych leży już w rzę­dach je­den obok dru­gie­go. Dwóch młod­szych le­ka­rzy i kil­ku sa­ni­ta­riu­szy po­pra­wia opa­trun­ki, któ­re zwi­sa­ją jak łach­ma­ny z rąk i nóg z ra­na­mi po­strza­ło­wy­mi. Klę­ka­my na pod­ło­dze i pró­bu­je­my unie­ru­cha­miać koń­czy­ny za po­mo­cą szyn. Wszyst­ko ocie­ka ropą. Każ­de­go z nich trze­ba by co naj­mniej go­dzi­nę sta­ran­nie opa­trzyć; tu mu­si­my to zro­bić w pięć mi­nut, bo set­ki in­nych cze­ka­ją. Wie­lu z nich jest jesz­cze w mun­du­rach, do­sta­li się tu pro­sto z oko­pów i nikt nie zdą­żył na­wet obej­rzeć ich ran. Per­so­nel po­moc­ni­czy trosz­czy się o nas w nad­zwy­czaj­ny spo­sób, przy­no­sząc nam kawę i naj­lep­sze kon­ser­wy. Dok­to­ra i jej sio­stra są pierw­szy­mi ko­bie­ta­mi, któ­rym wol­no pra­co­wać w tym la­za­re­cie, a my tro­je – w ogó­le pierw­szy­mi cy­wi­la­mi.

W nocy w pew­nym mo­men­cie wzy­wa mnie dok­tor Bode, ów gru­by le­karz szta­bo­wy, bym po­mógł mu przy ope­ra­cjach. Je­stem za­do­wo­lo­ny, gdyż po sze­ścio­go­dzin­nym klę­cze­niu opa­try­wa­nie sta­ło się już mę­czar­nią. Na­to­miast ko­bie­ty są jesz­cze peł­ne sił. Na dole ob­wią­zu­ją mnie gu­mo­wym far­tu­chem i za­raz się za­czy­na. Nie­po­dob­na opi­sać pro­gra­mu ope­ra­cji, a na­stęp­ne go­dzi­ny mi­ja­ją jak w gro­te­sko­wym śnie.

Nad ra­nem ope­ru­ję sam. Le­karz szta­bo­wy sie­dzi w ką­cie, chrzą­ka, za­pa­da w odrę­twie­nie, przy­sy­pia, to znów wsta­je, usta­la ko­lej­ność za­bie­gów i pod­ty­ka mi pod nos na prze­mian a to pie­czeń, a to cy­ga­ro, kie­li­szek szam­pa­na albo ka­nap­kę. Im trud­niej­szy za­bieg, tym lep­szy ką­sek. Póź­niej spro­wa­dza­ją Dok­to­rę, któ­ra ma asy­sto­wać, a le­karz szta­bo­wy też oso­bi­ście ją kar­mi, tak jak mnie. Na ze­wnątrz przez cały czas trwa sil­ny ostrzał. Nie­zbyt sta­bil­ny bu­dy­nek chy­bo­ce nie­po­ko­ją­co. Co rusz wy­la­tu­je ja­kaś szy­ba. Na­gle roz­no­si się po­gło­ska, że sześć so­wiec­kich czoł­gów prze­je­cha­ło przez Alte Pil­lau­er Land­stra­ße i wdar­ło się do cen­trum mia­sta.

W któ­rymś mo­men­cie ro­bi­my prze­rwę. Leżę na pod­ło­dze mię­dzy sa­ni­ta­riu­sza­mi i go­dzi­nę prze­sy­piam. Po­tem ro­bo­ta idzie da­lej, bo­daj jesz­cze przez cały dzień, bo kie­dy wresz­cie koń­czy­my i pół­przy­tom­ni sta­je­my przed drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, robi się zno­wu ciem­no. Na ze­wnątrz już spo­koj­niej. Zi­mo­we po­wie­trze i nie­bie­ska­wy śnieg do­brze dzia­ła­ją na oczy. W drze­wach na cmen­ta­rzu po dru­giej stro­nie sta­wu mięk­ko drży po­wie­trze, co za­po­wia­da od­wilż. W po­czu­ciu głę­bo­kie­go speł­nie­nia, mil­czą­co brnie­my gę­sie­go z po­wro­tem do schro­nu.

O dwu­na­stej w nocy znów je­ste­śmy na po­ste­run­ku. Tym ra­zem we czwo­ro, gdyż za­bra­łem ze schro­nu sio­strę Min­nę, któ­ra pięć lat prze­pra­co­wa­ła jako in­stru­men­ta­riusz­ka. Top­nie­je. Od stro­ny fron­tu wi­dać tyl­ko sła­by po­blask. Mię­dzy cmen­ta­rza­mi jest tak ciem­no i tak śli­sko, że dro­ga zaj­mu­je nam pół go­dzi­ny. Po przyj­ściu do kli­ni­ki od razu wpa­da­my w wir za­jęć. Po le­wej stro­nie od drzwi wej­ścio­wych znaj­do­wa­ło się kie­dyś la­bo­ra­to­rium. Te­raz na pod­ło­dze wo­kół wiel­kie­go sto­łu leżą tam nowo przy­ję­ci. Wszy­scy mają ob­ra­że­nia gło­wy albo brzu­cha, albo jed­no i dru­gie. Inni ran­ni prze­wo­że­ni są z fron­tu do pię­ciu głów­nych punk­tów opa­trun­ko­wych zor­ga­ni­zo­wa­nych w „twier­dzy”.

Nie ma jesz­cze mowy o pla­no­wej pra­cy. Kto leży bli­żej, bra­ny jest na stół ope­ra­cyj­ny. Spo­śród nowo przy­by­łych wy­szu­ku­je się w mia­rę moż­li­wo­ści tych z wy­czu­wal­nym jesz­cze pul­sem. Po­zo­sta­łym naj­praw­do­po­dob­niej nie moż­na bę­dzie już po­móc, po­nie­waż nie ma szans na za­ję­cie się szo­kiem po­ura­zo­wym. A cóż mó­wić o le­cze­niu uzu­peł­nia­ją­cym. Na do­brą spra­wę nie da się też spraw­dzić, kto po za­bie­gu jesz­cze żyje i gdzie go od­na­leźć. Mo­że­my trosz­czyć się tyl­ko o uła­mek chwi­li.

Na gór­nych pię­trach tym­cza­sem trwa nadal se­lek­cja. Cho­rych kła­dzie się w rzę­dach, zmar­łych wy­no­si i ukła­da przy tyl­nej ścia­nie bu­dyn­ku jak drew­no w sągi. Tym spo­so­bem zy­sku­je się miej­sce na roz­ło­że­nie ma­te­ra­ców i roz­sta­wie­nie dwu­pię­tro­wych łó­żek. Do­szedł jesz­cze je­den chi­rurg. Wcho­dzi w skład per­so­ne­lu jed­ne­go z dwóch la­za­re­tów, któ­ry prze­jął po­ło­wę bu­dyn­ku.

In­ter­ni­ści z obu la­za­re­tów nie­chęt­nie za­cho­dzą do sali ope­ra­cyj­nej, po­nie­waż Bode za każ­dym ra­zem ob­rzu­ca ich gru­biań­ski­mi prze­kleń­stwa­mi. Sio­stra Min­na od razu ma peł­ne ręce ro­bo­ty. Sa­ni­ta­riusz, któ­ry do­tąd peł­nił funk­cję in­stru­men­ta­riu­sza, z ulgą ustą­pił jej miej­sca. Oba­wia­łem się, że wśród tych wszyst­kich męż­czyzn bę­dzie po­cząt­ko­wo onie­śmie­lo­na, ale sro­dze się po­my­li­łem. Wie, kie­dy fuk­nąć albo łyp­nąć groź­nie, i w ten spo­sób roz­sta­wia zmor­do­wa­nych chło­pa­ków po ką­tach, dba­jąc, by nikt nie stał bez­czyn­nie. Na­wet Bode od cza­su do cza­su oka­zu­je jej ro­dzaj re­spek­tu i re­du­ku­je wła­sną eks­pre­sję do mi­ni­mum, wy­raź­nie rad, że może oszczę­dzać swe zdar­te gar­dło.

W bu­dyn­ku za­ło­żo­ny też zo­stał od­dział oku­li­stycz­ny. Od­naj­du­ję tam le­żą­ce­go na no­szach ociem­nia­łe­go ma­jo­ra. Jest przy nim żona, któ­ra po­ma­ga opa­try­wać in­nych ran­nych. Za­trud­nia się ko­lej­ne ko­bie­ty do opie­ki. Pra­cu­je już kil­ka sióstr dia­ko­nis. Miej­sca­mi po­ja­wia się tro­chę po­rząd­ku w tym ba­ła­ga­nie. Dzię­ki temu moż­na na­wią­zać oso­bi­sty kon­takt z po­szcze­gól­ny­mi ran­ny­mi. Z sza­rej ludz­kiej masy – na po­zór od­cię­tej już od współ­czu­cia, bo prze­to­czy­ło się przez nią zbyt wie­le nie­szczę­ścia – wy­ła­nia się tu i ów­dzie po­je­dyn­cza isto­ta spra­gnio­na ludz­kie­go sło­wa.

Przy pra­cy z ran­ny­mi za­ma­zu­je się gra­ni­ca mię­dzy dniem i nocą. Za każ­dym ra­zem mu­szę się dzi­wić, że na ze­wnątrz zno­wu się robi wid­no albo zmierz­cha. Ro­sja­nie naj­wy­raź­niej się nie spie­szą i w ten spo­sób dają nam też tro­chę cza­su. Na uli­cach za­czę­to bu­do­wać umoc­nie­nia; za­po­ry z ce­gieł, de­sek, chru­stu i sta­rych po­jaz­dów po­rzu­co­nych pod­czas uciecz­ki. Zmar­łych ze sto­su przy ścia­nie bu­dyn­ku grze­bie się na cmen­ta­rzu za sta­wem w ogrom­nym gro­bie, przy czym po­słu­gę od­pra­wia­ją po­spo­łu dwaj ka­pe­la­ni z la­za­re­tu, ewan­ge­lic­ki i ka­to­lic­ki.

Któ­re­goś dnia mamy go­ścia. Na­czel­ny le­karz okrę­gu woj­sko­we­go po­wró­cił do mia­sta „Bo­cia­nem” Fie­se­le­ra16 i pod­jął na nowo pra­cę. Bode i ja, obaj tego sa­me­go wzro­stu, ale o zde­cy­do­wa­nie róż­nym ob­wo­dzie brzu­cha, przyj­mu­je­my go­ścia, sto­jąc obok sie­bie w sali ope­ra­cyj­nej. Na­czel­ny le­karz, nie­gdyś słyn­ny ze swej oty­ło­ści, a i te­raz jesz­cze dość kor­pu­lent­ny, do­strze­ga naj­pierw le­ka­rza szta­bo­we­go, mie­rzy go z dez­apro­ba­tą od góry do dołu i spo­so­bi się do po­ła­jan­ki z po­wo­du ba­ła­ga­nu w la­za­re­cie. Oba­wiam się, że tam­ten rzu­ci mu się do gar­dła, chwy­tam go więc za pra­wy nad­gar­stek i moc­no trzy­mam. Na szczę­ście ge­ne­rał już mnie roz­po­znał i zwra­ca się do mnie o wie­le uprzej­miej. Chce się do­wie­dzieć, kie­dy zo­sta­łem tu za­trud­nio­ny. Od­po­wia­dam, że nadal je­stem cy­wi­lem i mam na­dzie­ję nim po­zo­stać.

Kil­ka go­dzin póź­niej je­den z obu la­za­re­tów, w któ­rym pra­cu­je nasz le­karz szta­bo­wy, otrzy­mu­je roz­kaz prze­nie­sie­nia się do opróż­nio­ne­go w tym celu bu­dyn­ku Ost­preu­ßen­wer­ke17 przy Dwor­cu Pół­noc­nym. Prze­pro­wadz­ka od­by­wa się na­stę­pu­ją­co: za­nim zdo­ła­łem się obej­rzeć, w dru­giej po­ło­wie kli­ni­ki de­mon­tu­ją, wy­no­szą i ła­du­ją na cię­ża­rów­ki wszyst­ko, co nie jest przy­mo­co­wa­ne na sta­łe. Zo­sta­ją je­dy­nie ran­ni i musi ich prze­jąć dru­gi la­za­ret. 300 cho­rych po­zo­sta­wio­no na­gle bez per­so­ne­lu me­dycz­ne­go, bez na­czyń do je­dze­nia, ba­se­nów i sprzę­tu do my­cia – cho­ciaż tych wszyst­kich rze­czy było i tak nie­wie­le. Mnie też przy­dzie­lo­no do la­za­re­tu, któ­ry tu po­zo­sta­je, i mam te­raz wła­sny ze­spół ope­ra­cyj­ny. Z ża­lem że­gnam się z le­ka­rzem szta­bo­wym, bo po­lu­bi­łem już jego nie­okrze­sa­ne czło­wie­czeń­stwo. Na po­że­gna­nie do­sta­ję jesz­cze kil­ka ra­dy­kal­nych wska­zó­wek, jak ob­cho­dzić się z woj­skiem, a zwłasz­cza z le­ka­rza­mi szta­bo­wy­mi.

Do mo­je­go ze­spo­łu na­le­żą Dok­to­ra, jej sio­stra, młod­szy le­karz, czte­rech sa­ni­ta­riu­szy do po­mo­cy i sio­stra Min­na jako in­stru­men­ta­riusz­ka. Ran­nych do­star­cza­ją Hi­wis, czy­li ochot­ni­cze od­dzia­ły po­moc­ni­cze18