Dziewczyna z Przekętego Bagna - Lotte Hammer & Søren Hammer - ebook

Dziewczyna z Przekętego Bagna ebook

Lotte Hammer & Søren Hammer

4,5

Opis

Pewnego ranka grupa ludzi w ciemnoniebieskim audi przybywa do domku myśliwskiego w północnej Zelandii. Wiozą ze sobą młodą Afrykankę. To prostytutka, która miała dla nich zarabiać pieniądze, ale nie wywiązuje się ze swojego zadania, dlatego musi zostać ukarana. Sytuacja wymyka się jednak spod kontroli, dziewczyna ginie, a sprawcy wrzucają jej ciało do pobliskiego jeziora.

Zwłoki zostają w końcu znalezione, ale nikt nie wie, kim jest ofiara, a śledztwo nie prowadzi do żadnych sensownych wniosków. W końcu akta sprawy lądują na biurku Konrada Simonsena. Wkrótce podejrzenie pada na zarządcę majątku, gdzie znajduje się domek, bo okazuje się, że mężczyzna w przeszłości lubił znęcać się nad młodszymi kobietami. Czy to oznacza, że ofiar może być więcej? I co z pozostałymi oprawcami?

„Dziewczyna z Przeklętego Bagna” to czwarty tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
8
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Czekałam i nie zawiodłam się. Mam nadzieję, ze to nie koniec serii. Bardzo jestem ciekawa dalszych losów bohaterów, a zwłaszcza Berg.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Pigen i Satans mose

Przekład z języka duńskiego: Justyna Haber-Biały

Copyright © Lotte Hammer Jakobsen, Søren Hammer Jacobsen, 2023

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński

Redakcja: Maria Zając

Korekta: Justyna Kukian

ISBN 978-87-0235-155-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Pierwszy prawdziwie wiosenny deszcz spadł w tym roku w połowie marca. Nad krajem wzeszło ciepłe, jasne słońce. Odbijało się w porannych kałużach, kusząc najodważniejsze zawilce ukryte w leśnej ściółce, i spłoszyło skowronka, który świergocząc, wzbił się ponad skoszonym polem. Zajrzało nawet do wnętrza domów i zirytowało dzieci, bo przeszkodziło im we wpatrywaniu się w monitory komputerów.

Czarne audi R8 mknęło wiejską drogą wiodącą pomiędzy Lillerød i Lynge. Odprowadzane zazdrosnymi spojrzeniami, w pełnym słońcu bez problemu przebijało się przez ruch uliczny, zatrzymując się wyłącznie przy znaku stopu oraz przed przejściem dla pieszych. Potem przed samochodem, jak okiem sięgnąć, rozciągała się już tylko pusta droga. Kierowca lekko przycisnął pedał gazu, a chwilę później użył większej siły. Delektował się tym, jak pojazd niemal przywiera do jezdni, ze świstem przemierzając kolejne kilometry, i w swojej młodzieńczej zuchwałości po raz kolejny odrobinę przyspieszył.

– Jedź ostrożnie.

Henrik Krag zerknął z ukosa w stronę pasażera, rozpartego na fotelu z na wpół przymkniętymi powiekami. Mogłoby się wydawać, że przysypia, ale to było mylne wrażenie. Z nim to nigdy nic nie wiadomo. Mężczyzna niekiedy sprawiał wrażenie rozkojarzonego, prawie bez kontaktu, chociaż od tygodnia niczego nie pił. Innym razem potrafił reagować szybko i z bystrością, chociaż w jego wydatnym brzuchu chlupotało przynajmniej z dziesięć sporych łyków z piersiówki, którą zawsze miał przy sobie. Nazywał się Jan Podowski, a Krag nie potrafił go rozgryźć, nawet nie umiał się zdecydować, czy go lubi, chociaż pracowali ze sobą od niemal dwóch miesięcy.

– Przecież mam wolny pas.

– Wolny pas to prosta droga do punktów karnych. W najlepszym wypadku. A poza tym to nie jest temat do dyskusji.

Podowski mówił spokojnym, pozbawionym irytacji, niemal uprzejmym głosem. Zresztą nie musiał zmieniać tonu, bo hierarchia między dwoma mężczyznami była od dawna ustalona, a Krag przyjmował polecenia bez sprzeciwu. Był młodym mężczyzną, miał dwadzieścia parę lat, jasne, lekko kręcone włosy, niebieskie, wzbudzające zaufanie oczy, silne kończyny i zababraną kartotekę. Miał również niezłomną wolę, aby dobrze wykonywać swoją pracę, uczyć się od starszego partnera i przynajmniej tym razem pokazać, na co go stać. Gdyby ktoś go spytał, jak mu idzie, pewnie odpowiedziałby, że jak do tej pory całkiem nieźle. Ale jak dotąd nikt nie był tego ciekawy.

– Niezła fura. Jak długo będziemy się nią wozić? – zagadnął.

– Aż nasza wróci od mechanika.

– A kiedy to będzie?

– We wtorek, może w środę albo kilka dni później – odparł beznamiętnie starszy mężczyzna.

– Mam nadzieję.

Przez chwilę jechali w milczeniu, a potem Krag wrócił do tematu:

– Ile tak w ogóle kosztuje takie audi?

– Z pewnością więcej, niż zarobisz przez całe swoje życie, więc już teraz możesz sobie darować to marzenie.

– Ależ dlaczego? Pozwól mu marzyć, Pawiu Pojanski – wtrącił z tylnego siedzenia ktoś, kto wyraźnie usiłował zakpić z polskiego nazwiska Podowskiego. – Marzenia są potrzebne, bo motywują ludzi do działania. Ty pewnie sam masz jakieś małe nierealistyczne marzenia, na przykład, żeby pożyć parę lat dłużej. – Właścicielka głosu zaśmiała się perliście.

Podowski pochylił głowę do przodu i powiedział:

– Benedikte, nie życzę sobie, żebyś zwracała się do mnie w ten sposób. Dobrze wiesz, jak się nazywam.

Ponownie wybuchnęła śmiechem, na twarzy Kraga też pojawił się uśmiech, nieco wbrew jego woli, bo wolałby okazać wsparcie partnerowi. Przekrzywił lusterko wsteczne i ukradkiem zerknął na kobietę, która wsparła jego marzenia. Tymczasem znów zapadła cisza.

Benedikte Lerche-Larsen wyglądała uroczo, miała w sobie coś świeżego i bezpośredniego. Krag ocenił, że jest w tym samym wieku co on, albo nawet ciut od niego młodsza. Rudowłosa, z wyraźnie i ładnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, które w połączeniu z regularnymi rysami nadawały jej twarzy pogodny, radosny i beztroski wyraz, jakby za chwilę miała posłać komuś swój rozbrajający uśmiech.

Zauważyła, że przygląda jej się w lusterku, i uśmiechnęła się przebiegle, kiwając głową w przód i w tył i nie spuszczając z niego wzroku. Krag śledził ten ruch i nie był w stanie się od niego oderwać, chociaż chętnie by to zrobił. Chyba.

– Przestań się tak na mnie gapić. Za kogo ty się w ogóle uważasz? – zaatakowała go nagle Benedikte.

– Przepraszam.

– No to posłuchaj, powiem ci, ile kosztują samochody mojego ojca. Ma trzy, a ten jest z nich najtańszy. Kosztuje mniej więcej tyle co dwadzieścia pięć dziwek, pod warunkiem że zachce im się pracować. I właśnie tutaj do gry wkraczasz ty, mój ty patykowaty przyjacielu, bo niektóre z nich wolą płaszczyć tyłki i się lenić, zamiast pilnować roboty. – Skinęła głową w stronę kolejnej pasażerki pojazdu. – Tak, o tobie mówię, kobieto. Sprowadziliśmy cię tutaj z daleka na łono cywilizacji, a ty nagle odmawiasz wywiązania się ze swojej części umowy. Ale z moją rodziną nie można sobie pogrywać i gwarantuję ci, że za chwilę zaczniesz śpiewać inaczej.

Transportowana dziewczyna również należała do ładnych, chociaż nie dało się o niej tego powiedzieć w tym momencie. Trudno było ocenić, ile ma lat, ale jej strach był oczywisty. Wciśnięta w tylne siedzenie, jak najdalej od Lerche-Larsen, teraz, gdy była o niej mowa, odsunęła się o kolejne parę centymetrów, mimo że nie rozumiała większości słów. Nikt poza nią samą nie znał jej prawdziwego imienia, ale tutaj, w Danii, mówiono na nią Jessica. Wszystkie kobiety z jej transportu otrzymały imiona zaczynające się na „j” – tak było łatwiej.

Krag zerknął przez ramię w jej stronę. Gdy odbierali ją godzinę temu, płakała i teraz znów zaczęła.

Lerche-Larsen przez chwilę przyglądała się dziewczynie, aż w końcu straciła nią zainteresowanie, a potem pochyliła się do przodu między fotelami.

– Mówiłeś mu, co się wydarzy? – spytała Podowskiego.

– Przecież nietrudno zgadnąć – odparł opieszale.

– Nie wspomniałeś nawet, że to już drugi raz?

– Nie.

Odwróciła się do Kraga.

– No, no, no, zaczyna się robić interesująco. Henriku, to twój pierwszy raz, ale tej beksy już drugi, więc nie masz pojęcia, co się szykuje. To będzie prawdziwy chrzest bojowy.

Krag nic nie odpowiedział. Zresztą co można było na to rzec? Co by nie powiedział, i tak pokonałaby go tymi swoimi elokwentnymi złośliwościami, nie wspominając już o tym, że mogła się czuć praktycznie nietykalna.

– Jak się nazywała ta ostatnia, która musiała zaliczyć drugą rundę, zanim pojęła, po co ją importowali? Nie, Janie, poczekaj, nic nie mów, sama sobie przypomnę. Daj mi chwilę… Isabella, miała na imię Isabella, prawda, Janie?

– Owszem.

– Ha, ha, wiedziałam, że zapamiętam. Henriku, posłuchaj teraz uważnie, co Jan z nią zrobił. Użył kabli rozruchowych ze swojego samochodu. Jeden koniec zamocował na jej języku, a drugi… no tak, chyba się domyślasz gdzie. Mówię ci, kwiczała jak świnia i to już długo przed tym, zanim została podłączona do prądu.

Audi nieznacznie skręciło w stronę przeciwległego pasa, niezbyt mocno, ale wystarczająco, aby zdradzić, że Krag nie jest zachwycony obrazem, który próbują mu wbić do głowy. Lerche-Larsen delektowała się wywołanym wrażeniem i wyciągnęła dłoń do przodu, owijając sobie pasmo włosów Kaga wokół palca.

– No, bez przesady, chyba nie tak trudno było się tego domyślić. Jednak nie odbyło się to tak, jak ci się wydaje, słodziaku, bo ten numer by nie przeszedł. Nie możemy przecież uszkodzić towaru, bo wtedy już nikt nie miałby ochoty go kupić…

– Benedikte, jeżeli masz przy sobie kokę, to należy ją teraz wyrzucić przez okno – przerwał jej Podowski.

– O czym ty mówisz?

– O tym, że ten twój złoty zabytkowy drobiazg w torebce musi pozostać niezauważony podczas przeszukania, jeżeli do niego dojdzie. Chyba że masz ochotę na wycieczkę do komendy policji w Hillerød.

Teraz Krag również zauważył policjantów i zwolnił, szarpiąc przy tym głową do przodu, żeby uwolnić włosy z jej palca. Paręset metrów dalej widać było garstkę samochodów zepchniętych na pobocze, a pośrodku drogi stał funkcjonariusz z patrolu motocyklowego. Rzucał się w oczy w tej swojej żółtej kamizelce z białymi paskami odblaskowymi. Lerche-Larsen wyciągnęła szyję. Gdy się zorientowała, o co chodzi, zapytała nieco niepewnym głosem:

– Janie, co tam się dzieje?

– Nie mam pojęcia. Kontrola prędkości, badanie alkomatem, paragraf dwadzieścia dwa? Skąd mam wiedzieć?

– Czy to ma coś wspólnego z nami?

– Na ten moment nie, ale może mieć, jeżeli nie wykażesz się odrobiną sprytu.

Lerche-Larsen sięgnęła do torebki i wyłowiła z niej pięknie grawerowane złote etui, ale zamiast wyrzucić jego zawartość przez okno, podała je Kragowi.

– Schowaj to – poleciła oschle.

Ten spojrzał pytającym wzrokiem na Podowskiego. Starszy mężczyzna z rezygnacją wzruszył ramionami, a wtedy Krag wetknął etui do kieszeni.

– A co z Jessicą? Co, jeżeli będzie próbowała się stąd wydostać? – zapytał.

– Dlaczego miałaby to robić?

– To przecież policja, chodzi o to, że… pomagają ludziom i te sprawy.

– To tak nie działa.

– Co masz na myśli?

– Mam na myśli to, że system tak nie działa. Jeżeli pójdzie z glinami, zostanie odesłana z powrotem do Nigerii, a w jej ojczyźnie żyją ludzie, których boi się znacznie bardziej od nas.

– A ona o tym wie?

– Gwarantuję ci, że wie. One wszystkie doskonale o tym wiedzą.

Podowski miał rację. Afrykanka nie wykorzystała okazji, żeby poszukać pomocy u policji, natomiast zaczęła drżeć i coś mamrotać, jak tylko samochód skręcił z głównej drogi i ruszył leśną ścieżką. Krag umiejętnie omijał największe dziury i wkrótce skręcili ponownie, kierując się śladami kół pozostawionymi w ciężkiej glinie przez inne pojazdy, jeżdżące tędy od dziesięcioleci. Ciemnozielone drzewa iglaste odcięły ich od promieni słońca, gdy – żeby oszczędzić podwozie – toczyli się wolno po długim zakręcie, aż dotarli do niewielkiej polany, gdzie w najodleglejszym zakątku stała skromna drewniana chata.

Jak tylko samochód się zatrzymał, wysiadła z niego Lerche-Larsen i bez słowa wyjaśnienia ruszyła biegiem, kierując się śladami opon prowadzącymi w głąb lasu. Mężczyźni pozostali w samochodzie. Podowski upił spory łyk z piersiówki.

– Dokąd ona poszła? – zapytał Krag.

– Chyba się wysikać.

– Dlaczego jest tu z nami? Sądziłem, że będziemy tylko my.

– Nie myśl o niej, skup się na pracy, za którą dostajesz wynagrodzenie.

Krag potaknął na znak, że rozumie.

– Czy to prawda, co mówiła o tej Isabelli? – zapytał mimo to.

– Tylko częściowo, przesadzała, ale nie denerwuj się, tej metody już nie stosujemy. Kontrolowanie tego wszystkiego było za trudne, a poza tym później nie mogłem odpalić samochodu.

– W takim razie jakie metody teraz stosujemy?

Bardzo mu zależało, żeby pytanie zabrzmiało, jakby rzucił je od niechcenia, jakby użycie tej czy innej tortury nie miało dla niego znaczenia. Niezbyt mu się udało. Starszy mężczyzna wyczuł jego zdenerwowanie.

– Uspokój się, jakoś to będzie, w rzeczywistości nie jest tak źle. Chodź, rozprostujemy trochę nogi, przyda nam się – odparł powściągliwie.

Wysiedli z samochodu i stanęli po jego przeciwnych stronach. Krag zauważył, że jego partner sapie przy najmniejszym wysiłku jeszcze bardziej niż zwykle. Gdy Podowski wreszcie złapał oddech, znów zaczęli ze sobą rozmawiać, a ich słowa niosły się nad dachem audi.

– Nie ma powodu ukrywać, że to najgorsza część naszej pracy, ale po pierwsze, nie zdarza się zbyt często, najwyżej kilka, może trzy razy w roku, a po drugie, z czasem ta robota staje się łatwiejsza. Pierwszy raz jest zdecydowanie najtrudniejszy.

Krag skinął głową ze zrozumieniem i pomyślał, że to marne pocieszenie.

– Posłuchaj, przecież kiedy je przejmujemy, mają co najmniej dwumiesięczne doświadczenie w pracy w burdelu. I to jest właśnie odpowiedni moment, by wybić im z głowy najgorsze fochy. Poza tym te nieliczne, które musimy od czasu do czasu postawić do pionu, niemal zawsze wyciągają wnioski po paru klapsach czy kilku pogróżkach. Rzadko się zdarza, żebyśmy musieli uciekać się do czegoś większego. Poza tym to ich ostatnia szansa. Jeżeli dzisiejsza lekcja nie pomoże, odeślemy ją z powrotem.

– Dlaczego?

– Bo przemoc kłóci się z koncepcją tego interesu, zdecydowana większość naszych partnerów biznesowych nie przepada za tego rodzaju praktykami.

– A co ona właściwie zrobiła?

– Chodzi raczej o to, czego nie zrobiła. Leży pod swoimi klientami jak kłoda. Było na nią wiele skarg, musieliśmy zwrócić koszty siedmiu spotkań, a może ośmiu, nie pamiętam dokładnie. Coś się zepsuło, bo do tej pory pracowała bez zarzutu, ale nikt nie wie, co się stało.

– A ona coś na ten temat powiedziała?

– Nic albo raczej nic, co miałoby jakiś sens.

W głowie Kraga błysnęło światełko nadziei. Pomyślał, że może lepiej porozmawiać z dziewczyną i po prostu spróbować jej przemówić do rozsądku. Gdy to zaproponował, Podowski odparł:

– Może to i niezły pomysł. Ale zdecydujemy wieczorem.

– Ma wieczorem klienta?

– Oczywiście. Poza tym pamiętaj, że gdy robi się mroźno, dobrze jest związać dziewczyny i pozostawić je na zewnątrz na jakieś pół godziny. To naprawdę proste i nadzwyczaj efektywne. Sprawdziłem to trzykrotnie i potem wszystkie pracowały bez zarzutu, nawet gdy przyszło lato.

Zaśmiał się, jakby właśnie opowiedział jakiś dowcip, a Krag mu zawtórował.

– Aha, panienka już wraca ze swojego spaceru. Ty zajmiesz się dostarczeniem Jessiki do domku, a ja go w tym czasie otworzę i wyjmę z samochodu nasze rzeczy.

Krag się obrócił i spostrzegł, że Lerche-Larsen rzeczywiście zmierza w stronę samochodu. Nadszedł czas, aby zająć się robotą.

Chatka była wykorzystywana podczas polowań i nie rzucała się w oczy. Zbudowano ją z ciężkich bali, a w obu dłuższych ścianach osadzono okna szprosowe, które teraz były nieźle zakurzone. W jednym końcu pomieszczenia ustawiono dwie prycze, na których leżały pokrywające się kurzem materace piankowe, a w drugim stał czarny, matowy żeliwny piec, od którego w stronę dachu odchodziła długa rura do odprowadzania spalin. Umeblowanie należało do oszczędnych – ciężkie drewniane meble ustawiono wokół długiego stołu, przymocowanego na stałe do podłogi. W pomieszczeniu znalazła się jeszcze pożółkła rycina przedstawiająca myśliwego z psem. Ściany udekorowano różnymi typami jelenich poroży i czaszek, a spoglądanie na puste oczodoły sprawiało, że człowiek czuł się nieswojo. Powietrze było ciężkie i zatęchłe. Krag zmarszczył nos – woń puszkowego piwa, nikotyny i niewymienianego od lat tłuszczu, którego używano do smażenia na tym prymitywnym tarasowym grillu, konkurowała ze zwykłą stęchlizną i wilgocią. Przez moment mężczyzna chciał otworzyć okno, ale na myśleniu się skończyło.

Związali dziewczynę liną, przewieszoną wcześniej nad jętką. Afrykanka była naga i stała wygięta ze zwieszoną głową. Podowski umiejętnie skrępował jej dłonie, ściągnął je powyżej kolan, a następnie przecisnął gruby kij pod związanymi nadgarstkami i kolanami ofiary.

Potem podniósł ją na wysokość około metra, a drugi koniec liny obwiązał wokół pieca i zrobił luźny węzeł. Dziewczyna zaczęła zawodzić, a właściwie to kwilić, chociaż jeszcze niezbyt głośno. Jej kręcone włosy zwisały w stronę podłogi niczym czarna przędza, podczas gdy ona sama wywracała oczami tak, że było widać tylko białka. Krag pomyślał, że to wszystko nie jest w porządku, i uciekł wzrokiem od tego widoku do czasu, aż Podowski wręczył mu pałkę. Była misternie wypleciona z kabla elektrycznego i sprawiała wrażenie ciężkiej, a jednocześnie elastycznej. Krag ponownie spojrzał na dziewczynę. Jedna z gumek w jej włosach niemal się zsunęła, zatrzymując na końcu pasemka, i przypominała teraz jakiegoś owada, który próbuje się schować.

– Będziesz uderzał powyżej ud, po siedzeniu… Tak, to znaczy po dupie, a potem po plecach i ramionach. Uważaj, żeby nie uszkodzić jej nerek, szyi i organów płciowych.

Podowski z pedagogicznym zacięciem, nie dotykając dziewczyny, wskazywał kolejne miejsca, a Krag mu przytakiwał.

– Ile razy mam uderzyć? – zapytał.

– Dopóki nie powiem stop.

– A jak mocno?

– Z całej siły.

Krag nie miał więcej pytań i nie dało się już tego odwlec. Ponownie zważył pałkę w dłoni, a potem zadał dziewczynie mocny, ale kontrolowany cios w plecy. Uderzeniu towarzyszył rozpaczliwy ryk, a ofiara wiła się z bólu, kołysząc się na linie do przodu i do tyłu. Pomyślał, że wygląda jak beczka zawieszona na drzewie podczas zabaw karnawałowych i mocno zagryzł zęby, próbując powstrzymać łzy.

– Potrafisz lepiej, człowieku, przyłóż się do tego.

Krag uderzył ponownie, w to samo miejsce, ale tym razem z całych sił. Dziewczyna zawyła rozdzierająco, Lerche-Larsen odwróciła wzrok, Podowski skinął ze zmęczeniem głową. Krag poczuł w sobie dziwną buzującą złość – złość na dziewczynę, którą katował. Może z powodu tego jej krzyku, a może dlatego, że musiał ją wytargać za ucho z samochodu, a potem zmusić do rozebrania się, a może też dlatego, że wisiała teraz przed nim bezbronna, a jego praca polegała na zadawaniu jej bólu. Każde kolejne uderzenie przychodziło mu łatwiej – pięć, dziesięć, dwadzieścia razy, przestał już liczyć. Wymierzał następne ciosy, aby się z tym jak najszybciej uporać. Krzyki zlewały się w jeden wrzask, przerywane tylko po to, aby Afrykanka mogła złapać oddech. I wtedy nagle, gdy wszystko szło zgodnie z planem, kolejne uderzenie sprawiło, że rozwiązał się węzeł zaciśnięty wokół pieca, i dziewczyna znienacka runęła na podłogę. Krótki, nieprzyjemny dźwięk oznajmił, że złamała kark. Nastała cisza.

Rozdział 2

Jezioro wciskało się pomiędzy dwa nieregularne wzniesienia, jakby tylko tutaj znalazło się dla niego miejsce. Wieki temu topniejący lodowiec wydrążył w tej okolicy dolinę rynnową, którą teraz porastały liściaste drzewa, tworząc swego rodzaju enklawę pośród tego ponurego, nieprzebranego lasu iglastego. Wzdłuż linii brzegowej, niemal na całej jej długości, dostępu do wody strzegły szerokie strefy buforowe utworzone z trzciny, pałki i manny, otoczone wełnianką, której białoszare kłosy nie tylko służyły biednym chłopom jako materiał izolacyjny, ale także zwiastowały lato i stanowiły zabawkę dla majowego wiatru.

Akwen nie miał żadnej oficjalnej nazwy. Był zbyt dobrze ukryty. Lokalni mieszkańcy nazywali go po prostu jeziorkiem albo małym jeziorem, a osoby z zewnątrz, najczęściej ornitolodzy czy myśliwi, nie przejmowali się takimi głupstwami. Wyjątek odnośnie do nazwy dotyczył wschodniego brzegu, bo na starych mapach oznaczono to miejsce jako Przeklęte Bagno. Legenda głosiła, że w 1658 roku oddział szwedzkiego wojska, maszerując na Kopenhagę za panowania Fryderyka III Oldenburga, podczas jednej z niezliczonych sąsiedzkich wojen, właśnie tam rozbił swój obóz. Wieczorem obcy zabawiali się z córkami okolicznych chłopów, zarówno z tymi chętnymi do igraszek, jak i nieskorymi do takich uciech. Hulanka przerodziła się w orgię, a koniec końców w jeziorze utopiono samego pastora z kościoła w Kolleløse, gdy ten w przypływie odwagi, uzbrojony w słowo Boże i ogarnięty złością, próbował zatrzymać przemoc wojskowych. W tej opowieści zapewne nieco podkoloryzowano niektóre fakty, ale w okolicy dbano o lokalne historie. A na dodatek starsi mieszkańcy opowiadali z niezachwianym przekonaniem, że przed ścięciem trzciny w tamtym miejscu należało trzykrotnie wykonać znak krzyża, gdyż w przeciwnym wypadku przed upływem roku nadchodziło nieszczęście.

Podowski się nie przeżegnał. Po pierwsze, nie znał legendy, a po drugie, nieszczęście już go dopadło. Stał nad brzegiem jeziora, spoglądając na wyrosły na wysokość wzroku las rozhuśtanych trzcin. Za nim w milczeniu czekała Lerche-Larsen, a pomiędzy nimi znajdował się wielki, grubo ciosany granitowy kamień, przywiązany do pary solidnych, skrzyżowanych ze sobą świerkowych żerdzi tą samą liną, której wcześniej użyto do wymierzenia kary Jessice. Mężczyzna się odwrócił.

– Benedikte, świetnie sobie poradziłaś – ocenił.

Wskazał stopą na leżący między nimi blok granitu – przydrożny kamień, w miejscu, gdzie wystawał z ziemi, pokryty częściowo łuszczącą się białą farbą. Mimo ciężaru Lerche-Larsen wraz z Kragem przenieśli go niemal o dwa kilometry. Chociaż dzięki długim świerkowym żerdziom łatwiej było dźwigać kamień, bo ciężar się rozkładał, to dziewczyna i tak wykonała kawał dobrej roboty. Wyrazy uznania nie zrobiły jednak na niej wrażenia i odpowiedziała, jakby ich nie usłyszała:

– Co zamierzasz powiedzieć mojemu ojcu?

– Że zdarzył się wypadek, którego szczegółów z pewnością nie chce poznać. I zamierzam oczywiście dodać, że jest stratny na tej inwestycji.

– Nic więcej?

– Nie, nic więcej. To w zupełności wystarczy. Zarówno twoja matka, jak i twój ojciec liczą się z podobnymi wpadkami. Uwzględnili to w budżecie.

– A co ze mną?

– Jak to, co z tobą?

– Powiesz im, że wzięłam w tym udział?

Starszy mężczyzna nieco zwlekał z odpowiedzią, wsłuchując się w donośny śpiew ukrytego w trzcinie bąka zwyczajnego.

– Sądziłem, że byłaś z nami na polecenie swojej matki, by upewnić się, że nie jesteśmy żadnymi mięczakami.

– Janie, daruj sobie. Dobrze wiesz, że to kłamstwo.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie matka ją wysłała, ale nie zamierzał drążyć, czemu Benedikte chciała poznać wszystkie obszary działalności prowadzonej przez jej rodziców. Zamiast tego oznajmił:

– Zakładam, że jesteś boleśnie świadoma faktu, że twoi starzy cię z tego nie wyciągną. Grozi ci rok więzienia, podobnie jak Henrikowi i mnie.

Kobieta potaknęła głową z irytacją.

– Jestem, jak to ująłeś, boleśnie świadoma faktu, że wszyscy troje wpadliśmy w prawdziwe bagno.

Kragowi udało się przytargać zwłoki ze wzniesienia aż do samego jeziora i ani razu się przy tym nie poślizgnąć ani nie upaść. Z martwą, nagą dziewczyną zarzuconą na ramiona schodził zygzakiem w dół, od jednego drzewa do drugiego, aż znalazł się na wysokości pozostałej dwójki. Podszedł do nich, ukląkł, a potem ostrożnie zrzucił ciało Jessiki z siebie i ułożył je na kamieniu.

– Nikt cię nie widział? – upewnił się Podowski.

Pytanie było zbędne. Gdyby po drodze kogoś spotkał, nie dotarłby do nich taki spokojny. Prawda jednak była taka, że kompan Kraga sporo zaryzykował, każąc mu przetransportować dziewczynę w ten sposób. Z drugiej strony inne rozwiązania również niosły za sobą ryzyko.

– Nie wydaje mi się – odparł Krag.

– A chatkę przygotowałeś do podpalenia?

– Tak.

Lerche-Larsen odwróciła się plecami do zwłok, a tym samym do dwóch mężczyzn.

– Dlaczego chcesz ją spalić? – zapytała. – To przyciągnie uwagę – dodała.

– Bo to konieczne. Pozostawiliśmy dziesiątki śladów i niezależnie od tego, co byśmy zrobili, i tak zostaną odkryte, jeżeli tylko zaczną tam węszyć.

Na polecenie Podowskiego zwłoki Nigeryjki miały zostać przytroczone do kamienia i świerkowych żerdzi. To był skomplikowany proces i Krag przez cały czas obawiał się, że zostaną nakryci – dostrzeżeni przez leśniczego albo, co gorsza, przez jakichś wałęsających się po okolicy myśliwych z bronią. Jednak nic takiego się nie zdarzyło, a ich makabryczna praca powoli acz skutecznie posuwała się do przodu. Najpierw zsunęli kamień z żerdzi, po czym Podowski zażądał, żeby wydrążyli w ziemi kilka równoległych rowków o długości co najmniej pół metra i głębokości pięciu centymetrów. Patykiem wytyczył miejsca i chociaż dwoje młodych ludzi miało do dyspozycji tylko własne dłonie, by usunąć czarną, wilgotną ziemię, wykonało jego polecenie, nie pytając nawet o cel. Krag nie chciał wyjść na nierozgarniętego, a Lerche-Larsen już jakiś czas temu stwierdziła, że najlepszym sposobem na uporanie się z tą koszmarną sytuacją będzie wykonywanie bez sprzeciwu poleceń starszego mężczyzny. Gdy skończyli kopać wytyczone rowki, położyli świerkowe żerdzie w poprzek wgłębień, a potem przetoczyli na te tyczki kamień, tak aby jego dłuższy bok znalazł się wzdłuż prowizorycznych dźwigni. Na końcu umieścili ciało dziewczyny. Leżało teraz w obrzydliwej pozycji, jakby Nigeryjka obejmowała kamień, a jej ramiona i nogi zwisały luźno na boki. Podowski i Krag przywiązali ją najmocniej, jak się dało, a Lerche-Larsen, gdy to okazywało się konieczne, przeciągała koniec liny dołem, przez któryś z rowków. Wkrótce pozostało już tylko zanieść zwłoki do jeziora i do tego potrzeba było wszystkich rąk.

I tym razem Podowski przejął dowodzenie:

– Musimy zdjąć buty i ubranie i zostać w samej bieliźnie. Nie możemy wrócić do domu przemoczeni do suchej nitki.

Żadne z nich nie zaprotestowało, a Podowski nie przestawał instruować:

– Jak skończycie, ponownie włożycie buty, ale musicie się przygotować, że czeka nas niezbyt przyjemna kąpiel. Woda nie ma więcej niż pięć stopni, więc musimy się z tym uporać w parę minut, rozumiecie?

Potaknęli i zaczęli się rozbierać. Podowski ich powstrzymał:

– Poczekajcie, aż odpowiednio ją ułożymy i ustalimy, kto co robi. Nie będziemy przecież marznąć i o tym dyskutować.

Chwilę później mężczyźni stali już w samych majtkach, Lerche-Larsen miała na sobie dodatkowo biustonosz – a wszyscy na nogach buty. Krag trząsł się z zimna, jeszcze zanim zdołał rozwiązać sznurówki. Lekki wietrzyk, którego wcześniej w ogóle nie wyczuwał, teraz agresywnie smagał jego ciało, podczas gdy on sam próbował się osłonić, chowając za bluszczem okalającym starą lipę.

– Ja pieprzę, ale zimno.

Podowski zaatakował go znienacka niczym jastrząb:

– Przestań jęczeć, bo to nie poprawi sytuacji.

Niespodziewanie poparła go Lerche-Larsen, która rzuciła ze złością:

– Możesz ogrzać się w więzieniu albo pomarznąć przez chwilę tutaj. No dalej, podnosimy ją.

Zdecydowanym krokiem weszła między trzciny i zaczęła się posuwać w głąb jeziora, aż woda sięgnęła jej połowy ud. Mężczyźni wolno podążali za nią, ograniczeni znajdującym się między nimi dźwiganym ciężarem. Krag posapywał z zimna, ale cierpiał w milczeniu. Lerche-Larsen odgarniała przed nimi sitowie i powoli, krok za krokiem, zmierzali z dziewczyną i kamieniem naprzód, pozostawiając za sobą pas trzciny, który ograniczał widok na brzeg jeziora. Gdy woda zaczęła sięgać mężczyznom do pasa, siła wyporu nieco ułatwiała poruszanie się, choć ograniczona kontrola nad zdrętwiałymi członkami w naturalny sposób utrudniała tę wyprawę.

– Jeszcze dziesięć kroków i ją puszczamy. Dawaj, Henriku, dasz radę. Tylko dziesięć kroków i będzie po wszystkim, policzymy razem – zakomenderował Podowski.

Tak też zrobili, wchodząc głębiej. Gdy padła liczba dziesięć, woda sięgała im niemal do szyi i wtedy puścili zwłoki.

– Uważajcie, żeby podczas drogi powrotnej nie złamać źdźbeł tej pieprzonej trzciny. Wracamy równie wolno i ostrożnie, jak tu przyszliśmy – dodał starszy mężczyzna.

Krag prawie nic już nie słyszał, dotarło do niego tylko słowo „z powrotem”. Wyprzedziła go Lerche-Larsen, jedną dłonią odchylała trzciny, a drugą ciągnęła go w stronę brzegu. Nie trzeba było być lekarzem, by dostrzec, że ciało Kraga się wyziębiło i że należy je jak najszybciej ogrzać. Podowski śledził tych dwoje wzrokiem, jego własna otyłość stanowiła znakomitą ochronę przed wychłodzeniem, dlatego okoliczności nie odbiły się tak bardzo na jego kondycji fizycznej. Będzie musiał zwolnić Kraga, dać mu trochę pieniędzy i przekonać, aby trzymał się od nich z daleka, a przede wszystkim zapomniał o tym, co się tu stało. Było mu szkoda, bo polubił chłopaka, ale nie miał innego wyjścia. Po chwili przeniósł wzrok na Lerche-Larsen i się uśmiechnął. Po raz pierwszy zobaczył, że Benedikte jest dzieckiem swoich rodziców – zdecydowana, silna i cyniczna, nieoszczędzająca ani siebie, ani innych. To była zupełnie inna dziewczyna niż ta, którą widywał na co dzień.

Rozdział 3

Gdy Henrik Krag i Jan Podowski puścili niesiony balast, a ciało dziewczyny opadło na dno jeziora, kamień przesunął się w taki sposób, że wylądowało na boku, jakiś metr od miejsca, gdzie las trzcin graniczył z otwartym zbiornikiem. Nigeryjka leżała z wytrzeszczonymi oczami i rozdziawionymi ustami, jakby wydawała niemy krzyk w tym swoim nowym świecie, a jej zwłoki powoli ulegały rozkładowi. Początkowo ten proces zachodził wolno, gdyż niska temperatura wody hamowała aktywność mieszkańców dna jeziora, ale to się z czasem zmieniło. Na początku stycznia wydajne tarki drapieżnych ślimaków buszujących na dnie zbiornika pozbawiły Jessicę oczu, a stawonogi o długich łacińskich nazwach wyczuły i znalazły drogę do otworów ciała, więc gdy w maju rozkwitły buki, a wodorosty nad jej głową się zazieleniły i nabrały sprężystości, proces rozkładu przybrał na sile. Gazy jelitowe rozdymały jej ciało od wewnątrz, a dłonie wrzynały się w liny, próbując wypłynąć na powierzchnię, podczas gdy raz z jednych, raz z drugich otworów wydobywały się sznury pęcherzyków powietrza. Wczesnym latem odór zwłok dziewczyny przyciągnął masę jeziornych padlinożerców: skorupiaki, larwy, a także różne gatunki ryb wszelakich rozmiarów. Gdy nastała pełnia lata, w ciele Nigeryjki rozgościła się ławica żółtych węgorzy, które zaraz zniknęły jedna po drugiej, w tygodniu gdy zakwitły lipy, a krótkie duńskie lato miało się już ku końcowi. W sierpniu rozkładowi uległy ostatnie mięśnie i ścięgna, oderwała się prawa dłoń, a krótko po niej lewa. Pierwszego września rozpoczął się sezon polowań na kaczki.

Myśliwy zajął miejsce przy brzegu jeziora o bardzo wczesnej porze. Siedział cierpliwie na rozkładanym krzesełku, obserwując, jak blade słońce na wschodzie nieśmiało rozświetla perłowoszare niebo, a przyroda wokół niego nabiera kolorów. Obok krzesełka leżał jego pies myśliwski – trzyletni seter irlandzki, który w swoim krótkim życiu przysporzył panu więcej trosk niż radości. Wabił się Głąb i był naprawdę głupi. Właściciel tęsknił za poprzednim zwierzakiem, który nieszczęśliwie nabawił się pasożytniczego zapalenia dróg oddechowych i po męczarniach choroby opuścił go w swoim najlepszym wieku. Myśliwy wspominał zwierzę, siedząc na krzesełku i obserwując, jak nastaje świt, bez niechęci drapiąc następcę swego pupila za uchem. Przecież zwierzę nie było winne temu, że nie grzeszyło bystrością.

Kaczka krzyżówka dostała perfekcyjny strzał podczas lotu i spadła niczym kamień. Z trzaskiem przebiła się przez suche trzciny, a potem z głuchym pluskiem przebiła lustro wody, a odgłosy wystrzału rozniosły się po całym wzniesieniu. Myśliwy złożył broń, a następnie na krótko wzniósł pięść w stronę nieba, uradowany swoim celnym strzałem, podczas gdy pies podniósł ogon i zaskomlał. Teraz należało przynieść zdobycz. Właściciel trzykrotnie wydał seterowi komendę, aby ruszył do jeziora, i trzykrotnie zwierzę wróciło, merdając ogonem, ale o pustym pysku. Myśliwy potrząsał głową i powoli oswajał się z myślą, że jeżeli zamierza dziś upiec ptaka, to sam będzie musiał go sobie przynieść. Albo zastrzelić kolejną kaczkę, tym razem gdzieś nad lądem. Zerknął z ukosa na swojego psa.

– Powinieneś się cieszyć, że w tym kraju nie jadamy psów – powiedział oschle.

Głąb wpatrywał się w swojego pana i wyglądał na zadowolonego. Potem po raz czwarty zniknął pośród trzcin i myśliwy musiał wołać go wielokrotnie, zanim ten się pojawił, dumny jak paw, chociaż to, co ze sobą przyniósł, nie było kaczką krzyżówką.

Myśliwy, który na co dzień pracował jako fotoreporter, wielokrotnie widywał martwych ludzi, więc nie zszokował go widok czaszki. Była wyblakła, z brązowo-czarnymi przebawieniami oraz strąkami włosów pokrytymi algami i klejącymi się do ciemienia. Górną szczękę wypełniały nienaturalnie białe zęby, a dolnej brakowało. Przez chwilę trzymał ją przed sobą niczym jakiś Hamlet, aż doszedł do przekonania, że musi być prawdziwa. Wtedy odłożył ją ostrożnie na trawę, ale już po chwili tego pożałował. Jego zwierzak nie zachowywał się jak większość psów, więc na wszelki wypadek należałoby mu uniemożliwić ewentualną ucieczkę ze zdobyczą. Dlatego myśliwy podniósł czaszkę i umieścił ją na młodej brzózce poza zasięgiem psa, przeciskając jedną z gałązek przez oczodół. To zachowanie, będące wyrazem braku szacunku, kosztowało go potem ponaddwugodzinne przesłuchanie w komendzie w Hillerød, gdzie nie wykazano specjalnego zrozumienia dla braku ogłady Głąba.

Kolejne dni przynosiły na zmianę deszcz i porywisty zachodni wiatr, co znacznie utrudniało pracę nurkom. Jezioro było co prawda niewielkie, ale pośrodku sięgało dwunastu metrów, a niski poziom wody przy porośniętym trzciną brzegu przeszkadzał w poszukiwaniach. Pierwszego dnia udało się wydobyć jedynie martwą kaczkę krzyżówkę, która po części potwierdziła wersję myśliwego, chociaż nikt do tej pory nie kwestionował jego wersji wydarzeń. Zastrzeżenia budził natomiast sposób, w jaki potraktował czaszkę. Drugi dzień upłynął bezowocnie, natomiast trzeci zrekompensował dotychczasowe starania. Już o poranku znaleziono pozostałości dłoni, a chwilę później dolną szczękę, która zaplątała się w kłącza grążela żółtego. Znalezione fragmenty zwłok dodały nurkom zapału. Teraz byli już pewni, że mają czego szukać, i po południu udało się odnaleźć szkielet zatopiony w Przeklętym Bagnie. Zwłoki dziewczyny przywiązane do kamienia zostały wyciągnięte na ląd w dniu, który był mniej więcej równie zimny jak ten, w którym jej zabójcy wrzucili ją do wody pół roku wcześniej.

Śledztwo zostało przekazane policji kryminalnej w Hillerød, ale mimo świetnej roboty techników nie przyniosło żadnego rezultatu. W raporcie z sekcji zwłok stwierdzono, że ciało należy do kobiety pomiędzy piętnastym a dwudziestym rokiem życia, przeciętnej budowy, o wzroście około stu siedemdziesięciu centymetrów. Przyczyną śmierci było złamanie drugiego kręgu szyjnego, poza tym nie znaleziono żadnych innych złamań czy jakichkolwiek zniekształceń kości, poza złamanym żebrem, ale do tego urazu doszło prawdopodobnie podczas przywiązywania dziewczyny do kamienia. Najbardziej problematyczne okazało się ustalenie, jak długo zwłoki przebywały w wodzie. Patolog skłaniał się ku przedziałowi od czterech do siedmiu miesięcy, a i to tylko pod warunkiem spełnienia szeregu dodatkowych założeń, co jeszcze bardziej komplikowało sprawę. W praktyce oznaczało to, że ktoś wrzucił kobietę do jeziora pomiędzy lutym a kwietniem. Podczas sekcji zwłok ustalono także pewien dość zaskakujący fakt, mianowicie to, że kobieta była przedstawicielką rasy czarnej. Potwierdzono to trzykrotnie na podstawie badań włosów, czaszki i DNA denatki. Niestety badania techniczne nie przyniosły żadnych istotnych postępów. Linę, którą przywiązali kobietę do granitowego bloku, uważnie przebadano pod każdym możliwym kątem, ale okazało się, że taką samą można nabyć w prawie wszystkich marketach budowlanych na terenie kraju. Drobiazgowo zważono i zmierzono także kamień, choć już wcześniej w toku dochodzenia ustalono, że pierwotnie leżał on w miejscu, gdzie polna droga prowadząca do lasu Hanehoved przecina się z inną, szerszą. Został wykopany z ziemi, jednak nikt nie potrafił określić kiedy. Poza tym specjalistom udało się dokonać rekonstrukcji twarzy denatki. W ostatnich latach technika bardzo się rozwinęła, więc cały proces przebiegał teraz szybciej i kosztował mniej, a jego wynik wydawał się pewniejszy niż dotychczas.

Policja kryminalna skupiła się na dwóch tropach, które niestety okazały się prowadzić donikąd. Jeden z nich wiódł do majątku Kolleløse Gods, do którego należał las Hanehoved, a tym samym leśnie jeziorko, w którym znaleziono zwłoki. Majątek pozostawał własnością szambelana Adama Blixena-Agerskjolda – nowoczesnego i bezpośredniego mężczyzny tuż po czterdziestce, którego korzenie rodowe sięgały parę wieków wstecz. Mężczyzna wraz ze swoją żoną i garstką pracowników prowadził mocno uprzemysłowione gospodarstwo rolne, uprawiając różne zboża – głównie jęczmień ozimy, pszenicę ozimą oraz dziką kukurydzę – na powierzchni ponad siedmiuset hektarów. Jego działalność nie przynosiła kokosów, a każdą wolną koronę przeznaczał na prace konserwatorskie obiektów historycznych, które do niego należały. Zarówno on sam, jak i jego żona wyglądali na świadomych zobowiązań kulturowych, chociaż była to wymagająca sporych nakładów finansowych świadomość, którą potrafią docenić tylko nieliczni.

Policja z oczywistych względów skupiła się na lesie szambelana, a tylko w niewielkim zakresie na jego gospodarstwie. Jednak las Hanehoved, najogólniej rzecz ujmując, pozostawał niezagospodarowany. Prawo do polowań przekazano stowarzyszeniu łowieckiemu, mieszczącemu się w dzielnicy Frederiksberg w Kopenhadze, więc mogły upłynąć miesiące, zanim ktoś z Kolleløse Gods będzie miał jakąś sprawę do załatwienia w lesie. Poza tym ustalono, że nikt – ani z majątku, ani ze stowarzyszenia – nie natknął się na terenie posiadłości na żadną Afrykankę.

Drugi trop, którym podążyli kryminalni z Hillerød, też okazał się błędny. Wykonano ogromną pracę operacyjną, pokazując portret dziewczyny nie tylko nielicznym pobliskim mieszkańcom, ale również sporemu gronu przedsiębiorców w trzech najbliższych większych miasteczkach: Slangerup, Lynge i Ganløse. Kosztowało to policję mnóstwo wysiłku, ale okazał się on daremny, a z braku nowych pomysłów śledztwo powoli traciło impet. W rocznicę śmierci tajemniczej kobiety nie było już żadnego policjanta, który zajmowałby się tą sprawą. Również opinia publiczna nie troszczyła się szczególnie o jej los, co jednak wkrótce miało się gwałtownie zmienić.

Rozdział 4

Lokalna stacja telewizyjna z Hillerød, zwana TV-20, w dni parzyste rozpoczynała transmisję o dwudziestej. Swoją działalność opierała na pracy wolontariuszy oraz dotacji z Ministerstwa Kultury, przygotowując od czasu do czasu znakomite i rzetelne materiały na temat różnych lokalnych aktywności – od posiedzeń rady miejskiej poprzez wydarzenia sportowe aż po relacje z amatorskich przedstawień teatralnych. Do stałych audycji należał magazyn Na straży prawa w Hillerød, emitowany w co drugą środę, w którym bez zbędnej sensacji i pośpiechu omawiano sprawy kryminalne z okolicy. Podobnie było pewnej kwietniowej środy, kiedy w programie nadawanym na żywo zamierzano przeprowadzić dłuższy wywiad z lokalnym komendantem. Rozmowa miała dotyczyć opublikowanego przez niego niedawno raportu z działań podejmowanych przez policję w ostatnim roku. Niestety zwierzchnik komendy musiał odwołać wizytę w studiu tuż przed rozpoczęciem nagrania i na jego miejsce został wysłany inny funkcjonariusz – z doświadczeniem i w odpowiedniej randze.

Policjant był oczywiście nieprzygotowany do wywiadu, ale wykazał się rozsądkiem i uczciwie przyznawał, że czegoś nie wie, gdy pytano go o sprawy, na których się nie znał. Z drugiej strony dziennikarz umiejętnie kierował rozmowę na tematy, na które funkcjonariusz wypowiadał się ze sporym znawstwem, i nie było ich wcale tak mało. Pierwsza część spotkania przebiegła więc znakomicie i gdy już obaj mężczyźni odetchnęli z ulgą na myśl o tym, że wspólnymi siłami bez problemów doprowadzą audycję do końca, sprawy przybrały zły obrót. Wyniknął temat dochodzenia w sprawie zabójstwa Afrykanki znalezionej w lesie Hanehoved, a to śledztwo trudno było zaliczyć do zeszłorocznych sukcesów policji. Funkcjonariusz jednak nie chciał tego przyznać. Przeprowadzający wywiad zaczął ostrożnie naciskać:

– Jednak ogólnie rzecz biorąc, należałoby chyba powiedzieć, że nie udało wam się zrobić postępu w tej sprawie, prawda?

Starszy sierżant skinął głową, przyznając rację dziennikarzowi, a jednocześnie zamierzał bronić swoich kolegów z wydziału kryminalnego, bo wiedział, że wykonali godną pochwały pracę.

– Ustalenie, skąd właściwie pochodzi taka Murzynka, to niekiedy bardzo trudne zadanie.

Dziennikarz stracił wątek i w studiu zaległa krępująca cisza.

– O czym pan mówi? – dopytał po chwili z niedowierzeniem.

– Ofiara była przecież z Afryki, chodzi o to, że… mogła przecież mieszkać gdziekolwiek.

Funkcjonariusz, opisując ofiarę, nie miał bynajmniej złych intencji, niezależnie od tego, jak niezręcznie to zabrzmiało. Jego ojciec używał określenia Murzyn w stosunku do imigrantów zarobkowych przybyłych w latach siedemdziesiątych i właśnie ono przyszło mu teraz do głowy. W najmniej odpowiednim do tego miejscu i na domiar złego w najmniej odpowiedniej porze. Dziennikarz zebrał się w sobie i usiłował jakoś wybrnąć z tej sytuacji:

– Nie ma pan chyba na myśli tego, że sprawę tej kobiety należy traktować inaczej z powodu koloru jej skóry?

– Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego mielibyśmy potraktować ją inaczej?

Kolejne dni okazały się jeszcze gorsze. Komendant policji w Hillerød próbował bronić swojego podwładnego, ale nie wykazał się przy tym zbytnią roztropnością i koniec końców obraźliwe określenie Murzyn padło jeszcze wielokrotnie, tym razem w programie ogólnokrajowym telewizji, a na dodatek w czasie największej oglądalności. Potem rozpętała się medialna burza: temat podjęły telewizja, radio i ogólnokrajowe gazety. Zainteresowali się nim także blogerzy – językoznawcy zaczęli wymądrzać się na temat tej fatalnej nazwy, a socjolodzy snuć domysły o rasizmie w duńskiej policji. Rozgorzała żywiołowa dyskusja o naruszaniu godności w kontekście intencji mówiącego. Fragment wywiadu z funkcjonariuszem wyświetlano nieprzerwanie, podczas gdy on sam przymusowo spędzał ten czas u siebie w domu, przeklinając duńskie media i swoich nowych przyjaciół ze skrajnej prawicy.

Jednak medialne utarczki słowne miały też wyraźną zaletę. W związku z debatą o negatywnych konotacjach określenia Murzyn sprawa znalezienia zwłok czarnoskórej kobiety została wnikliwie omówiona we wszystkich duńskich mediach. Nawet średnio bystrzy sekretarze redakcji zrozumieli, że sprawa zabójstwa i żenującego zachowania funkcjonariusza policji będzie się świetnie sprzedawać. Wywęszyli sensację. Trzeciego dnia medialna burza osiągnęła apogeum podczas wydania wiadomości, gdy historię przedstawiono telewidzom, opatrując ją nagłówkiem Rośnie presja na Komendanta Głównego Policji, mimo że nie wysilono się specjalnie, by wyjaśnić, kto ją wywierał i czego dotyczyła. Doradczyni komendanta do spraw kontaktów z mediami zareagowała bezzwłocznie – jeszcze tego samego wieczoru sporządziła notatkę w ostrym tonie, w której rekomendowała swojemu szefowi, aby podjął odpowiednie kroki. Chodziło o to, żeby wyraził swoje zdecydowanie i zrobił wszystko, by trafił do świadomości szarego obywatela. Komendant nie cierpiał takiego podejścia z całego serca, po pierwsze dlatego, że zawsze było wykorzystywane przeciwko niemu, a po drugie wyłącznie konsultanci ds. PR wiedzieli, co zrobić, by dotrzeć do ludzi. Niemniej jednak postanowił skorzystać z tej rady. I tak to w praktyce nieistniejące dochodzenie w sprawie zwłok kobiety znalezionej w leśnym jeziorku zostało z fanfarami i na jego wyraźny, bezwzględny rozkaz odebrane policji okręgu północnej Zelandii i przekazane do wydziału zabójstw w Kopenhadze. Nic lepszego nie przyszło komendantowi do głowy.

Rozdział 5

Szef wydziału kryminalnego Komendy Głównej Policji w Kopenhadze, Konrad Simonsen, pojawił się w pracy dość wcześnie, żeby zapoznać się z aktami, których trzy sterty piętrzyły się na jego biurku. Dokumenty dotyczyły nowej sprawy, którą miał się zająć. Mężczyzna szybko zmienił plany, bo otrzymał maila od głównego komendanta z mgliście sformułowaniem nakazem poinstruowania wszystkich pracowników wydziału zabójstw, jak mają się wypowiadać o zabójstwie Afrykanki z Przeklętego Bagna. Około dziewiątej, kiedy Simonsenowi nie udało się jeszcze nic zdziałać, do jego biura przyszedł Arne Pedersen. Był jednym z najbliższych współpracowników, mężczyzną tuż po czterdziestce, kompetentnym i zazwyczaj w dobrym humorze. Dzisiejszy dzień nie należał do wyjątków.

– Cześć, Simon. Zapowiada się cudowny dzień. Czeka nas podobno przyjemna wycieczka do lasu.

– Ma padać w ciągu dnia, więc nie liczyłbym na to.

– Ten piękny poranek ma ci tyle do zaoferowania, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś nie zamierzał się tym cieszyć.

– Zamknij się i pomóż mi.

Pedersen rzucił marynarkę na biurko i ustawił się za plecami Simonsena.

– Sądziłem, że przyszedłeś wcześniej, żeby zapoznać się ze sprawą tej Murzynki.

– Stop, nigdy tak nie mów. Właśnie dostałem niezbyt przystępnego maila z góry. Mówię ci, bicie piany na najwyższym poziomie, gorzej niż zwykle. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chodzi o to, żebyśmy nie wysilali się specjalnie podczas naszego nowego śledztwa. Najważniejsze, żeby opinie publiczna była przekonana, że ciężko i zdecydowanie pracujemy nad wyjaśnieniem sprawy. A poza tym mamy się wystrzegać wszelkich rasistowskich podtekstów: między sobą, na forum, w mowie, piśmie, w myślach, a nawet snach. Stary oczekuje ode mnie, że w bardzo jednoznaczny sposób przekażę to wszystkim swoim współpracownikom. Rodzinom w sumie też by nie zaszkodziło.

– Więc Murzy…

– Zamknij się!

– Sorry, szefie. Ale wytępienie tego określenia nie będzie łatwe. Wszyscy mówią teraz o sprawie, której nazwy nie wolno mi wymówić, bo zawiera zakazane słowo. To się będzie ciągle powtarzać. Niezależnie od tego, co zrobisz.

– Rzecz w tym, że to ty będziesz miał okazję się wykazać, żeby spróbować temu zapobiec.

Pedersen rozłożył ręce w geście poirytowania.

– Chyba nie mówisz poważnie?

– Jestem twoim szefem i mówię, czego oczekuję. Użyj kilku sformułowań głównego. Będzie zadowolony, skleć z nich jakiś spójny tekst. Potem wyślij go w moim imieniu do wszystkich mundurowych w kraju. Ufam ci, więc nie musisz mi tego pokazywać przed rozesłaniem. Spokojnie, nie spiesz się, wyruszamy dopiero za kilka godzin. W tym czasie posiedzę w twoim biurze. Otworzysz mi?

Simonsen stał już gotowy do wyjścia z aktami sprawy.

– Chyba żartujesz. Radź sobie sam.

Tak też zrobił. Otworzył sobie drzwi łokciem i wolnymi palcami, skoro Pedersen nie chciał mu pomóc.

Sklecenie notatki zajęło Pedersenowi godzinę, ale wynik okazał się, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności, wcale nie najgorszy. Po kilkukrotnym przeczytaniu pisma i wprowadzeniu drobnych poprawek zdecydował, że nie ma na co czekać, i zgodnie z poleceniem inspektora rozesłał mail w jego imieniu. Potem dopił resztkę kawy, która zrobiła się już zupełnie zimna, a następnie wszedł na stronę internetową jednego z dzienników, żeby przejrzeć bieżące wiadomości. Niczym innym nie mógł się zająć, bo jego gabinet był zajęty. Ledwie przeskrolował trzy portale, do biura szefa wkroczyła Hrabianka, która najpierw grzecznie zapukała, ale potem nie zamierzała czekać na zaproszenie. Kobieta miała czterdzieści parę lat, była zdolna i powszechnie szanowana. Rok temu związała się z Simonsenem, który wprowadził się do jej willi w Søllerød. Jeżeli nawet zaskoczyła ją obecność Pedersena, nie dała tego po sobie poznać.

– Cześć, Arne, jesteś zajęty?

– Nie, niezbyt. Kryzys finansowy i relacje sportowe mogą poczekać, a jeżeli szukasz Simona, to siedzi u mnie w biurze i czyta raporty.

– Właściwie o tym chciałam z tobą porozmawiać. Ale dlaczego zamieniliście się biurami?

Pedersen wszystko jej wyjaśnił. Nadarzyła się okazja, żeby poskarżyć się na konieczność sporządzenia tej nieszczęsnej notki, lecz na zrozumienie nie było co liczyć. Hrabianka zgadzała się z Komendantem Głównym Policji.

– Uważam, że pomysł z ostrzeżeniem jest świetny, a ty potrafisz formułować takie pisma o wiele lepiej niż Simon.

Komplement nie odniósł spodziewanego efektu.

– To przecież głupie. Nie można przekonać ludzi, by się inaczej wyrażali, a poza tym irytuje mnie, że teraz wszystko musi być takie poprawne. Niedługo lepiej będzie się w ogóle nie odzywać, żeby ci językowi żandarmi nie wołali o pomstę do nieba w imieniu kolejnej poniżanej grupy.

– Bzdura, Arne. Zresztą sam doskonale o tym wiesz. Nie masz problemów z wyrażaniem własnego zdania i jednoczesnym przyzwoitym odnoszeniem się do innych.

– Możliwe, ale o wiele gorsze będzie niewłożenie wysiłku w rozwiązanie sprawy, niezależnie od tego, jak ją nazwiemy. Wtedy to dopiero damy wyraz swoim uprzedzeniom.

– Jedno nie wyklucza przecież drugiego. A właściwie dlaczego mamy się nie wysilać?

Pedersen znów zaczął jej wszystko wyjaśniać, ale i tym razem Hrabianka wzięła stronę głównego komendanta, co nie zdarzało się często. Była znana z tego, że nigdy nie próbowała przypodobać się ani tym na górze, ani na dole, i dzięki temu szanowały ją obie strony.

– Pewnie chodzi mu o to, żeby rozsądnie gospodarować dostępnymi zasobami. Hillerød przeprowadziło znakomite dochodzenie i nie ma powodu, żebyśmy je powtarzali, jeżeli nie wniesiemy do sprawy nic nowego. Nie chodzi o to, że zabita kobieta jest Afrykanką. Zresztą wszystkie te bezpodstawne spekulacje możemy od siebie odsunąć, znajdując jej zabójcę czy zabójców.

Hrabianka uśmiechnęła się, a Arne jej zawtórował. To chyba nie mogło być takie trudne?

Pedersen wykorzystał sytuację, aby zmienić temat i przy okazji zaspokoić swoją ciekawość. Wszyscy w komendzie wiedzieli, że Hrabianka była dzisiaj na spotkaniu dotyczącym jej finansów, i już szeptano po kątach, że być może krach na rynkach finansowych wpłynął również na stan jej oszczędności. Chociaż Arnego nie powinno to obchodzić, zapytał ją o to prosto z mostu, bo był to na nią jedyny sposób.

– I co tam? Jak się mają twoje finanse? Pieniądze wyparowały czy nadal jesteś obrzydliwie bogata?

– Zarządca mojego funduszu to arcykonserwatywny, profesjonalny, sceptyczny, stary pryk, który nigdy nie wierzył w szybkie zyski. Teraz wyszło mi to na dobre, ale dosyć na ten temat. Przyszłam, żeby porozmawiać o Pauline Berg. Okazuje się, że jednak z nami nie pojedzie.

Temat należał do trudnych. Nazbierało się wokół niego zbyt wiele emocji.

– Bo? – zapytał ostrożnie.

– Bo nie czuje się w lesie bezpiecznie. Chciałaby pojechać, naprawdę, ale nie da rady.

Pedersen skinął głową bez komentarza. Było jak było.

Berg ledwo przekroczyła trzydziestkę i pracowała jako aspirantka w grupie najbliższych współpracowników Simonsena. Zaledwie dwa lata wcześniej podczas jednej z akcji została porwana i uwięziona w bunkrze. Prawie przypłaciła to życiem. Od tego czasu z trudem odnajdywała się w różnych sytuacjach, tak jak teraz w związku z wyprawą do lasu. Zimą postawiono jej wreszcie diagnozę: zespół stresu pourazowego albo w skrócie – którego konsekwentnie używał lekarz przedstawiający sprawę wydziałowi zabójstw – PTSD. Jednocześnie nie potrafił zaproponować niczego sensownego i nadal nie wiedzieli, jak powinni traktować współpracowniczkę, której zachowanie było nieprzewidywalne, wręcz irytujące, a która ogólnie rzecz ujmując, nie była w stanie wykonywać swojej pracy. Jakby tego było mało, Berg miała maniakalną obsesję na punkcie nieistniejącego dochodzenia dotyczącego śmierci kobiety, która co prawda zmarła w tragicznych okolicznościach na terenie dawnego poligonu wojskowego Melby Overdrev, pomiędzy Asserbo a Hundested w północnej Zelandii, ale której śmierć wynikła z przyczyn naturalnych. Obecnie wyłącznie ta sprawa, konsekwentnie nazywana przez aspirantkę sprawą o zabójstwo, była jedyną, którą interesowała się w pracy.

– A co na to Simon? – zapytał cicho Pedersen.

Hrabianka początkowo nic nie odpowiedziała. Zamiast tego spuściła głowę i nieprzeniknionym wzrokiem, z umiarkowanym zadowoleniem malującym się na twarzy, zaczęła się przyglądać dywanowi, a potem nagle się wyprostowała.

– To samo co ty. Nic innego, ale to jest po prostu nie w porządku. Rzeczywistość wygląda tak, że odkąd Berg wróciła do pracy, mamy z nią ogromny problem, ale za każdym razem, kiedy próbuję to przedyskutować z tobą czy Simonem, raczycie mnie wyłącznie unikami i jakimiś bzdurami – oświadczyła zdecydowanym tonem.

W oskarżycielskim geście wytknęła go palcem wskazującym, żeby podkreślić swoją irytację. Pedersen skupił wzrok na krótko przyciętych paznokciach Hrabianki, ponieważ jej gest sprawił, że wpadające przez okno światło odbijało się od bezbarwnego lakieru.

– Jak długo zamierzacie coś takiego tolerować? Trzy lata, cztery, a może pięć?

Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Kilka lat temu miał romans z Berg, a przez pewien czas był w niej nawet do szaleństwa zakochany, ale nie chciał zostawiać swoich dzieci i zakończył ten związek. Dzisiaj tęsknił za Pauline sprzed porwania, choć gdy tylko mógł i sytuacja na to pozwalała, starał się unikać dziewczyny. Teraz stłumił westchnienie.

– Co chcesz zrobić? Zwolnić ją? To zresztą niemożliwe. Mamy przecież służbową notatkę od głównego, że niezależnie od tego, jak Berg będzie się zachowywała w pracy, nie można wobec niej wyciągać żadnych służbowych konsekwencji. Wiem o tym, bo sam ją dostałem, gdy zastępowałem Simona, i zakładam, że nadal jest aktualna – oznajmił.

Pedersen przez pewien czas pełnił obowiązki szefa wydziału zabójstw, kiedy Simonsen dochodził do siebie po operacji serca.

– Oczywiście, że nie chcę jej zwolnić. Zresztą co by to dało? – Hrabianka odrzuciła jego sugestię. – Musimy z nią, do cholery, po prostu porozmawiać. Udawanie, że nic się nie stało, jest totalnie bez sensu.

– Dlaczego tak się nagle na nią uwzięłaś? Przecież zachowuje się podobnie już od dłuższego czasu. Nie moglibyśmy porozmawiać o tym z Simonem?

Potrząsnęła głową, a potem stwierdziła z przesadną ironią:

– Arne, znakomity pomysł, po prostu genialny. Porozmawiać o tym z Simonem – jak na to wpadłeś? Przed nami długa droga do Kolleløse, więc będziesz mógł porozmawiać o tym z Simonem. Chętnie cię wesprę, uznajmy, że umowa stoi.

Zrezygnował z protestów, co miał, do diaska, zrobić, gdy była w tym swoim humorze? Rozłożył tylko ręce w geście bezradności, a ona odwróciła się i sobie poszła. Zaczął się zastanawiać, czy czyjeś plecy mogą wyglądać „wyniośle”.

Rozdział 6

Do lasu Hanehoved w północnej Zelandii jechali samochodem Hrabianki. Prowadził Pedersen, choć sam właściwie nie wiedział dlaczego, ale ona po prostu usadowiła się na tylnym siedzeniu, informując, że przekazuje kierownicę jednemu z trzech mężczyzn – któremu, było jej wszystko jedno. Simonsen również wybrał tylną kanapę, a czwarty członek zespołu, Klavs Arnold, nadal uchodził za nowicjusza na kopenhaskich drogach. Jako że nikt nie miał zamiaru słuchać syntetycznego głosu GPS-u, Pedersen okazał się jedynym możliwym wyborem. Zdecydował się na trasę przez miasto w stronę autostrady na Hillerød, a w duchu rozważał, czy to właściwy moment, aby dotrzymać obietnicy danej Hrabiance i rozpocząć rozmowę o sytuacji z aspirantką Berg. Ubiegła go jednak Hrabianka, która postanowiła wyłuszczyć sprawę w długim monologu, nie ukrywając przy tym, że przygotowywała się do niego od dłuższego czasu. Gdy skończyła, nastała cisza, a wtedy Arnold przekrzywił głowę i spojrzał w niebo przez przednią szybę.

– Chyba wkrótce zacznie padać – zauważył.

Była to jawna prowokacja, napięcie między nimi się wzmogło, a zrobiło się jeszcze gorzej, gdy Jutlandczyk zwrócił się bezpośrednio do Hrabianki:

– Uważam, że teraz powinniśmy się skupić na dochodzeniu. Jestem pewien, że znajdzie się jeszcze okazja i lepszy moment, żeby nawiązać do twojego monologu o Berg.

Pedersen uniósł dłoń pomiędzy swoją twarz a lusterko wsteczne, Hrabianka prychnęła, a Simonsen demonstracyjnie zamknął teczkę z aktami sprawy, które właśnie przeglądał, świadomy, że nie może pozostawić tego sporu bez odpowiedzi. Ku ogólnemu zaskoczeniu wziął stronę Arnolda – sprawa Berg mogła poczekać.

Jednak żaden z trzech mężczyzn nie robił sobie nadziei, że Hrabianka tak łatwo odpuści, chociaż była w mniejszości i miała przeciwko sobie szefa. I się nie pomylili. Gotowa do walki zwróciła się w ostrych słowach do Simonsena, nie dodając jednak nic nowego. Uwaga na temat jej monologu nie była całkiem chybiona. Tych dwoje wdało się w sprzeczkę trwającą przez całą drogę od Uttesrlev Mose do Værløse – ona wrogo nastawiona i gotowa na konfrontację, on odburkujący coś z ledwo powstrzymywaną złością, najwyraźniej w kiepskim humorze. Samochód tonął w deszczu, który najpierw padał dość niepewnie, a potem wszedł w spółkę z silnie wiejącym wiatrem, zmuszając Pedersena do znacznego zmniejszenia prędkości.

Prostolinijność Arnolda ponownie ustaliła porządek dyskusji.

– Kurczę, brzmicie jak stare małżeństwo.

Hrabianka nic nie odpowiedziała, a Simonsen warknął:

– Pilnuj swojego nosa.

– Dobra, dobra, bez urazy. Nie zamierzacie się wkrótce pobrać?

Simonsen zmiął w ustach przekleństwo, a Hrabianka natychmiast wykorzystała okazję, żeby spławić Arnego.

– Pobraliśmy się w zeszłą sobotę.

Świeżo upieczona panna młoda odebrała gratulacje od kolegi, ochoczo opowiadając o tej radosnej uroczystości, poprowadzonej przez urzędnika stanu cywilnego w ratuszu w Rudesdal, w obecności Anny Mii, córki Simonsena, która była jedynym gościem. Uroczystość została poprzedzona długą dyskusją i zawarciem wielu kompromisów związanych z planowaną oprawą. Simonsen chciał skromnego ślubu, Hrabianka marzyła o czymś większym. Pewnego dnia jednak nagle zmieniła zdanie i przystała na jego pomysł bez żadnych wyjaśnień.

– Pomyśl, że musieliśmy wezwać sąsiada na świadka, bo w przeciwnym razie ślub byłby nieważny. Prawda, Simon?

Jej małżonek wymamrotał coś ze złością, a wtedy go upomniała:

– Uśmiechnij się trochę, wyglądasz jak pacjent po leczeniu kanałowym.

Jak zwykle wszystko skupiło się na Pedersenie. Wmieszał się w sprzeczkę z własnej głupoty:

– Szczerze ci gratuluję, Simon, a właściwie wam obojgu. Nie zdradziliście się ani słowem.

To była kropla, która przelała czarę.

– Zamknij się! – krzyknął w końcu Simonsen.

Tak też zrobili wszyscy pozostali. Milczeli przez resztę podróży.

Rozdział 7

Kobieta, która przywitała czworo kopenhaskich funkcjonariuszy wydziału zabójstw, wyglądała jak wyjęta z filmu Mortena Korcha. Szambelanowa Lenette Blixen-Agerskjold czekała na swoich gości przy wjeździe na polną drogę, prowadzącą do lasu Hanehoved. Wypoczęta i uśmiechnięta, z kropelkami deszczu na czole, machała na powitanie w stronę samochodu. Na niebie właśnie pokazała się tęcza, a słońce zaczęło wychodzić zza chmur.

Lenette była trzydziestoparoletnią kobietą, nieco poniżej średniego wzrostu i miała na sobie praktyczny komplet składający się z niebiesko-zielonej kurtki deszczowej i spodni. Nogawki musiała podwinąć, bo okazały się za długie. Jej masywna sylwetka wybrzuszała się w nieodpowiednich miejscach z powodu umiarkowanej nadwagi, a kasztanowe włosy, farbowane domowym sposobem, wyraźnie domagały się wizyty w salonie fryzjerskim. Miała pogodną, na swój sposób urzekającą twarz i bystre, radosne spojrzenie.

Po tym, jak samochód skręcił, poprowadziła ich energicznymi gestami polną drogą. „Zaskakująco eleganckimi”, pomyślał Pedersen, stosując się do jej wskazówek. Pokazała im pobocze, gdzie kończyły się krzewy tarniny oddzielające dróżkę od pól uprawnych, i zaproponowała, by tam zaparkowali. Arnold wykorzystał okazję, aby skomentować:

– Coś takiego, wita nas arystokracja we własnej osobie.

Nie wyjaśnił, skąd to wie, a i nikt nie dopytywał. Może przeczytał w raporcie, z którym nie wszyscy zdążyli się jeszcze zapoznać.

– Ma tyle samo z arystokracji co ty i ja – poprawiła go Hrabianka.

– Kim jest więc szambelanowa? Sądziłem, że to ktoś powiązany z rodziną królewską.

– To na swój sposób prawda. Jeżeli będziesz utrzymywał dobre relacje z królową, możesz zostać nominowany.

– Czyli sugerujesz, że nie jest specjalnie wysoko urodzona? Zresztą nawet nie wygląda na taką.

– To dość względne, szambelan znajduje się na drugim szczeblu w hierarchii, na równi z biskupami, burmistrzami większym miast i naszym wspólnym szefem.

– A ile jest takich grup? – drążył zainteresowany Arnold.

– Stawkę zamyka czterdziesta grupa, do której należą wyszczekani jutlandzcy funkcjonariusze, zresztą razem z postaciami z kreskówek oraz chińskimi krasnalami ogrodowymi. Skupmy się teraz raczej na pracy – odpowiedział mu Simonsen.

To właśnie Konrad przejął na siebie wstępne formalności związane z przywitaniem się z Lenette. Pozdrowili się uprzejmie, podając nazwiska i stanowiska – z uśmiechem i życzliwie, można by rzec, adekwatnie do panującej pogody. Szef wydziału zabójstw podziękował należycie za możliwość odwiedzin, a potem przedstawił swoich ludzi, którzy przywitali się podaniem ręki. Po wymianie kilku niezobowiązujących uwag na temat kapryśnej duńskiej wiosny Simonsen postanowił wyjawić cel:

– No więc, przyjechaliśmy tutaj, żeby rozejrzeć się po okolicy. Nie wiem, czy już rozmawiała pani o tym z mężem?

– Proszę mi mówić Linette, my tutaj, na wsi, zwracamy się do siebie po imieniu, i owszem, rozmawiałam z Adamem. Przykro mu, że nie mógł was powitać, ale miał spotkanie w banku, więc na razie ja będę wam musiała wystarczyć. Mąż z pewnością zdąży wrócić, zanim dojdziemy do majątku – odparła głębokim, niemal zmysłowym głosem, jakby flirtowała.

Simonsen zaśmiał się lekko, niemal odruchowo, bo roztaczała wokół siebie dobrą aurę.

– Oczywiście, chętnie go poznamy, jeżeli nadarzy się okazja. Czy mąż uprzedził cię też, że żadne z nas nie zdążyło się jeszcze porządnie zapoznać ze sprawą, więc może się zdarzyć, że…

Zawahał się na moment, a wtedy ona zdecydowanym tonem wpadła mu w słowo:

– Tak, wiem: będziecie pytać mnie o sprawy, o których już wcześniej rozmawialiśmy. Dla mnie to nic nowego, podobnie rzecz się miała z policjantami z Hillerød, dlatego jestem przyzwyczajona. Ułożyłam dla nas trasę. To oczywiście tylko propozycja, ale jest jedna rzecz, którą musicie zobaczyć, dlatego sugeruję, żebyśmy zaczęli właśnie od niej.

Nie czekając na odpowiedź, Blixen-Agerskjold poprowadziła ich z powrotem polną ścieżką. Zatrzymała się tuż przy skrzyżowaniu z drogą krajową, po czym wskazała na dziurę w ziemi. Towarzystwo spoglądało na wyrwę i ze zrozumieniem kiwało głowami – wiedzieli, na co patrzą. Tutaj znajdował się przydrożny kamień użyty do obciążenia ciała Afrykanki przed zatopieniem go w jeziorze. Funkcjonariusze rozejrzeli się oceniająco wokół. Było stąd wszędzie daleko, a nawet bardzo daleko, gdy wzięło się pod uwagę taszczenie granitowego bloku. Simonsen, nie zwracając się do nikogo konkretnego, zapytał na głos:

– Czy ktoś pamięta, ile on ważył? Wydaje mi się, że gdzieś o tym czytałem, ale dokładna wartość wypadła mi z głowy.

– Prawie osiemdziesiąt kilo, a stąd jest około dwóch kilometrów do jeziora, i to w linii prostej – odparł Pedersen.

Nasuwały się różne wnioski, ale żaden z funkcjonariuszy nie wymówił ich na głos. Woleli zaczekać, aż zostaną sami. W pewnym momencie szambelanowa uznała, że goście dość się już napatrzyli.

– Zakładam, że interesuje was, jak stąd dojść do jeziora? – zapytała.

Z wewnętrznej kieszeni wyjęła mapę i rozłożyła ją na ziemi przed sobą. Policjanci przyklękli w zwartym półkolu, a Blixen-Agerskjold użyła patyka jako wskaźnika.

– Tu mamy posiadłość, a tam znajduje się jezioro, w którym znaleziono Afrykankę. Można do niego dotrzeć dwiema różnymi trasami: albo skręcić z drogi krajowej w leśną dróżkę, ale ta jest dość zarośnięta i stosunkowo trudna do przebycia, albo podążać tą polną ścieżką, a potem skręcić w prawo, skąd dróżka prowadzi do myśliwskiej chatki. Na koniec należy jeszcze przeciąć świerkowy lasek, graniczący z jeziorkiem. W tym ostatnim przypadku dotrze się do północnego brzegu, miejsca znalezienia dziewczyny. Jeżeli wybierzecie pierwsze rozwiązanie, dojdziecie do południowego przybrzeża, gdzie znajduje się wieża widokowa, wykorzystywana podczas polowań na jelenie, to się chyba nazywa ambona – wyjaśniła.

Powiodła wzrokiem po swojej publiczności, która potakiwała.

– Jaką tu macie zwierzynę łowną? – zapytał Arnold.

– Jelenie, chociaż nie ma ich za dużo, a poza tym jeszcze daniele. Nie jestem pewna, jak się nazywają poszczególne gatunki, ale Adam to wie. Nie przepadam za polowaniami.

Simonsen chciał wiedzieć, czy polna dróżka, na której stoją, prowadzi do samego majątku. Szambelanowa w odpowiedzi pokręciła przecząco głową.

– Nie, kończy się kilka kilometrów dalej, ale można potem przejść granicą pola, to nie jest zbyt uciążliwe, sama tak tutaj dotarłam.

– Nie da się przejechać samochodem?

Właścicielka majątku ze sceptycyzmem odniosła się do tego pomysłu.

– Może traktorem, ale ta polna dróżka kończy się przy kamiennym murku. Możliwe, że jest w nim gdzieś jakaś wyrwa, to prawdopodobne. Nie mam pojęcia.

– Ale zwykły samochód osobowy raczej nie dałby rady?

– Wydaje mi się, że to byłoby trudne, ale kto wie? Możesz mi towarzyszyć, gdy wybierzemy się z powrotem do posiadłości, wtedy sam ocenisz.

Nikt nie miał więcej pytań, więc całą grupą ruszyli polną dróżką, nie odzywając się zbyt wiele. Wysoko na niebie ponad ich głowami rozśpiewał się skowronek, ale tęcza zdążyła już wyblaknąć, a szare chmury przemieszczały się na wschód. Pedersen rozmyślał o tym, że jego praca miała swoje dobre strony, a Arnolda zastanawiało, czy szambelanowa nie jest przypadkiem zbyt perfekcyjna w tej swojej uprzejmości. Simonsen i Hrabianka szli obok siebie w milczeniu.

Pierwszym przystankiem była schowana w lesie chatka myśliwska. Wyglądała na nową, została zbudowana z prefabrykatów, na planie sześciokąta z pionowo ustawionych okorowanych świerkowych bali. Każda ściana domku miała wstawione szprosowe okienko. Jeden stopień prowadził do topornych, ciężkich drzwi. Funkcjonariusze wiedzieli, że wnętrze chatki zostało zbadane niezwykle drobiazgowo, przeczesano dosłownie każdy centymetr kwadratowy w poszukiwaniu ewentualnych śladów, ale niczego nie znaleziono. Naukowa ekspertyza, którą dysponowali policjanci wydziału zabójstw, z niemal stuprocentową pewnością wykluczała obecność Afrykanki w tym miejscu.

Blixen-Agerskjold schyliła się i wyjęła klucz ze schowka pod stopniem. Otworzyła drzwi, ale sama pozostała na zewnątrz. Podobnie jak Simonsen i Hrabianka, Arnold ograniczył się do przelotnego zajrzenia przez drzwi, tylko Pedersen wszedł do środka. W pomieszczeniu dominował stojący pośrodku sześciokątny otwarty kominek, otoczony masywnym blatem ze steatytu, prawdopodobnie zaprojektowany w taki sposób, żeby utrzymać ciepło przez całą noc. Wokół blatu ustawiono cztery prycze, które pełniły jednocześnie funkcję siedzisk, przy jednej ze ścian stała szafa, kolejną zajmowały drzwi. Pedersen usiadł na pryczy i powiódł wzrokiem dookoła, ale nic szczególnie nie przykuło jego uwagi. Sumiennie odsiedział jeszcze parę minut, niestety z tym samym rezultatem.

– Chatka jest nowa. Kiedy została postawiona? – zapytał stojący na zewnątrz Arnold.

– Półtora roku temu, ta stara tak się już rozpadała, że było nam po prostu wstyd – odparła bez zastanowienia Blixen-Agerskjold.

– Wstyd przed kim?

– Udzielamy prawa do polowań związkowi łowieckiemu w Kopenhadze. Mogą tu przyjeżdżać przez cały rok, ale w praktyce zdarza się to głównie jesienią, więc zimą chatkę rozebrano i postawiono nową.

Simonsen przejął inicjatywę.

– Wasz zarządca nazywa się Frode Otto? – zapytał łagodnie.

Po raz pierwszy twarz szambelanowej nieco się wykrzywiła. Jej głos zabrzmiał ostrzej.

– Tak, to on i doskonale wiem, że w młodości był na bakier z prawem. Ale od tego czasu minęło ponad piętnaście lat. A mimo to przesłuchiwano go przynajmniej dziesięciokrotnie, a na dodatek wszystko, co mówi, jest z góry traktowane jak kłamstwo i fikcja. Ludzie się przecież zmieniają, często na lepsze, ale może wydaje ci się, że to niemożliwe?

– Być może. To oczywiście ani miłe, ani sprawiedliwe, gdy ktoś jest źle postrzegany po tym, jak odbył swój wyrok i od wielu lat najwyraźniej nie wpakował się w nowe kłopoty. Jednak ja prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa i prawda jest taka, że w najmniejszym stopniu nie przejmuję się takimi drobiazgami. Przesłuchuję, kogo uznam za stosowne, a wieloletnie doświadczenie sprawiło, że stałem się cyniczny i pozbyłem się złudzeń co do zmiany ludzi na lepsze. Tak to już jest – odparł Simonsen bez owijania w bawełnę.

– Czyli za młodzieńcze błędy trzeba płacić już do końca życia?

– Hm, o ile wiem, to ostatnio doszło do kolejnej porażki. Chyba że coś pomyliłem?