Niegodziwcy - Lotte Hammer & Søren Hammer - ebook + audiobook

Niegodziwcy ebook i audiobook

Lotte Hammer & Søren Hammer

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego dnia dwójka uczniów dokonuje makabrycznego odkrycia w szkolnej sali gimnastycznej. Pośrodku pomieszczenia wisi pięciu zmasakrowanych nagich mężczyzn, każdy ze stryczkiem z grubego nylonowego sznura na szyi. Rany upodobniły ofiary do siebie, jakby ich fizyczne zróżnicowanie przestało istnieć.

Wydział zabójstw z Konradem Simonsenem na czele wszczyna śledztwo. Wszystkie poszlaki prowadzą do woźnego, ale ten znika w niewyjaśnionych okolicznościach. W dodatku wychodzi na jaw, że zbiorowe morderstwo stanowiło samosąd na pedofilach, których organy władzy nie chciały należycie ukarać. Kluczem do rozwiązania tej zagadki jest przede wszystkim identyfikacja zamordowanych.

„Niegodziwcy” to pierwszy tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 26 min

Oceny
3,6 (67 ocen)
14
24
19
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna64

Z braku laku…

Lektor tragiczny
20
leksem01

Całkiem niezła

Drewniany lektor próbujący wymawiać szwedzkie słowa po angielsku.
00
czytelna1

Całkiem niezła

lektor ma przyjemny, dobry glos, lecz warto. zeby bardziej różnicował dialogi; teraz jest monotonnie; błędy w wymowie, ale to do naprawienia w kolejnych audiobookach :)
00
grazyna2525

Całkiem niezła

Mam nadzieję że następna część będzie ciekawsza.
00
marcurbanski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Svi­ne­hunde

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Syl­wia Schab

Co­py­ri­ght © Lotte Ham­mer Ja­kob­sen, Søren Ham­mer Ja­cob­sen, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Mał­go­rzata Po­ździk

Ko­rekta: Zu­zanna Sza­ta­nik i Anna Woś

ISBN 978-87-0235-167-5

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­log

Męż­czy­zna rzu­cił ostat­nie po­lana na stos, po czym wy­pro­sto­wał się i przy­ci­ska­jąc dło­nie do krzyża, od­chy­lił się kilka razy, by zła­go­dzić na­gły ból ple­ców. Przy­wykł do pracy fi­zycz­nej, więc te kilka go­dzin, które spę­dził w polu, na­peł­nia­jąc dół, nie wy­da­wało mu się ni­czym wiel­kim, a bio­rąc pod uwagę ca­ło­dzienny wy­si­łek, nie­znaczny ból mię­śni nie był nie­po­ko­jący. Po pro­stu go dzi­wił.

Z tru­dem pod­niósł ostatni po­jem­nik z naftą i wy­lał jego za­war­tość na po­lana, któ­rych górna war­stwa zrów­nała się z kra­wę­dzią wy­kopu. Około pięt­na­stu ku­bi­ków do­brze wy­su­szo­nego drewna bu­ko­wego z nie­wielką do­mieszką wiązu, kasz­ta­nowca i brzozy oraz mło­dej śliwy z czer­wo­no­bru­na­tną korą po stro­nie sło­necz­nej, a zie­lon­kawą po za­cie­nio­nej – oce­nił okiem znawcy. Do tego trzy­dzie­ści je­den wor­ków wę­gla – liczba, którą wbił so­bie do głowy, za­nim za­czął pracę, ra­chu­jąc na­stęp­nie wo­rek za wor­kiem, w miarę jak je prze­no­sił, dzięki czemu czyn­ność ta nie wy­da­wała mu się na­zbyt mo­no­tonna. Zer­k­nąw­szy na ze­ga­rek, stwier­dził, że jego tar­czę po­krywa za­krze­pła krew i za­sła­nia obie wska­zówki. Tak samo jak ostat­nim ra­zem, gdy spraw­dzał go­dzinę. Roz­draż­niony zdjął ze­ga­rek i rzu­cił go na stertę drewna, po czym za­czął się przy­glą­dać ciem­nie­ją­cemu niebu. Chmury na za­cho­dzie wi­siały ni­sko, roz­świe­tlał je kar­ma­zy­nowy blask wie­czor­nego słońca, a le­żące na skraju pola je­zioro było szare i le­d­wie wi­do­czne. Nad­cią­gała bu­rza.

Z ple­caka wy­jął ubra­nia na zmianę i pla­sti­kowy wo­rek z wil­got­nymi jed­no­ra­zo­wymi ście­recz­kami. Od­sło­nił swój ży­la­sty tu­łów i cho­ciaż szybko marzł, do­tyk szmatki na skó­rze oka­zał się przy­jemny, gdy me­to­dycz­nie przy­stą­pił do my­cia. Szcze­gól­nie sta­ran­nie wy­cie­rał ręce i głowę, gdzie pył wę­glowy osa­dził się naj­moc­niej i mógł przy­cią­gać uwagę, dla­tego po­ża­ło­wał, że nie wziął ze sobą lu­sterka. Uśmiech­nął się smutno do zmierz­chu. Za­zwy­czaj nie przy­wią­zy­wał wagi do swo­jego od­bi­cia w lu­strze, ale ten dzień był wy­jąt­kowy. Może wła­śnie dziś, na tym opusz­czo­nym przez Boga ze­landz­kim ścier­ni­sku, mógł my­śleć o so­bie z odro­biną dumy; a może na­wet zrzu­cić z sie­bie to idio­tyczne prze­zwi­sko. Wszy­scy na­zy­wali go Drze­wo­ła­zem. Nie­wielu było ta­kich, pra­wie nikt, któ­rzy zna­liby jego praw­dziwe imię – imię z cza­sów, gdy jesz­cze ko­muś na nim za­le­żało i jemu za­le­żało na kimś. Aż… prze­stało tak być.

Po­wrót my­ślą do kra­iny dzie­ciń­stwa zo­stał uka­rany – ból ple­ców prze­niósł się na po­śladki i da­lej na uda jak zło­wiesz­czy świąd. Zi­gno­ro­wał go, kon­cen­tru­jąc się na zmia­nie ubra­nia. Strój ro­bo­czy po­rzu­cił na sto­sie drewna. Skoń­czyw­szy, po­czuł sło­dycz ze­msty roz­cho­dzącą się po ciele. Oprócz jed­nej nie­prze­wi­dzia­nej sy­tu­acji, którą za­cho­wał dla sie­bie i tym sa­mym zde­cy­do­wał się za­jąć tym póź­niej na wła­sną rękę, co do joty wy­ko­nał za­da­nie. Te­raz była ko­lej po­zo­sta­łych.

Wy­cią­gnął za­pal­niczkę, po­chy­lił się i pod­pa­lił stos. Nafta od razu się za­jęła, pło­mie­nie buch­nęły gwał­tow­nie, zmu­sza­jąc go do od­sko­cze­nia. Przez chwilę grzał się w cie­ple ogni­ska, ale jego wro­dzona nie­chęć do ognia wkrótce zwy­cię­żyła.

Zmierz­cha­jące niebo roz­darła bły­ska­wica. Od­wró­cił się spo­koj­nie i za­czął je ob­ser­wo­wać; bu­rza na­de­szła szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał. Znad uskoku po le­wej, gdzie las opa­dał ku je­zioru, wiatr przy­ga­niał cięż­kie chmury. Wy­glą­dało to tak, jakby roz­warły się pie­kielne cze­lu­ści, by oswo­bo­dzić ciemne moce. I znów bły­ska­wica, a po niej ko­lejna czarna chmura wy­ła­nia­jąca się znad uskoku. Lu­nął deszcz. Wiel­kie, na­pa­stliwe kro­ple, ty­siące ostrych strzał od­bi­ja­ją­cych się ry­ko­sze­tem od po­wierzchni pola, pod­bi­ja­ją­cych grudki ziemi spo­mię­dzy sztywno ster­czą­cych ścierni. Po­tęż­nie, oczysz­cza­jąco, spra­wie­dli­wie.

Przez chwilę z nie­po­ko­jem spo­glą­dał na ogni­sko, jed­nak woda nie zdo­łała za­ga­sić ognia, je­dy­nie trzy­mała ję­zyki pło­mieni na wo­dzy. Od­wró­cił się i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po­dą­żył w stronę lasu. Wkrótce znik­nął w mroku.

Roz­dział 1

W po­nie­dział­kowy ra­nek bia­łymi, weł­ni­stymi smu­gami kraj spo­wiła mgła. Dwoje dzieci prze­mie­rza­ją­cych szkolny dzie­dzi­niec wi­działo nie da­lej niż na metr. Szły na pa­mięć, ostroż­nie i ba­daw­czo sta­wia­jąc kroki. Chło­piec trzy­mał się z tyłu, pod pa­chą ści­skał szkolny ple­cak. Na­gle przy­sta­nął.

– Nie idź tak szybko!

Dziew­czynka też się za­trzy­mała. W jej wło­sach zgęst­niała mgła. Otarła kro­ple z czoła i cier­pli­wie cze­kała, aż młod­szy bra­ci­szek upora się z wło­że­niem ple­caka. Ode­zwał się po tu­recku; nie­czę­sto uży­wał tego ję­zyka, a pra­wie ni­gdy w roz­mo­wie z nią. Te­raz mo­co­wał się z szel­kami. Dziew­czynka po­de­szła bli­żej, ale mu nie po­mo­gła. Gdy ple­cak był już na swoim miej­scu, chło­piec wziął ją za rękę, a ona się ro­zej­rzała – wo­kół były tylko mgła i mrok.

– Zo­bacz, co na­ro­bi­łeś – po­wie­działa.

– Co na­ro­bi­łem? – za­py­tał cie­niut­kim gło­si­kiem i moc­niej ści­snął jej rękę.

– Wszystko jedno. I tak tego nie zro­zu­miesz.

Wy­brała kie­ru­nek na chy­bił tra­fił i nie wi­dząc wiele, zro­biła kilka kro­ków; po chwili znów przy­sta­nęła. Chło­piec do niej przy­lgnął.

– Je­ste­śmy zgu­bieni?

– Głu­pek.

– U mamy się świe­ciło.

– Tu też za­raz bę­dzie świa­tło.

– A co zna­czy „zgu­bieni”?

Nie od­po­wie­działa. Sta­rała się prze­ko­nać samą sie­bie, że nie ma się czego bać, że szkolny dzie­dzi­niec nie jest taki duży i że po pro­stu mu­szą iść da­lej.

– Nie wolno nam cho­dzić z ob­cymi. Co­kol­wiek by się działo, nie wolno nam cho­dzić z ob­cymi. Prawda?

Był bli­ski pła­czu; dziew­czynka cią­gnęła go za sobą, sta­wia­jąc ko­lejne nie­pewne kroki. Na­gle do­strze­gła słabe świa­tełko mi­go­czące z przodu i ru­szyła w jego stronę.

Gdy do­tarli do głów­nego wej­ścia, chło­piec pu­ścił jej rękę i spiesz­nie wszedł do bu­dynku, za­po­mi­na­jąc, że jesz­cze kilka mi­nut temu był bli­ski pła­czu.

Chwilę póź­niej spo­tkali się na ko­ry­ta­rzu do sali gim­na­stycz­nej. Dziew­czynka czy­tała, sie­dząc na ła­we­czce, a on przy­biegł z piłką w dło­niach.

– Po­grasz ze mną? Tak do­brze grasz.

– Po­wie­si­łeś kurtkę jak trzeba i po­rząd­nie usta­wi­łeś ple­cak?

Otwo­rzył sze­roko oczy i gor­li­wie po­ki­wał głową, sta­ra­jąc się wy­glą­dać jak ucie­le­śnie­nie wia­ry­god­no­ści.

– Idź na górę i zrób to.

Bez pro­te­stu czmych­nął na schody, ale wkrótce znowu się po­ja­wił i pro­sił, by z nim za­grała.

– Naj­pierw mu­szę skoń­czyć czy­tać. Ty za­cznij, a ja za­raz przyjdę.

Chło­piec scep­tycz­nie zer­k­nął na książkę. Była gruba.

– Ale za chwilę przyj­dziesz?

– Jak skoń­czę ten roz­dział. Idź tam i po­baw się sam. To nie po­trwa długo.

Chło­piec znik­nął za drzwiami. Po chwili dziew­czynka usły­szała do­cho­dzący z sali gim­na­stycz­nej od­głos od­bi­ja­nia piłki; po­chy­liła głowę nad lek­turą, od czasu do czasu za­my­kała oczy i wy­obra­żała so­bie, że znaj­duje się w opo­wie­ści, którą czyta.

Brat znów jej prze­rwał.

– Nie mam gdzie grać – za­wo­łał z sali.

– Dla­czego nie?

– Bo tu wi­szą ja­cyś pa­no­wie.

– To ich omi­jaj.

Chło­piec na­gle wy­rósł przed nią. Nie sły­szała jego kro­ków.

– Nie po­do­bają mi się ci pa­no­wie.

Dziew­czynka kilka razy ba­daw­czo wcią­gnęła po­wie­trze.

– Pu­ści­łeś bąka?

– Nie, ale nie po­do­bają mi się ci mar­twi pa­no­wie. Są po­cięci.

Podi­ry­to­wana wstała i po­szła do sali gim­na­stycz­nej. Chło­piec szedł tuż za nią.

Na pod­wie­szo­nych do su­fitu li­nach wi­siało pię­ciu męż­czyzn. Byli nadzy i wi­sieli twa­rzami do wej­ścia.

– Obrzy­dliwi, co?

– Obrzy­dliwi – od­po­wie­działa i za­mknęła drzwi.

Po­tem ob­jęła brata ra­mie­niem.

– Nie bę­dziemy grać w piłkę? – za­py­tał.

– Nie, nie te­raz. Po­szu­kamy ko­goś do­ro­słego.

Roz­dział 2

Szef po­li­cji kry­mi­nal­nej in­spek­tor Kon­rad Si­mon­sen cie­szył się urlo­pem. Sie­dział w domku let­ni­sko­wym, w po­koju wi­do­ko­wym, pa­lił czwar­tego tego rana pa­pie­rosa, są­czył czwartą kawę, ga­piąc się przez pa­no­ra­miczne okna na prze­pły­wa­jące po nie­bie stra­tusy, i nie my­ślał o ni­czym.

Wy­spor­to­wana młoda ko­bieta we­szła do po­koju po po­ran­nym biegu, zdjęła buty i skar­petki, nie sły­szał więc jej kro­ków i dla­tego wzdry­gnął się, gdy za­częła mó­wić. Poza tym był przy­zwy­cza­jony do sa­mot­no­ści.

– Ojej, tato. Mógł­byś tu cho­ciaż tro­chę prze­wie­trzyć.

Miała na my­śli dym pa­pie­ro­sowy, który ciężko wi­siał w po­wie­trzu. Otwo­rzyła na oścież drzwi na ta­ras, wpusz­cza­jąc do środka mor­ską bryzę, która po­tar­gała jej ja­sne loki. Przy­trzy­my­wała drzwi, póki nie uznała, że naj­gor­szy smród zo­stał prze­pę­dzony, po czym za­blo­ko­wała je kli­nem. Po­tem ciężko opa­dła na fo­tel na­prze­ciwko ojca, nie mar­twiąc się, że ga­zeta przy­trzy­my­wana gumką spodni jog­gin­go­wych bar­dzo się przy tym po­gnio­tła.

– Wi­taj o po­ranku, by­łaś aż w Blo­khus? Nie­zła trasa.

– Jaki po­ra­nek, jest już przed­po­łu­dnie, śpio­chu! Tak, by­łam w Blo­khus. A to wcale nie tak da­leko.

Ła­ko­mie wska­zał na ga­zetę.

– To dla mnie?

Od­po­wie­działa mu z iro­nią, ale bez ką­śli­wo­ści:

– Dzię­kuję ci, ko­chana có­reczko, że zro­bi­łaś mi kawę.

– Dzię­kuję ci, ko­chana Anno Mio, że zro­bi­łaś mi kawę.

Wy­cią­gnęła ga­zetę zza pa­ska, ale jej wzrok padł na po­piel­niczkę; su­ro­wość jej spoj­rze­nia uprze­dziła go o tym, co miało na­stą­pić za chwilę. Oskar­ży­ciel­sko wska­zała na nie­do­pałki, a jej born­holm­ski ak­cent stał się wy­raź­niej­szy:

– Cztery pa­pie­rosy przed śnia­da­niem.

– No ale prze­cież mam wolne! Na urlo­pie nie obo­wią­zują te same za­sady.

Mógł so­bie da­ro­wać tę wy­mówkę.

– Pa­lisz o wiele za dużo, pi­jesz też nie­mało, nie­zdrowo jesz, a stwier­dze­nie, że masz nad­wagę, bę­dzie już wkrótce uprzej­mo­ścią.

Bez prze­ko­na­nia pod­jął próbę obrony.

– W pracy pra­wie nie palę, tylko wie­czo­rami, i to umiar­ko­wa­nie, więc na urlo­pie mogę so­bie pa­lić, ile mi się żyw­nie po­doba.

– Taa, po­mi­ja­jąc to, że kła­miesz, brzmi to cał­kiem roz­sąd­nie.

Nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Zer­k­nął w stronę ga­zety, która znik­nęła z jego za­sięgu. W po­waż­nym gło­sie córki za­brzmiał jesz­cze je­den nie­przy­jemny ton:

– Do­brze wiesz, że je­steś mi wi­nien pięt­na­ście lat, prawda, tato?

Za­bo­lała go ta uwaga; do­brze znane po­czu­cie, że był kiep­skim ro­dzi­cem, prze­bu­dziło się z drzemki. Przez ostat­nie trzy lata trwało uśpione – od tego szczę­śli­wego ma­jo­wego wie­czoru, kiedy zja­wiła się na progu jego domu i wy­ja­śniła, że przy­je­chała na ty­dzień do Ko­pen­hagi i że naj­prak­tycz­niej i naj­ta­niej bę­dzie, je­śli za­mieszka u niego. Słowa wy­po­wie­dziane jak coś naj­bar­dziej oczy­wi­stego pod słoń­cem. Wkro­czyła do jego miesz­ka­nia i do jego ży­cia – nie­znana mu szes­na­sto­latka, uro­cza jak iskierka, ist­nie­jąca na­prawdę… Jego córka.

Poza pod­da­niem się i ży­wie­niem na­dziei na uła­ska­wie­nie nie mógł wiele zro­bić; wła­ściwe słowa nie przy­cho­dziły do głowy. Prze­pra­sza­nie wy­da­wało mu się głu­pie, a ła­twiej było obie­cać, że się po­prawi i za­cznie pro­wa­dzić zdrowy tryb ży­cia, niż słowa do­trzy­mać. Po­nadto z na­tury był po­wścią­gliwy i nie zwie­rzał się ze swo­ich od­czuć. Usi­ło­wał przy­rze­kać bez zbyt­niego za­pału, ale roz­ch­mu­rzyła się i zmie­niła te­mat:

– Jesz­cze do tego wró­cimy, tato. Po­wiedz, przy­zwy­cza­iłeś się już do tu­tej­szych wy­gód? A tak w ogóle to Na­tha­lie cał­kiem ele­gancką chatę tu po­sta­wiła.

Ten te­mat także był grzą­ski, choć nie tak oso­bi­sty i gdyby nie wie­dział, że jest ina­czej, mógłby po­dej­rze­wać, że ce­lowo za­częła o tym mó­wić, gdy on zmu­szony był się bro­nić. Ona po pro­stu taka nie była; to on trak­to­wał roz­mowy jak stra­te­giczne gry, w któ­rych jedno prze­grywa, a dru­gie zwy­cięża – przy­zwy­cza­je­nie, które zbyt ła­two kładł na karb cho­roby za­wo­do­wej po la­tach pro­wa­dze­nia prze­słu­chań. Nie chciał dać się spro­wo­ko­wać.

– Tak, ład­nie tu.

– Dla­czego się tak przed­wczo­raj ze­zło­ści­łeś, kiedy tu przy­je­cha­li­śmy?

– Po­nie­waż Hra­bianka jest moją pod­władną i tro­chę mnie to wszystko przy­tło­czyło.

– Prze­cież wie­dzia­łeś, że to jej dom.

– Tak, moja droga pa­nienko, wie­dzia­łem, ale nie spo­dzie­wa­łem się ta­kiego stan­dardu. Każdy wła­ści­ciel, choćby naj­za­moż­niej­szy, chęt­nie by za­ro­bił na tej luk­su­so­wej chatce, a my wy­naj­mu­jemy ją za gro­sze, co jest nie­etyczne i z pew­no­ścią także nie­le­galne.

– Jest bo­gata, no i co z tego? Poza tym sam so­bie mo­żesz być „pa­nienką”.

– A w lo­dówce są za­pasy na rok.

– Nie zo­sta­jemy tu na rok, tylko na dwa ty­go­dnie, ale jak nie chcesz, to nie jedz. Nic ci się nie sta­nie, je­śli nieco nad­wą­tlisz swoje za­pasy tłusz­czyku.

– Żad­nego je­dze­nia, pi­cia, pa­le­nia… Co jesz­cze?

Udała, że go nie sły­szy, i da­lej się z nim draż­niła:

– A wie­dzia­łeś, że ta­ras wy­ło­żony jest ręcz­nie ma­lo­wa­nym wło­skim gre­sem, a mar­mur w ko­ry­ta­rzu to luk­su­sowe płytki Ølands­brud?

– Skąd wiesz?

– Oczy­wi­ście od Na­tha­lie.

Nikt poza nią nie uży­wał imie­nia Hra­bianki i dla­tego dziw­nie to brzmiało. Na­zy­wała się Na­tha­lie von Ro­sen, ale wszy­scy, włą­cza­jąc ją samą, okre­ślali ją mia­nem Hra­bianki.

– By­łaś tu wcze­śniej?

– Tak, ja­sne.

– Co­raz go­rzej to brzmi.

– Pew­nie więc uznasz, że jest jesz­cze go­rzej, jak ci po­wiem, że mam dla cie­bie pre­zent.

– Pre­zent od kogo?

– Od Na­tha­lie, ale po­my­śla­łam, że le­piej bę­dzie, je­śli z nim tro­chę za­cze­kam.

Jego zdez­o­rien­to­wana mina nie była uda­wana.

– Oj, tato, cza­sami je­steś taki za­krę­cony. Nie tak trudno to zro­zu­mieć. Moim zda­niem bar­dzo się jej po­do­basz i gdy­byś tylko się po­sta­rał, no i zrzu­cił ja­kieś pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia kilo, mógł­byś na­wet nie­źle się oże­nić.

Szyb­kie od­głosy sta­wia­nia bo­sych stóp na za­bej­co­wa­nych na biało so­sno­wych de­skach pod­ło­go­wych wy­peł­niły po­kój i za­nim zdą­żył sko­men­to­wać jej ab­sur­dalny po­mysł, już jej nie było.

Pre­zent od Hra­bianki był ab­so­lut­nie wy­jąt­kowy. Anna Mia przy­sia­dła na pod­ło­kiet­niku fo­tela jak mała sa­lo­nowa małpka i nie od­ry­wała oczu od jego dłoni od­pa­ko­wu­ją­cych paczkę. Aron Nim­zo­witsch, Mein Sys­tem, wy­da­nie ory­gi­na­lne z 1925 roku, z de­dy­ka­cją sa­mego mi­strza – praw­dziwa pe­rełka, która przez chwilę nie­mal wpra­wiła go w eks­tazę. W tym cza­sie An­nie Mii udało się prze­czy­tać za­łą­czoną do pre­zentu kar­teczkę.

– Co ma na my­śli, pi­sząc „Dzię­kuję za po­moc”?

Od­wró­cił kartkę, ale po­nie­wcza­sie.

– Słu­chaj, czy ty na­prawdę je­steś taka nie­wy­cho­wana? Nie czyta się, do cho­lery, cu­dzej ko­re­spon­den­cji.

– Ja czy­tam. W czym jej po­mo­głeś?

– Nie twoja sprawa!

Przez chwilę mil­czeli, ona sie­dząc na opar­ciu fo­tela, on w fo­telu.

– Po­wiedz mi, jak do­brze wy się wła­ści­wie zna­cie?

– Kto? Ja i Na­tha­lie?

Jej nie­wy­stu­dio­wana obo­jęt­ność była nad wy­raz czy­telna.

– Tak, ja­sne.

– Nie twoja sprawa.

Wy­rów­nali ra­chunki.

Po chwili Anna Mia była już bar­dziej skora do wy­ja­śnień:

– Nie znam Na­tha­lie szcze­gól­nie do­brze i ni­czego nie knu­ły­śmy za two­imi ple­cami. Nie za wiele w każ­dym ra­zie, a że przy­je­cha­łam tu wcze­śniej, to czy­sty przy­pa­dek. Wpa­dły­śmy na sie­bie la­tem w Ska­gen i Na­tha­lie za­pro­siła mnie na lunch. Wiem też, kiedy jej po­mo­głeś. W trak­cie roz­wodu, prawda?

Ocią­gał się z od­po­wie­dzią.

– Tro­chę roz­ma­wia­li­śmy.

Czule po­gła­skała go po czubku głowy, prze­su­wa­jąc dłoń do gra­nicy wło­sów.

– Tato, przy­pusz­czam, że na­prawdę za­słu­ży­łeś na tę książkę. Spraw mi przy­jem­ność i cho­ciaż ten je­den raz nie mów o pie­nią­dzach. Na­tha­lie na pewno nie ocze­kuje ni­czego w za­mian za swoje pre­zenty, po pro­stu taka nie jest. I do­brze o tym wiesz.

– To prawda. Ale za­sady…

– Może je­steś zbyt za­sad­ni­czy w pew­nych kwe­stiach.

Anna Mia wstała i po­de­szła do jed­nego z okien. W tym cza­sie on ostroż­nie, nie­mal na­boż­nie, kart­ko­wał książkę.

– We­zmę prysz­nic, a ty w tym cza­sie po­myśl, co bę­dziemy dzi­siaj ro­bić.

– Tak, tak, ja­sne.

Mu­siała go za­wo­łać dwu­krot­nie, za­nim wstał i do niej pod­szedł. Na­wet nie za­uwa­żył ko­lej­nej zmiany jej na­stroju. My­ślami był w trak­cie par­tii sza­chów.

– Masz włą­czoną ko­mórkę? – za­py­tała.

– Nie, prze­cież usta­li­li­śmy, że od­ci­namy się od świata ze­wnętrz­nego. Dla­czego py­tasz?

Pod­no­sząc się, po­pa­trzył na sza­chowy dia­gram za­miesz­czony w książce, po­tem wyj­rzał przez okno i zba­dał wzro­kiem ho­ry­zont. Po­fał­do­wany, wy­dmowy kra­jo­braz roz­po­starł się przed nim na kształt nie­re­gu­lar­nych, zwie­trza­łych wznie­sień, lśniąco ja­snych po stro­nie sło­necz­nej, ciem­no­sza­rych i mrocz­nych po cie­ni­stej; nie­które z nich były za­własz­czone przez krzaki róży, inne pod­trzy­my­wane przez wy­dmu­chrzycę. W od­dali do­strze­gał Mo­rze Pół­nocne z biało po­ły­sku­ją­cymi grzy­wami fal, a wy­soko w gó­rze – stado gęsi gę­gaw le­cą­cych na po­łu­dnie wzdłuż li­nii brze­go­wej. Na­gle po­czuł, że Anna Mia go przy­tu­liła, jej głowa ciężko opa­dła na jego plecy. Za­wsty­dze­nie spra­wiło, że za­marł, jej mło­dość go obez­wład­niała. Nie po­ru­szył się jed­nak, a po chwili Anna Mia po­wie­działa:

– Tato, jadą po cie­bie.

Do­piero te­raz to doj­rzał. Obrzy­dłe ciało obce, nie­spiesz­nie wi­jące się krętą drogą przez wy­dmy – ra­dio­wóz.

Roz­dział 3

Nie­całe cztery go­dziny póź­niej Kon­rad Si­mon­sen stał w bu­dynku szkoły Lan­ge­bæk w Bag­svær­dzie, ga­piąc się na strugi desz­czu. W krza­kach za pla­cem za­baw tre­ser szko­lił psa, za po­mocą ge­stów i okrzy­ków wy­da­jąc zwie­rzę­ciu ko­mendy; od czasu do czasu przy­wo­ły­wał go do sie­bie, by go po­chwa­lić i po­kle­pać. Do tre­sera do­łą­czyła młoda ko­bieta z pla­sti­kową torbą na gło­wie, za­wi­niętą jak pro­wi­zo­ryczna chu­sta; przez ja­kiś czas ob­ser­wo­wał ge­sty­ku­la­cję funk­cjo­na­riu­sza, póki po­wiew wia­tru nie spra­wił, że szyba spły­nęła strugą wody, znie­kształ­ca­jąc ob­raz. Skie­ro­wał wzrok w stronę ko­ry­ta­rza. Ściany mie­niły się od­cie­niami żółci, były odra­pane i brudne; li­no­leum na pod­ło­dze zaś dziu­rawe i przy­po­mi­nało tor prze­szkód; tu i ów­dzie wi­siały różne, mniej lub bar­dziej udane prace pla­styczne, naj­bli­żej niego – wy­ko­nana z po­zwi­ja­nego sta­lo­wego drutu i mocno za­ku­rzo­nych pu­szek po coli.

Z re­zy­gna­cją wzru­szył ra­mio­nami.

– Do cho­lery, Hra­bianko.

Po­wie­dział to do sto­ją­cej za nim ko­biety, która roz­ma­wiała przez te­le­fon ko­mór­kowy. Nie zło­ścił się, ale chciał pod­kre­ślić ab­surd tego, że zo­stał ode­brany jak ja­kaś paczka eks­pre­sowa i prze­rzu­cony na drugi ko­niec kraju po to tylko, by tu stać i bez­pro­duk­tyw­nie ga­pić się na smętną paź­dzier­ni­kową aurę. Nie wie­dział wiele o śledz­twie, które miał pro­wa­dzić, nie miał po­ję­cia, gdzie skie­ro­wać kroki.

W re­ak­cji na jego wy­buch ko­bieta przy­kryła te­le­fon dło­nią.

– Cześć, Si­mon. Szkoda two­ich wa­ka­cji, ale kilka dni prze­cież mie­li­ście. Mam na­dzieję, że Anna Mia nie była bar­dzo roz­cza­ro­wana. Za chwilę przyj­dzie Arne i poda ci naj­now­sze in­for­ma­cje.

Uśmiech­nęła się i wró­ciła do roz­mowy te­le­fo­nicz­nej, za­nim zdą­żył od­po­wie­dzieć. Bez­wied­nie od­wza­jem­nił jej uśmiech i po­my­ślał, że Hra­bianka ma ładne zęby. Roz­luź­nił mię­śnie brzu­cha, po­zwa­la­jąc mu opaść, i znów wyj­rzał przez okno, za któ­rym na­dal roz­ta­czał się przy­gnę­bia­jący wi­dok. Hra­bianka nie za­koń­czyła roz­mowy, co od­czy­tał jako nie­przy­jemny znak tego, że wy­dział za­bójstw, gdy już na­dej­dzie ten dzień, bez więk­szego żalu po­że­gna obec­nego szefa.

A może jed­nak nie. Kon­rad Si­mon­sen jed­nym uchem przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie Hra­bianki – za­ło­żył, że kon­sul­tuje się z jed­nym z tech­ni­ków – i coś go za­nie­po­ko­iło. Zdra­dziła ją lekka eg­zal­ta­cja w gło­sie oraz for­mu­ło­wa­nie pro­ble­mów na ta­kim po­zio­mie uszcze­gó­ło­wie­nia, który nie pa­so­wał do obec­nego etapu śledz­twa. Kiedy nie­mal co do słowa po­wtó­rzyła już wcze­śniej za­dane py­ta­nie, chwy­cił ją za rękę, w któ­rej trzy­mała te­le­fon, i ostroż­nie skie­ro­wał ją w dół. Prze­rwała roz­mowę, nie za­koń­czyw­szy jej.

– Kiedy ostat­nio coś ja­dłaś?

– Nie je­stem pewna, ja­kiś czas temu. Która jest?

Do­sko­nale znał ten stan, wie­dział także, że to przej­ściowe. Każdy ze śled­czych od czasu do czasu pra­co­wał nad spra­wami, które go oso­bi­ście do­ty­kały; trudno było so­bie z nimi po­ra­dzić. Osa­dza­jące się w mó­zgu nie­przy­jemne ob­razy, któ­rych nie dało się wy­ma­zać. Ta sprawa naj­wy­raź­niej ją po­ru­szyła. On sam naj­go­rzej zno­sił do­cho­dze­nia, w któ­rych ofia­rami były dzieci, ale to aku­rat do­ty­czyło więk­szo­ści po­li­cjan­tów. I on rzecz ja­sna jesz­cze nie był w sali gim­na­stycz­nej. Od­su­nął od sie­bie tę myśl i skon­cen­tro­wał się na chwili obec­nej.

– Jedź do mia­sta i coś zjedz. Wróć za go­dzinę.

– Nie je­stem głodna.

– To jest roz­kaz, Hra­bianko. I wy­łącz te­le­fon.

Ski­nęła głową, w wy­ra­zie jej oczu do­strzegł jed­nak nie­zro­zu­mie­nie. Zwy­kle za­cho­wy­wała sto­icki spo­kój; ona, która nie da­wała się po­rwać emo­cjom, kiedy wszy­scy inni po­pa­dali w skraj­no­ści. Ob­ró­ciła się, a ni­kłe świa­tło dzienne pa­dło na jej twarz pod in­nym ką­tem. Do­strzegł te­raz, że jej cera do­pa­so­wała się barwą do po­pie­la­to­sza­rych wło­sów.

– To ohydna sprawa, Si­mon. Ni­gdy nie wi­dzia­łam cze­goś po­dob­nego.

– My­ślę, że nikt z nas nie wi­dział.

– Zaj­rze­li­śmy tam z Ar­nem i… Cho­lera, to było od­ra­ża­jące.

– Taaa, okej. A te­raz stąd zmy­kaj, nie mam czasu, żeby cię niań­czyć.

Ko­men­ta­rzowi to­wa­rzy­szył uśmiech, który miał zła­go­dzić jego ostrość. Udała, że tego nie do­strze­gła; poza tym nie ru­szyła się z miej­sca. Za­sta­na­wiał się, czy jej nie przy­tu­lić lub cho­ciaż nie po­ło­żyć ręki na jej ra­mie­niu, ale po­rzu­cił tę myśl; ta­kie ge­sty nie były w jego stylu. W końcu po­wie­działa:

– Za chwilę już bę­dzie ze mną le­piej.

– Wiem. Na ra­zie.

Ode­szła.

*

Szkolną pra­cow­nię na­uki czy­ta­nia prze­kształ­cono w tym­cza­sowe cen­trum do­cho­dze­niowe. Dwa re­gały, z któ­rych książki prze­ło­żono na pa­ra­pet, stały te­raz pu­ste, a na stole znaj­du­ją­cym się po­środku po­miesz­cze­nia le­żała paczka pa­pieru i pu­dełko z ołów­kami. Na ciem­no­zie­lo­nej ta­blicy szkol­nej po­wie­szono nową, białą, więc do wy­ja­śnia­nia sprawy można było uży­wać ma­za­ków za­miast kredy. Na jed­nej ze ścian znaj­do­wała się plan­sza z pla­nem szkoły. Po­wie­szono ją na łapu-capu i w re­zul­ta­cie była ża­ło­śnie wy­ko­śla­wiona.

Z lekko prze­krzy­wioną głową Kon­rad Si­mon­sen za­czął stu­dio­wać plan, a Arne Pe­der­sen wy­ko­rzy­stał oka­zję, żeby wy­trzeć sie­dzi­sko swo­jego krze­sła. Jego spodnie już i tak były po­pla­mione w dwóch miej­scach, a on nie chciał po­gar­szać ich stanu.

– Jaki mia­łeś lot?

– Nie­przy­jemny.

– A jak do­mek let­ni­skowy? Od­zy­skasz opłatę?

– Nie są­dzę.

Krze­sła, które pa­mię­tały lep­sze czasy, nie­bez­piecz­nie za­trzesz­czały pod cię­ża­rem męż­czyzn. Si­mon­sen oparł ło­kieć o blat i zwięźle za­py­tał:

– Jak z tobą?

Pe­der­sen nie był za­sko­czony.

– Le­piej, ale na po­czątku było nie naj­we­se­lej. Dwa razy pu­ści­łem pa­wia, a to nie zda­rzyło mi się od lat. To zna­czy w ogóle nie, ani raz, ani dwa razy.

– Ale już jest do­brze?

– No wiesz, tak jest, gdy w spra­wie w ja­kiś spo­sób uczest­ni­czą dzieci.

– Arne, od­po­wiedz: już w po­rządku?

Pe­der­sen spoj­rzał mu w oczy.

– Jest do­brze.

– Okej, to zdaj mi ra­port: prze­bieg, za­soby i stan obecny.

Jego słowa za­brzmiały bar­dziej bez­po­śred­nio i roz­ka­zu­jąco, niż so­bie tego ży­czył, ale na­dal był po­iry­to­wany dłu­gim cze­ka­niem i te­raz chciał, żeby fakty przed­sta­wiano mu bez zbęd­nego owi­ja­nia w ba­wełnę. Jego dys­po­zy­cja wy­wo­łała na­tych­mia­stowy od­zew. Pe­der­sen bez emo­cji, szcze­gó­łowo i po ko­lei omó­wił sprawę, po­cząw­szy od matki Tur­czynki, która około go­dziny szó­stej pięt­na­ście po­że­gnała się z dziećmi przy sto­ja­kach ro­we­ro­wych na prawo od wjazdu do szkoły.

– Dzi­siaj jest pierw­szy dzień po fe­riach je­sien­nych i szkoła jest otwarta. Dwoje dzieci idzie do swo­ich klas, prze­biera się w szatni, po czym spo­tyka się przy sali gim­na­stycz­nej w skrzy­dle B, żeby po­grać w piłkę. W sali od­kry­wają pięć ciał. Dziew­czynka, star­sza z ro­dzeń­stwa, bez­sku­tecz­nie szuka do­ro­słego, ni­kogo nie znaj­duje, więc dzwoni na nu­mer sto dwa­na­ście z te­le­fonu w po­koju na­uczy­ciel­skim. Zo­staje prze­kie­ro­wana na po­ste­ru­nek po­li­cji w Glad­saxe. Zgło­sze­nie przy­jęto o szó­stej czter­dzie­ści je­den. Ofi­cer dy­żurny… Mo­ment…

Za­sta­na­wiał się przez dłuż­szą chwilę; wresz­cie ode­zwał się Si­mon­sen:

– Na­zwi­sko jest nie­istotne, ale po­wiedz, czy te dzieci nie przy­szły za wcze­śnie? Wy­da­wało mi się, że lek­cje za­czy­nają się o ósmej.

– No wła­śnie, też się zdzi­wi­łem, więc za­py­ta­łem dy­rek­tora. Oka­zuje się, że jest grupa dzieci, które przy­cho­dzą do szkoły na długo przed roz­po­czę­ciem za­jęć. Wszyst­kie szkoły znają ten pro­blem. Nie­któ­rzy z ro­dzi­ców chcą w ten spo­sób za­osz­czę­dzić na gmin­nej świe­tlicy, inni są zbyt za­jęci…

Si­mon­sen mu prze­rwał.

– Okej, okej, da­lej.

– Tak… Przy czym to ja by­łem? Więc ofi­cer dy­żurny mówi dziew­czynce, żeby po­cze­kała, aż zjawi się ja­kiś na­uczy­ciel, i wtedy ona kon­tak­tuje się z za­kła­dem pracy swo­jej matki w Gen­to­fte. Matki nie udaje się zna­leźć, ale wła­ści­ciel firmy, miesz­ka­jący tu Li­bań­czyk, który tro­chę zna dziew­czynkę, po­sta­na­wia przy­je­chać. Jest w szkole tuż przed siódmą. Z sali gim­na­stycz­nej wy­pro­wa­dza ośmioro dzieci, które do­łą­czyły do ro­dzeń­stwa. Także on kon­tak­tuje się z po­ste­run­kiem w Glad­saxe i o siód­mej trzy­dzie­ści osiem przy­jeż­dża pa­trol…

Si­mon­sen prze­rwał.

– O siód­mej trzy­dzie­ści osiem?!

Pe­der­sen od­wró­cił wzrok i za­czął po­pra­wiać kra­wat – wy­ko­nu­jąc zwód, który jego szef znał aż na­zbyt do­brze.

– Po­daj na­zwi­sko i wy­tłu­macz mi, co się stało.

Dal­sze ukry­wa­nie było bez­ce­lowe, po­dał na­zwi­sko ofi­cera dy­żur­nego i wy­ja­śnił:

– Uznał, że tych zgło­szeń nie trzeba trak­to­wać zbyt po­waż­nie… Bo „ja­sne było, że dzwo­niły ja­kieś dwa ara­busy”. Tak, to jest nie­stety cy­tat.

Si­mon­sen był szcze­rze za­sko­czony.

– Dla­czego kry­jesz ta­kiego pa­lanta? Znasz go?

Pe­der­sen zo­stał przez na­turę ob­da­rzony mło­dzień­czym wy­glą­dem. Mimo czter­dzie­stu lat przy­po­mi­nał prze­ro­śnię­tego mło­dzie­niaszka, a te­raz po­czer­wie­niał na ca­łej twa­rzy, tak że jego ob­li­cze nie­mal zlało się z pło­mien­nie ru­dymi wło­sami.

– By­li­śmy ra­zem w szkole po­li­cyj­nej. Ra­zem ob­sta­wiamy za­kłady.

Si­mon­sen zmarsz­czył czoło i zmru­żył oczy, za­nie­chał jed­nak dal­szych py­tań. Arne Pe­der­sen był zdol­nym śled­czym, kre­atyw­nym i sku­tecz­nym, to ja­sne, że pew­nego dnia zo­sta­nie sze­fem wy­działu, ale jego za­mi­ło­wa­nie do gier było sprawą po­wszech­nie znaną i opo­wia­dano o nim wiele hi­sto­ry­jek. Pew­nego dnia będą mu­sieli o tym po­roz­ma­wiać, ale jesz­cze nie te­raz, a je­śli Pe­der­sen winny był temu głup­kowi ja­kieś pie­nią­dze, to Si­mon­sen nie chciał o tym wie­dzieć.

– Zo­stawmy to. Mów da­lej.

– Funk­cjo­na­riu­sze wzy­wają wspar­cie, szkoła zo­staje za­bez­pie­czona, a dzieci ode­słane do do­mów. Per­so­nel zbiera się w po­koju na­uczy­ciel­skim i, oczy­wi­ście, zo­sta­jemy we­zwani. Je­stem tu o dzie­wią­tej, po­sy­łam po cie­bie, na­stęp­nie po­wia­da­miam szefa okręgu po­li­cyj­nego i kon­tak­tuję się z Tro­ul­se­nem, Pau­line i Hra­bianką. Wpra­wiam w ruch całą ma­chinę, wzy­wam wszyst­kie moż­liwe służby: śled­czych, tech­ni­ków, spe­cja­li­stów me­dy­cyny są­do­wej, pa­trole z psami. Tak, jest tu na­wet sam Elvang.

– Po co psy? Czego szu­kają?

– Dzie­się­ciu dłoni. Mię­dzy in­nymi.

– Do dia­bła!

– Wła­śnie, do dia­bła.

– By­łeś w sali gim­na­stycz­nej?

– Nie, sta­łem w progu. Dwa razy, pierw­szy raz, jak już mó­wi­łem, zro­biło mi się nie­do­brze. Bie­gają tam w tych swo­ich ko­smicz­nych stro­jach, jak w ja­kimś fil­mie science fic­tion; le­d­wie tam zdą­ży­łem na­brać po­wie­trza, a ura­czono mnie dłuż­szym wy­wo­dem o moż­li­wo­ści kon­ta­mi­na­cji na miej­scu zda­rze­nia. Sam zgad­nij, kto za tym stał. Zu­pełna hi­ste­ria.

– Szef Cen­tral­nego La­bo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego do­staje pen­sję za hi­ste­rię w ta­kich spra­wach. A co z Elvan­giem?

– Co z nim? On oczy­wi­ście też mu­siał cze­kać. Więc poza…

Szu­kał słów.

– Poza czym?

– Na­zwał mnie mod­ni­siem, ale to prze­cież nie­zbyt istotne dla sprawy.

– Nie, poza tym że naj­wy­raź­niej jesz­cze nie skap­ca­niał.

– Śmiej się, śmiej, za­raz bę­dzie twoja ko­lej. Czeka na cie­bie; sala jest już na pewno udo­stęp­niona. Ale à pro­pos Elvanga to wiem już na pewno, dla­czego nie jest na eme­ry­tu­rze. Nowa dziew­czyna mo­jego brata pra­cuje w Mi­ni­ster­stwie Edu­ka­cji, któ­remu, jak wiesz, pod­lega Szpi­tal Kró­lew­ski. To jest pewna in­for­ma­cja, nie ja­kieś tam plotki, chcesz wie­dzieć dla­czego?

Si­mon­sen stwier­dził z za­do­wo­le­niem, że jego pod­władny po­trafi wyjść poza lo­gicz­nie upo­rząd­ko­wane fakty, i od­po­wie­dział z uśmie­chem:

– Oczy­wi­ście, jak bę­dzie na to czas. Co z na­szymi za­so­bami?

– Brak osta­tecz­nej de­cy­zji, ale de­li­kat­nie mó­wiąc, wy­gląda to obie­cu­jąco. Zo­sta­niemy prze­kształ­ceni w grupę spe­cjalną. Zmie­niają struk­turę or­ga­ni­za­cyjną.

– Brzmi to ra­czej od­strę­cza­jąco. Kim są oni?

– Nie wiem. Mó­wię ci, pierw­sza go­dzina to był istny cyrk, ni­gdy nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­nego. Mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści dzwo­nił dwa razy i za­żą­dał, żeby go in­for­mo­wać o każ­dej mi­nu­cie do­cho­dze­nia.

– Mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści? Dla­czego, do dia­bła, nie trzyma się zwy­kłej pro­ce­dury?

– Nie mam po­ję­cia, nie py­ta­łem.

– O każ­dej mi­nu­cie. Tak po­wie­dział?

– Tak jest. Cy­tuję.

– Za­dzi­wia­jące.

– Zga­dza się. Poza tym kilka razy dzwo­nił ko­men­dant główny po­li­cji, żeby za­zna­czyć, że mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści ma być in­for­mo­wany; za dru­gim ra­zem za­gro­ził przy­jaz­dem, ale Hra­bianka go od tego od­wio­dła. No i jesz­cze szef okręgu, ale to aku­rat zro­zu­miałe. Prze­wod­ni­czą­cemu za­rządu gminy Glad­saxe sie­dzi na karku bur­mistrz, więc ten też cią­gle wi­siał na te­le­fo­nie. Dzwo­nił jesz­cze pro­ku­ra­tor ge­ne­ralny, nie­źle wku­rzony.

– Pro­ku­ra­tor ge­ne­ralny? Kto go włą­czył do sprawy?

– On sam mnie o to za­py­tał. Nie chciał mieć nic wspól­nego ze śledz­twem. Wy­daje mi się, że tak po­wie­dział. Trudno go zro­zu­mieć, ale kto go w to wcią­gnął, tego się nie do­wie­dzia­łem. Hra­bianka też bę­dzie miała co ro­bić. Prze­wod­ni­czący par­la­men­tar­nej ko­mi­sji spra­wie­dli­wo­ści i jego za­stępca. Mię­dzy in­nymi.

– Boże ucho­waj, ale baj­zel!

– Tak, ale to jesz­cze nie wszystko. Na ko­niec za­dzwo­nił se­kre­tarz stanu z Kan­ce­la­rii Pre­miera Hel­mer Ham­mer, tak, tak się wła­śnie na­zywa, i to za­raz po dru­gim te­le­fo­nie mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści, więc już mi pusz­czały nerwy. No i by­łem dość po­ru­szony tym wszyst­kim, ale wi­dzę to do­piero te­raz. Po­wie­dzia­łem mu bez ogró­dek, że je­śli nie bę­dziemy mieć tro­chę spo­koju przy pracy, nie bę­dzie w ogóle o czym in­for­mo­wać, choćby dzwo­niła sama kró­lowa. Po czym rzu­ci­łem słu­chawką czy co się tam robi z ko­mórką.

– Hm, to nie było zbyt mą­dre. Co po­tem?

– Za­dzwo­nił po­now­nie.

– Nie­źle, bę­dziesz te­raz szli­fo­wać kra­węż­niki?

– Nie, przy­naj­mniej on jest dość roz­sądny. Nie ma po­ję­cia o pracy po­li­cji, sam się do tego od razu przy­znał, ale obie­cał, że zaj­mie się tym wy­dzwa­nia­niem, i naj­wi­docz­niej to zro­bił. W każ­dym ra­zie nie ode­bra­li­śmy już żad­nego „te­le­fonu od wo­dza”.

Pe­der­sen wy­glą­dał, jakby ze­szło z niego na­pię­cie. Si­mon­sen spró­bo­wał spro­wa­dzić roz­mowę na wła­ściwy tor, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać znie­cier­pli­wie­nia.

– To rze­czy­wi­ście po­cie­sza­jące, ale nie mówi nic o na­szych za­so­bach.

– Prze­ciw­nie. Bo po­wie­dział, że ty masz pro­wa­dzić śledz­two…

– Już to ro­bię.

– Tak, tak. Po­zwól mi do­koń­czyć, jak mó­wi­łem, ty masz pro­wa­dzić śledz­two i in­for­mo­wać wy­łącz­nie jego. Ni­kogo wię­cej.

– Nor­malne pro­ce­dury są unie­waż­nione?

– To też, ale jest jesz­cze le­piej. Sam wy­bie­rasz człon­ków ze­społu, nie ma żad­nych ogra­ni­czeń ani pod wzglę­dem czasu pracy i wiel­ko­ści grupy, ani bu­dżetu. Ewen­tu­al­nymi prze­szko­dami biu­ro­kra­tycz­nymi zaj­mie się on sam, więc cały swój czas mo­żesz po­świę­cić śledz­twu.

– Nie­złe roz­da­nie.

– Tak, ma głowę na karku. Pod­kre­ślił, że to jesz­cze nie­ofi­cjalne, ale za­ła­twie­nie tego to tylko for­mal­ność. Masz się z nim skon­tak­to­wać w wol­nej chwili, tu jest jego nu­mer. I summa sum­ma­rum, Si­mon, je­steś nie­malże pa­nem sa­mego sie­bie.

– Tak po­wie­dział?

– Nie, to mój wnio­sek.

– Hm, nie po­doba mi się to igno­ro­wa­nie pro­ce­dur.

– To lep­sze, niż gdyby wszy­scy święci prze­ga­niali nas od za­da­nia do za­da­nia we­dług wła­snego wi­dzi­mi­się.

– Moż­liwe, cho­ciaż to się jesz­cze okaże. Te­raz po­win­ni­śmy się sku­pić na czymś in­nym.

Na­gle za­dzwo­nił dzwo­nek, gło­śno i prze­szy­wa­jąco. Nikt nie po­my­ślał, żeby go wy­łą­czyć po ode­sła­niu dzieci do do­mów. Si­mon­sen wzdry­gnął się, a jego krze­sło za­skrzy­piało. Na uła­mek se­kundy od­ru­chowo przy­brał po­zy­cję uczniow­ską w ławce. Pe­der­sen, u któ­rego dźwięk szkol­nego dzwonka nie wią­zał się z żadną traumą, spo­koj­nie cze­kał, aż bu­cze­nie usta­nie, po czym za­koń­czył skła­da­nie ra­portu.

– Ak­tu­alny po­dział za­dań wy­gląda na­stę­pu­jąco: grupa Pau­line prze­szu­kuje te­ren są­sia­dów i dal­sze oto­cze­nie szkoły, Hra­bianka jest od­po­wie­dzialna za prze­szu­ka­nie po­miesz­czeń szkol­nych, Tro­ul­sen pro­wa­dzi prze­słu­cha­nia per­so­nelu, a ja je­stem wolny, skoro ty się po­ja­wi­łeś. Na­szym naj­bar­dziej pa­lą­cym pro­ble­mem jest iden­ty­fi­ka­cja zwłok oraz to, że znik­nął woźny. Na­zywa się Per Clau­sen i naj­praw­do­po­dob­niej otwo­rzył szkołę dziś rano, choć nikt go nie wi­dział. Być może jest nie­dy­spo­no­wany z po­wodu upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego, to mu się cza­sami zda­rza. Iden­ty­fi­ka­cją zaj­muje się około dwu­dzie­stu do­świad­czo­nych lu­dzi, któ­rzy pró­bują usta­lić, czy ktoś zgło­sił za­gi­nię­cie tych pię­ciu męż­czyzn. Na ra­zie jed­nak bez skutku.

Si­mon­sen za­sta­no­wił się, po­tem wstał, a Pe­der­sen po­szedł jego śla­dem.

– Spo­tkamy się za pół go­dziny, za­dbaj, żeby ta in­for­ma­cja do­tarła do in­nych. Mo­że­cie po mnie przyjść do sali gim­na­stycz­nej, ale naj­pierw chcę na osob­no­ści po­roz­ma­wiać z Elvan­giem. Po­wiedz Tro­ul­se­nowi, że nikt, na­wet marny po­moc­nik, nie może opu­ścić tego miej­sca bez mo­jego ze­zwo­le­nia, i wcią­gnij Pau­line do środka, wy­gląda jak zmo­kła kura. Co ona w ogóle robi na ze­wnątrz, czy te psy może w czymś po­ma­gają?

– Daj spo­kój, brak jej jesz­cze do­świad­cze­nia.

– Nie na­bie­rze go, mok­nąc. Za­łatw jej po­rządną pe­le­rynę prze­ciw­desz­czową, pa­trol szkolny na pewno ta­kie ma. I jesz­cze jedno. Do sali gim­na­stycz­nej we­szło dzie­się­cioro uczniów. Czy we­zwano po­go­to­wie kry­zy­sowe? Co z ro­dzi­cami, po­in­for­mo­wano ich?

– O, nie.

Pe­der­sen wal­nął pię­ścią w fu­trynę. Sam był oj­cem dwójki dzieci.

– Zaj­mij się tym, ale naj­pierw za­pro­wadź mnie do Elvanga. Po dro­dze mo­żesz mi o nim opo­wie­dzieć. Do­brze się spi­sa­łeś, Arne. Wy­soce za­do­wa­la­jąco.

Jego po­chwała za­brzmiała pu­sto. Jak for­mułka wy­uczona na kur­sie dla me­ne­dże­rów.

Roz­dział 4

Cmen­tarz był zu­peł­nie pu­sty, a sa­motny męż­czy­zna z pa­ra­so­lem po­ru­szał się mię­dzy na­grob­kami po­woli, nie­mal z po­korą, jakby wy­czu­wał, że tu nie pa­suje. Gruz na ścieżce chrzę­ścił pod każ­dym kro­kiem, nie­sto­sow­nie ha­ła­su­jąc w wil­got­nej ci­szy tego miej­sca. Męż­czy­zna za­trzy­mał się przy pro­stym na­grobku na skraju cmen­ta­rza i roz­ło­żył krze­sełko. Za­nim usiadł, ostroż­nie po­ło­żył na gro­bie bu­kiet. Deszcz w ostat­nim czu­łym ge­ście na­tury spra­wił, że kwiaty od­zy­skały świe­żość, a męż­czy­zna o imie­niu Erik uśmiech­nął się na ten wi­dok.

– Przy­nio­słem kwiaty, tato, bo dzi­siaj jest wy­jąt­kowy dzień, cze­ka­łem na niego po­twor­nie długo. Może od dzie­ciń­stwa, cho­ciaż to nie brzmi lo­giczne. W ra­diu wła­śnie po­dali, że zna­le­ziono stra­co­nych, reszta dnia na pewno bę­dzie hi­ste­ryczna.

Za­milkł i spoj­rzał w dół, mi­nęła dłuż­sza chwila, za­nim znowu się ode­zwał. Uśmiech­nął się, a jego uśmiech po­cho­dził z serca, co nie zda­rzało się czę­sto. Uwiel­biał tu prze­sia­dy­wać, oto­czony ła­god­nym spo­ko­jem, od­da­lony od świata; po­zwa­lał mi­nu­tom umie­rać, jedna po dru­giej, nad gro­bem ojca snuł opo­wie­ści o rze­czach wiel­kich i ma­łych. Jego praca wy­ma­gała eks­tra­wer­sji, ale jego du­sza dzia­łała od­wrot­nie, być może to wła­śnie sta­no­wiło ta­jem­nicę jego za­wo­do­wego suk­cesu. Suk­cesu, który – pa­ra­dok­sal­nie – był mu obo­jętny i z któ­rego zre­zy­gno­wałby bez chwili wa­ha­nia, gdyby tylko dzięki temu mógł zmie­nić swoje dzie­ciń­stwo.

– Na­pię­cie mnie spa­lało, cho­ciaż już w so­botę do­sta­łem od Drze­wo­łaza prze­syłkę z fil­mami wi­deo z mi­ni­busa i sali gim­na­stycz­nej, więc wie­dzia­łem, że to już się stało, ale…

Zda­nie nie zo­stało do­koń­czone, a on prze­sko­czył do ko­lej­nego te­matu:

– Dziś rano by­łem w biu­rze, mie­li­śmy ewa­lu­ację z klien­tem. Kam­pa­nia idzie wy­śmie­ni­cie, wszy­scy się wza­jem­nie wy­chwa­lają. Oni sprze­da­dzą kupę ciu­chów dla pod­lot­ków, my do­damy ko­lejny suk­ces do na­szej li­sty i obie strony za­ro­bią nie­przy­zwo­ite pie­nią­dze. Nikt na­wet nie wspo­mniał o tych ośmiu dziew­czyn­kach, które wła­śnie ofe­rują swoje wdzięki jak cu­kierki na co dru­gim słu­pie ogło­sze­nio­wym w mie­ście. Boże, one le­d­wie wkra­czają w okres doj­rze­wa­nia i… tak, wiem, brzmi to ob­łud­nie, bo prze­cież je­stem za to od­po­wie­dzialny, ale nie da­łem so­bie z tym rady i wzią­łem wolne na resztę dnia.

Deszcz po­woli usta­wał. Męż­czy­zna zło­żył pa­ra­sol, po­trzą­snął nim i po­ło­żył go obok krze­sełka, za­nim nie­pew­nie za­czął mó­wić da­lej.

– To oczy­wi­ście jedna z za­let by­cia sze­fem, mogę przy­cho­dzić i wy­cho­dzić, kiedy mi pa­suje, a dzi­siaj sam nie wiem, dla­czego wy­sze­dłem. Zro­bi­li­śmy tak wiele ta­kich kam­pa­nii, a ta wcale nie jest naj­ostrzej­sza, więc może to tylko ja te­raz je­stem taki wy­czu­lony.

Ze­gar na wieży ko­ściel­nej wy­bił pełną go­dzinę. Męż­czy­zna pod­niósł się, roz­pro­sto­wał nogi, przy­kuc­nął przy gro­bie i usu­nął kilka mo­krych li­ści, które przy­kle­iły się do ka­mie­nia na­grob­nego. Póź­niej de­li­kat­nie prze­su­nął pal­cami po na­pi­sie, w przód i w tył, kil­ka­krot­nie. Arne Chri­stian Mørk. 1934–1979. Pe­dan­tycz­nie oczysz­cza­jąc grób z naj­mniej­szych na­wet chwa­stów, któ­rych nie doj­rzał ogrod­nik, mó­wił da­lej do zmar­łego.

– Wczo­raj mia­łem bar­dzo wzru­sza­jące po­że­gna­nie z Pe­rem, wiesz, z Pe­rem Clau­se­nem, tym woź­nym, o któ­rym ci opo­wia­da­łem. Jest fan­ta­stycz­nym go­ściem, będę za nim tę­sk­nił. Naj­pierw zje­dli­śmy lunch, a po­tem obej­rze­li­śmy te frag­menty wi­deo, które zmon­to­wa­łem. Bar­dzo mnie po­chwa­lił, ale one rze­czy­wi­ście do­brze wy­szły. Szcze­gól­nie je­den z mi­ni­busa jest świetny, mała sza­tań­ska pe­rełka, która z pew­no­ścią wstrzą­śnie opi­nią pu­bliczną i po­ru­szy du­cha na­rodu; może mieć de­cy­du­jące zna­cze­nie, tylko po­cze­kaj i sam zo­ba­czysz. To był po­mysł Pera, żeby nad każ­dym sie­dze­niem za­mon­to­wać ukrytą ka­merę. Nie lada za­da­nie, ale oka­zało się warte za­chodu. Poza tym roz­ma­wia­li­śmy o wszyst­kim, nie tylko o nad­cho­dzą­cych ty­go­dniach, zu­peł­nie jakby przy­szedł na nie­dzielną her­batkę. Trudno mi so­bie wy­obra­zić, że już go ni­gdy nie zo­ba­czę.

Drogą za cmen­ta­rzem prze­je­chał sa­mo­chód, po­rwane strzępki ba­sów z jego ra­dia na chwilę prze­rwały cmen­tarny spo­kój. Cze­kał, aż znów na­sta­nie ci­sza.

– Gdy się że­gna­li­śmy, Per po­wie­dział coś, o czym dużo my­śla­łem. Do wi­dze­nia, gąb­ko­ja­dzie. To były jego ostat­nie słowa skie­ro­wane do mnie. Gąb­ko­jad. Po­wie­dział to z tym swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym ma­łym, krzy­wym uśmiesz­kiem. Na­wią­zy­wał oczy­wi­ście do tego, że jako dziecko ja­dłem gąbkę, bo my­śla­łem, że ona wchło­nie to, co we mnie brzyd­kie. Pra­wie za­po­mnia­łem, że mu o tym opo­wie­dzia­łem. O tym, jak zdo­by­wa­łem te małe ka­wałki gąbki ze wszyst­kich moż­li­wych źró­deł: z po­du­szek i sie­dzeń me­bli, pi­łek gim­na­stycz­nych, z wkładki w moim ka­sku jeź­dziec­kim, tak, wy­ry­wa­łem ją na­wet z po­du­sze­czek na ra­miona z ubrań mamy. Mó­wiąc o tym, przy­po­mi­nam so­bie jej smak, choć może nikt by nie po­dej­rze­wał, że gąbka w ogóle sma­kuje. Ale ma smak po­czu­cia winy.

Po­trzą­snął głową, żeby prze­go­nić wła­sne my­śli, i do­dał z na­my­słem:

– Nie­przy­jem­nie jest to wspo­mi­nać i… Tak, Per być może tra­fił w sedno. Osta­tecz­nie chyba tym wła­śnie je­stem: gąb­ko­ja­dem.

Roz­dział 5

Pro­fe­sor dok­tor ha­bi­li­to­wany, pa­to­log są­dowy i li­cen­cjo­no­wany ko­ro­ner Ar­thur Elvang był czło­wie­kiem dość nie­okrze­sa­nym. Kon­rad Si­mon­sen uzbroił się psy­chicz­nie, zde­cy­do­wany za­cho­wać spo­kój i nie po­zwo­lić się zbić z tropu ostremu ję­zy­kowi pro­fe­sora. Spo­tkali się przed salą gim­na­styczną. Elvang czy­tał cza­so­pi­smo, sie­dząc mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu co mała Tur­czynka około sied­miu go­dzin wcze­śniej; on także nie był skłonny ode­rwać się od lek­tury. Odło­żył ją po nie­skoń­cze­nie dłu­gim cza­sie i cze­kał skon­cen­tro­wany, o czym świad­czyły jego małe mru­ga­jące oczka scho­wane za oku­la­rami, z góry na dół tak­su­jące Si­mon­sena, jakby ich wła­ści­ciel chciał z niego zdjąć miarę na gar­ni­tur.

– Pew­nie już zgro­ma­dzi­łeś za­pas tłusz­czyku na zimę, Si­monku. Przy­kra sprawa z tymi wa­ka­cjami. Gdzie by­łeś? Na obo­zie dla dzieci z nad­wagą?

Wy­cią­gnął po­wy­krzy­wianą reu­ma­ty­zmem dłoń, a Si­mon­sen, są­dząc, że ze­chce pod­kre­ślić swoją im­per­ty­nen­cję, pstry­ka­jąc go w brzuch, cof­nął się o krok.

– Nie złość się, złap mnie i po­móż mi wstać.

Si­mon­sen ostroż­nie po­cią­gnął go do góry.

– Nie je­stem zły. Córka cią­gle ko­men­tuje moje ga­ba­ryty, już się przy­zwy­cza­iłem, ale od wielu lat nikt mnie nie na­zwał Si­mon­kiem. Skoń­czyło się, kiedy Ka­sper Planck od­szedł na eme­ry­turę.

Ka­sper Planck był po­przed­ni­kiem Si­mon­sena na sta­no­wi­sku szefa wy­działu za­bójstw.

– Patrz, jak ten czas leci. Po­wie­dzia­łeś córce o cu­krzycy?

Si­mon­sen za­marł.

– Skąd, do dia­bła, wiesz…

Prze­rwał i po­wścią­gnął emo­cje. Ta­lent dia­gno­styczny pro­fe­sora był le­gen­darny, ale te­raz mu­siał zga­dy­wać. Swoim wy­bu­chem nie­opatrz­nie po­twier­dził jego przy­pusz­cze­nie. Po­spiesz­nie zmie­nił te­mat.

– Można już wejść do sali?

– Tak, tech­nicy wy­szli przed kwa­dran­sem, ale nie zbli­żaj się do tyl­nego wyj­ścia i łaźni. Cho­dzą słu­chy, że dali ci wolną rękę. To prawda?

– Praw­do­po­dob­nie.

– Więc po­wi­nie­neś ścią­gnąć Plancka, o ile nie ma skle­rozy. Wza­jem­nie się in­spi­ru­je­cie. Poza tym on jest od cie­bie zdol­niej­szy.

– Nie ma skle­rozy. Wej­dziemy?

– Tak, ja­sne. Tylko bez urazy, Si­monku.

Po­środku po­miesz­cze­nia wi­siało pię­ciu na­gich męż­czyzn, każdy ze strycz­kiem z gru­bego nie­bie­skiego ny­lo­no­wego sznura na szyi. Liny były umo­co­wane na ma­syw­nych ha­kach do za­wie­sza­nia huś­ta­wek, wwier­co­nych w su­fit na wy­so­ko­ści około sied­miu me­trów. Stopy tru­pów zwi­sały mniej wię­cej pół me­tra nad pod­łogą, a ciała roz­miesz­czono w co naj­mniej dwu­me­tro­wych od­stę­pach, w ten spo­sób, że cztery ze­wnętrzne two­rzyły kwa­drat, któ­rego boki były rów­no­le­głe do ścian po­miesz­cze­nia. Wszyst­kim zwło­kom bra­ko­wało dłoni, pod­czas gdy przed­ra­miona były nie­tknięte od nad­garstka do łok­cia. Twa­rze były po­roz­ry­wane na strzępy tak, że nie­mal stra­ciły ludz­kie ce­chy; po­dob­nie or­gany płciowe zwłok zo­stały usu­nięte lub zbez­czesz­czone. Śmierć i rany upodob­niły męż­czyzn do sie­bie, jakby ich fi­zyczne zróż­ni­co­wa­nie prze­stało ist­nieć. Si­mon­se­nowi nie­obce było to zja­wi­sko i wie­dział, że po dłuż­szej chwili przy­glą­da­nia się zmar­łym ich in­dy­wi­du­alne ce­chy po­wrócą.

– Piła mo­to­rowa?

Elvang po­twier­dził. To była jedna z jego za­let. Nie bał się prze­ka­zy­wać swo­ich bez­po­śred­nich ocen – w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści pa­to­lo­gów, któ­rych znał Si­mon­sen, a któ­rzy nie wa­żyli się wy­po­wia­dać choćby o płci zwłok, za­nim nie zo­stały prze­świe­tlone. A le­ka­rze pia­stu­jący urzędy byli na­wet gorsi.

– Jesz­cze za ży­cia?

– Nie.

Ta od­po­wiedź przy­nio­sła ulgę, ale sprawa była wy­star­cza­jąco ma­ka­bryczna i bez tego, choć – ku swo­jemu zdzi­wie­niu – gdy zo­ba­czył zwłoki, nie za­re­ago­wał fi­zycz­nie. Może dla­tego, że już wy­wie­trzono, może dla­tego, że miał dość dużo czasu, żeby się przy­go­to­wać na ten wi­dok, może dla­tego, że był psy­chicz­nie skar­lały i wi­dział już w ży­ciu wię­cej, niż trzeba. Kto wie, które z tych wy­ja­śnień było praw­dziwe, a zresztą kogo to ob­cho­dziło? W każ­dym ra­zie nie jego sa­mego. Kon­ty­nu­ował po­wolny ob­chód do­okoła wi­szą­cych.

Bio­rąc pod uwagę, że przy ta­kich ob­ra­że­niach każdy z nich mu­siał sil­nie krwa­wić, nie było tu wiele krwi. Pod każ­dym ze zmar­łych znaj­do­wała się mała skrze­pła plama śred­nicy pi­łeczki te­ni­so­wej. Szyje, górne czę­ści tu­łowi i uda rów­nież były nią po­kryte, oprócz tego wy­raźne plamy krwi wi­do­czne były na ich wło­sach. Poza tym nie było in­nych jej śla­dów, ale słod­kawy za­pach był wy­raź­nie wy­czu­walny, mie­szał się z sil­niej­szym odo­rem eks­kre­men­tów i pły­nów ustro­jo­wych. Ni­ska tem­pe­ra­tura i trzy otwarte okna spra­wiły jed­nak, że smród był do wy­trzy­ma­nia. Żół­tawe, na­pęcz­niałe ciała skie­ro­wały jego my­śli na ob­raz pół­tu­szy za­wie­szo­nych na ha­kach rzeź­ni­czych; po­zba­wione sza­cunku sko­ja­rze­nie, któ­rego, ku wła­snemu roz­draż­nie­niu, nie mógł się po­zbyć.

Sku­pił uwagę na gło­wach męż­czyzn, nie­spiesz­nie po­ru­sza­jąc się mię­dzy cia­łami i oglą­da­jąc każde z osobna. Cię­cia wy­glą­dały ina­czej u każ­dej z osób, trzy z nich miały od­cięte całe twa­rze – ostrze piły po­cią­gnięto rów­no­le­gle do tu­ło­wia, od czubka głowy do żu­chwy tak, że mózg, za­toki szczę­kowe i gar­dło były ob­na­żone; u po­zo­sta­łych cię­cia wy­ko­nano pod ką­tem i na krzyż – ostrze trzy­mane było pro­sto­pa­dle do twa­rzy. Dwóch z nich za­cho­wało ję­zyki i część uzę­bie­nia. Je­den miał nie­mal nie­usz­ko­dzone oko.

Taką samą non­sza­lan­cję zdra­dzały ob­ra­że­nia or­ga­nów płcio­wych; dwóm męż­czy­znom usu­nięto za­równo pe­nisy, jak i ją­dra, dwóm in­nym – tylko pe­nisy. Jed­nego na­cięto tak głę­boko, że z ciała wy­padł pę­cherz, który zwi­sał te­raz nad pa­chwiną, a zwłoki obok po­zba­wione były je­dy­nie żo­łę­dzi. Męż­czy­zna wi­szący po­środku wy­próż­nił je­lito, czarne od­chody za­sty­gły mię­dzy po­ślad­kami i po­ni­żej, na udach, a kilka much plu­jek już tam do­tarło. Cię­cia przy sta­wach nad­garstka były na­to­miast czy­ste i pre­cy­zyj­nie wy­ko­nane, Si­mon­sen do­strzegł szpik w dwóch ko­ściach przed­ra­mie­nia i zu­peł­nie bez­wied­nie przy­po­mniał so­bie, że jedna z nich to ulna, a druga – ra­dius. Ale nie pa­mię­tał, która z nich to ta duża, a która mała.

Za­czął prze­gląd od po­czątku i zro­bił jesz­cze jedną rundkę, szu­ka­jąc zna­ków szcze­gól­nych. Zga­dy­wał, że męż­czyźni byli w wieku od czter­dzie­stu do sie­dem­dzie­się­ciu lat. Je­den z nich miał złoty kol­czyk w le­wym uchu i spło­wia­łego orła wy­ta­tu­owa­nego na pra­wym barku, u dwóch stwier­dzono bli­zny po ope­ra­cjach wy­rostka ro­bacz­ko­wego albo prze­pu­kliny. Je­den był łysy, a jego skóra była nie­na­tu­ral­nie ciemna, za­pewne po wi­zy­tach w so­la­rium. Zwłoki znaj­du­jące się w tyl­nym le­wym rogu miały dłu­gie, nie­ob­cięte pa­znok­cie u stóp, za­ata­ko­wane grzy­bicą i przy­po­mi­na­jące pod­pie­czoną świń­ską skórę. W głębi pra­wego ucha tkwił ząb ze złotą plombą.

Ostatni ob­chód po­świę­cił na prze­stu­dio­wa­nie lin za­wie­szo­nych z ma­te­ma­tyczną pre­cy­zją, rów­no­le­gle do ścian sali; gdy pa­trzył po prze­kąt­nej, na li­nię wzdłuż dwóch sznu­rów, z jed­nym okiem za­mknię­tym, nie wi­dział ostat­niego z nich. Tak samo było, gdy pa­trzyło się na skos i w po­przek. Ktoś za­dał so­bie bar­dzo dużo trudu, wkrę­ca­jąc haki w su­fit.

Si­mon­sen za­koń­czył oglę­dziny i pod­szedł do Elvanga, który naj­wy­raź­niej za­in­te­re­so­wał się zwło­kami je­dy­nie prze­lot­nie i te­raz wy­glą­dał na po­rząd­nie znu­dzo­nego.

– Pierw­sze wra­że­nia?

Pro­fe­sor nie zwle­kał z od­po­wie­dzią.

– Po­wie­szeni tu­taj, nie­prze­no­szeni. Środa albo czwar­tek, naj­praw­do­po­dob­niej Duń­czycy. Ale nie py­taj, jak za­wi­śli ani dla­czego wszystko nie jest za­lane krwią.

– Kiedy bę­dziesz wie­dział coś pew­nego o cza­sie zgonu?

Star­szy męż­czy­zna wes­tchnął, nie miał już tyle ener­gii i nie cie­szyła go myśl o ro­bo­cie w nad­cho­dzący wie­czór.

– Mu­szę we­zwać wspar­cie. Za stawkę jak za nad­go­dziny, którą ty za­pła­cisz.

– Oczy­wi­ście. Ścią­gnij, kogo chcesz.

– Za­dzwoń do mnie po pół­nocy.

– Za­dzwo­nię.

Si­mon­sen miał jesz­cze tylko jedno py­ta­nie. Za to nieco kon­tro­wer­syjne. W do­datku wy­kra­czało poza za­wo­dowe kom­pe­ten­cje pro­fe­sora, choć bio­rąc pod uwagę jego ogromne do­świad­cze­nie i nie­prze­ciętne zdol­no­ści, wy­da­wało się sto­sowne.

– Ter­ro­ryzm?

Mi­nęła chwila, za­nim Elvang zro­zu­miał sens py­ta­nia i wtedy gwał­tow­nie za­re­ago­wał. Ma­chał rę­koma wo­kół głowy jak ja­kiś hi­ste­ryczny na­sto­la­tek, mó­wiąc jed­no­staj­nym, peł­nym sar­ka­zmu to­nem:

– Buuu. Z szafy wy­cho­dzą stra­chy.

Si­mon­sen zi­gno­ro­wał jego dzi­waczne za­cho­wa­nie i chłodno za­py­tał:

– Je­de­na­sty wrze­śnia, Bali, Bie­słan, Ma­dryt, Lon­dyn. To też była pa­ra­noja, pa­nie pro­fe­so­rze?

Przez chwilę pa­trzyli so­bie pro­sto w oczy, po­tem star­szy męż­czy­zna z re­zy­gna­cją mach­nął ręką.

– Je­żeli wy­obra­żasz so­bie świę­tych wo­jow­ni­ków z za­krzy­wio­nymi sza­blami i ma­rze­niami o ka­li­fa­cie, to ja nie wi­dzę nic, co by na to wska­zy­wało. Nie wiem zresztą, co by to miało być. Twoje py­ta­nie jest non­sen­sowne.

– Może i tak, ale będą mi je za­da­wać przez resztę dnia.

Elvang nie od­po­wie­dział. Spoj­rzał jesz­cze raz na zwłoki i ła­god­nie po­krę­cił głową. Plamy wą­tro­bowe na ły­si­nie, po­tar­gane cien­kie włosy i za­pad­nięta klatka pier­siowa upo­dab­niały go naj­bar­dziej do pi­sklaka.

– By­łem w Rwan­dzie w dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym – po­wie­dział po chwili.

– My­śla­łem, że nie la­tasz sa­mo­lo­tem.

– La­tam tylko do miejsc ma­so­wych mor­dów. Przez cztery mie­siące jeź­dzi­łem od jed­nego ma­so­wego grobu do dru­giego. Było tam tak nie­wy­obra­żal­nie wielu po­mor­do­wa­nych lu­dzi, że nie da się tego opi­sać, oglą­da­łem ta­kie zwy­rod­nial­stwo i po­ni­ża­nie, ja­kiego nie wy­obra­ził­byś so­bie na­wet w naj­gor­szym kosz­ma­rze. Trudno opi­sać, ja­kie to było prze­ra­ża­jące, ale nie to było naj­gor­sze; naj­go­rzej było po po­wro­cie do domu od­kryć, że ni­kogo to nie in­te­re­suje. Ofiary miały po pro­stu nie­od­po­wiedni ko­lor skóry, żeby można było sprze­dać news, a wska­zy­wa­nie na tę ma­sa­krę trą­ciło złym sma­kiem, więc wy­bacz, je­śli mój sto­su­nek do po­ję­cia „ter­ro­ryzm” jest nieco cy­niczny.

Si­mon­sen po­czuł pustkę.

– Nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Nie ma na to od­po­wied­nich słów. Ale zdradź, skąd wiesz, że nie prze­pa­dam za la­ta­niem?

– Tak sły­sza­łem.

– Ale źró­dłem nie była chyba opo­wieść o tym, że ho­te­la­rze w sto­licy po­cią­gnęli za od­po­wied­nie sznu­reczki, żeby od­su­nąć mo­ment mo­jego odej­ścia na eme­ry­turę, po­nie­waż mój strach przed la­ta­niem spra­wia, że mię­dzy­na­ro­dowe kon­fe­ren­cje or­ga­ni­zo­wane są w Ko­pen­ha­dze?

Si­mon­sen po­czuł de­li­katne cie­pło roz­cho­dzące się po po­licz­kach.

– Coś w tym ro­dzaju.

Otwo­rzyły się drzwi na końcu sali gim­na­stycz­nej. Arne Pe­der­sen, Hra­bianka i Pau­line Berg we­szli do środka, chwilę póź­niej do­łą­czył Poul Tro­ul­sen.

– Kre­tyn z cie­bie, tylko po­my­śleć, że kraj utrzy­muje szefa kry­mi­nal­nych, który wie­rzy w ta­kie bzdury. To prze­ra­ża­jące. Wstydź się i przy­nieś wia­dro.

– Po co ci wia­dro?

– Twoja nowa chyba jesz­cze nie na­uczyła się tłu­mić ludz­kich od­ru­chów.

Ostrze­że­nie na­de­szło za późno. Po se­kun­dzie Berg zgięła się wpół i opróż­niła żo­łą­dek na pod­łogę, nie ko­rzy­sta­jąc z to­rebki fo­lio­wej, którą na wszelki wy­pa­dek trzy­mała w ręce. Pe­der­sen spoj­rzał na swoje obry­zgane buty i wy­cią­gnął chu­s­teczkę do nosa; była z na­tu­ral­nego bia­łego je­dwa­biu i sporo kosz­to­wała. Zdą­żył unieść stopę, gdy Hra­bianka chwy­ciła chu­s­teczkę i po­dała Pau­li­nie Berg, która spoj­rzała z wdzięcz­no­ścią, za­nim po­now­nie zwy­mio­to­wała.

Roz­dział 6

Z sali gim­na­stycz­nej usu­nięto już zwłoki, wszyst­kie okna otwarto, a mimo to wcho­dząc, Pau­line uznała, że unosi się w niej nie­przy­jemny za­pach. Pew­nie było to tylko złu­dze­nie; w każ­dym ra­zie udało jej się opa­no­wać od­ruch wy­miotny. Si­mon­sen sie­dział na środku pod­łogi i przy­glą­dał się su­fi­towi. Przy­po­mi­nał mni­cha w świą­tyni, trudno było od­gad­nąć, co robi.

– Arne po­wie­dział, że chcesz ze mną po­roz­ma­wiać.

Sama usły­szała, że brzmi jak nie­pewny sie­bie stu­den­ciak. Za­zwy­czaj po­tra­fiła zwró­cić na sie­bie uwagę męż­czyzn, któ­rzy uwa­żali, że jest piękna i uta­len­to­wana, ale jej szef sta­no­wił wy­ją­tek po­twier­dza­jący re­gułę, i po­mi­ja­jąc to, że jego su­rowe spoj­rze­nie od czasu do czasu wy­ra­żało dez­apro­batę dla jej stroju, nie­mal ją igno­ro­wał. W każ­dym ra­zie w sfe­rze oso­bi­stej. Po­dą­ża­jąc za jego ge­stem, usia­dła obok.

– Wi­dzia­łaś ciała?

– Tak, ten miły star­szy le­karz póź­niej mnie opro­wa­dził. Za­po­mnia­łam, jak się na­zywa, ale pod­czas oglę­dzin wy­ja­śniał i nie było już tak źle.

– Ten miły star­szy le­karz to Elvang, a każ­demu z nas zda­rzyło się mieć nud­no­ści. Na pewno nie ty jedna dzi­siaj zwy­mio­to­wa­łaś; z cza­sem sta­jemy się twardsi, sam nie wiem, czy to do­brze czy źle.

– Na pewno bar­dziej prak­tycz­nie.

Spró­bo­wała się uśmiech­nąć, ale on nie od­po­wie­dział i sy­tu­acja wy­dała jej się dziwna. Czuła się nie­zręcz­nie, więc ner­wowo zmie­niła po­zy­cję. Może za­uwa­żył jej nie­po­kój albo czy­tał jej w my­ślach. W każ­dym ra­zie po­wie­dział:

– Jest po­wód, dla któ­rego tu sie­dzimy, wrócę do tego póź­niej. Po­wiedz, jak za­re­ago­wał woźny, gdy go zna­la­złaś.

– Tak na­prawdę zna­lazł go opie­kun psa, a ra­czej sam pies. W bu­dzie ze sprzę­tem lek­ko­atle­tycz­nym, przy bo­iskach pił­kar­skich; twier­dził, że do­piero co się obu­dził. Nie wiem… Nie ma zbyt wiele do po­wie­dze­nia, pra­wie nie zwra­cał na mnie uwagi, po­mi­nąw­szy słowa, że po­wie mo­jemu wy­cho­wawcy o pe­le­ry­nie. Arne był taki opie­kuń­czy…

– Tak, za­ła­pa­łem, miło ze strony Ar­nego. Co z woź­nym?

– Dro­czył się ze mną, mó­wiąc o pe­le­ry­nie, ale poza tym był bar­dzo uprzejmy. Od­sta­wi­li­śmy go do Hra­bianki. Bał się psa, któ­remu z tego po­wodu ka­zano zo­stać tam, gdzie był. W desz­czu.

– Ja­kie zro­bił na to­bie wra­że­nie?

– Na pierw­szy rzut oka wy­gląda na god­nego po­ża­ło­wa­nia, za­la­tuje od niego pi­wem i przy­da­łaby mu się ką­piel, z dru­giej strony… jest także… trudno to opi­sać…

– Nie spiesz się, je­stem cier­pliwy.

Za­sta­na­wiała się, w tym cza­sie Si­mon­sen zer­kał na su­fit.

– Nie sie­dzi w tym gów­nie po uszy, tego je­stem pewna. I jest jakby… obecny.

– Obecny du­chem?

– Tak, nie. Nie, nie w ten spo­sób obecny. Jakby cały czas wie­dział, o co cho­dzi, mimo że jego od­po­wie­dzi są zu­peł­nie idio­tyczne.

– By­łaś pod­czas prze­słu­cha­nia?

– Tylko na po­czątku. Prze­słu­chi­wali go Tro­ul­sen z Hra­bianką, dali mi do zro­zu­mie­nia, że mam się nie od­zy­wać, resztę do­czy­ta­łam. Ta­śmę wy­słano do HS i po nie­ca­łej go­dzi­nie mie­li­śmy ste­no­gram. Na­prawdę mamy wspar­cie, ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam cze­goś po­dob­nego.

Si­mon­sen za­uwa­żył, że za­miast „Ko­menda Główna” po­wie­działa „HS”, to było coś no­wego w jej ustach. HS – Head Squ­are, tak mó­wiło się w wy­dziale za­bójstw.

– Ja też nie. By­łaś tam tylko na po­czątku?

– Tak, po­tem mnie ode­słali, że­bym zna­la­zła ja­kiś te­le­wi­zor i obej­rzała twoją kon­fe­ren­cję pra­sową.

– Żeby spraw­dzić, czy się nie zbłaź­ni­łem?

– To prze­cież nie był mój po­mysł.

Przez chwilę się wa­hała, po czym ostroż­nie do­dała:

– Twier­dzili, że to nie jest twoja naj­moc­niej­sza strona, całe te kon­takty me­dialne.

– Aha, tak twier­dzili. A ty co po­wiesz? Zbłaź­ni­łem się czy nie?

Mimo że trudno jej było wła­ści­wie od­czy­tać jego za­cho­wa­nie, za­ry­zy­ko­wała nie­mal cał­ko­witą szcze­rość.

– Nie, wcale tak nie uwa­żam. Prze­cież pra­wie nic nie po­wie­dzia­łeś, głów­nie inni mó­wili, ale ty chyba nie prze­pa­dasz za tą pla­ty­nową blon­dyną z „Dzien­nika”.

– To Anni Staal, po­boczne ogniwo w hi­sto­rii ludz­ko­ści, ale oso­bi­ście nie mam nic prze­ciwko niej, oprócz tego, że po­winno się ją wy­gnać z kraju. Aż tak to było wi­dać?

– Nie, nie są­dzę. Tylko je­śli się cie­bie zna.

– Tak jak ty?

Prze­stra­szony stu­den­ciak wró­cił na­gle ze zdwo­joną siłą. Ale wpadł tylko z krótką wi­zytą, bo Si­mon­sen zła­go­dził swoje słowa, oj­cow­sko kle­piąc ją po ko­la­nie.

– Ko­niec tego te­matu. Po­wiedz, jak się czu­łaś, gdy Per Clau­sen drwił z two­jego wieku.

Pau­line była zdez­o­rien­to­wana.

– Jak się czu­łam?

– Tak, jak się czu­łaś.

– Czy to ważne?

– Może tak, może nie. Spró­buj od­po­wie­dzieć.

Przy­mknęła oczy, chcąc przy­wo­łać ten mo­ment w pa­mięci, i dla­tego nie za­uwa­żyła, jak jej szef z uzna­niem ski­nął głową.

– Nie miał na my­śli nic złego. Pa­trzył na mnie nie­mal przy­ja­ciel­sko. Nie był ob­le­śny ani nic ta­kiego, ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi.

– Ro­zu­miem. Co jesz­cze?

– Ten je­dyny raz na­prawdę mnie do­strzegł. Do­ku­czał mi, ale w sym­pa­tyczny spo­sób, jakby mu na mnie za­le­żało.

– Po­lu­bi­łaś go?

Za­mknęła oczy.

– Tak, chyba tak. Po­wiesz, dla­czego o to py­tasz?

– Póź­niej, póź­niej. Ile ty wła­ści­wie masz lat?

– Dwa­dzie­ścia osiem.

– Okej, dzię­kuję. A te­raz mój su­fit, do­bra je­steś z geo­me­trii?

– Ani do­bra, ani zła, nie je­stem ge­niuszką ma­te­ma­tyczną.

– To nie jest ko­nie­czne. Je­śli przyj­rzysz się dziu­rom po śru­bach, któ­rymi wkrę­cone były haki do lin, to zo­ba­czysz, że roz­miesz­czono je dia­bel­nie pre­cy­zyj­nie. Za­równo w sto­sunku do środka sali, jak i wzglę­dem sie­bie. Przez chwilę się nad tym za­sta­na­wia­łem i wy­kom­bi­no­wa­łem, że można to od­nieść do dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści płyt su­fi­to­wych. To nie ta­kie ła­twe, ale też nie ja­koś szcze­gól­nie skom­pli­ko­wane, jak już się na to wpad­nie. Nie po­trzeba miarki; sznu­rek, ołó­wek i kciuk przy­ło­żony w od­po­wied­nim miej­scu za­ła­twiają sprawę. Tak by­łoby pro­ściej i o wiele do­kład­niej.

– Ku­mam. Tak z grub­sza.

– Szcze­góły nie są ważne. Wiesz, jak wy­glą­dają li­nie prze­ci­na­nia się dwóch okrę­gów?

– Tak, są łu­ko­wate.

– Wła­śnie, a z wła­ści­wo­ści łu­ków i ich po­ło­że­nia można wy­de­du­ko­wać, gdzie znaj­dują się środki tych dwóch okrę­gów.

Na­gle Pau­line po­jęła jego wy­wód. Tak jej się przy­naj­mniej wy­da­wało.

– Kciuk. Masz na my­śli od­cisk palca?

– Nie­stety nie. Tech­nicy spraw­dzili i nic tam nie ma. Chcę po pro­stu wie­dzieć, czy ten, kto za­mon­to­wał haki, zro­bił to tak, jak ja bym zro­bił. Mó­wisz, że je­steś silna i gibka, tak?

W od­po­wie­dzi sta­nęła przy jed­nej z dra­bi­nek, pod­cią­gnęła no­gawki spodni i bez wy­siłku pod­nio­sła wy­pro­sto­waną nogę tak, że jej stopa spo­częła na wy­so­ko­ści głowy.

– To prze­ko­nu­jąca od­po­wiedź. Sporty walki? Gim­na­styka?

– Ba­let. Chcesz zo­ba­czyć pi­ruet?

– Kiedy in­dziej. Nie wie­dzia­łem, że tań­czysz.

– Mama miała wo­bec mnie wiel­kie plany. Mia­łam zo­stać so­listką w Ba­le­cie Kró­lew­skim, co naj­mniej. Dzięki Bogu od­rzu­cono mnie na jed­nym z eg­za­mi­nów wstęp­nych, mia­łam za słabe pod­bi­cie, więc mama skon­cen­tro­wała się na mo­jej młod­szej sio­strze, a ja mo­głam tań­czyć ra­czej dla przy­jem­no­ści niż z obo­wiązku.

Słowa po­pły­nęły po­to­kiem; ta­niec był wielką pa­sją Berg. Za­zwy­czaj pod­czas pracy nie znaj­do­wała się w cen­trum uwagi, a czę­ścią ze­społu Si­mon­sena stała się wy­łącz­nie dzięki swo­jemu wie­kowi, a nie umie­jęt­no­ściom. Miała dać świeże spoj­rze­nie. Przy­jem­nie było opo­wia­dać sze­fowi o so­bie, aż do­strze­gła jego nie­obecny wy­raz twa­rzy i zro­zu­miała, że wy­brała nie­wła­ściwy mo­ment na zwie­rza­nie się ze swo­jej bio­gra­fii. Mimo to mo­no­log wpły­nął na nią roz­luź­nia­jąco.

– Od dłuż­szej chwili nie słu­chasz, co mó­wię, prawda?

Tak wła­śnie było. Si­mon­sen prze­by­wał we wła­snym świe­cie, da­leko od es­te­tyki ciała i cho­re­ogra­fii sym­fo­nicz­nej. Usi­ło­wał wy­obra­zić so­bie, co mo­gło ko­goś skło­nić do oka­le­cze­nia pię­ciu lu­dzi piłą mo­to­rową i za­wie­sze­nia ich na­gich ciał w szkole – ze wszyst­kich moż­li­wych miejsc wła­śnie w ta­kim. Nie­na­wiść, sza­leń­stwo, zwy­rod­nial­stwo, ide­alizm? – żadna z tych moż­li­wo­ści nie pa­so­wała, każda z nich w naj­lep­szym ra­zie tylko czę­ściowo.

Mu­siała po­wtó­rzyć py­ta­nie, za­nim od­po­wie­dział.

– Nie słu­chasz?

– Piąte przez dzie­siąte, ale nie bierz tego do sie­bie. Gdy wszystko wróci do normy, chęt­nie zo­ba­czę, jak tań­czysz, i cię po­słu­cham. Po­święcę ci całą moją uwagę, obie­cuję.

Wska­zał na su­fit.

– Mu­simy się tam do­stać i spraw­dzić te dwa ze­wnę­trze otwory.

Ja­sne było, że mó­wiąc „my”, miał na my­śli ją.

– Chcesz wie­dzieć, czy są przy nich łu­ko­wate li­nie i w którą stronę te łuki bie­gną, że tak po­wiem?

– Do­kład­nie tak, jak ci opi­sa­łem. Tyle że szkolne rusz­to­wa­nie wy­wie­ziono do ba­dań, a tech­nicy uży­wali pod­no­śnika, usu­wa­jąc ciała. I nie­stety go za­brali.

– Co masz na my­śli? Je­stem gibka, ale dawno nie la­ta­łam, wy­szłam z wprawy.

Jej bez­po­śred­niość nie była po­prze­dzona na­my­słem. Na szczę­ście Si­mon­sen się za­śmiał.

– Pew­nie tak. Więc może… sko­rzy­stamy z lin.

Wy­cią­gnęli liny. Pau­line Berg bacz­nie się im przyj­rzała i po­my­ślała, że miał ra­cję. Je­śli za­pra­wić ca­łość od­po­wied­nią dawką po­gardy dla śmierci, cały ten plan wy­da­wał się moż­liwy do zre­ali­zo­wa­nia.

– Ale nie mo­żemy spaść.

– Ależ tak, mo­żemy, mu­simy tylko tra­fić w to. – Wska­zał na wielki nie­bie­ski ma­te­rac, oparty o ścianę sali. – To roz­kaz.

Ścią­gnęła buty i skar­petki, a on z pew­nym tru­dem przy­cią­gnął ma­te­rac w od­po­wied­nie miej­sce. Uznała, że zro­biło się nie­mal przy­tul­nie.

– Mu­szę zdjąć spodnie, są za śli­skie do wspi­na­czki.

– Nie­ko­niecz­nie. Idź do prze­bie­ralni i znajdź ja­kieś po­rzu­cone szorty.

– A je­śli nie będą mi pa­so­wać do bluzki?

– Da­lej, zmy­kaj. Nie mamy na to ca­łego dnia, a ty już zmar­no­wa­łaś mnó­stwo mo­jego czasu swo­imi ba­le­to­wymi dyr­dy­ma­łami.

Po­bie­gła. Ra­do­sna jak po­ra­nek.

Roz­dział 7

Stig Åge Thor­sen sie­dział w ka­bi­nie trak­tora i na próżno usi­ło­wał za­pa­no­wać nad my­ślami. Przed dwoma dniami wró­cił z wa­ka­cji, z dwu­na­sto­dnio­wego rejsu po grec­kich wy­spach. Wy­jazd skoń­czył się ka­ta­strofą, co nie da­wało mu spo­koju, jak­kol­wiek bar­dzo sta­rał się to wy­przeć z pa­mięci. Nie­chciane skrawki wspo­mnień, nad któ­rymi nie pa­no­wał, ata­ko­wały go. Smutno po­wiódł wzro­kiem po je­sien­nym le­sie, scho­dzą­cym po pa­gór­kach do brzegu je­ziora – był zie­lony, brą­zowy i czer­wo­no­złoty, za­snuty mgłą. Dzień był szary, a nad je­zio­rem wi­siały na­brzmiałe desz­czem chmury; nie wiało i było chłod­nawo. Jego my­śli znów me­lan­cho­lij­nie po­pły­nęły w stronę rejsu, prze­stał z nimi wal­czyć. W Gre­cji je­sień była cie­pła, a pierw­sze doby – spo­kojne…

Zaj­mo­wał się sobą, z przy­jem­no­ścią wsłu­chi­wał się w mia­rowe, głu­che od­głosy sil­nika i całe go­dziny spę­dzał przy re­lingu, wy­pa­tru­jąc wio­sek ry­bac­kich, które prze­su­wały się wzdłuż wy­brzeża – były ja­sne i pa­ste­lowe, a przy tym jakby senne. Je­dze­nie było obce, ale smaczne. Zro­bili błąd w jego na­zwi­sku. Stig Åge Thor­sen stał się Tho­rem Ågem Stig­se­nem, co spo­wo­do­wało pro­blemy w re­stau­ra­cji. Wy­ja­śnił nie­po­ro­zu­mie­nie, ale na­stęp­nego dnia o tym za­po­mniano i mu­siał wszystko od­krę­cać od nowa. Knos­sos było spo­rym prze­ży­ciem, tam spo­tkał Maję, pie­go­watą i skorą do śmie­chu. Jej rude włosy po­wie­wały na wie­trze, gdy prze­cha­dzała się po po­kła­dzie; śmiała się, rzu­ca­jąc chleb me­wom, które kłę­biły się wo­kół niej jak wrza­skliwa ha­ła­stra. Uśmiech­nęła się do niego i to nie było do­bre. Póź­niej wy­ja­śnił jej zja­wi­sko świe­ce­nia mo­rza i wska­zał kon­ste­la­cje gwiazd. Maja po­cho­dziła z Ran­ders, znowu się za­śmiała, a on się tro­chę od­su­nął.

Sta­tek do­tarł do Sa­mos, gdzie prze­wod­niczka opo­wie­działa o grec­kich ma­te­ma­ty­kach. O Pi­ta­go­ra­sie, Eu­kli­de­sie i Ar­chi­me­de­sie, któ­rzy po­tra­fili unieść kulę ziem­ską za po­mocą dźwi­gni. Ry­so­wała pa­ty­kiem po ziemi, a wo­kół niej sku­piła się grupa za­in­te­re­so­wa­nych. Nie miał za­ufa­nia do tej za­sady, po­nie­waż gdy dźwi­gnia wy­su­nęła się z ma­łych dłoni, klatka pier­siowa ojca zo­stała zgnie­ciona pod cię­ża­rem sa­mo­chodu, ale nie wspo­mniał o tym. Za to za­py­tał, czy Ar­chi­me­des wie­dział, że Zie­mia jest okrą­gła. Prze­wod­niczka zma­zała ry­su­nek i od tej chwili nie był mile wi­dziany. Na­wet Maja była na niego zła.

Ką­pali się na plaży w po­bliżu Sa­lo­nik, a po­tem le­żeli w pia­sku, po­zwa­la­jąc słońcu, by osu­szyło ich ciała. Byli sami i po raz pierw­szy ostroż­nie jej do­tknął, po­gła­dził ją po gło­wie. Wsu­nął palce w jej mo­kre loki i po­łą­czyli się w dłu­giej piesz­czo­cie jego dłoni prze­su­wa­ją­cej się przez jej włosy. I stało się to, co się mu­siało stać, Maja wes­tchnęła z za­do­wo­le­niem, a on usły­szał stę­ka­nie swo­jej matki. Na­gle po­czuł włosy swo­jej matki, po­tem jej białe ra­miona, po­czuł słony smak jej po­licz­ków, jej skórę. Po­czuł za­pach jej łona.

Wy­po­wie­dział słowa, okropne słowa, nie chcąc tego.

Maja wstała i ubrała się, a on bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał się wy­tłu­ma­czyć. Mó­wił o kra­inie plu­szo­wych mi­siów, w któ­rej mi­siowa mama pła­kała, po­nie­waż mi­siowy tata był spłu­kany i znik­nął, o łzach mi­sio­wej mamy, za które winę po­no­sił mały mi­sia­czek, o mi­siaczku, który mu­siał sca­ło­wać łzy mi­sio­wej mamy, o mi­siaczku, który mu­siał po­cie­szać mi­siową mamę, i o nocy, która trwała po­twor­nie długo.

Maja ode­szła.

On też so­bie po­szedł. Ubrany tylko w ką­pie­lówki, naj­szyb­ciej, jak to było moż­liwe, opu­ścił plażę. Wę­dro­wał bez celu opu­sto­sza­łymi lo­kal­nymi dro­gami, które skrzyły się w słońcu i wiły się wci­śnięte w kra­jo­braz, aż już dłu­żej nie mógł. Jego stopy były czer­wone i na­puch­nięte. Ze­rwał cierń z ja­kie­goś krzewu i prze­bił pę­che­rze. Zła­go­dziło to ból, ale tylko ten ze­wnętrzny. We­wnątrz niego cią­gle ty­siąc oczu pa­trzyło wstecz – każde w inną noc; oczy, które chciał prze­kłuć jak ba­lo­niki, jedno po dru­gim, ale tu cierń nie po­ma­gał. Nic nie po­ma­gało. Sie­dział na ja­kimś po­bo­czu, w nie­zna­nym kraju, po­ni­żony za swoją butę – za ulotną wiarę w to, że sam może kie­ro­wać wła­snym ży­ciem. To­wa­rzy­szył temu śpiew cy­kad i śmiech gór w od­dali.

Kra­ka­nie kruka prze­to­czyło się z lasu na pole i spro­wa­dziło go z po­wro­tem do te­raź­niej­szo­ści. Thor­sena prze­szył dreszcz: kto wie, ja­kie nie­szczę­ścia zwia­sto­wał ten ptak? Po­tem skon­cen­tro­wał się na pracy. Miał pod­trzy­mać ogni­sko, które na jego polu roz­pa­lił Drze­wo­łaz, pod­czas gdy on był na wa­ka­cjach. Przy­kry­wało mi­ni­busa, któ­rego ni­gdy nie wi­dział. Z wprawą usta­wił przy­czepkę rów­no­le­gle do wy­ko­pa­nego dołu, dzięki czemu mógł wrzu­cać worki z wę­glem i bier­wiona bez­po­śred­nio w ogień.

Kom­pre­sor się za­trzy­mał, męż­czy­zna do­lał ben­zyny i znów go od­pa­lił. Pod do­łem wy­ko­pali ka­nały po­wietrzne, te­raz do­cho­dził przez nie tlen, a pło­mie­nie bu­chały pod niebo. Na­stęp­nie prze­rzu­cił za­war­tość przy­czepki nad kra­wę­dzią wy­kopu. Ogień się wzmógł, a on za­czął się po­cić. Kal­ku­la­cja Pera Clau­sena prze­wi­dy­wała pra­wie dwa ty­siące dwie­ście stopni, że­lazo topi się przy ty­siącu pię­ciu­set, stal przy ty­siącu osiem­set, więc gdy po­li­cja od­kryje to miej­sce, nie­wiele znaj­dzie. Ale jedną rze­czą była kal­ku­la­cja, a inną rze­czy­wi­stość: tę lek­cję prze­ro­bił sku­tecz­nie w da­le­kim kraju.

Roz­dział 8

Kon­rad Si­mon­sen czuł skrajne zmę­cze­nie. Dni, które zda­wały się nie mieć końca, były praw­dziwą udręką, a z wie­kiem co­raz trud­niej przy­cho­dziło mu za­cho­wa­nie kon­cen­tra­cji, gdy go­dziny pracy nie­przy­zwo­icie się wy­dłu­żały. To wła­śnie od niego ocze­ki­wano oglądu ca­ło­ści, czy też ogar­nia­nia głów­nych li­nii; jed­nak od czasu do czasu czuł, że sy­tu­acja jest na­zbyt za­gma­twana, do czego sam przed sobą nie chciał się przy­znać. Za to nie­pro­por­cjo­nal­nie dużo ener­gii za­bie­rało mu stwa­rza­nie po­zo­rów; uda­wa­nie, że wszystko jest pre­cy­zyj­nie za­pla­no­wane; uda­wa­nie, że do­sko­nale wie, co ma na­stą­pić w ciągu ko­lej­nej go­dziny; tak, na­wet uda­wa­nie, że pa­mięta, co po­wie­dział przed go­dziną. Ta gra spra­wiła, że był draż­liwy i mó­wił krótko i zwięźle. Prawda była taka, że tę­sk­nił za swoim mięk­kim fo­te­lem, do­brą książką i może kil­koma ka­nap­kami z po­mi­do­rem przed snem. Na­gle uświa­do­mił so­bie, że nie zro­bił za­ku­pów i że ra­czej już nie zdąży. Po­wstrzy­mał ziew­nię­cie i skon­cen­tro­wał się na sie­dzą­cym na­prze­ciwko niego męż­czyź­nie.

Na pierw­szy rzut oka Per Clau­sen wy­glą­dał nędz­nie – sprany kom­bi­ne­zon za­ło­żony na brudny swe­ter i jedna szelka zwią­zana ka­wał­kiem sta­lo­wego drutu. Jego skoł­tu­nione włosy w ko­lo­rze ciemny blond były krótko ścięte; bar­dzo po­trze­bo­wały choć odro­biny szam­ponu. Twarz zna­czyły ostre rysy i wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe; skóra była żół­tawa i zmę­czona. Ale Si­mon­sen na­pa­trzył się w swoim cza­sie na wy­star­cza­jąco wiele ludz­kich upad­ków i dla­tego przy­znał ra­cję Berg, że de­gren­go­lada tego czło­wieka była względna, bo jego zęby były wy­szczot­ko­wane, pod­ko­szu­lek czy­sty – choć za­far­bo­wany na ja­sno­ró­żowo po nie­wpraw­nym pra­niu, a pa­znok­cie miał do­piero co ob­cięte. Do tego spo­koj­nym wzro­kiem pa­trzył Si­mon­se­nowi pro­sto w oczy. Bez agre­sji, ale też bez stra­chu.

– Na­zy­wam się Kon­rad Si­mon­sen, kie­ruję śledz­twem w spra­wie tych pię­ciu wi­siel­ców, któ­rych dzi­siej­szego ranka zna­le­ziono w sali gim­na­stycz­nej. Aspi­rantkę Berg po­znał pan już wcze­śniej.

Wska­zał dło­nią na Pau­line Berg sie­dzącą na końcu stołu. Męż­czyźni nie prze­rwali kon­taktu wzro­ko­wego.

– Po­zwoli pan, że za­cznę od cze­goś po­zy­tyw­nego: cie­szę się, że zna­lazł pan dla nas czas. Dziś już trzeci raz pana nie­po­ko­imy.

– Nie szko­dzi. Ład­nie pan to ujął, pa­nie nad­in­spek­to­rze wy­działu za­bójstw.

– Tak zu­peł­nie na mar­gi­ne­sie mam się do­wie­dzieć, że zna pan mój sto­pień. Pa­nie Clau­sen…

Męż­czy­zna mu prze­rwał.

– Per. Pro­szę mi mó­wić Per. Tak bę­dzie le­piej.

– W po­rządku. Per, je­stem zbyt zmę­czony, żeby za­wra­cać so­bie głowę dro­bia­zgami, a ty i tak do­star­czy­łeś mi więk­szych zmar­twień. Poza tym ta roz­mowa bę­dzie prze­bie­gała ina­czej niż po­przed­nie, na przy­kład od­pu­ścimy so­bie ma­gne­to­fon, co z pew­no­ścią za­uwa­ży­łeś. Tym ra­zem ra­czej ja będę mó­wił. Do­kład­nie prze­stu­dio­wa­łem prze­bieg two­ich do­tych­cza­so­wych spo­tkań z nami i chcę ci po­wie­dzieć, ja­kie wy­cią­gną­łem wnio­ski. Poza tym chciał­bym cię po­znać.

– Jak so­bie ży­czysz. Twój cyrk, twoje małpy.