Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego dnia dwójka uczniów dokonuje makabrycznego odkrycia w szkolnej sali gimnastycznej. Pośrodku pomieszczenia wisi pięciu zmasakrowanych nagich mężczyzn, każdy ze stryczkiem z grubego nylonowego sznura na szyi. Rany upodobniły ofiary do siebie, jakby ich fizyczne zróżnicowanie przestało istnieć.
Wydział zabójstw z Konradem Simonsenem na czele wszczyna śledztwo. Wszystkie poszlaki prowadzą do woźnego, ale ten znika w niewyjaśnionych okolicznościach. W dodatku wychodzi na jaw, że zbiorowe morderstwo stanowiło samosąd na pedofilach, których organy władzy nie chciały należycie ukarać. Kluczem do rozwiązania tej zagadki jest przede wszystkim identyfikacja zamordowanych.
„Niegodziwcy” to pierwszy tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 26 min
Tytuł oryginału: Svinehunde
Przekład z języka duńskiego: Sylwia Schab
Copyright © Lotte Hammer Jakobsen, Søren Hammer Jacobsen, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Małgorzata Poździk
Korekta: Zuzanna Szatanik i Anna Woś
ISBN 978-87-0235-167-5
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Prolog
Mężczyzna rzucił ostatnie polana na stos, po czym wyprostował się i przyciskając dłonie do krzyża, odchylił się kilka razy, by złagodzić nagły ból pleców. Przywykł do pracy fizycznej, więc te kilka godzin, które spędził w polu, napełniając dół, nie wydawało mu się niczym wielkim, a biorąc pod uwagę całodzienny wysiłek, nieznaczny ból mięśni nie był niepokojący. Po prostu go dziwił.
Z trudem podniósł ostatni pojemnik z naftą i wylał jego zawartość na polana, których górna warstwa zrównała się z krawędzią wykopu. Około piętnastu kubików dobrze wysuszonego drewna bukowego z niewielką domieszką wiązu, kasztanowca i brzozy oraz młodej śliwy z czerwonobrunatną korą po stronie słonecznej, a zielonkawą po zacienionej – ocenił okiem znawcy. Do tego trzydzieści jeden worków węgla – liczba, którą wbił sobie do głowy, zanim zaczął pracę, rachując następnie worek za workiem, w miarę jak je przenosił, dzięki czemu czynność ta nie wydawała mu się nazbyt monotonna. Zerknąwszy na zegarek, stwierdził, że jego tarczę pokrywa zakrzepła krew i zasłania obie wskazówki. Tak samo jak ostatnim razem, gdy sprawdzał godzinę. Rozdrażniony zdjął zegarek i rzucił go na stertę drewna, po czym zaczął się przyglądać ciemniejącemu niebu. Chmury na zachodzie wisiały nisko, rozświetlał je karmazynowy blask wieczornego słońca, a leżące na skraju pola jezioro było szare i ledwie widoczne. Nadciągała burza.
Z plecaka wyjął ubrania na zmianę i plastikowy worek z wilgotnymi jednorazowymi ściereczkami. Odsłonił swój żylasty tułów i chociaż szybko marzł, dotyk szmatki na skórze okazał się przyjemny, gdy metodycznie przystąpił do mycia. Szczególnie starannie wycierał ręce i głowę, gdzie pył węglowy osadził się najmocniej i mógł przyciągać uwagę, dlatego pożałował, że nie wziął ze sobą lusterka. Uśmiechnął się smutno do zmierzchu. Zazwyczaj nie przywiązywał wagi do swojego odbicia w lustrze, ale ten dzień był wyjątkowy. Może właśnie dziś, na tym opuszczonym przez Boga zelandzkim ściernisku, mógł myśleć o sobie z odrobiną dumy; a może nawet zrzucić z siebie to idiotyczne przezwisko. Wszyscy nazywali go Drzewołazem. Niewielu było takich, prawie nikt, którzy znaliby jego prawdziwe imię – imię z czasów, gdy jeszcze komuś na nim zależało i jemu zależało na kimś. Aż… przestało tak być.
Powrót myślą do krainy dzieciństwa został ukarany – ból pleców przeniósł się na pośladki i dalej na uda jak złowieszczy świąd. Zignorował go, koncentrując się na zmianie ubrania. Strój roboczy porzucił na stosie drewna. Skończywszy, poczuł słodycz zemsty rozchodzącą się po ciele. Oprócz jednej nieprzewidzianej sytuacji, którą zachował dla siebie i tym samym zdecydował się zająć tym później na własną rękę, co do joty wykonał zadanie. Teraz była kolej pozostałych.
Wyciągnął zapalniczkę, pochylił się i podpalił stos. Nafta od razu się zajęła, płomienie buchnęły gwałtownie, zmuszając go do odskoczenia. Przez chwilę grzał się w cieple ogniska, ale jego wrodzona niechęć do ognia wkrótce zwyciężyła.
Zmierzchające niebo rozdarła błyskawica. Odwrócił się spokojnie i zaczął je obserwować; burza nadeszła szybciej, niż się spodziewał. Znad uskoku po lewej, gdzie las opadał ku jezioru, wiatr przyganiał ciężkie chmury. Wyglądało to tak, jakby rozwarły się piekielne czeluści, by oswobodzić ciemne moce. I znów błyskawica, a po niej kolejna czarna chmura wyłaniająca się znad uskoku. Lunął deszcz. Wielkie, napastliwe krople, tysiące ostrych strzał odbijających się rykoszetem od powierzchni pola, podbijających grudki ziemi spomiędzy sztywno sterczących ścierni. Potężnie, oczyszczająco, sprawiedliwie.
Przez chwilę z niepokojem spoglądał na ognisko, jednak woda nie zdołała zagasić ognia, jedynie trzymała języki płomieni na wodzy. Odwrócił się i nie oglądając się za siebie, zdecydowanym krokiem podążył w stronę lasu. Wkrótce zniknął w mroku.
Rozdział 1
W poniedziałkowy ranek białymi, wełnistymi smugami kraj spowiła mgła. Dwoje dzieci przemierzających szkolny dziedziniec widziało nie dalej niż na metr. Szły na pamięć, ostrożnie i badawczo stawiając kroki. Chłopiec trzymał się z tyłu, pod pachą ściskał szkolny plecak. Nagle przystanął.
– Nie idź tak szybko!
Dziewczynka też się zatrzymała. W jej włosach zgęstniała mgła. Otarła krople z czoła i cierpliwie czekała, aż młodszy braciszek upora się z włożeniem plecaka. Odezwał się po turecku; nieczęsto używał tego języka, a prawie nigdy w rozmowie z nią. Teraz mocował się z szelkami. Dziewczynka podeszła bliżej, ale mu nie pomogła. Gdy plecak był już na swoim miejscu, chłopiec wziął ją za rękę, a ona się rozejrzała – wokół były tylko mgła i mrok.
– Zobacz, co narobiłeś – powiedziała.
– Co narobiłem? – zapytał cieniutkim głosikiem i mocniej ścisnął jej rękę.
– Wszystko jedno. I tak tego nie zrozumiesz.
Wybrała kierunek na chybił trafił i nie widząc wiele, zrobiła kilka kroków; po chwili znów przystanęła. Chłopiec do niej przylgnął.
– Jesteśmy zgubieni?
– Głupek.
– U mamy się świeciło.
– Tu też zaraz będzie światło.
– A co znaczy „zgubieni”?
Nie odpowiedziała. Starała się przekonać samą siebie, że nie ma się czego bać, że szkolny dziedziniec nie jest taki duży i że po prostu muszą iść dalej.
– Nie wolno nam chodzić z obcymi. Cokolwiek by się działo, nie wolno nam chodzić z obcymi. Prawda?
Był bliski płaczu; dziewczynka ciągnęła go za sobą, stawiając kolejne niepewne kroki. Nagle dostrzegła słabe światełko migoczące z przodu i ruszyła w jego stronę.
Gdy dotarli do głównego wejścia, chłopiec puścił jej rękę i spiesznie wszedł do budynku, zapominając, że jeszcze kilka minut temu był bliski płaczu.
Chwilę później spotkali się na korytarzu do sali gimnastycznej. Dziewczynka czytała, siedząc na ławeczce, a on przybiegł z piłką w dłoniach.
– Pograsz ze mną? Tak dobrze grasz.
– Powiesiłeś kurtkę jak trzeba i porządnie ustawiłeś plecak?
Otworzył szeroko oczy i gorliwie pokiwał głową, starając się wyglądać jak ucieleśnienie wiarygodności.
– Idź na górę i zrób to.
Bez protestu czmychnął na schody, ale wkrótce znowu się pojawił i prosił, by z nim zagrała.
– Najpierw muszę skończyć czytać. Ty zacznij, a ja zaraz przyjdę.
Chłopiec sceptycznie zerknął na książkę. Była gruba.
– Ale za chwilę przyjdziesz?
– Jak skończę ten rozdział. Idź tam i pobaw się sam. To nie potrwa długo.
Chłopiec zniknął za drzwiami. Po chwili dziewczynka usłyszała dochodzący z sali gimnastycznej odgłos odbijania piłki; pochyliła głowę nad lekturą, od czasu do czasu zamykała oczy i wyobrażała sobie, że znajduje się w opowieści, którą czyta.
Brat znów jej przerwał.
– Nie mam gdzie grać – zawołał z sali.
– Dlaczego nie?
– Bo tu wiszą jacyś panowie.
– To ich omijaj.
Chłopiec nagle wyrósł przed nią. Nie słyszała jego kroków.
– Nie podobają mi się ci panowie.
Dziewczynka kilka razy badawczo wciągnęła powietrze.
– Puściłeś bąka?
– Nie, ale nie podobają mi się ci martwi panowie. Są pocięci.
Podirytowana wstała i poszła do sali gimnastycznej. Chłopiec szedł tuż za nią.
Na podwieszonych do sufitu linach wisiało pięciu mężczyzn. Byli nadzy i wisieli twarzami do wejścia.
– Obrzydliwi, co?
– Obrzydliwi – odpowiedziała i zamknęła drzwi.
Potem objęła brata ramieniem.
– Nie będziemy grać w piłkę? – zapytał.
– Nie, nie teraz. Poszukamy kogoś dorosłego.
Rozdział 2
Szef policji kryminalnej inspektor Konrad Simonsen cieszył się urlopem. Siedział w domku letniskowym, w pokoju widokowym, palił czwartego tego rana papierosa, sączył czwartą kawę, gapiąc się przez panoramiczne okna na przepływające po niebie stratusy, i nie myślał o niczym.
Wysportowana młoda kobieta weszła do pokoju po porannym biegu, zdjęła buty i skarpetki, nie słyszał więc jej kroków i dlatego wzdrygnął się, gdy zaczęła mówić. Poza tym był przyzwyczajony do samotności.
– Ojej, tato. Mógłbyś tu chociaż trochę przewietrzyć.
Miała na myśli dym papierosowy, który ciężko wisiał w powietrzu. Otworzyła na oścież drzwi na taras, wpuszczając do środka morską bryzę, która potargała jej jasne loki. Przytrzymywała drzwi, póki nie uznała, że najgorszy smród został przepędzony, po czym zablokowała je klinem. Potem ciężko opadła na fotel naprzeciwko ojca, nie martwiąc się, że gazeta przytrzymywana gumką spodni joggingowych bardzo się przy tym pogniotła.
– Witaj o poranku, byłaś aż w Blokhus? Niezła trasa.
– Jaki poranek, jest już przedpołudnie, śpiochu! Tak, byłam w Blokhus. A to wcale nie tak daleko.
Łakomie wskazał na gazetę.
– To dla mnie?
Odpowiedziała mu z ironią, ale bez kąśliwości:
– Dziękuję ci, kochana córeczko, że zrobiłaś mi kawę.
– Dziękuję ci, kochana Anno Mio, że zrobiłaś mi kawę.
Wyciągnęła gazetę zza paska, ale jej wzrok padł na popielniczkę; surowość jej spojrzenia uprzedziła go o tym, co miało nastąpić za chwilę. Oskarżycielsko wskazała na niedopałki, a jej bornholmski akcent stał się wyraźniejszy:
– Cztery papierosy przed śniadaniem.
– No ale przecież mam wolne! Na urlopie nie obowiązują te same zasady.
Mógł sobie darować tę wymówkę.
– Palisz o wiele za dużo, pijesz też niemało, niezdrowo jesz, a stwierdzenie, że masz nadwagę, będzie już wkrótce uprzejmością.
Bez przekonania podjął próbę obrony.
– W pracy prawie nie palę, tylko wieczorami, i to umiarkowanie, więc na urlopie mogę sobie palić, ile mi się żywnie podoba.
– Taa, pomijając to, że kłamiesz, brzmi to całkiem rozsądnie.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zerknął w stronę gazety, która zniknęła z jego zasięgu. W poważnym głosie córki zabrzmiał jeszcze jeden nieprzyjemny ton:
– Dobrze wiesz, że jesteś mi winien piętnaście lat, prawda, tato?
Zabolała go ta uwaga; dobrze znane poczucie, że był kiepskim rodzicem, przebudziło się z drzemki. Przez ostatnie trzy lata trwało uśpione – od tego szczęśliwego majowego wieczoru, kiedy zjawiła się na progu jego domu i wyjaśniła, że przyjechała na tydzień do Kopenhagi i że najpraktyczniej i najtaniej będzie, jeśli zamieszka u niego. Słowa wypowiedziane jak coś najbardziej oczywistego pod słońcem. Wkroczyła do jego mieszkania i do jego życia – nieznana mu szesnastolatka, urocza jak iskierka, istniejąca naprawdę… Jego córka.
Poza poddaniem się i żywieniem nadziei na ułaskawienie nie mógł wiele zrobić; właściwe słowa nie przychodziły do głowy. Przepraszanie wydawało mu się głupie, a łatwiej było obiecać, że się poprawi i zacznie prowadzić zdrowy tryb życia, niż słowa dotrzymać. Ponadto z natury był powściągliwy i nie zwierzał się ze swoich odczuć. Usiłował przyrzekać bez zbytniego zapału, ale rozchmurzyła się i zmieniła temat:
– Jeszcze do tego wrócimy, tato. Powiedz, przyzwyczaiłeś się już do tutejszych wygód? A tak w ogóle to Nathalie całkiem elegancką chatę tu postawiła.
Ten temat także był grząski, choć nie tak osobisty i gdyby nie wiedział, że jest inaczej, mógłby podejrzewać, że celowo zaczęła o tym mówić, gdy on zmuszony był się bronić. Ona po prostu taka nie była; to on traktował rozmowy jak strategiczne gry, w których jedno przegrywa, a drugie zwycięża – przyzwyczajenie, które zbyt łatwo kładł na karb choroby zawodowej po latach prowadzenia przesłuchań. Nie chciał dać się sprowokować.
– Tak, ładnie tu.
– Dlaczego się tak przedwczoraj zezłościłeś, kiedy tu przyjechaliśmy?
– Ponieważ Hrabianka jest moją podwładną i trochę mnie to wszystko przytłoczyło.
– Przecież wiedziałeś, że to jej dom.
– Tak, moja droga panienko, wiedziałem, ale nie spodziewałem się takiego standardu. Każdy właściciel, choćby najzamożniejszy, chętnie by zarobił na tej luksusowej chatce, a my wynajmujemy ją za grosze, co jest nieetyczne i z pewnością także nielegalne.
– Jest bogata, no i co z tego? Poza tym sam sobie możesz być „panienką”.
– A w lodówce są zapasy na rok.
– Nie zostajemy tu na rok, tylko na dwa tygodnie, ale jak nie chcesz, to nie jedz. Nic ci się nie stanie, jeśli nieco nadwątlisz swoje zapasy tłuszczyku.
– Żadnego jedzenia, picia, palenia… Co jeszcze?
Udała, że go nie słyszy, i dalej się z nim drażniła:
– A wiedziałeś, że taras wyłożony jest ręcznie malowanym włoskim gresem, a marmur w korytarzu to luksusowe płytki Ølandsbrud?
– Skąd wiesz?
– Oczywiście od Nathalie.
Nikt poza nią nie używał imienia Hrabianki i dlatego dziwnie to brzmiało. Nazywała się Nathalie von Rosen, ale wszyscy, włączając ją samą, określali ją mianem Hrabianki.
– Byłaś tu wcześniej?
– Tak, jasne.
– Coraz gorzej to brzmi.
– Pewnie więc uznasz, że jest jeszcze gorzej, jak ci powiem, że mam dla ciebie prezent.
– Prezent od kogo?
– Od Nathalie, ale pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli z nim trochę zaczekam.
Jego zdezorientowana mina nie była udawana.
– Oj, tato, czasami jesteś taki zakręcony. Nie tak trudno to zrozumieć. Moim zdaniem bardzo się jej podobasz i gdybyś tylko się postarał, no i zrzucił jakieś piętnaście, dwadzieścia kilo, mógłbyś nawet nieźle się ożenić.
Szybkie odgłosy stawiania bosych stóp na zabejcowanych na biało sosnowych deskach podłogowych wypełniły pokój i zanim zdążył skomentować jej absurdalny pomysł, już jej nie było.
Prezent od Hrabianki był absolutnie wyjątkowy. Anna Mia przysiadła na podłokietniku fotela jak mała salonowa małpka i nie odrywała oczu od jego dłoni odpakowujących paczkę. Aron Nimzowitsch, Mein System, wydanie oryginalne z 1925 roku, z dedykacją samego mistrza – prawdziwa perełka, która przez chwilę niemal wprawiła go w ekstazę. W tym czasie Annie Mii udało się przeczytać załączoną do prezentu karteczkę.
– Co ma na myśli, pisząc „Dziękuję za pomoc”?
Odwrócił kartkę, ale poniewczasie.
– Słuchaj, czy ty naprawdę jesteś taka niewychowana? Nie czyta się, do cholery, cudzej korespondencji.
– Ja czytam. W czym jej pomogłeś?
– Nie twoja sprawa!
Przez chwilę milczeli, ona siedząc na oparciu fotela, on w fotelu.
– Powiedz mi, jak dobrze wy się właściwie znacie?
– Kto? Ja i Nathalie?
Jej niewystudiowana obojętność była nad wyraz czytelna.
– Tak, jasne.
– Nie twoja sprawa.
Wyrównali rachunki.
Po chwili Anna Mia była już bardziej skora do wyjaśnień:
– Nie znam Nathalie szczególnie dobrze i niczego nie knułyśmy za twoimi plecami. Nie za wiele w każdym razie, a że przyjechałam tu wcześniej, to czysty przypadek. Wpadłyśmy na siebie latem w Skagen i Nathalie zaprosiła mnie na lunch. Wiem też, kiedy jej pomogłeś. W trakcie rozwodu, prawda?
Ociągał się z odpowiedzią.
– Trochę rozmawialiśmy.
Czule pogłaskała go po czubku głowy, przesuwając dłoń do granicy włosów.
– Tato, przypuszczam, że naprawdę zasłużyłeś na tę książkę. Spraw mi przyjemność i chociaż ten jeden raz nie mów o pieniądzach. Nathalie na pewno nie oczekuje niczego w zamian za swoje prezenty, po prostu taka nie jest. I dobrze o tym wiesz.
– To prawda. Ale zasady…
– Może jesteś zbyt zasadniczy w pewnych kwestiach.
Anna Mia wstała i podeszła do jednego z okien. W tym czasie on ostrożnie, niemal nabożnie, kartkował książkę.
– Wezmę prysznic, a ty w tym czasie pomyśl, co będziemy dzisiaj robić.
– Tak, tak, jasne.
Musiała go zawołać dwukrotnie, zanim wstał i do niej podszedł. Nawet nie zauważył kolejnej zmiany jej nastroju. Myślami był w trakcie partii szachów.
– Masz włączoną komórkę? – zapytała.
– Nie, przecież ustaliliśmy, że odcinamy się od świata zewnętrznego. Dlaczego pytasz?
Podnosząc się, popatrzył na szachowy diagram zamieszczony w książce, potem wyjrzał przez okno i zbadał wzrokiem horyzont. Pofałdowany, wydmowy krajobraz rozpostarł się przed nim na kształt nieregularnych, zwietrzałych wzniesień, lśniąco jasnych po stronie słonecznej, ciemnoszarych i mrocznych po cienistej; niektóre z nich były zawłaszczone przez krzaki róży, inne podtrzymywane przez wydmuchrzycę. W oddali dostrzegał Morze Północne z biało połyskującymi grzywami fal, a wysoko w górze – stado gęsi gęgaw lecących na południe wzdłuż linii brzegowej. Nagle poczuł, że Anna Mia go przytuliła, jej głowa ciężko opadła na jego plecy. Zawstydzenie sprawiło, że zamarł, jej młodość go obezwładniała. Nie poruszył się jednak, a po chwili Anna Mia powiedziała:
– Tato, jadą po ciebie.
Dopiero teraz to dojrzał. Obrzydłe ciało obce, niespiesznie wijące się krętą drogą przez wydmy – radiowóz.
Rozdział 3
Niecałe cztery godziny później Konrad Simonsen stał w budynku szkoły Langebæk w Bagsværdzie, gapiąc się na strugi deszczu. W krzakach za placem zabaw treser szkolił psa, za pomocą gestów i okrzyków wydając zwierzęciu komendy; od czasu do czasu przywoływał go do siebie, by go pochwalić i poklepać. Do tresera dołączyła młoda kobieta z plastikową torbą na głowie, zawiniętą jak prowizoryczna chusta; przez jakiś czas obserwował gestykulację funkcjonariusza, póki powiew wiatru nie sprawił, że szyba spłynęła strugą wody, zniekształcając obraz. Skierował wzrok w stronę korytarza. Ściany mieniły się odcieniami żółci, były odrapane i brudne; linoleum na podłodze zaś dziurawe i przypominało tor przeszkód; tu i ówdzie wisiały różne, mniej lub bardziej udane prace plastyczne, najbliżej niego – wykonana z pozwijanego stalowego drutu i mocno zakurzonych puszek po coli.
Z rezygnacją wzruszył ramionami.
– Do cholery, Hrabianko.
Powiedział to do stojącej za nim kobiety, która rozmawiała przez telefon komórkowy. Nie złościł się, ale chciał podkreślić absurd tego, że został odebrany jak jakaś paczka ekspresowa i przerzucony na drugi koniec kraju po to tylko, by tu stać i bezproduktywnie gapić się na smętną październikową aurę. Nie wiedział wiele o śledztwie, które miał prowadzić, nie miał pojęcia, gdzie skierować kroki.
W reakcji na jego wybuch kobieta przykryła telefon dłonią.
– Cześć, Simon. Szkoda twoich wakacji, ale kilka dni przecież mieliście. Mam nadzieję, że Anna Mia nie była bardzo rozczarowana. Za chwilę przyjdzie Arne i poda ci najnowsze informacje.
Uśmiechnęła się i wróciła do rozmowy telefonicznej, zanim zdążył odpowiedzieć. Bezwiednie odwzajemnił jej uśmiech i pomyślał, że Hrabianka ma ładne zęby. Rozluźnił mięśnie brzucha, pozwalając mu opaść, i znów wyjrzał przez okno, za którym nadal roztaczał się przygnębiający widok. Hrabianka nie zakończyła rozmowy, co odczytał jako nieprzyjemny znak tego, że wydział zabójstw, gdy już nadejdzie ten dzień, bez większego żalu pożegna obecnego szefa.
A może jednak nie. Konrad Simonsen jednym uchem przysłuchiwał się rozmowie Hrabianki – założył, że konsultuje się z jednym z techników – i coś go zaniepokoiło. Zdradziła ją lekka egzaltacja w głosie oraz formułowanie problemów na takim poziomie uszczegółowienia, który nie pasował do obecnego etapu śledztwa. Kiedy niemal co do słowa powtórzyła już wcześniej zadane pytanie, chwycił ją za rękę, w której trzymała telefon, i ostrożnie skierował ją w dół. Przerwała rozmowę, nie zakończywszy jej.
– Kiedy ostatnio coś jadłaś?
– Nie jestem pewna, jakiś czas temu. Która jest?
Doskonale znał ten stan, wiedział także, że to przejściowe. Każdy ze śledczych od czasu do czasu pracował nad sprawami, które go osobiście dotykały; trudno było sobie z nimi poradzić. Osadzające się w mózgu nieprzyjemne obrazy, których nie dało się wymazać. Ta sprawa najwyraźniej ją poruszyła. On sam najgorzej znosił dochodzenia, w których ofiarami były dzieci, ale to akurat dotyczyło większości policjantów. I on rzecz jasna jeszcze nie był w sali gimnastycznej. Odsunął od siebie tę myśl i skoncentrował się na chwili obecnej.
– Jedź do miasta i coś zjedz. Wróć za godzinę.
– Nie jestem głodna.
– To jest rozkaz, Hrabianko. I wyłącz telefon.
Skinęła głową, w wyrazie jej oczu dostrzegł jednak niezrozumienie. Zwykle zachowywała stoicki spokój; ona, która nie dawała się porwać emocjom, kiedy wszyscy inni popadali w skrajności. Obróciła się, a nikłe światło dzienne padło na jej twarz pod innym kątem. Dostrzegł teraz, że jej cera dopasowała się barwą do popielatoszarych włosów.
– To ohydna sprawa, Simon. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
– Myślę, że nikt z nas nie widział.
– Zajrzeliśmy tam z Arnem i… Cholera, to było odrażające.
– Taaa, okej. A teraz stąd zmykaj, nie mam czasu, żeby cię niańczyć.
Komentarzowi towarzyszył uśmiech, który miał złagodzić jego ostrość. Udała, że tego nie dostrzegła; poza tym nie ruszyła się z miejsca. Zastanawiał się, czy jej nie przytulić lub chociaż nie położyć ręki na jej ramieniu, ale porzucił tę myśl; takie gesty nie były w jego stylu. W końcu powiedziała:
– Za chwilę już będzie ze mną lepiej.
– Wiem. Na razie.
Odeszła.
*
Szkolną pracownię nauki czytania przekształcono w tymczasowe centrum dochodzeniowe. Dwa regały, z których książki przełożono na parapet, stały teraz puste, a na stole znajdującym się pośrodku pomieszczenia leżała paczka papieru i pudełko z ołówkami. Na ciemnozielonej tablicy szkolnej powieszono nową, białą, więc do wyjaśniania sprawy można było używać mazaków zamiast kredy. Na jednej ze ścian znajdowała się plansza z planem szkoły. Powieszono ją na łapu-capu i w rezultacie była żałośnie wykoślawiona.
Z lekko przekrzywioną głową Konrad Simonsen zaczął studiować plan, a Arne Pedersen wykorzystał okazję, żeby wytrzeć siedzisko swojego krzesła. Jego spodnie już i tak były poplamione w dwóch miejscach, a on nie chciał pogarszać ich stanu.
– Jaki miałeś lot?
– Nieprzyjemny.
– A jak domek letniskowy? Odzyskasz opłatę?
– Nie sądzę.
Krzesła, które pamiętały lepsze czasy, niebezpiecznie zatrzeszczały pod ciężarem mężczyzn. Simonsen oparł łokieć o blat i zwięźle zapytał:
– Jak z tobą?
Pedersen nie był zaskoczony.
– Lepiej, ale na początku było nie najweselej. Dwa razy puściłem pawia, a to nie zdarzyło mi się od lat. To znaczy w ogóle nie, ani raz, ani dwa razy.
– Ale już jest dobrze?
– No wiesz, tak jest, gdy w sprawie w jakiś sposób uczestniczą dzieci.
– Arne, odpowiedz: już w porządku?
Pedersen spojrzał mu w oczy.
– Jest dobrze.
– Okej, to zdaj mi raport: przebieg, zasoby i stan obecny.
Jego słowa zabrzmiały bardziej bezpośrednio i rozkazująco, niż sobie tego życzył, ale nadal był poirytowany długim czekaniem i teraz chciał, żeby fakty przedstawiano mu bez zbędnego owijania w bawełnę. Jego dyspozycja wywołała natychmiastowy odzew. Pedersen bez emocji, szczegółowo i po kolei omówił sprawę, począwszy od matki Turczynki, która około godziny szóstej piętnaście pożegnała się z dziećmi przy stojakach rowerowych na prawo od wjazdu do szkoły.
– Dzisiaj jest pierwszy dzień po feriach jesiennych i szkoła jest otwarta. Dwoje dzieci idzie do swoich klas, przebiera się w szatni, po czym spotyka się przy sali gimnastycznej w skrzydle B, żeby pograć w piłkę. W sali odkrywają pięć ciał. Dziewczynka, starsza z rodzeństwa, bezskutecznie szuka dorosłego, nikogo nie znajduje, więc dzwoni na numer sto dwanaście z telefonu w pokoju nauczycielskim. Zostaje przekierowana na posterunek policji w Gladsaxe. Zgłoszenie przyjęto o szóstej czterdzieści jeden. Oficer dyżurny… Moment…
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę; wreszcie odezwał się Simonsen:
– Nazwisko jest nieistotne, ale powiedz, czy te dzieci nie przyszły za wcześnie? Wydawało mi się, że lekcje zaczynają się o ósmej.
– No właśnie, też się zdziwiłem, więc zapytałem dyrektora. Okazuje się, że jest grupa dzieci, które przychodzą do szkoły na długo przed rozpoczęciem zajęć. Wszystkie szkoły znają ten problem. Niektórzy z rodziców chcą w ten sposób zaoszczędzić na gminnej świetlicy, inni są zbyt zajęci…
Simonsen mu przerwał.
– Okej, okej, dalej.
– Tak… Przy czym to ja byłem? Więc oficer dyżurny mówi dziewczynce, żeby poczekała, aż zjawi się jakiś nauczyciel, i wtedy ona kontaktuje się z zakładem pracy swojej matki w Gentofte. Matki nie udaje się znaleźć, ale właściciel firmy, mieszkający tu Libańczyk, który trochę zna dziewczynkę, postanawia przyjechać. Jest w szkole tuż przed siódmą. Z sali gimnastycznej wyprowadza ośmioro dzieci, które dołączyły do rodzeństwa. Także on kontaktuje się z posterunkiem w Gladsaxe i o siódmej trzydzieści osiem przyjeżdża patrol…
Simonsen przerwał.
– O siódmej trzydzieści osiem?!
Pedersen odwrócił wzrok i zaczął poprawiać krawat – wykonując zwód, który jego szef znał aż nazbyt dobrze.
– Podaj nazwisko i wytłumacz mi, co się stało.
Dalsze ukrywanie było bezcelowe, podał nazwisko oficera dyżurnego i wyjaśnił:
– Uznał, że tych zgłoszeń nie trzeba traktować zbyt poważnie… Bo „jasne było, że dzwoniły jakieś dwa arabusy”. Tak, to jest niestety cytat.
Simonsen był szczerze zaskoczony.
– Dlaczego kryjesz takiego palanta? Znasz go?
Pedersen został przez naturę obdarzony młodzieńczym wyglądem. Mimo czterdziestu lat przypominał przerośniętego młodzieniaszka, a teraz poczerwieniał na całej twarzy, tak że jego oblicze niemal zlało się z płomiennie rudymi włosami.
– Byliśmy razem w szkole policyjnej. Razem obstawiamy zakłady.
Simonsen zmarszczył czoło i zmrużył oczy, zaniechał jednak dalszych pytań. Arne Pedersen był zdolnym śledczym, kreatywnym i skutecznym, to jasne, że pewnego dnia zostanie szefem wydziału, ale jego zamiłowanie do gier było sprawą powszechnie znaną i opowiadano o nim wiele historyjek. Pewnego dnia będą musieli o tym porozmawiać, ale jeszcze nie teraz, a jeśli Pedersen winny był temu głupkowi jakieś pieniądze, to Simonsen nie chciał o tym wiedzieć.
– Zostawmy to. Mów dalej.
– Funkcjonariusze wzywają wsparcie, szkoła zostaje zabezpieczona, a dzieci odesłane do domów. Personel zbiera się w pokoju nauczycielskim i, oczywiście, zostajemy wezwani. Jestem tu o dziewiątej, posyłam po ciebie, następnie powiadamiam szefa okręgu policyjnego i kontaktuję się z Troulsenem, Pauline i Hrabianką. Wprawiam w ruch całą machinę, wzywam wszystkie możliwe służby: śledczych, techników, specjalistów medycyny sądowej, patrole z psami. Tak, jest tu nawet sam Elvang.
– Po co psy? Czego szukają?
– Dziesięciu dłoni. Między innymi.
– Do diabła!
– Właśnie, do diabła.
– Byłeś w sali gimnastycznej?
– Nie, stałem w progu. Dwa razy, pierwszy raz, jak już mówiłem, zrobiło mi się niedobrze. Biegają tam w tych swoich kosmicznych strojach, jak w jakimś filmie science fiction; ledwie tam zdążyłem nabrać powietrza, a uraczono mnie dłuższym wywodem o możliwości kontaminacji na miejscu zdarzenia. Sam zgadnij, kto za tym stał. Zupełna histeria.
– Szef Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego dostaje pensję za histerię w takich sprawach. A co z Elvangiem?
– Co z nim? On oczywiście też musiał czekać. Więc poza…
Szukał słów.
– Poza czym?
– Nazwał mnie modnisiem, ale to przecież niezbyt istotne dla sprawy.
– Nie, poza tym że najwyraźniej jeszcze nie skapcaniał.
– Śmiej się, śmiej, zaraz będzie twoja kolej. Czeka na ciebie; sala jest już na pewno udostępniona. Ale à propos Elvanga to wiem już na pewno, dlaczego nie jest na emeryturze. Nowa dziewczyna mojego brata pracuje w Ministerstwie Edukacji, któremu, jak wiesz, podlega Szpital Królewski. To jest pewna informacja, nie jakieś tam plotki, chcesz wiedzieć dlaczego?
Simonsen stwierdził z zadowoleniem, że jego podwładny potrafi wyjść poza logicznie uporządkowane fakty, i odpowiedział z uśmiechem:
– Oczywiście, jak będzie na to czas. Co z naszymi zasobami?
– Brak ostatecznej decyzji, ale delikatnie mówiąc, wygląda to obiecująco. Zostaniemy przekształceni w grupę specjalną. Zmieniają strukturę organizacyjną.
– Brzmi to raczej odstręczająco. Kim są oni?
– Nie wiem. Mówię ci, pierwsza godzina to był istny cyrk, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Minister sprawiedliwości dzwonił dwa razy i zażądał, żeby go informować o każdej minucie dochodzenia.
– Minister sprawiedliwości? Dlaczego, do diabła, nie trzyma się zwykłej procedury?
– Nie mam pojęcia, nie pytałem.
– O każdej minucie. Tak powiedział?
– Tak jest. Cytuję.
– Zadziwiające.
– Zgadza się. Poza tym kilka razy dzwonił komendant główny policji, żeby zaznaczyć, że minister sprawiedliwości ma być informowany; za drugim razem zagroził przyjazdem, ale Hrabianka go od tego odwiodła. No i jeszcze szef okręgu, ale to akurat zrozumiałe. Przewodniczącemu zarządu gminy Gladsaxe siedzi na karku burmistrz, więc ten też ciągle wisiał na telefonie. Dzwonił jeszcze prokurator generalny, nieźle wkurzony.
– Prokurator generalny? Kto go włączył do sprawy?
– On sam mnie o to zapytał. Nie chciał mieć nic wspólnego ze śledztwem. Wydaje mi się, że tak powiedział. Trudno go zrozumieć, ale kto go w to wciągnął, tego się nie dowiedziałem. Hrabianka też będzie miała co robić. Przewodniczący parlamentarnej komisji sprawiedliwości i jego zastępca. Między innymi.
– Boże uchowaj, ale bajzel!
– Tak, ale to jeszcze nie wszystko. Na koniec zadzwonił sekretarz stanu z Kancelarii Premiera Helmer Hammer, tak, tak się właśnie nazywa, i to zaraz po drugim telefonie ministra sprawiedliwości, więc już mi puszczały nerwy. No i byłem dość poruszony tym wszystkim, ale widzę to dopiero teraz. Powiedziałem mu bez ogródek, że jeśli nie będziemy mieć trochę spokoju przy pracy, nie będzie w ogóle o czym informować, choćby dzwoniła sama królowa. Po czym rzuciłem słuchawką czy co się tam robi z komórką.
– Hm, to nie było zbyt mądre. Co potem?
– Zadzwonił ponownie.
– Nieźle, będziesz teraz szlifować krawężniki?
– Nie, przynajmniej on jest dość rozsądny. Nie ma pojęcia o pracy policji, sam się do tego od razu przyznał, ale obiecał, że zajmie się tym wydzwanianiem, i najwidoczniej to zrobił. W każdym razie nie odebraliśmy już żadnego „telefonu od wodza”.
Pedersen wyglądał, jakby zeszło z niego napięcie. Simonsen spróbował sprowadzić rozmowę na właściwy tor, starając się nie okazywać zniecierpliwienia.
– To rzeczywiście pocieszające, ale nie mówi nic o naszych zasobach.
– Przeciwnie. Bo powiedział, że ty masz prowadzić śledztwo…
– Już to robię.
– Tak, tak. Pozwól mi dokończyć, jak mówiłem, ty masz prowadzić śledztwo i informować wyłącznie jego. Nikogo więcej.
– Normalne procedury są unieważnione?
– To też, ale jest jeszcze lepiej. Sam wybierasz członków zespołu, nie ma żadnych ograniczeń ani pod względem czasu pracy i wielkości grupy, ani budżetu. Ewentualnymi przeszkodami biurokratycznymi zajmie się on sam, więc cały swój czas możesz poświęcić śledztwu.
– Niezłe rozdanie.
– Tak, ma głowę na karku. Podkreślił, że to jeszcze nieoficjalne, ale załatwienie tego to tylko formalność. Masz się z nim skontaktować w wolnej chwili, tu jest jego numer. I summa summarum, Simon, jesteś niemalże panem samego siebie.
– Tak powiedział?
– Nie, to mój wniosek.
– Hm, nie podoba mi się to ignorowanie procedur.
– To lepsze, niż gdyby wszyscy święci przeganiali nas od zadania do zadania według własnego widzimisię.
– Możliwe, chociaż to się jeszcze okaże. Teraz powinniśmy się skupić na czymś innym.
Nagle zadzwonił dzwonek, głośno i przeszywająco. Nikt nie pomyślał, żeby go wyłączyć po odesłaniu dzieci do domów. Simonsen wzdrygnął się, a jego krzesło zaskrzypiało. Na ułamek sekundy odruchowo przybrał pozycję uczniowską w ławce. Pedersen, u którego dźwięk szkolnego dzwonka nie wiązał się z żadną traumą, spokojnie czekał, aż buczenie ustanie, po czym zakończył składanie raportu.
– Aktualny podział zadań wygląda następująco: grupa Pauline przeszukuje teren sąsiadów i dalsze otoczenie szkoły, Hrabianka jest odpowiedzialna za przeszukanie pomieszczeń szkolnych, Troulsen prowadzi przesłuchania personelu, a ja jestem wolny, skoro ty się pojawiłeś. Naszym najbardziej palącym problemem jest identyfikacja zwłok oraz to, że zniknął woźny. Nazywa się Per Clausen i najprawdopodobniej otworzył szkołę dziś rano, choć nikt go nie widział. Być może jest niedysponowany z powodu upojenia alkoholowego, to mu się czasami zdarza. Identyfikacją zajmuje się około dwudziestu doświadczonych ludzi, którzy próbują ustalić, czy ktoś zgłosił zaginięcie tych pięciu mężczyzn. Na razie jednak bez skutku.
Simonsen zastanowił się, potem wstał, a Pedersen poszedł jego śladem.
– Spotkamy się za pół godziny, zadbaj, żeby ta informacja dotarła do innych. Możecie po mnie przyjść do sali gimnastycznej, ale najpierw chcę na osobności porozmawiać z Elvangiem. Powiedz Troulsenowi, że nikt, nawet marny pomocnik, nie może opuścić tego miejsca bez mojego zezwolenia, i wciągnij Pauline do środka, wygląda jak zmokła kura. Co ona w ogóle robi na zewnątrz, czy te psy może w czymś pomagają?
– Daj spokój, brak jej jeszcze doświadczenia.
– Nie nabierze go, moknąc. Załatw jej porządną pelerynę przeciwdeszczową, patrol szkolny na pewno takie ma. I jeszcze jedno. Do sali gimnastycznej weszło dziesięcioro uczniów. Czy wezwano pogotowie kryzysowe? Co z rodzicami, poinformowano ich?
– O, nie.
Pedersen walnął pięścią w futrynę. Sam był ojcem dwójki dzieci.
– Zajmij się tym, ale najpierw zaprowadź mnie do Elvanga. Po drodze możesz mi o nim opowiedzieć. Dobrze się spisałeś, Arne. Wysoce zadowalająco.
Jego pochwała zabrzmiała pusto. Jak formułka wyuczona na kursie dla menedżerów.
Rozdział 4
Cmentarz był zupełnie pusty, a samotny mężczyzna z parasolem poruszał się między nagrobkami powoli, niemal z pokorą, jakby wyczuwał, że tu nie pasuje. Gruz na ścieżce chrzęścił pod każdym krokiem, niestosownie hałasując w wilgotnej ciszy tego miejsca. Mężczyzna zatrzymał się przy prostym nagrobku na skraju cmentarza i rozłożył krzesełko. Zanim usiadł, ostrożnie położył na grobie bukiet. Deszcz w ostatnim czułym geście natury sprawił, że kwiaty odzyskały świeżość, a mężczyzna o imieniu Erik uśmiechnął się na ten widok.
– Przyniosłem kwiaty, tato, bo dzisiaj jest wyjątkowy dzień, czekałem na niego potwornie długo. Może od dzieciństwa, chociaż to nie brzmi logiczne. W radiu właśnie podali, że znaleziono straconych, reszta dnia na pewno będzie histeryczna.
Zamilkł i spojrzał w dół, minęła dłuższa chwila, zanim znowu się odezwał. Uśmiechnął się, a jego uśmiech pochodził z serca, co nie zdarzało się często. Uwielbiał tu przesiadywać, otoczony łagodnym spokojem, oddalony od świata; pozwalał minutom umierać, jedna po drugiej, nad grobem ojca snuł opowieści o rzeczach wielkich i małych. Jego praca wymagała ekstrawersji, ale jego dusza działała odwrotnie, być może to właśnie stanowiło tajemnicę jego zawodowego sukcesu. Sukcesu, który – paradoksalnie – był mu obojętny i z którego zrezygnowałby bez chwili wahania, gdyby tylko dzięki temu mógł zmienić swoje dzieciństwo.
– Napięcie mnie spalało, chociaż już w sobotę dostałem od Drzewołaza przesyłkę z filmami wideo z minibusa i sali gimnastycznej, więc wiedziałem, że to już się stało, ale…
Zdanie nie zostało dokończone, a on przeskoczył do kolejnego tematu:
– Dziś rano byłem w biurze, mieliśmy ewaluację z klientem. Kampania idzie wyśmienicie, wszyscy się wzajemnie wychwalają. Oni sprzedadzą kupę ciuchów dla podlotków, my dodamy kolejny sukces do naszej listy i obie strony zarobią nieprzyzwoite pieniądze. Nikt nawet nie wspomniał o tych ośmiu dziewczynkach, które właśnie oferują swoje wdzięki jak cukierki na co drugim słupie ogłoszeniowym w mieście. Boże, one ledwie wkraczają w okres dojrzewania i… tak, wiem, brzmi to obłudnie, bo przecież jestem za to odpowiedzialny, ale nie dałem sobie z tym rady i wziąłem wolne na resztę dnia.
Deszcz powoli ustawał. Mężczyzna złożył parasol, potrząsnął nim i położył go obok krzesełka, zanim niepewnie zaczął mówić dalej.
– To oczywiście jedna z zalet bycia szefem, mogę przychodzić i wychodzić, kiedy mi pasuje, a dzisiaj sam nie wiem, dlaczego wyszedłem. Zrobiliśmy tak wiele takich kampanii, a ta wcale nie jest najostrzejsza, więc może to tylko ja teraz jestem taki wyczulony.
Zegar na wieży kościelnej wybił pełną godzinę. Mężczyzna podniósł się, rozprostował nogi, przykucnął przy grobie i usunął kilka mokrych liści, które przykleiły się do kamienia nagrobnego. Później delikatnie przesunął palcami po napisie, w przód i w tył, kilkakrotnie. Arne Christian Mørk. 1934–1979. Pedantycznie oczyszczając grób z najmniejszych nawet chwastów, których nie dojrzał ogrodnik, mówił dalej do zmarłego.
– Wczoraj miałem bardzo wzruszające pożegnanie z Perem, wiesz, z Perem Clausenem, tym woźnym, o którym ci opowiadałem. Jest fantastycznym gościem, będę za nim tęsknił. Najpierw zjedliśmy lunch, a potem obejrzeliśmy te fragmenty wideo, które zmontowałem. Bardzo mnie pochwalił, ale one rzeczywiście dobrze wyszły. Szczególnie jeden z minibusa jest świetny, mała szatańska perełka, która z pewnością wstrząśnie opinią publiczną i poruszy ducha narodu; może mieć decydujące znaczenie, tylko poczekaj i sam zobaczysz. To był pomysł Pera, żeby nad każdym siedzeniem zamontować ukrytą kamerę. Nie lada zadanie, ale okazało się warte zachodu. Poza tym rozmawialiśmy o wszystkim, nie tylko o nadchodzących tygodniach, zupełnie jakby przyszedł na niedzielną herbatkę. Trudno mi sobie wyobrazić, że już go nigdy nie zobaczę.
Drogą za cmentarzem przejechał samochód, porwane strzępki basów z jego radia na chwilę przerwały cmentarny spokój. Czekał, aż znów nastanie cisza.
– Gdy się żegnaliśmy, Per powiedział coś, o czym dużo myślałem. Do widzenia, gąbkojadzie. To były jego ostatnie słowa skierowane do mnie. Gąbkojad. Powiedział to z tym swoim charakterystycznym małym, krzywym uśmieszkiem. Nawiązywał oczywiście do tego, że jako dziecko jadłem gąbkę, bo myślałem, że ona wchłonie to, co we mnie brzydkie. Prawie zapomniałem, że mu o tym opowiedziałem. O tym, jak zdobywałem te małe kawałki gąbki ze wszystkich możliwych źródeł: z poduszek i siedzeń mebli, piłek gimnastycznych, z wkładki w moim kasku jeździeckim, tak, wyrywałem ją nawet z poduszeczek na ramiona z ubrań mamy. Mówiąc o tym, przypominam sobie jej smak, choć może nikt by nie podejrzewał, że gąbka w ogóle smakuje. Ale ma smak poczucia winy.
Potrząsnął głową, żeby przegonić własne myśli, i dodał z namysłem:
– Nieprzyjemnie jest to wspominać i… Tak, Per być może trafił w sedno. Ostatecznie chyba tym właśnie jestem: gąbkojadem.
Rozdział 5
Profesor doktor habilitowany, patolog sądowy i licencjonowany koroner Arthur Elvang był człowiekiem dość nieokrzesanym. Konrad Simonsen uzbroił się psychicznie, zdecydowany zachować spokój i nie pozwolić się zbić z tropu ostremu językowi profesora. Spotkali się przed salą gimnastyczną. Elvang czytał czasopismo, siedząc mniej więcej w tym samym miejscu co mała Turczynka około siedmiu godzin wcześniej; on także nie był skłonny oderwać się od lektury. Odłożył ją po nieskończenie długim czasie i czekał skoncentrowany, o czym świadczyły jego małe mrugające oczka schowane za okularami, z góry na dół taksujące Simonsena, jakby ich właściciel chciał z niego zdjąć miarę na garnitur.
– Pewnie już zgromadziłeś zapas tłuszczyku na zimę, Simonku. Przykra sprawa z tymi wakacjami. Gdzie byłeś? Na obozie dla dzieci z nadwagą?
Wyciągnął powykrzywianą reumatyzmem dłoń, a Simonsen, sądząc, że zechce podkreślić swoją impertynencję, pstrykając go w brzuch, cofnął się o krok.
– Nie złość się, złap mnie i pomóż mi wstać.
Simonsen ostrożnie pociągnął go do góry.
– Nie jestem zły. Córka ciągle komentuje moje gabaryty, już się przyzwyczaiłem, ale od wielu lat nikt mnie nie nazwał Simonkiem. Skończyło się, kiedy Kasper Planck odszedł na emeryturę.
Kasper Planck był poprzednikiem Simonsena na stanowisku szefa wydziału zabójstw.
– Patrz, jak ten czas leci. Powiedziałeś córce o cukrzycy?
Simonsen zamarł.
– Skąd, do diabła, wiesz…
Przerwał i powściągnął emocje. Talent diagnostyczny profesora był legendarny, ale teraz musiał zgadywać. Swoim wybuchem nieopatrznie potwierdził jego przypuszczenie. Pospiesznie zmienił temat.
– Można już wejść do sali?
– Tak, technicy wyszli przed kwadransem, ale nie zbliżaj się do tylnego wyjścia i łaźni. Chodzą słuchy, że dali ci wolną rękę. To prawda?
– Prawdopodobnie.
– Więc powinieneś ściągnąć Plancka, o ile nie ma sklerozy. Wzajemnie się inspirujecie. Poza tym on jest od ciebie zdolniejszy.
– Nie ma sklerozy. Wejdziemy?
– Tak, jasne. Tylko bez urazy, Simonku.
Pośrodku pomieszczenia wisiało pięciu nagich mężczyzn, każdy ze stryczkiem z grubego niebieskiego nylonowego sznura na szyi. Liny były umocowane na masywnych hakach do zawieszania huśtawek, wwierconych w sufit na wysokości około siedmiu metrów. Stopy trupów zwisały mniej więcej pół metra nad podłogą, a ciała rozmieszczono w co najmniej dwumetrowych odstępach, w ten sposób, że cztery zewnętrzne tworzyły kwadrat, którego boki były równoległe do ścian pomieszczenia. Wszystkim zwłokom brakowało dłoni, podczas gdy przedramiona były nietknięte od nadgarstka do łokcia. Twarze były porozrywane na strzępy tak, że niemal straciły ludzkie cechy; podobnie organy płciowe zwłok zostały usunięte lub zbezczeszczone. Śmierć i rany upodobniły mężczyzn do siebie, jakby ich fizyczne zróżnicowanie przestało istnieć. Simonsenowi nieobce było to zjawisko i wiedział, że po dłuższej chwili przyglądania się zmarłym ich indywidualne cechy powrócą.
– Piła motorowa?
Elvang potwierdził. To była jedna z jego zalet. Nie bał się przekazywać swoich bezpośrednich ocen – w przeciwieństwie do większości patologów, których znał Simonsen, a którzy nie ważyli się wypowiadać choćby o płci zwłok, zanim nie zostały prześwietlone. A lekarze piastujący urzędy byli nawet gorsi.
– Jeszcze za życia?
– Nie.
Ta odpowiedź przyniosła ulgę, ale sprawa była wystarczająco makabryczna i bez tego, choć – ku swojemu zdziwieniu – gdy zobaczył zwłoki, nie zareagował fizycznie. Może dlatego, że już wywietrzono, może dlatego, że miał dość dużo czasu, żeby się przygotować na ten widok, może dlatego, że był psychicznie skarlały i widział już w życiu więcej, niż trzeba. Kto wie, które z tych wyjaśnień było prawdziwe, a zresztą kogo to obchodziło? W każdym razie nie jego samego. Kontynuował powolny obchód dookoła wiszących.
Biorąc pod uwagę, że przy takich obrażeniach każdy z nich musiał silnie krwawić, nie było tu wiele krwi. Pod każdym ze zmarłych znajdowała się mała skrzepła plama średnicy piłeczki tenisowej. Szyje, górne części tułowi i uda również były nią pokryte, oprócz tego wyraźne plamy krwi widoczne były na ich włosach. Poza tym nie było innych jej śladów, ale słodkawy zapach był wyraźnie wyczuwalny, mieszał się z silniejszym odorem ekskrementów i płynów ustrojowych. Niska temperatura i trzy otwarte okna sprawiły jednak, że smród był do wytrzymania. Żółtawe, napęczniałe ciała skierowały jego myśli na obraz półtuszy zawieszonych na hakach rzeźniczych; pozbawione szacunku skojarzenie, którego, ku własnemu rozdrażnieniu, nie mógł się pozbyć.
Skupił uwagę na głowach mężczyzn, niespiesznie poruszając się między ciałami i oglądając każde z osobna. Cięcia wyglądały inaczej u każdej z osób, trzy z nich miały odcięte całe twarze – ostrze piły pociągnięto równolegle do tułowia, od czubka głowy do żuchwy tak, że mózg, zatoki szczękowe i gardło były obnażone; u pozostałych cięcia wykonano pod kątem i na krzyż – ostrze trzymane było prostopadle do twarzy. Dwóch z nich zachowało języki i część uzębienia. Jeden miał niemal nieuszkodzone oko.
Taką samą nonszalancję zdradzały obrażenia organów płciowych; dwóm mężczyznom usunięto zarówno penisy, jak i jądra, dwóm innym – tylko penisy. Jednego nacięto tak głęboko, że z ciała wypadł pęcherz, który zwisał teraz nad pachwiną, a zwłoki obok pozbawione były jedynie żołędzi. Mężczyzna wiszący pośrodku wypróżnił jelito, czarne odchody zastygły między pośladkami i poniżej, na udach, a kilka much plujek już tam dotarło. Cięcia przy stawach nadgarstka były natomiast czyste i precyzyjnie wykonane, Simonsen dostrzegł szpik w dwóch kościach przedramienia i zupełnie bezwiednie przypomniał sobie, że jedna z nich to ulna, a druga – radius. Ale nie pamiętał, która z nich to ta duża, a która mała.
Zaczął przegląd od początku i zrobił jeszcze jedną rundkę, szukając znaków szczególnych. Zgadywał, że mężczyźni byli w wieku od czterdziestu do siedemdziesięciu lat. Jeden z nich miał złoty kolczyk w lewym uchu i spłowiałego orła wytatuowanego na prawym barku, u dwóch stwierdzono blizny po operacjach wyrostka robaczkowego albo przepukliny. Jeden był łysy, a jego skóra była nienaturalnie ciemna, zapewne po wizytach w solarium. Zwłoki znajdujące się w tylnym lewym rogu miały długie, nieobcięte paznokcie u stóp, zaatakowane grzybicą i przypominające podpieczoną świńską skórę. W głębi prawego ucha tkwił ząb ze złotą plombą.
Ostatni obchód poświęcił na przestudiowanie lin zawieszonych z matematyczną precyzją, równolegle do ścian sali; gdy patrzył po przekątnej, na linię wzdłuż dwóch sznurów, z jednym okiem zamkniętym, nie widział ostatniego z nich. Tak samo było, gdy patrzyło się na skos i w poprzek. Ktoś zadał sobie bardzo dużo trudu, wkręcając haki w sufit.
Simonsen zakończył oględziny i podszedł do Elvanga, który najwyraźniej zainteresował się zwłokami jedynie przelotnie i teraz wyglądał na porządnie znudzonego.
– Pierwsze wrażenia?
Profesor nie zwlekał z odpowiedzią.
– Powieszeni tutaj, nieprzenoszeni. Środa albo czwartek, najprawdopodobniej Duńczycy. Ale nie pytaj, jak zawiśli ani dlaczego wszystko nie jest zalane krwią.
– Kiedy będziesz wiedział coś pewnego o czasie zgonu?
Starszy mężczyzna westchnął, nie miał już tyle energii i nie cieszyła go myśl o robocie w nadchodzący wieczór.
– Muszę wezwać wsparcie. Za stawkę jak za nadgodziny, którą ty zapłacisz.
– Oczywiście. Ściągnij, kogo chcesz.
– Zadzwoń do mnie po północy.
– Zadzwonię.
Simonsen miał jeszcze tylko jedno pytanie. Za to nieco kontrowersyjne. W dodatku wykraczało poza zawodowe kompetencje profesora, choć biorąc pod uwagę jego ogromne doświadczenie i nieprzeciętne zdolności, wydawało się stosowne.
– Terroryzm?
Minęła chwila, zanim Elvang zrozumiał sens pytania i wtedy gwałtownie zareagował. Machał rękoma wokół głowy jak jakiś histeryczny nastolatek, mówiąc jednostajnym, pełnym sarkazmu tonem:
– Buuu. Z szafy wychodzą strachy.
Simonsen zignorował jego dziwaczne zachowanie i chłodno zapytał:
– Jedenasty września, Bali, Biesłan, Madryt, Londyn. To też była paranoja, panie profesorze?
Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, potem starszy mężczyzna z rezygnacją machnął ręką.
– Jeżeli wyobrażasz sobie świętych wojowników z zakrzywionymi szablami i marzeniami o kalifacie, to ja nie widzę nic, co by na to wskazywało. Nie wiem zresztą, co by to miało być. Twoje pytanie jest nonsensowne.
– Może i tak, ale będą mi je zadawać przez resztę dnia.
Elvang nie odpowiedział. Spojrzał jeszcze raz na zwłoki i łagodnie pokręcił głową. Plamy wątrobowe na łysinie, potargane cienkie włosy i zapadnięta klatka piersiowa upodabniały go najbardziej do pisklaka.
– Byłem w Rwandzie w dziewięćdziesiątym piątym – powiedział po chwili.
– Myślałem, że nie latasz samolotem.
– Latam tylko do miejsc masowych mordów. Przez cztery miesiące jeździłem od jednego masowego grobu do drugiego. Było tam tak niewyobrażalnie wielu pomordowanych ludzi, że nie da się tego opisać, oglądałem takie zwyrodnialstwo i poniżanie, jakiego nie wyobraziłbyś sobie nawet w najgorszym koszmarze. Trudno opisać, jakie to było przerażające, ale nie to było najgorsze; najgorzej było po powrocie do domu odkryć, że nikogo to nie interesuje. Ofiary miały po prostu nieodpowiedni kolor skóry, żeby można było sprzedać news, a wskazywanie na tę masakrę trąciło złym smakiem, więc wybacz, jeśli mój stosunek do pojęcia „terroryzm” jest nieco cyniczny.
Simonsen poczuł pustkę.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Nie ma na to odpowiednich słów. Ale zdradź, skąd wiesz, że nie przepadam za lataniem?
– Tak słyszałem.
– Ale źródłem nie była chyba opowieść o tym, że hotelarze w stolicy pociągnęli za odpowiednie sznureczki, żeby odsunąć moment mojego odejścia na emeryturę, ponieważ mój strach przed lataniem sprawia, że międzynarodowe konferencje organizowane są w Kopenhadze?
Simonsen poczuł delikatne ciepło rozchodzące się po policzkach.
– Coś w tym rodzaju.
Otworzyły się drzwi na końcu sali gimnastycznej. Arne Pedersen, Hrabianka i Pauline Berg weszli do środka, chwilę później dołączył Poul Troulsen.
– Kretyn z ciebie, tylko pomyśleć, że kraj utrzymuje szefa kryminalnych, który wierzy w takie bzdury. To przerażające. Wstydź się i przynieś wiadro.
– Po co ci wiadro?
– Twoja nowa chyba jeszcze nie nauczyła się tłumić ludzkich odruchów.
Ostrzeżenie nadeszło za późno. Po sekundzie Berg zgięła się wpół i opróżniła żołądek na podłogę, nie korzystając z torebki foliowej, którą na wszelki wypadek trzymała w ręce. Pedersen spojrzał na swoje obryzgane buty i wyciągnął chusteczkę do nosa; była z naturalnego białego jedwabiu i sporo kosztowała. Zdążył unieść stopę, gdy Hrabianka chwyciła chusteczkę i podała Paulinie Berg, która spojrzała z wdzięcznością, zanim ponownie zwymiotowała.
Rozdział 6
Z sali gimnastycznej usunięto już zwłoki, wszystkie okna otwarto, a mimo to wchodząc, Pauline uznała, że unosi się w niej nieprzyjemny zapach. Pewnie było to tylko złudzenie; w każdym razie udało jej się opanować odruch wymiotny. Simonsen siedział na środku podłogi i przyglądał się sufitowi. Przypominał mnicha w świątyni, trudno było odgadnąć, co robi.
– Arne powiedział, że chcesz ze mną porozmawiać.
Sama usłyszała, że brzmi jak niepewny siebie studenciak. Zazwyczaj potrafiła zwrócić na siebie uwagę mężczyzn, którzy uważali, że jest piękna i utalentowana, ale jej szef stanowił wyjątek potwierdzający regułę, i pomijając to, że jego surowe spojrzenie od czasu do czasu wyrażało dezaprobatę dla jej stroju, niemal ją ignorował. W każdym razie w sferze osobistej. Podążając za jego gestem, usiadła obok.
– Widziałaś ciała?
– Tak, ten miły starszy lekarz później mnie oprowadził. Zapomniałam, jak się nazywa, ale podczas oględzin wyjaśniał i nie było już tak źle.
– Ten miły starszy lekarz to Elvang, a każdemu z nas zdarzyło się mieć nudności. Na pewno nie ty jedna dzisiaj zwymiotowałaś; z czasem stajemy się twardsi, sam nie wiem, czy to dobrze czy źle.
– Na pewno bardziej praktycznie.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale on nie odpowiedział i sytuacja wydała jej się dziwna. Czuła się niezręcznie, więc nerwowo zmieniła pozycję. Może zauważył jej niepokój albo czytał jej w myślach. W każdym razie powiedział:
– Jest powód, dla którego tu siedzimy, wrócę do tego później. Powiedz, jak zareagował woźny, gdy go znalazłaś.
– Tak naprawdę znalazł go opiekun psa, a raczej sam pies. W budzie ze sprzętem lekkoatletycznym, przy boiskach piłkarskich; twierdził, że dopiero co się obudził. Nie wiem… Nie ma zbyt wiele do powiedzenia, prawie nie zwracał na mnie uwagi, pominąwszy słowa, że powie mojemu wychowawcy o pelerynie. Arne był taki opiekuńczy…
– Tak, załapałem, miło ze strony Arnego. Co z woźnym?
– Droczył się ze mną, mówiąc o pelerynie, ale poza tym był bardzo uprzejmy. Odstawiliśmy go do Hrabianki. Bał się psa, któremu z tego powodu kazano zostać tam, gdzie był. W deszczu.
– Jakie zrobił na tobie wrażenie?
– Na pierwszy rzut oka wygląda na godnego pożałowania, zalatuje od niego piwem i przydałaby mu się kąpiel, z drugiej strony… jest także… trudno to opisać…
– Nie spiesz się, jestem cierpliwy.
Zastanawiała się, w tym czasie Simonsen zerkał na sufit.
– Nie siedzi w tym gównie po uszy, tego jestem pewna. I jest jakby… obecny.
– Obecny duchem?
– Tak, nie. Nie, nie w ten sposób obecny. Jakby cały czas wiedział, o co chodzi, mimo że jego odpowiedzi są zupełnie idiotyczne.
– Byłaś podczas przesłuchania?
– Tylko na początku. Przesłuchiwali go Troulsen z Hrabianką, dali mi do zrozumienia, że mam się nie odzywać, resztę doczytałam. Taśmę wysłano do HS i po niecałej godzinie mieliśmy stenogram. Naprawdę mamy wsparcie, nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego.
Simonsen zauważył, że zamiast „Komenda Główna” powiedziała „HS”, to było coś nowego w jej ustach. HS – Head Square, tak mówiło się w wydziale zabójstw.
– Ja też nie. Byłaś tam tylko na początku?
– Tak, potem mnie odesłali, żebym znalazła jakiś telewizor i obejrzała twoją konferencję prasową.
– Żeby sprawdzić, czy się nie zbłaźniłem?
– To przecież nie był mój pomysł.
Przez chwilę się wahała, po czym ostrożnie dodała:
– Twierdzili, że to nie jest twoja najmocniejsza strona, całe te kontakty medialne.
– Aha, tak twierdzili. A ty co powiesz? Zbłaźniłem się czy nie?
Mimo że trudno jej było właściwie odczytać jego zachowanie, zaryzykowała niemal całkowitą szczerość.
– Nie, wcale tak nie uważam. Przecież prawie nic nie powiedziałeś, głównie inni mówili, ale ty chyba nie przepadasz za tą platynową blondyną z „Dziennika”.
– To Anni Staal, poboczne ogniwo w historii ludzkości, ale osobiście nie mam nic przeciwko niej, oprócz tego, że powinno się ją wygnać z kraju. Aż tak to było widać?
– Nie, nie sądzę. Tylko jeśli się ciebie zna.
– Tak jak ty?
Przestraszony studenciak wrócił nagle ze zdwojoną siłą. Ale wpadł tylko z krótką wizytą, bo Simonsen złagodził swoje słowa, ojcowsko klepiąc ją po kolanie.
– Koniec tego tematu. Powiedz, jak się czułaś, gdy Per Clausen drwił z twojego wieku.
Pauline była zdezorientowana.
– Jak się czułam?
– Tak, jak się czułaś.
– Czy to ważne?
– Może tak, może nie. Spróbuj odpowiedzieć.
Przymknęła oczy, chcąc przywołać ten moment w pamięci, i dlatego nie zauważyła, jak jej szef z uznaniem skinął głową.
– Nie miał na myśli nic złego. Patrzył na mnie niemal przyjacielsko. Nie był obleśny ani nic takiego, rozumiesz, o co mi chodzi.
– Rozumiem. Co jeszcze?
– Ten jedyny raz naprawdę mnie dostrzegł. Dokuczał mi, ale w sympatyczny sposób, jakby mu na mnie zależało.
– Polubiłaś go?
Zamknęła oczy.
– Tak, chyba tak. Powiesz, dlaczego o to pytasz?
– Później, później. Ile ty właściwie masz lat?
– Dwadzieścia osiem.
– Okej, dziękuję. A teraz mój sufit, dobra jesteś z geometrii?
– Ani dobra, ani zła, nie jestem geniuszką matematyczną.
– To nie jest konieczne. Jeśli przyjrzysz się dziurom po śrubach, którymi wkręcone były haki do lin, to zobaczysz, że rozmieszczono je diabelnie precyzyjnie. Zarówno w stosunku do środka sali, jak i względem siebie. Przez chwilę się nad tym zastanawiałem i wykombinowałem, że można to odnieść do długości i szerokości płyt sufitowych. To nie takie łatwe, ale też nie jakoś szczególnie skomplikowane, jak już się na to wpadnie. Nie potrzeba miarki; sznurek, ołówek i kciuk przyłożony w odpowiednim miejscu załatwiają sprawę. Tak byłoby prościej i o wiele dokładniej.
– Kumam. Tak z grubsza.
– Szczegóły nie są ważne. Wiesz, jak wyglądają linie przecinania się dwóch okręgów?
– Tak, są łukowate.
– Właśnie, a z właściwości łuków i ich położenia można wydedukować, gdzie znajdują się środki tych dwóch okręgów.
Nagle Pauline pojęła jego wywód. Tak jej się przynajmniej wydawało.
– Kciuk. Masz na myśli odcisk palca?
– Niestety nie. Technicy sprawdzili i nic tam nie ma. Chcę po prostu wiedzieć, czy ten, kto zamontował haki, zrobił to tak, jak ja bym zrobił. Mówisz, że jesteś silna i gibka, tak?
W odpowiedzi stanęła przy jednej z drabinek, podciągnęła nogawki spodni i bez wysiłku podniosła wyprostowaną nogę tak, że jej stopa spoczęła na wysokości głowy.
– To przekonująca odpowiedź. Sporty walki? Gimnastyka?
– Balet. Chcesz zobaczyć piruet?
– Kiedy indziej. Nie wiedziałem, że tańczysz.
– Mama miała wobec mnie wielkie plany. Miałam zostać solistką w Balecie Królewskim, co najmniej. Dzięki Bogu odrzucono mnie na jednym z egzaminów wstępnych, miałam za słabe podbicie, więc mama skoncentrowała się na mojej młodszej siostrze, a ja mogłam tańczyć raczej dla przyjemności niż z obowiązku.
Słowa popłynęły potokiem; taniec był wielką pasją Berg. Zazwyczaj podczas pracy nie znajdowała się w centrum uwagi, a częścią zespołu Simonsena stała się wyłącznie dzięki swojemu wiekowi, a nie umiejętnościom. Miała dać świeże spojrzenie. Przyjemnie było opowiadać szefowi o sobie, aż dostrzegła jego nieobecny wyraz twarzy i zrozumiała, że wybrała niewłaściwy moment na zwierzanie się ze swojej biografii. Mimo to monolog wpłynął na nią rozluźniająco.
– Od dłuższej chwili nie słuchasz, co mówię, prawda?
Tak właśnie było. Simonsen przebywał we własnym świecie, daleko od estetyki ciała i choreografii symfonicznej. Usiłował wyobrazić sobie, co mogło kogoś skłonić do okaleczenia pięciu ludzi piłą motorową i zawieszenia ich nagich ciał w szkole – ze wszystkich możliwych miejsc właśnie w takim. Nienawiść, szaleństwo, zwyrodnialstwo, idealizm? – żadna z tych możliwości nie pasowała, każda z nich w najlepszym razie tylko częściowo.
Musiała powtórzyć pytanie, zanim odpowiedział.
– Nie słuchasz?
– Piąte przez dziesiąte, ale nie bierz tego do siebie. Gdy wszystko wróci do normy, chętnie zobaczę, jak tańczysz, i cię posłucham. Poświęcę ci całą moją uwagę, obiecuję.
Wskazał na sufit.
– Musimy się tam dostać i sprawdzić te dwa zewnętrze otwory.
Jasne było, że mówiąc „my”, miał na myśli ją.
– Chcesz wiedzieć, czy są przy nich łukowate linie i w którą stronę te łuki biegną, że tak powiem?
– Dokładnie tak, jak ci opisałem. Tyle że szkolne rusztowanie wywieziono do badań, a technicy używali podnośnika, usuwając ciała. I niestety go zabrali.
– Co masz na myśli? Jestem gibka, ale dawno nie latałam, wyszłam z wprawy.
Jej bezpośredniość nie była poprzedzona namysłem. Na szczęście Simonsen się zaśmiał.
– Pewnie tak. Więc może… skorzystamy z lin.
Wyciągnęli liny. Pauline Berg bacznie się im przyjrzała i pomyślała, że miał rację. Jeśli zaprawić całość odpowiednią dawką pogardy dla śmierci, cały ten plan wydawał się możliwy do zrealizowania.
– Ale nie możemy spaść.
– Ależ tak, możemy, musimy tylko trafić w to. – Wskazał na wielki niebieski materac, oparty o ścianę sali. – To rozkaz.
Ściągnęła buty i skarpetki, a on z pewnym trudem przyciągnął materac w odpowiednie miejsce. Uznała, że zrobiło się niemal przytulnie.
– Muszę zdjąć spodnie, są za śliskie do wspinaczki.
– Niekoniecznie. Idź do przebieralni i znajdź jakieś porzucone szorty.
– A jeśli nie będą mi pasować do bluzki?
– Dalej, zmykaj. Nie mamy na to całego dnia, a ty już zmarnowałaś mnóstwo mojego czasu swoimi baletowymi dyrdymałami.
Pobiegła. Radosna jak poranek.
Rozdział 7
Stig Åge Thorsen siedział w kabinie traktora i na próżno usiłował zapanować nad myślami. Przed dwoma dniami wrócił z wakacji, z dwunastodniowego rejsu po greckich wyspach. Wyjazd skończył się katastrofą, co nie dawało mu spokoju, jakkolwiek bardzo starał się to wyprzeć z pamięci. Niechciane skrawki wspomnień, nad którymi nie panował, atakowały go. Smutno powiódł wzrokiem po jesiennym lesie, schodzącym po pagórkach do brzegu jeziora – był zielony, brązowy i czerwonozłoty, zasnuty mgłą. Dzień był szary, a nad jeziorem wisiały nabrzmiałe deszczem chmury; nie wiało i było chłodnawo. Jego myśli znów melancholijnie popłynęły w stronę rejsu, przestał z nimi walczyć. W Grecji jesień była ciepła, a pierwsze doby – spokojne…
Zajmował się sobą, z przyjemnością wsłuchiwał się w miarowe, głuche odgłosy silnika i całe godziny spędzał przy relingu, wypatrując wiosek rybackich, które przesuwały się wzdłuż wybrzeża – były jasne i pastelowe, a przy tym jakby senne. Jedzenie było obce, ale smaczne. Zrobili błąd w jego nazwisku. Stig Åge Thorsen stał się Thorem Ågem Stigsenem, co spowodowało problemy w restauracji. Wyjaśnił nieporozumienie, ale następnego dnia o tym zapomniano i musiał wszystko odkręcać od nowa. Knossos było sporym przeżyciem, tam spotkał Maję, piegowatą i skorą do śmiechu. Jej rude włosy powiewały na wietrze, gdy przechadzała się po pokładzie; śmiała się, rzucając chleb mewom, które kłębiły się wokół niej jak wrzaskliwa hałastra. Uśmiechnęła się do niego i to nie było dobre. Później wyjaśnił jej zjawisko świecenia morza i wskazał konstelacje gwiazd. Maja pochodziła z Randers, znowu się zaśmiała, a on się trochę odsunął.
Statek dotarł do Samos, gdzie przewodniczka opowiedziała o greckich matematykach. O Pitagorasie, Euklidesie i Archimedesie, którzy potrafili unieść kulę ziemską za pomocą dźwigni. Rysowała patykiem po ziemi, a wokół niej skupiła się grupa zainteresowanych. Nie miał zaufania do tej zasady, ponieważ gdy dźwignia wysunęła się z małych dłoni, klatka piersiowa ojca została zgnieciona pod ciężarem samochodu, ale nie wspomniał o tym. Za to zapytał, czy Archimedes wiedział, że Ziemia jest okrągła. Przewodniczka zmazała rysunek i od tej chwili nie był mile widziany. Nawet Maja była na niego zła.
Kąpali się na plaży w pobliżu Salonik, a potem leżeli w piasku, pozwalając słońcu, by osuszyło ich ciała. Byli sami i po raz pierwszy ostrożnie jej dotknął, pogładził ją po głowie. Wsunął palce w jej mokre loki i połączyli się w długiej pieszczocie jego dłoni przesuwającej się przez jej włosy. I stało się to, co się musiało stać, Maja westchnęła z zadowoleniem, a on usłyszał stękanie swojej matki. Nagle poczuł włosy swojej matki, potem jej białe ramiona, poczuł słony smak jej policzków, jej skórę. Poczuł zapach jej łona.
Wypowiedział słowa, okropne słowa, nie chcąc tego.
Maja wstała i ubrała się, a on bezskutecznie usiłował się wytłumaczyć. Mówił o krainie pluszowych misiów, w której misiowa mama płakała, ponieważ misiowy tata był spłukany i zniknął, o łzach misiowej mamy, za które winę ponosił mały misiaczek, o misiaczku, który musiał scałować łzy misiowej mamy, o misiaczku, który musiał pocieszać misiową mamę, i o nocy, która trwała potwornie długo.
Maja odeszła.
On też sobie poszedł. Ubrany tylko w kąpielówki, najszybciej, jak to było możliwe, opuścił plażę. Wędrował bez celu opustoszałymi lokalnymi drogami, które skrzyły się w słońcu i wiły się wciśnięte w krajobraz, aż już dłużej nie mógł. Jego stopy były czerwone i napuchnięte. Zerwał cierń z jakiegoś krzewu i przebił pęcherze. Złagodziło to ból, ale tylko ten zewnętrzny. Wewnątrz niego ciągle tysiąc oczu patrzyło wstecz – każde w inną noc; oczy, które chciał przekłuć jak baloniki, jedno po drugim, ale tu cierń nie pomagał. Nic nie pomagało. Siedział na jakimś poboczu, w nieznanym kraju, poniżony za swoją butę – za ulotną wiarę w to, że sam może kierować własnym życiem. Towarzyszył temu śpiew cykad i śmiech gór w oddali.
Krakanie kruka przetoczyło się z lasu na pole i sprowadziło go z powrotem do teraźniejszości. Thorsena przeszył dreszcz: kto wie, jakie nieszczęścia zwiastował ten ptak? Potem skoncentrował się na pracy. Miał podtrzymać ognisko, które na jego polu rozpalił Drzewołaz, podczas gdy on był na wakacjach. Przykrywało minibusa, którego nigdy nie widział. Z wprawą ustawił przyczepkę równolegle do wykopanego dołu, dzięki czemu mógł wrzucać worki z węglem i bierwiona bezpośrednio w ogień.
Kompresor się zatrzymał, mężczyzna dolał benzyny i znów go odpalił. Pod dołem wykopali kanały powietrzne, teraz dochodził przez nie tlen, a płomienie buchały pod niebo. Następnie przerzucił zawartość przyczepki nad krawędzią wykopu. Ogień się wzmógł, a on zaczął się pocić. Kalkulacja Pera Clausena przewidywała prawie dwa tysiące dwieście stopni, żelazo topi się przy tysiącu pięciuset, stal przy tysiącu osiemset, więc gdy policja odkryje to miejsce, niewiele znajdzie. Ale jedną rzeczą była kalkulacja, a inną rzeczywistość: tę lekcję przerobił skutecznie w dalekim kraju.
Rozdział 8
Konrad Simonsen czuł skrajne zmęczenie. Dni, które zdawały się nie mieć końca, były prawdziwą udręką, a z wiekiem coraz trudniej przychodziło mu zachowanie koncentracji, gdy godziny pracy nieprzyzwoicie się wydłużały. To właśnie od niego oczekiwano oglądu całości, czy też ogarniania głównych linii; jednak od czasu do czasu czuł, że sytuacja jest nazbyt zagmatwana, do czego sam przed sobą nie chciał się przyznać. Za to nieproporcjonalnie dużo energii zabierało mu stwarzanie pozorów; udawanie, że wszystko jest precyzyjnie zaplanowane; udawanie, że doskonale wie, co ma nastąpić w ciągu kolejnej godziny; tak, nawet udawanie, że pamięta, co powiedział przed godziną. Ta gra sprawiła, że był drażliwy i mówił krótko i zwięźle. Prawda była taka, że tęsknił za swoim miękkim fotelem, dobrą książką i może kilkoma kanapkami z pomidorem przed snem. Nagle uświadomił sobie, że nie zrobił zakupów i że raczej już nie zdąży. Powstrzymał ziewnięcie i skoncentrował się na siedzącym naprzeciwko niego mężczyźnie.
Na pierwszy rzut oka Per Clausen wyglądał nędznie – sprany kombinezon założony na brudny sweter i jedna szelka związana kawałkiem stalowego drutu. Jego skołtunione włosy w kolorze ciemny blond były krótko ścięte; bardzo potrzebowały choć odrobiny szamponu. Twarz znaczyły ostre rysy i wystające kości policzkowe; skóra była żółtawa i zmęczona. Ale Simonsen napatrzył się w swoim czasie na wystarczająco wiele ludzkich upadków i dlatego przyznał rację Berg, że degrengolada tego człowieka była względna, bo jego zęby były wyszczotkowane, podkoszulek czysty – choć zafarbowany na jasnoróżowo po niewprawnym praniu, a paznokcie miał dopiero co obcięte. Do tego spokojnym wzrokiem patrzył Simonsenowi prosto w oczy. Bez agresji, ale też bez strachu.
– Nazywam się Konrad Simonsen, kieruję śledztwem w sprawie tych pięciu wisielców, których dzisiejszego ranka znaleziono w sali gimnastycznej. Aspirantkę Berg poznał pan już wcześniej.
Wskazał dłonią na Pauline Berg siedzącą na końcu stołu. Mężczyźni nie przerwali kontaktu wzrokowego.
– Pozwoli pan, że zacznę od czegoś pozytywnego: cieszę się, że znalazł pan dla nas czas. Dziś już trzeci raz pana niepokoimy.
– Nie szkodzi. Ładnie pan to ujął, panie nadinspektorze wydziału zabójstw.
– Tak zupełnie na marginesie mam się dowiedzieć, że zna pan mój stopień. Panie Clausen…
Mężczyzna mu przerwał.
– Per. Proszę mi mówić Per. Tak będzie lepiej.
– W porządku. Per, jestem zbyt zmęczony, żeby zawracać sobie głowę drobiazgami, a ty i tak dostarczyłeś mi większych zmartwień. Poza tym ta rozmowa będzie przebiegała inaczej niż poprzednie, na przykład odpuścimy sobie magnetofon, co z pewnością zauważyłeś. Tym razem raczej ja będę mówił. Dokładnie przestudiowałem przebieg twoich dotychczasowych spotkań z nami i chcę ci powiedzieć, jakie wyciągnąłem wnioski. Poza tym chciałbym cię poznać.
– Jak sobie życzysz. Twój cyrk, twoje małpy.