Wszystko ma swoją cenę - Lotte Hammer & Søren Hammer - ebook + audiobook

Wszystko ma swoją cenę ebook i audiobook

Lotte Hammer & Søren Hammer

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kanclerz Niemiec oraz duńska minister do spraw środowiska odwiedzają zatokę Disko, u zachodnich wybrzeży Grenlandii. Trzeba w końcu stawić czoła zjawisku globalnego ocieplenia. Gdy podczas wizyty zostają odkryte zwłoki młodej dziewczyny pogrzebanej w lodowcu, sprawy zaczynają się komplikować.

Na miejsce zostaje wezwany inspektor Konrad Simonsen, ponieważ sposób dokonania morderstwa przypomina inną sprawę, którą zajmował się przed laty. Czy to oznacza, że wtedy popełnił błąd i że seryjny morderca nadal pozostaje na wolności? Wszystko na to wskazuje, bo ostatecznie uznany wtedy za winnego mężczyzna popełnił samobójstwo.

„Wszystko ma swoją cenę” to drugi tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 34 min

Oceny
4,3 (36 ocen)
18
13
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aleksandra_Malek

Dobrze spędzony czas

Rutynę kurtuazyjnej wizyty polityków i dziennikarzy na Grenlandii przerywa odkrycie zwłok młodej dziewczyny pogrzebane w lodowcu. Na miejsce zostaje wezwany Konrad Simonsen,gdyż ułożenie ciała i wygląd zmarłej łudząco przypominają inną sprawę, którą przed laty zajmował się komisarz. Wtedy wszystkie ślady wskazywały na ojca ofiary. Czyżby policja popełniła błąd? Z Grenlandii przenosimy do Kopenhagi gdzie mierzymy się z nieubłaganie mijającym czasem i presją społeczeństwa gdyż tajemnicze morderstwa wciąż mają miejsce. Nie zapominajmy o odnalezieniu zwłok dziewczyn uznanych dotychczas za zaginione. Bez ciała nie ma procesu. Bardzo mi się spodobał opis pracy funkcjonariuszy ,ze wszystkimi problemami ,niedoskonałościami . Przedstawienie śledczych nie kryształowych na plus. Po trudach odnalezienia mordercy ich praca nie zostaje uznana za zakończoną,zostają oni postawieni w sytuacji z której ciężko wybrnąć: z jednej strony wypuszczenie go na wolność i śledzenie aby móc dotrzeć do ciał z ...
00
grazyna2525

Całkiem niezła

Nie wiem dlaczego nie porywa seria być może kolejny odcinek to zmieni. Dobrze się słucha audiobook.
00
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Wysłuchałem z ciekawością. Polecam.
00
elakoza

Dobrze spędzony czas

Mocno rozwinięty wątek prywatnego życia Simonsena bardzo mi odpowiada.
00
Magusha

Nie oderwiesz się od lektury

ciężkie wybory moralne i poczucie odpowiedzialności. A do tego ciekawa fabuła
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Al­ting har sin pris

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Elż­bieta Frąt­czak-No­wotny

Co­py­ri­ght © Lotte Ham­mer Ja­kob­sen, Søren Ham­mer Ja­cob­sen, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Mał­go­rzata Po­ździk

Ko­rekta: Zu­zanna Sza­ta­nik i San­dra Trela

ISBN 978-87-0235-163-7

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pro­log

Wszystko ma swoją cenę.

Być może cena za setki lat gra­bież­czej po­li­tyki wo­bec przy­rody miała zo­stać za­pła­cona wła­śnie tu, w za­toce Di­sko, u za­chod­nich wy­brzeży Gren­lan­dii. To nie­wielka cząstka tego, za co kie­dyś z pew­no­ścią przyj­dzie nam wszyst­kim za­pła­cić, po­my­ślała pani kanc­lerz Nie­miec, pa­trząc na fiord.

Duń­ska mi­ni­ster do spraw śro­do­wi­ska mi­mo­wol­nie po­dą­żyła wzro­kiem za jej spoj­rze­niem, po­dob­nie jak dzien­ni­karz prze­pro­wa­dza­jący z nimi wy­wiad. Wi­dok za­pie­rał dech. Bryły lodu róż­nej wiel­ko­ści ko­ły­sały się le­ni­wie na zim­nej nie­bie­skiej wo­dzie, a nad nimi wzno­sił się lo­do­wiec, po­strzę­piony biały mur, który od­bi­jał pro­mie­nie słońca i zmu­szał wi­dzów do mru­że­nia oczu. Od czasu do czasu z głę­bo­kim po­mru­kiem, roz­cho­dzą­cym się echem w ca­łej za­toce, od­ry­wała się od niego ko­lejna góra lo­dowa.

Po dłuż­szej chwili dzien­ni­karz od­chrząk­nął. Nie otrzy­mał od­po­wie­dzi na swoje ostat­nie py­ta­nie i pró­bo­wał dys­kret­nie po­wró­cić do te­matu roz­mowy. Pani kanc­lerz naj­wy­raź­niej nie za­mie­rzała od­po­wia­dać, skie­ro­wał więc to samo py­ta­nie, lekko tylko zmie­nione, do duń­skiej mi­ni­ster, tym ra­zem po an­giel­sku.

– Dla­czego trzeba je­chać aż na Gren­lan­dię, żeby zro­zu­mieć zja­wi­sko glo­bal­nego ocie­ple­nia? Czego mogą się tu na­uczyć świa­towi przy­wódcy, a czego nie mo­gli się do­wie­dzieć u sie­bie?

Pani mi­ni­ster uśmiech­nęła się uprzej­mie i za­my­śliła. Do­brze wie­działa, że okre­śle­nie „świa­towi przy­wódcy” nie od­nosi się do niej, tylko do jej go­ścia. Było to oczy­wi­ste, acz­kol­wiek sam te­mat był draż­liwy. Do­sko­nale znała wszyst­kie ar­gu­menty. Po tym, jak kilka mie­sięcy temu przy­je­chała tu z grupą ame­ry­kań­skich se­na­to­rów, duń­ska prasa oskar­żyła ją o upra­wia­nie tu­ry­styki kli­ma­tycz­nej. I wła­ści­wie były to słuszne za­rzuty, bo pani kanc­lerz by­naj­mniej nie mu­siała po­ko­ny­wać czte­rech ty­sięcy ki­lo­me­trów z Ber­lina do Ilu­lis­sat, by się prze­ko­nać, że lą­do­lód rze­czy­wi­ście top­nieje. Każdy mógł to zo­ba­czyć, wy­star­czyło po­rów­nać zdję­cia sa­te­li­tarne bie­guna pół­noc­nego sprzed dzie­się­ciu lat z obec­nymi. Bie­guna po­łu­dnio­wego zresztą też. Istotne były kroki, które na­le­żało po­czy­nić, żeby od­wró­cić ten pro­ces albo – pa­trząc na sprawę bar­dziej re­ali­stycz­nie – przy­naj­mniej ogra­ni­czyć szkody. Na to jed­nak ani lo­do­wiec, ani sa­te­lita nie da­wały od­po­wie­dzi.

Pani kanc­lerz od­wró­ciła głowę i przy­glą­dała się jej z fi­glar­nym uśmiesz­kiem, naj­wy­raź­niej rów­nie cie­kawa od­po­wie­dzi jak dzien­ni­karz. W gło­wie mi­ni­ster za­świ­tała nieco pa­ra­no­iczna myśl, że Niemcy, pani kanc­lerz i dzien­ni­karz z góry się umó­wili i pro­wa­dzą te­raz ro­dzaj gry. Po­czuła falę go­rąca, roz­pięła kurtkę. Miała uczu­cie, jakby stała przed ko­mi­sją eg­za­mi­na­cyjną. Ko­bieta, która była jej go­ściem, poza tym że re­pre­zen­to­wała kraj li­czący osiem­dzie­siąt trzy mi­liony oby­wa­teli, miała także dok­to­rat z che­mii kwan­to­wej.

Za­mek kurtki się za­ciął, zy­skała kilka do­dat­ko­wych se­kund na roz­wa­że­nie od­po­wie­dzi. W końcu stwier­dziła zgod­nie z prawdą:

– Ni­czego.

– Dla­czego więc tu je­ste­śmy?

Przez mo­ment za­sta­na­wiała się, czy opo­wie­dzieć dzien­ni­ka­rzowi o czte­rech ty­sią­cach gren­landz­kich my­śli­wych, któ­rych pod­sta­wowe źró­dło utrzy­ma­nia zo­stało znisz­czone z po­wodu wzro­stu śred­niej rocz­nej tem­pe­ra­tury, dwu­krot­nie więk­szego niż w ja­kim­kol­wiek in­nym miej­scu na świe­cie. Uznała jed­nak, że byłby to błąd. Kon­fe­ren­cja kli­ma­tyczna miała cha­rak­ter glo­balny, w tym kon­tek­ście jej wy­po­wiedź mo­głaby zo­stać błęd­nie od­czy­tana. Po­wie­działa więc po pro­stu:

– Po­nie­waż po­li­tycy też są ludźmi, a ta­kich kra­jo­bra­zów ła­two się nie za­po­mina.

Dzien­ni­karz wy­da­wał się z nią zga­dzać, na twa­rzy pani kanc­lerz po­ja­wił się sze­roki uśmiech, oboje wy­glą­dali na za­do­wo­lo­nych z jej od­po­wie­dzi. Może to nieco roz­luźni sztywny na­strój i umoż­liwi po­ważną dys­ku­sję na te­maty po­li­tyczne z ko­bietą, która wła­śnie ru­szyła w stronę cze­ka­ją­cego w po­go­to­wiu śmi­głowca. Gdyby zgo­dziła się uczest­ni­czyć w szczy­cie kli­ma­tycz­nym, który za dwa lata miał się od­być w Ko­pen­ha­dze, z pew­no­ścią przy­słu­ży­łoby się to spra­wie. Do tej pory jed­nak pani kanc­lerz ogra­ni­czała się do po­dzi­wia­nia wi­do­ków, oka­zu­jąc znacz­nie mniej­sze za­in­te­re­so­wa­nie kwe­stiami po­li­tycz­nymi. Naj­wię­cej roz­ma­wiała z to­wa­rzy­szą­cym jej gla­cjo­lo­giem, zaś duń­ska mi­ni­ster je­dy­nie z rzadka miała moż­li­wość przed­sta­wie­nia swo­jego punktu wi­dze­nia.

Na­dzieja na po­waż­niej­szą roz­mowę oka­zała się płonna, bo także w śmi­głowcu pani kanc­lerz wo­lała roz­ma­wiać z to­wa­rzy­szą­cym jej na­ukow­cem. Do­pil­no­wała, żeby za­jął miej­sce obok niej, i wkrótce oboje po­grą­żyli się w na­uko­wych dy­wa­ga­cjach, któ­rych Dunka, ze swoją szkolną zna­jo­mo­ścią nie­miec­kiego, nie była w sta­nie śle­dzić. Po­czuła się zmę­czona. Mu­siała uszczyp­nąć się w rękę, żeby nie za­snąć. Na ze­wnątrz jak okiem się­gnąć cią­gnął się lą­do­lód, a sie­dzący obok niej urzęd­nik drze­mał. Od czasu do czasu wy­da­wał z sie­bie ci­che jęki. Za­sta­na­wiała się, czy go nie szturch­nąć, ale od­rzu­ciła ten po­mysł. Wy­jęła z torby cza­so­pi­smo i za­częła je od nie­chce­nia prze­glą­dać, po chwili jed­nak po­czuła, że i ją mo­rzy sen.

Go­dzinę póź­niej pani mi­ni­ster zo­stała bru­tal­nie wy­rwana z drzemki. Gla­cjo­log krzy­czał i gwał­tow­nie ge­sty­ku­lo­wał. Pani kanc­lerz wstała i ener­gicz­nie wska­zy­wała na coś za oknem, po czym na­ka­zała pi­lo­towi śmi­głowca za­wró­cić. Po chwili pi­lot po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie.

Roz­dział 1

In­spek­tor Kon­rad Si­mon­sen, szef po­li­cji kry­mi­nal­nej, mru­żył oczy, pa­trząc na wi­szące ni­sko nad dłu­gim ho­ry­zon­tem słońce po­larne. W dali, tam, gdzie niebo i śnieg zle­wały się w jedno, świat mie­nił się pa­ste­lową zie­le­nią i błę­ki­tem, jakby przy­roda chciała nas za­pew­nić, że gdzieś da­leko ist­nieją te­reny bar­dziej przy­ja­zne lu­dziom niż te tu­taj. Co za miej­sce, żeby do­ko­nać ży­wota. Nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, jak można było ko­goś tu­taj za­bić. Pró­bo­wał ode­pchnąć od sie­bie tę myśl. Była nie­mą­dra. Jakby to miało ja­kieś zna­cze­nie. Przez chwilę ob­ser­wo­wał swój długi cień. Gdy wy­cią­gał rękę, kon­tur się­gał nie­mal do nie­wiel­kich szcze­lin w lo­dzie. W końcu jed­nak zmę­czyło go to. Po­now­nie zer­k­nął na za­mglone słońce, od któ­rego nie biło cie­pło, lecz ema­no­wał chłód, i po­czuł ukłu­cie cze­goś przy­krego. Słońce po­winno wscho­dzić i za­cho­dzić, a nie wę­dro­wać mo­no­ton­nie po nie­bie, spra­wia­jąc, że dzień i noc zle­wają się w jedno. Otwo­rzył sze­roko oczy i od­wró­cił się w stronę, z któ­rej wiał wiatr, po­dej­mu­jąc da­remną próbę po­ko­na­nia zmę­cze­nia. Ostat­niej doby spał nie wię­cej niż trzy go­dziny i ciężko mu było uwie­rzyć, że roz­po­czął się już ko­lejny dzień. Po­tarł twarz dło­nią i przez chwilę roz­ko­szo­wał się ciem­no­ścią. Za­sta­na­wiał się, czy ta ko­bieta w ostat­nich chwi­lach ży­cia my­ślała o wio­sen­nych kwia­tach, o cie­płych piasz­czy­stych pla­żach czy może o tań­cach wo­kół ogni­ska na Świę­tego Jana. Uznał, że pew­nie nie, ale na­dal trudno mu było po­go­dzić się z tym, że umarła tu, po­środku tej lo­do­wej pustki, gdzie świat wy­da­wał się zbyt duży, gdzie tak na­prawdę nie było miej­sca dla ży­wych istot. W ja­kiś spo­sób jej za­bójca ugo­dził ją w dwój­na­sób.

Spoj­rzał na ze­ga­rek i stwier­dził, że jest wpół do ósmej czasu duń­skiego. Nie po­tra­fił oce­nić, jak to się ma do czasu gren­landz­kiego. Stłu­mił ziew­nię­cie i na­gle po­czuł się wy­koń­czony. Rano za­po­mniał wziąć pi­gułki, czy ra­czej – bo prze­cież nie miało sensu sa­memu się okła­my­wać – po raz ko­lejny za­po­mniał je wziąć, i te­raz cier­piał. Co­raz bar­dziej drę­czyła go chęć wy­pa­le­nia za­ka­za­nego pa­pie­rosa, je­śli nie ca­łego, to choć po­łówki, żeby przy­naj­mniej na chwilę od­go­nić od sie­bie zmę­cze­nie. Od­ru­chowo po­kle­pał się po klatce pier­sio­wej, upew­nia­jąc się, że pa­pie­rosy są na swoim miej­scu, w we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki. W ostat­niej chwili po­sta­no­wił wy­trzy­mać do­dat­kowe kilka mi­nut, żeby jesz­cze przez mo­ment cie­szyć się sa­tys­fak­cją. Przed ro­kiem, a może już przed dwoma laty, stwier­dzono u niego cu­krzycę. Cho­roba, przy nie­ma­łym udziale pro­ble­mów, z któ­rymi się zma­gał na co dzień, zmu­siła go do zmiany stylu ży­cia, a przy­naj­mniej do pod­ję­cia ta­kiej próby. Na­gle dziwny lęk spra­wił, że po­now­nie spoj­rzał na ze­ga­rek. Zo­ba­czył to samo, co przed chwilą, ale nie­wiele mu to dało. Od­wró­cił się do swo­jego gren­landz­kiego ko­legi.

– Wie pan, która jest go­dzina?

Po­li­cjant rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na słońce i po­wie­dział krótko:

– Tro­chę po trze­ciej.

Był czło­wie­kiem, który nie wy­po­wiada słów bez po­trzeby, co nie uła­twiało ocze­ki­wa­nia. Na­zy­wał się Trond Egede i to było wła­ści­wie wszystko, co Si­mon­sen o nim wie­dział. Za­sta­na­wiał się, czy nie wsiąść z po­wro­tem do ka­biny sa­mo­lotu i nie zdrzem­nąć się przez mo­ment w ocze­ki­wa­niu, aż tech­nicy skoń­czą pracę. Twarde i nie­wy­godne sie­dze­nia, które prze­kli­nał całą drogę z Nuuk, wy­dały mu się na­gle nie­zwy­kle ku­szące. Tro­chę snu było lep­sze od cał­ko­wi­tego jego braku, poza tym wy­sta­wał tu bez sensu ze swoim mil­czą­cym ko­legą i przy­glą­dał się czte­rem oso­bom, które z tego po­wodu nie pra­co­wały ani wol­niej, ani szyb­ciej. Ale może w ten spo­sób urazi swego to­wa­rzy­sza, a nie miał wąt­pli­wo­ści, że do­bra i bez­pro­ble­mowa współ­praca z po­li­cją w Nuuk bę­dzie w naj­bliż­szej przy­szło­ści bar­dzo ważna. Mógł też mach­nąć ręką na re­gu­la­min i po pro­stu do­łą­czyć do pra­cu­ją­cych tech­ni­ków. Wła­ści­wie nie ist­niało nie­bez­pie­czeń­stwo znisz­cze­nia ja­kichś śla­dów. Z dru­giej strony ry­zy­ko­wał, że tech­nicy mu po­dzię­kują, co nie tylko by­łoby upo­ka­rza­jące, ale też świad­czy­łoby o braku pro­fe­sjo­na­li­zmu z jego strony. Tak więc mógł zro­bić tylko jedno – był to wnio­sek ja­sny, acz­kol­wiek dość przy­gnę­bia­jący: mu­siał po­zo­stać na swoim miej­scu.

Z braku in­nego za­ję­cia po­sta­no­wił na­wią­zać roz­mowę.

– Jak to moż­liwe, że pa­trząc na słońce, po­tra­fił pan stwier­dzić, że jest trze­cia? Nie bar­dzo ro­zu­miem, we­dług czego można się tu orien­to­wać, skoro jak okiem się­gnąć wszę­dzie jest pła­sko.

Po­li­cjant z pew­nym tru­dem zdjął jedną rę­ka­wiczkę, pod­wi­nął rę­kaw kurtki i zer­k­nął na ze­ga­rek. Po­now­nie wło­żył rę­ka­wiczkę i do­piero wtedy po­wie­dział:

– Jest trzy­na­ście mi­nut po trze­ciej.

– Miał pan więc ra­cję.

– Tak.

– Je­dy­nie na pod­sta­wie ob­ser­wa­cji słońca? Beż żad­nych punk­tów od­nie­sie­nia?

– Tak.

Si­mon­sen pod­dał się i sku­pił na prze­sta­wie­niu ze­garka. Przy­naj­mniej przez mo­ment miał ja­kieś za­ję­cie. Na­gle do­pa­dły go wąt­pli­wo­ści i ro­zej­rzał się do­okoła z pew­nym scep­ty­cy­zmem, nie­po­kój go nie opusz­czał.

– To zna­czy trze­ciej po po­łu­dniu, tak?

Sta­rał się mó­wić spo­koj­nie, z opa­no­wa­niem, ale sam sły­szał lęk w swoim gło­sie. Gren­land­czyk od­wró­cił się i za­czął mu się przy­glą­dać.

– Tak, po po­łu­dniu – od­po­wie­dział w końcu. – Po­gu­bił się pan w cza­sie?

– Nie po­dej­rze­wa­łem, że może mi się to przy­tra­fić. Ale rze­czy­wi­ście, przez chwilę mia­łem ta­kie uczu­cie.

– To bywa nie­przy­jemne.

Si­mon­sen po­ki­wał głową i od­prę­żył się. Się­gnął po pa­pie­rosy, nie miał już żad­nych skru­pu­łów, za­pa­lił, za­cią­ga­jąc się z lu­bo­ścią, po czym do­łą­czył do ci­szy, która znów za­pa­dła. Kiedy skoń­czył pa­lić, schy­lił się, do­kład­nie zga­sił peta o lo­dową kra­wędź i scho­wał go do kie­szeni. Gren­land­czyk ob­ser­wo­wał go z za­in­te­re­so­wa­niem. In­spek­tor zde­cy­do­wał się po­now­nie na­wią­zać roz­mowę.

– Czę­sto pan tu przy­cho­dzi? – spy­tał.

Twarz męż­czy­zny zmarsz­czyła się w uśmie­chu, czy­niąc go po­dob­nym do trolla.

– Pana part­ner też mnie o to py­tał. Ma na imię Arne. Na­zwi­ska nie pa­mię­tam.

Wska­zał głową w stronę sa­mo­lotu.

– Arne Pe­der­sen. Na­zywa się Arne Pe­der­sen.

– Ra­cja. W każ­dym ra­zie on także uznał, że pewno czę­sto wy­bie­ram się na prze­chadzkę na lo­do­wiec. Taki spa­ce­rek, czte­ry­sta ki­lo­me­trów w jedną stronę, a po­tem po­wrót do domu, szyb­kim kro­kiem, z czer­wo­nymi po­licz­kami.

Iro­nia w jego gło­sie była zde­cy­do­wa­nie po­godna, nie zło­śliwa.

– Ro­zu­miem. Ni­gdy wcze­śniej pan tu nie był.

– To nie do końca prawda, bo by­łem tu wczo­raj, ale wcze­śniej rze­czy­wi­ście nie. Zresztą dla­czego miał­bym tu przy­jeż­dżać?

Obaj po­ki­wali gło­wami. Mi­jały ko­lejne se­kundy, Si­mon­sen bał się, że roz­mowa za­raz zga­śnie, gdy na­gle męż­czy­zna znów się ode­zwał:

– Pe­der­sen ostrze­gał, że pew­nie nie bę­dzie pan chciał roz­ma­wiać o spra­wie, za­nim nie zo­ba­czy pan ofiary. Po­do­bno ma pan taką za­sadę.

– Za­sadę to za dużo po­wie­dziane. Ale rze­czy­wi­ście na ogół wolę za­cze­kać, je­śli oczy­wi­ście nie ma pan nic prze­ciwko temu. Jest jed­nak kilka in­nych rze­czy, o któ­rych mo­gli­by­śmy po­roz­ma­wiać. Nie jest prze­cież ta­jem­nicą, że dość na­gle zo­sta­łem włą­czony w tę sprawę.

Męż­czy­zna się ro­ze­śmiał.

– Ow­szem, sły­sza­łem. Pe­der­sen mó­wił mi, że był pan w dro­dze na wa­ka­cje, gdzieś na po­łu­dnie. A wy­lą­do­wał pan tu­taj.

Znów się ro­ze­śmiał.

Si­mon­sen po­my­ślał, że co­raz bar­dziej go lubi.

– Dzięki, że mi pan przy­po­mniał, że wła­śnie był­bym w dro­dze do Punta Cana na Do­mi­ni­ka­nie, je­śli pa­mięta pan jesz­cze coś z geo­gra­fii. Le­żał­bym so­bie te­raz i od­po­czy­wał pod palmą z moją przy­ja­ciółką, cze­ka­jąc na przy­by­cie po­czci­wego Le­gend of the Seas, na­le­żą­cego do Royal Ca­rib­bean Cru­ise Line. Ach, nie chcę o tym my­śleć.

– Nie musi mi pan dzię­ko­wać, to dro­biazg.

– Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, nikt jesz­cze nie zna­lazł czasu, żeby mi po­wie­dzieć, co się tu wczo­raj wy­da­rzyło. A może po pro­stu żadna z osób, z któ­rymi roz­ma­wia­łem, tego nie wie? Czy to prawda, że ofiarę zna­la­zła nie­miecka kanc­lerz?

– Nie do końca, ale pra­wie. Pierw­szy za­uwa­żył ciało gla­cjo­log, spe­cja­li­sta od lo­dow­ców. To on wska­zał je pani kanc­lerz.

– Był pan na po­kła­dzie tego sa­mo­lotu?

– Nie, ale znam całą hi­sto­rię od na­ocz­nego świadka. A tak przy oka­zji to był śmi­gło­wiec, a mó­wiąc ści­śle, trzy śmi­głowce, trzy wiel­kie Si­kor­sky S-61 z Air Gre­en­land, te ogromne, le­gen­darne ma­szyny, na­zy­wane też Sea King.

Si­mon­sen nie miał po­ję­cia, o czym męż­czy­zna mówi, ale grzecz­ność na­ka­zy­wała mu skwi­to­wać jego wy­wód ja­kąś od­po­wie­dzią.

– Rze­czy­wi­ście ro­bią wra­że­nie.

– Też tak uwa­żam. No więc je­den śmi­gło­wiec za­brał na po­kład pa­nią kanc­lerz, duń­ską mi­ni­ster śro­do­wi­ska i ich naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków, dru­gim le­ciała ochrona i niż­szy rangą nie­miecki per­so­nel szta­bowy, a trzeci za­jęli dzien­ni­ka­rze. Pierw­szy le­ciał śmi­gło­wiec z pa­nią kanc­lerz na po­kła­dzie. Trasa wio­dła przez lo­do­wiec, od Ilu­lis­sat nad za­toką Di­sko do Nuuk, skąd to­wa­rzy­stwo miało wra­cać rej­so­wymi sa­mo­lo­tami, jedni do Ko­pen­hagi, dru­dzy do Ber­lina. Pani kanc­lerz na­le­gała, żeby do­trzeć do po­łowy lo­dowca, co być może wy­ni­kło z nie­po­ro­zu­mie­nia. Ktoś jej po­do­bno po­wie­dział, że wła­śnie tam naj­le­piej można za­ob­ser­wo­wać pro­ces top­nie­nia lo­dowca. Tak czy ina­czej kanc­lerz wy­ra­ziła ta­kie ży­cze­nie i nikt się temu nie sprze­ci­wił.

– Co tam jest do zo­ba­cze­nia?

– Nic szcze­gól­nego. Je­śli wi­działo się roz­topy, któ­rych jest mnó­stwo w oko­li­cach lo­dowca Ilu­lis­sat, czyli za­le­d­wie po paru mi­nu­tach lotu, to nie ma sensu oglą­dać ko­lej­nych stu. Poza tym w głębi lądu jest ich mniej. Na­prawdę nie bar­dzo jest co oglą­dać.

– To fa­scy­nu­jący kra­jo­braz, acz­kol­wiek rze­czy­wi­ście nieco mo­no­tonny – od­po­wie­dział Si­mon­sen dy­plo­ma­tycz­nie.

– No cóż, można to tak ująć. W każ­dym ra­zie pani kanc­lerz uznała, że lot był sza­le­nie in­te­re­su­jący, po­dob­nego zda­nia był oczy­wi­ście gla­cjo­log. Pod­czas ca­łego lotu sie­dział koło niej i coś jej opo­wia­dał. Zdaje się, że ku nie­za­do­wo­le­niu pani mi­ni­ster.

– Która nie chciała oglą­dać lo­dowca?

– Chyba wo­la­łaby roz­ma­wiać o po­li­tyce. To­wa­rzy­szyło jej dwóch po­li­ty­ków z na­szego rządu. Roz­ma­wia­łem z jed­nym z nich, po­do­bno tro­chę się pod­śmie­wali z ca­łej tej sy­tu­acji. Nikt się nie spo­dzie­wał, że pani kanc­lerz do tego stop­nia wej­dzie w rolę pil­nej stu­dentki. Nie­dawno go­ściła tu de­le­ga­cja ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych, mi­ni­ster do spraw śro­do­wi­ska, se­na­to­ro­wie i tak da­lej. Przy­je­chali w tej sa­mej spra­wie, ale za­cho­wy­wali się zde­cy­do­wa­nie ina­czej. Ame­ry­ka­nie uznali, że wy­brali się na wy­cieczkę, je­den z nich spy­tał na­wet, czy nie mógłby za­po­lo­wać na rena. Być może żar­to­wał, ale miej­scowi dzien­ni­ka­rze bar­dzo się obu­rzyli. Sam lo­do­wiec oczy­wi­ście nie­wiele ich in­te­re­so­wał.

Si­mon­sen po­sta­no­wił wró­cić do te­matu.

– Ale pani kanc­lerz była za­in­te­re­so­wana?

– Tak jak już mó­wi­łem. Śmi­gło­wiec le­ciał na moż­li­wie naj­niż­szej bez­piecz­nej wy­so­ko­ści, poza tym wszy­scy byli wy­po­sa­żeni w lor­netki. Po pół­go­dzi­nie lotu wszy­scy, z wy­jąt­kiem gla­cjo­loga i pani kanc­lerz, odło­żyli je na bok. Duń­czycy drze­mali, a Niemcy pil­nie pi­sali coś na lap­to­pach, jak do­nosi moje źró­dło. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się.

– Wy­gląda mi to na do­sko­nały po­dział pracy – wtrą­cił Si­mon­sen. – Co było po­tem?

– Przez go­dzinę nie działo się nic. Nie wiem do­kład­nie, jaką pręd­kość roz­wija śmi­gło­wiec, ale po­dej­rze­wam, że do­tar­cie na miej­sce rze­czy­wi­ście mo­gło za­jąć im około go­dziny. Pani kanc­lerz słu­chała wy­kładu, reszta zaj­mo­wała się swo­imi spra­wami. Na­gle pani kanc­lerz i to­wa­rzy­szący jej gla­cjo­log za­częli coś wo­łać, zdaje się, że bez ładu i składu. Byli wzbu­rzeni, co zro­zu­miałe, bo oka­zało się, że zo­ba­czyli ciało. Po krót­kiej dys­ku­sji pi­lot za­wró­cił śmi­gło­wiec i przy­byli tu, gdzie te­raz sto­imy.

– Wy­lą­do­wali?

– Nie, przez kilka mi­nut wi­sieli w po­wie­trzu, pod­czas gdy pi­lot prze­ka­zy­wał cen­trali współ­rzędne. Na szczę­ście zna­lazł się ktoś trzeźwo my­ślący, kto miał dość roz­sądku, żeby przez ra­dio na­ka­zać pi­lo­towi śmi­głowca z dzien­ni­ka­rzami na po­kła­dzie za­wró­cić, za­nim ze­brani na po­kła­dzie przed­sta­wi­ciele świa­to­wej prasy zdążą zro­bić ja­kie­kol­wiek zdję­cia, słusz­nie ro­zu­mu­jąc, że ta­jem­ni­cze mor­der­stwo mo­głoby przy­ćmić te­ma­tykę kli­ma­tyczną. To na pewno bar­dziej no­śny te­mat niż glo­balne ocie­ple­nie. Nie­stety nie do końca udało się temu za­po­biec. Po wy­lą­do­wa­niu w Nuuk sprawa szybko wy­cie­kła, po­dob­nie jak kilka zdjęć zro­bio­nych z po­kładu śmi­głowca z ochroną. Stąd dzi­siej­sze ty­tuły. „Bild-Ze­itung” pi­sze o pani kanc­lerz za­ba­wia­ją­cej się w Sher­locka Hol­mesa, a „Ti­mes” na pierw­szej stro­nie za­mie­ścił ar­ty­kuł opi­su­jący, jak zna­la­zła ona ciało za­mor­do­wa­nej dziew­czyny. To tylko dwa przy­kłady, które za­pa­mię­ta­łem. CNN wczo­raj wie­czo­rem w spe­cjal­nym wy­da­niu po­in­for­mo­wało o tym zda­rze­niu. Mam mó­wić da­lej?

– Nie, dzię­kuję, star­czy aż nadto.

– Pań­ski part­ner miał ra­cję. Znów za­po­mnia­łem jego na­zwi­ska, nie mam pa­mięci ani do imion, ani do na­zwisk. Tak czy ina­czej stwier­dził, że nie bę­dzie pan za­chwy­cony. Nie lubi pan dzien­ni­ka­rzy?

– Ze spo­łeczno-teo­re­tycz­nego punktu wi­dze­nia lu­bię. Nie prze­pa­dam tylko za dzien­ni­ka­rzami śled­czymi.

– Ale to wła­śnie dzięki pra­sie stał się pan sławny.

– Sławny? Bzdura. Nie je­stem sławny.

– No to znany.

– Nie je­stem ani sławny, ani na­wet znany, pro­szę mi wie­rzyć.

In­spek­tor tup­nął lekko nogą w śnieg, jakby dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów, po­śli­zgnął się i nie­wiele bra­ko­wało, a byłby się prze­wró­cił.

– Skoro pan tak mówi… Ale w ja­kiś spo­sób mu­siał pan pod­paść Niem­com, skoro nie­miecka kanc­lerz uznała, że na­leży ścią­gnąć pana do tej lo­dówki, za­miast po­zwo­lić panu na wy­grze­wa­nie się w pro­mie­niach ka­ra­ib­skiego słońca.

– Nie je­stem pe­wien, czy chcę tego słu­chać.

– Jak pan so­bie ży­czy. Ce­le­bryci za­wsze mają ra­cję.

Męż­czy­zna wy­raź­nie się z nim draż­nił, ale Si­mon­sen nie od­bie­rał jego żar­tów jako zło­śli­wych. Może dla­tego, że Gren­land­czyk wy­da­wał się przy­jaź­nie na­sta­wiony i pro­mie­nio­wał po­godą du­cha. Poza tym jego słowa mile po­łech­tały in­spek­tora, który po­czuł wręcz nie­jaką dumę.

– Niech pan nie opo­wiada ta­kich rze­czy.

Znów za­pa­dło mil­cze­nie. Si­mon­sen sta­rał się nie pa­trzeć na gren­landz­kiego ko­legę, świa­dom, że ten śmieje się od ucha do ucha. Sły­szał, jak chi­cho­cze, ale po­sta­no­wił za­dać mu ko­lejne py­ta­nie.

– Ro­zu­miem, że miał pan już oka­zję obej­rzeć ciało?

– Tak, wczo­raj, jak już mó­wi­łem. Mu­sie­li­śmy się upew­nić, z czym mamy do czy­nie­nia. Ale nie po­dej­mo­wa­li­śmy żad­nych dzia­łań, po pro­stu obej­rze­li­śmy ofiarę i ogro­dzi­li­śmy te­ren. – Męż­czy­zna ski­nął głową w stronę tech­ni­ków, wska­zu­jąc na wbite w lód pa­liki i tra­dy­cyjną czer­wono-białą pla­sti­kową ta­śmę, two­rzącą nie­re­gu­larne koło wo­kół ciała. – Za­jęło im to pół go­dziny. Lód jest tu bar­dzo twardy, oso­bi­ście uwa­żam to za cał­ko­wi­cie zby­teczne, ale skoro do­sta­łem taki roz­kaz.

– To Gren­landka?

Twarz męż­czy­zny spo­waż­niała, we­so­łość znik­nęła. Spy­tał su­rowo:

– Dla­czego pan o to pyta? Czy to ma ja­kieś zna­cze­nie?

– Żad­nego z punktu wi­dze­nia wagi prze­stęp­stwa, ale bar­dzo duże, je­śli cho­dzi o ju­rys­dyk­cję i tryb po­stę­po­wa­nia. Poza tym gdyby był to ktoś miej­scowy, po­cho­dzący z ob­cego mi śro­do­wi­ska, to nie bar­dzo wiem, jak w ta­kiej sy­tu­acji mógł­bym po­móc.

– Nie jest Gren­landką, to Dunka. A je­śli cho­dzi o ju­rys­dyk­cję, to pro­szę się nie przej­mo­wać. Pan pro­wa­dzi do­cho­dze­nie, co do tego wszyst­kie strony są zgodne.

– Wszyst­kie strony? Mia­łem wra­że­nie, że są tylko dwie.

– Trzy. Strony są trzy, ale tak jak po­wie­dzia­łem, nie ma żad­nej róż­nicy zdań.

– Trze­cia to Ame­ry­ka­nie?

– My­śla­łem, że za­czeka pan, aż zo­ba­czy ciało?

– Co przy odro­bi­nie szczę­ścia po­winno wkrótce na­stą­pić. Mam wra­że­nie, że tech­nicy za­koń­czyli już pierw­szy etap prac.

Si­mon­sen po­now­nie się­gnął po pa­pie­rosy, wła­ści­wie zro­bił to mi­mo­wol­nie. Do­szedł do wnio­sku, że tak na­prawdę żył i po­stę­po­wał tak jak za­wsze, tyle że od czasu do czasu gnę­biły go wy­rzuty su­mie­nia, co na pewno nie słu­żyło jego zdro­wiu. Po chwili jed­nak scho­wał paczkę do kie­szeni. Wkrótce po­tem po­de­szła do nich ko­bieta z ekipy tech­nicz­nej. Była to Dunka, po­ru­szała się tro­chę nie­zdar­nie, do­kład­nie uwa­ża­jąc, gdzie stąpa, jakby na­dep­nię­cie na stary ślad stopy w śniegu za­pew­niło jej wy­graną w so­bot­nim lo­so­wa­niu lotto. In­spek­tor jej nie znał.

– Nie­długo koń­czymy. Je­śli Pe­der­sen chce być przy tym obecny, pora za­cząć go bu­dzić. I pro­szę uwa­żać, tam jest bar­dzo śli­sko.

Wska­zała głową w stronę miej­sca zbrodni. Egede ski­nął uprzej­mie, jakby chciał za­pew­nić, że bę­dzie szedł ostroż­nie. Si­mon­sen zaś po­my­ślał, że wszę­dzie tu jest śli­sko, i zi­gno­ro­wał jej ostrze­że­nie.

Roz­dział 2

Ko­bieta sie­działa, a ra­czej klę­czała w lo­do­wej niecce jak w wan­nie. Była pra­wie naga, miała na so­bie tylko majtki i ko­szulkę, ro­ze­rwaną z przodu tak, że wi­dać było jej na­gie piersi. Jej nogi były w kost­kach spę­tane ta­śmą kle­jącą, a nad­garstki w ten sam spo­sób przy­mo­co­wane do ud. Roz­pusz­czone dłu­gie czarne włosy się­gały do po­łowy ple­ców. Na głowę miała na­cią­gniętą fo­liową torbę, za­wią­zaną na szyi na su­peł. Przez prze­zro­czy­stą fo­lię wi­dać było gro­te­skowo czer­wone usta ko­biety i jej sze­roko otwarte oczy, świad­czące o tym, że śmierć by­naj­mniej nie przy­szła na­gle. Ofiara była dość atle­tycz­nej po­stury, mo­gła mieć naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat. Po obu stro­nach jej zim­nego grobu cie­kły nie­wiel­kie stru­myki wody, ko­lana i stopy ko­biety na­dal były uwię­zione w lo­dzie. Nieco z pra­wej le­żało ubra­nie: spodnie, wia­trówka i czapka z mi­ster­nym wzo­rem, zro­biona na dru­tach z wełny w od­cie­niach błę­kitu, fio­letu i zie­leni. Si­mon­sen po­czuł, że robi mu się nie­do­brze.

Trzej męż­czyźni nie spie­szyli się. Pe­der­sen i Si­mon­sen cho­dzili po­woli do­okoła, przy­glą­da­jąc się ko­bie­cie, któ­rej twarz znaj­do­wała się mniej wię­cej na po­zio­mie ich stóp. Gren­landzki funk­cjo­na­riusz stał w miej­scu. Można było od­nieść wra­że­nie, że ża­den z męż­czyzn nie pali się, by prze­rwać ci­szę, nie chcąc prze­szka­dzać in­nym. Z ekipy po­li­cyj­nych tech­ni­ków zo­stała je­dy­nie ko­bieta, pod­czas gdy jej trzej ko­le­dzy wró­cili na po­kład sa­mo­lotu, by się ogrzać. Ko­bieta stała w pew­nej od­le­gło­ści od funk­cjo­na­riu­szy i wy­raź­nie mar­zła. W końcu znie­cier­pli­wiona spy­tała:

– Czy jest coś, w czym mo­gła­bym po­móc? Bo je­śli nie, to za­nim za­czniemy ją wy­do­by­wać, pójdę do sa­mo­lotu na­pić się kawy.

Py­ta­nie było skie­ro­wane przede wszyst­kim do Si­mon­sena. Po­nie­waż jed­nak on w tym mo­men­cie spra­wiał wra­że­nie wy­raź­nie nie­obec­nego, Pe­der­sen uznał, że musi coś po­wie­dzieć.

– Ten grób, w któ­rym ona leży, to na­tu­ralne wgłę­bie­nie w lo­dowcu?

– We­dług mo­jego gren­landz­kiego ko­legi nie.

– To zna­czy, że ktoś wy­ciął go w lo­dzie?

– We­dług mo­jego gren­landz­kiego ko­legi tak wła­śnie było.

– Dla­czego grób za­czął się to­pić?

Ko­bieta się za­wa­hała.

– Nie wiem. Może to sku­tek glo­bal­nego ocie­ple­nia.

– Ale dla­czego wła­śnie tu­taj, w tym miej­scu?

Roz­ło­żyła ręce i wzru­szyła ra­mio­nami. Na py­ta­nie Pe­der­sena od­po­wie­dział Egede.

– W oko­licy w wielu miej­scach wy­stę­pują roz­topy, po­wsta­jące w wy­niku top­nie­nia lo­dowca, cho­ciaż rze­czy­wi­ście nie tu­taj. Prawdę mó­wiąc, na tym ob­sza­rze lo­do­wiec wy­daje się na­wet grub­szy niż przy brzegu. Nie ma spe­cjal­nego wy­ja­śnie­nia, dla­czego jej ciało zo­sta­wiono w tym miej­scu, to za­pewne przy­pa­dek. Je­śli zaś cho­dzi o kwe­stię, czy grób sta­nowi na­tu­ralne za­głę­bie­nie czy nie, to gren­landzki ko­lega wa­szej współ­pra­cow­niczki ma ra­cję. Tak się bo­wiem składa, że jest on także moim ko­legą i nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że wie, co mówi.

Ko­bieta po­ki­wała głową.

– Tak jest.

Si­mon­sen ode­słał ją na po­kład sa­mo­lotu, igno­ru­jąc zdzi­wione spoj­rze­nie Pe­der­sena.

– Dla­czego jej prze­rwa­łeś, Si­mon? Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, poza tym mia­łem jesz­cze kilka py­tań.

Po­nie­waż szef nie ra­czył mu od­po­wie­dzieć, Pe­der­sen po­sta­no­wił po­szu­kać od­po­wie­dzi na swoje py­ta­nia gdzie in­dziej. Za­czął się przy­glą­dać zwło­kom.

– Pa­skudna sprawa. Nie mam po­ję­cia, jak to wszystko się skoń­czy, a tym bar­dziej od czego za­cząć. Już to, jak ona tu tra­fiła, prze­kra­cza moją wy­ob­raź­nię. Kil­ka­set ki­lo­me­trów do naj­bliż­szej osady, w sa­mym środku ni­czego, jak to się mówi. Kla­syczny przy­kład za­mknię­tego po­koju, tylko na opak. To zna­czy za­miast za­mknię­tego po­koju mamy aż nadto otwar­tej prze­strzeni.

– Wiem, kim ona jest i jak się tu zna­la­zła.

Pe­der­sen od­wró­cił się i zdzwiony spoj­rzał na Ege­dego.

– I do­piero te­raz pan to mówi?

– Są­dzi­łem, że nie chce­cie żad­nych in­for­ma­cji, za­nim sami jej nie obej­rzy­cie.

– To za­sada mo­jego szefa. Oso­bi­ście za­wsze wolę jak naj­szyb­ciej po­znać wszyst­kie fakty. Więc pro­szę nam opo­wie­dzieć.

Si­mon­sen uniósł rękę.

– Za chwilę, po­trze­buję jesz­cze tro­chę czasu.

Pe­der­sen na­wet nie pró­bo­wał ukryć za­wodu. Spoj­rzał za­fra­so­wany na szefa.

– Coś się stało?

– Po­wie­dzia­łem, że po­trze­buję jesz­cze mi­nuty. Czy tak trudno to zro­zu­mieć?

Więk­szość lu­dzi w tym mo­men­cie wy­co­fa­łaby się, ale nie Pe­der­sen. Zi­gno­ro­wał ton szefa i po­wie­dział sta­now­czo:

– Nie, to nie jest trudne do po­ję­cia. Po­dob­nie jak moje py­ta­nie, czy coś się stało. Stało się coś?

Si­mon­sen mu­siał wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że albo Hra­bianka, albo jego córka Anna Mia, a może obie za jego ple­cami roz­ma­wiały o jego zdro­wiu. Hra­bianka na­le­żała do jego naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków. Tak na­prawdę na­zy­wała się Na­tha­lie von Ro­sen, ale wszy­scy mó­wili na nią Hra­bianka. Wszy­scy, z wy­jąt­kiem jego córki, która uparła się uży­wać jej wła­ści­wego imie­nia i na­zwi­ska. Nie­wy­klu­czone też, że Hra­bianka była w nim za­ko­chana, choć nie był tego do końca pe­wien, czy ra­czej żadne z nich nie miało tej pew­no­ści.

Wła­ści­wie nie po­winno go dzi­wić, że naj­bliżsi zde­cy­do­wali się po­in­for­mo­wać współ­pra­cow­ni­ków o sta­nie zdro­wia ich szefa. Pod­czas ostat­nich wi­zyt le­karz ra­czej nie try­skał opty­mi­zmem. A już na pewno nie pod­czas wi­zyty w ze­szłym ty­go­dniu.

Po­sta­no­wił się wy­tłu­ma­czyć:

– Rze­czy­wi­ście nie naj­le­piej się czuję, ale nie de­ner­wuj się. To aku­rat nie ma nic wspól­nego z moim zdro­wiem.

Od­wró­cił się i już chciał odejść, ale le­d­wie zro­bił krok, Pe­der­sen za­gro­dził mu drogę i za­czął mu się przy­glą­dać. Stali tak chwilę, która Si­mon­se­nowi wy­dała się wiecz­no­ścią. W końcu Pe­der­sen prze­pu­ścił szefa.

Kiedy Si­mon­sen uznał wresz­cie, że skoń­czył, gren­landzki funk­cjo­na­riusz wy­cią­gnął no­tes z we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki i zdjął jedną rę­ka­wiczkę, by móc prze­rzu­cać kartki.

– Na­zywa się Ma­ry­ann Ny­ga­ard. Była pie­lę­gniarką i pra­co­wała w zli­kwi­do­wa­nej już ba­zie ame­ry­kań­skiej w Søn­dre Strøm­fjord, gdzie zo­stała za­trud­niona za po­śred­nic­twem duń­skiej firmy Gre­en­land Con­trac­tors, spe­cja­li­zu­ją­cej się w za­trud­nia­niu Duń­czy­ków do pracy w ame­ry­kań­skich ba­zach woj­sko­wych na Gren­lan­dii. O ile wiem, ist­nieje umowa rzą­dowa mię­dzy Da­nią a Sta­nami Zjed­no­czo­nymi, zgod­nie z którą per­so­nel cy­wilny w ba­zach w Thule i Søn­dre Strøm­fjord ma być duń­ski. Ale mogę się my­lić, może są ja­kieś wy­jątki, które nie są mi znane. Tak czy ina­czej Ma­ry­ann Ny­ga­ard pra­co­wała w ba­zie jako pie­lę­gniarka od stycz­nia ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego dru­giego roku do mo­mentu za­gi­nię­cia, czyli do trzy­na­stego wrze­śnia osiem­dzie­sią­tego trze­ciego.

Si­mon­sen prze­rwał wy­wód swo­jego gren­landz­kiego ko­legi py­ta­niem:

– W osiem­dzie­sią­tym trze­cim roku? Czy to zna­czy, że ona leży tu od dwu­dzie­stu pię­ciu lat?

Wy­glą­dało na to, że szef już się po­zbie­rał, ale Pe­der­sen, który w końcu znał go naj­le­piej, czuł, że nie wszystko jest tak, jak po­winno. Naj­wy­raź­niej coś mu jed­nak do­le­gało.

Gren­landzki funk­cjo­na­riusz cią­gnął da­lej spo­koj­nie:

– Zga­dza się. I gdyby nie zmiana kli­matu, pew­nie mo­głaby tu tkwić jesz­cze kilka ty­sięcy lat, aż kie­dyś wpa­dłaby do mo­rza z ka­wał­kiem góry lo­do­wej.

– Wie pan, w ja­kim była wieku? – py­tał da­lej Si­mon­sen.

– Miała dwa­dzie­ścia trzy lata, kiedy za­gi­nęła, ale to wszystko, co o niej wiem. Roz­ma­wia­łem z puł­kow­ni­kiem, głów­no­do­wo­dzą­cym bazy lot­ni­czej w Thule, któ­rego zresztą znam i z któ­rym wie­lo­krot­nie współ­pra­co­wa­łem. Obie­cał, że po­stara się jak naj­szyb­ciej zdo­być wię­cej in­for­ma­cji, a zwy­kle do­trzy­muje słowa. To zna­czy, jak naj­szyb­ciej, bio­rąc pod uwagę osła­wioną już biu­ro­kra­cję w ame­ry­kań­skich si­łach zbroj­nych. Nie­które sprawy po­tra­fią się cią­gnąć la­tami, ale w tym przy­padku nic na to nie wska­zuje.

– O ile ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze nie są za­mie­szani w sprawę.

– Zga­dza się, ale nie są­dzę, żeby tak było.

Roz­mowę prze­rwał Pe­der­sen:

– Jak da­leko było stąd do bazy w Søn­dre Strøm­fjord?

– Jak da­leko jest. Baza na­dal ist­nieje, tylko Ame­ry­ka­nie znik­nęli. Mniej wię­cej trzy­sta ki­lo­me­trów na po­łu­dniowy za­chód.

– Więc jak ona się tu zna­la­zła?

– Za­raz po­wiem, ale może naj­pierw obej­rzy­cie parę jej zdjęć?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, męż­czy­zna wy­jął z no­tesu ar­kusz for­matu A4.

– Puł­kow­nik przy­słał mi je w nocy z Thule, nie wiem, czy ścią­gnął je ze Sta­nów, czy może po­cho­dzą z jego pry­wat­nego ar­chi­wum. Prze­cho­wy­wali je, by umoż­li­wić iden­ty­fi­ka­cję, gdyby kie­dy­kol­wiek zo­stała zna­le­ziona. To stan­dar­dowa pro­ce­dura w przy­padku za­gi­nię­cia.

– Czę­sto się tu zda­rza, że lu­dzie zni­kają? – po raz ko­lejny prze­rwał mu Pe­der­sen.

– Nie­stety nie jest to nic nie­zwy­kłego, szcze­gól­nie zimą. Gren­lan­dia to duży kraj. Nie na­leży się zbyt­nio od­da­lać, bo zda­rza się, że czło­wiek za­czyna błą­dzić, a nie za­wsze można li­czyć na od­na­le­zie­nie.

Męż­czyźni sta­nęli bli­żej sie­bie i za­częli oglą­dać zdję­cia. Pierw­szy był por­tret. Zdję­cie przed­sta­wiało twarz mi­łej, uśmiech­nię­tej mło­dej ko­biety, ob­raz miał nie­wiele wspól­nego ze znie­kształ­coną cier­pie­niem twa­rzą w pla­sti­ko­wej fo­lii. Je­dy­nie dłu­gie czarne włosy wy­glą­dały tak samo. Na­stępne zdję­cie wy­ko­nano la­tem. Ko­bieta z dumą pre­zen­to­wała w rę­kach pstrąga. Poza miała być żar­tem, bo pstrąg był ra­czej nie­wielki i spo­koj­nie można było chwy­cić go jedną ręką. Letni wiatr po­rwał ko­smyk jej wło­sów, który trze­po­tał gdzieś z tyłu głowy ni­czym smuga dymu.

Si­mon­sen na­chy­lił się nad ostat­nim zdję­ciem i za­czął je do­kład­nie stu­dio­wać. Kiedy skoń­czył, po­ki­wał smutno głową i spy­tał:

– Co ją tu spro­wa­dziło?

– Praca. Sły­sze­li­ście o sta­cjach DYE?

Obaj męż­czyźni po­krę­cili prze­cząco gło­wami.

– To nie­wiel­kie sta­cje ra­da­rowe. Pier­wot­nie było ich pięć. DYE Je­den i tak da­lej aż do DYE Pięć. Trzy z nich po­ło­żone były w naj­bar­dziej od­lud­nych miej­scach, kil­ka­set ki­lo­me­trów od osie­dli ludz­kich. Wszyst­kie po­wstały na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych jako część ame­ry­kań­skiego sys­temu ostrze­gaw­czego i sta­no­wiły ko­lejne ogniwa ca­łego łań­cu­cha sta­cji, cią­gną­cych się od Ala­ski, przez Ka­nadę, aż do Is­lan­dii. Miały wy­kry­wać ra­dziec­kie bom­bowce, a póź­niej także po­ci­ski mię­dzy­kon­ty­nen­talne. Cztery pierw­sze le­żały w jed­nej li­nii, która mniej wię­cej po­kry­wała się z pół­noc­nym krę­giem po­lar­nym. Sta­cja DYE Je­den po­ło­żona była na wy­brzeżu za­chod­nim, nie­da­leko Si­si­miut, na­stępne, DYE Dwa i DYE Trzy, wcho­dziły w głąb lo­dowca, a DYE Cztery po­ło­żona była na wschod­nim wy­brzeżu w po­bliżu Am­mas­sa­lik. Baza DYE Pięć wy­su­nięta była znacz­nie bar­dziej na pół­noc, do­bre trzy­sta ki­lo­me­trów od bazy w Søn­dre Strøm­fjord. Nikt nie po­trafi po­wie­dzieć, dla­czego nie zo­stała zlo­ka­li­zo­wana w jed­nej li­nii z po­zo­sta­łymi. Moż­liwe, że ist­nieje ja­kieś tech­niczne wy­tłu­ma­cze­nie, a może to ta­jem­nica woj­skowa, kto wie?

– Jak duża była ta baza? – prze­rwał mu Si­mon­sen ko­lej­nym py­ta­niem.

– Miała nie­wielką po­wierzch­nię, ale była wy­soka. Kiedy wró­cimy do Nuuk, po­każę wam zdję­cia. Nie była to szcze­gól­nie piękna bu­do­wla.

– Co ozna­cza skrót DYE?

– O ile wiem, wy­wo­dzi się od na­zwy ka­na­dyj­skiego mia­sta Cape Dyer, na wschod­nim wy­brzeżu Ziemi Baf­fina, w po­bliżu Cie­śniny Da­visa. Cape Dyer też wcho­dziło w skład sys­temu ra­da­ro­wego, ale nie je­stem pe­wien, czy sama na­zwa ma ja­kieś zna­cze­nie. Nie­mniej jed­nak wszyst­kie pięć baz zli­kwi­do­wano pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych. Ich tech­no­lo­gia się ze­sta­rzała. Ro­syj­skie ra­kiety można już było śle­dzić za po­mocą sa­te­lity. DYE Pięć zli­kwi­do­wano jako pierw­szą. Znaj­do­wała się w miej­scu, w któ­rym te­raz sto­imy, i w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych czte­rech zo­stała po pro­stu ro­ze­brana. De­cy­zja o tym za­pa­dła gdzieś za biur­kiem w Ko­pen­ha­dze, cho­dziło o to, żeby nie za­nie­czysz­czać gren­landz­kiej przy­rody. Ame­ry­ka­nie mieli, że tak po­wiem, po­sprzą­tać po so­bie, co zro­bili bar­dzo sku­tecz­nie, jak wi­dzi­cie, czy ra­czej wła­śnie nie wi­dzi­cie. Po­tem miej­scowa ad­mi­ni­stra­cja zmie­niła nieco pro­ce­dury, tak że po­zo­stałe sta­cje po­zo­sta­wiono mniej wię­cej w nie­zmie­nio­nym sta­nie. Dwie z nich są dzi­siaj od czasu do czasu wy­ko­rzy­sty­wane przez kli­ma­to­lo­gów. No­cują tam, po­dró­żu­jąc przez lą­do­lód.

– W sta­cjach pra­co­wali wy­łącz­nie Duń­czycy?

– W nie­któ­rych tak, zgod­nie z umową za­wartą mię­dzy Wa­szyng­to­nem a Ko­pen­hagą, ale zwy­kle za­łoga sta­cji była mie­szana. Kie­row­nik sta­cji i ope­ra­to­rzy ra­daru za­wsze byli Ame­ry­ka­nami.

– Duń­czycy mu­sieli przejść kon­trolę służb bez­pie­czeń­stwa?

– Przy­pusz­czam, że tak, ale wy­daje mi się, że nie spraw­dzano ich szcze­gól­nie dro­bia­zgowo. Liczne hi­sto­rie, które do mnie do­cie­rały, zdają się to po­twier­dzać. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że nie­któ­rzy z pra­cow­ni­ków sta­cji byli praw­dzi­wymi dzi­wa­kami, by­naj­mniej nie ty­pem lu­dzi, któ­rych można by się spo­dzie­wać przy ob­słu­dze su­per­taj­nych urzą­dzeń. Może więc jed­nak te ta­jem­nice nie były aż tak istotne? Można oskar­żać ame­ry­kań­ską ar­mię o różne rze­czy, ale na pewno nie o za­nie­dba­nia kwe­stii bez­pie­czeń­stwa, a już na pewno nie w okre­sie zim­nej wojny.

Si­mon­sen przy­tak­nął, cho­ciaż nie bar­dzo wie­dział, na ja­kiej pod­sta­wie to robi. Za­dał ko­lejne py­ta­nie:

– Ilu lu­dzi pra­co­wało w ta­kiej sta­cji ra­da­ro­wej?

– To za­le­żało od sta­cji. W DYE Pięć było za­trud­nio­nych dwu­na­stu Duń­czy­ków, któ­rzy sta­cjo­no­wali tu każdy pół roku. Po­tem na­stę­po­wała zmiana, w prak­tyce jed­nak czę­sto tra­fiali po pro­stu na inną sta­cję. To pew­nie tłu­ma­czy fakt, że nie­któ­rzy po pew­nym cza­sie nieco dzi­wa­czeli. Część spę­dzała tu wiele lat. Za­ra­biali nie­złe pie­nią­dze, tylko nie mieli ich gdzie wy­da­wać. Kiedy w końcu wra­cali do cy­wi­li­za­cji, róż­nie się to koń­czyło.

– Ma­ry­ann na­le­żała do per­so­nelu sta­cji?

W gło­sie Pe­der­sena po­brzmie­wał scep­ty­cyzm. Trudno mu było wy­obra­zić so­bie piękną, młodą ko­bietę spę­dza­jącą pół roku w tak od­lud­nym miej­scu w to­wa­rzy­stwie je­de­na­stu męż­czyzn.

– Nie, to by­łoby nie­moż­liwe, tu sta­cjo­no­wali wy­łącz­nie męż­czyźni, ale w ame­ry­kań­skiej ar­mii ist­nieje mnó­stwo kre­tyń­skich za­sad, a cy­tuję tu wspo­mnia­nego puł­kow­nika, który za­pewne wie, o czym mówi. Zgod­nie z jedną z nich raz do roku cały sprzęt me­dyczny w sta­cji czy w ba­zie miał być do­kład­nie skon­tro­lo­wany przez le­ka­rza albo pie­lę­gniarkę, czego zresztą prze­strze­gano. Tak więc trzy­na­stego wrze­śnia ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego trze­ciego roku Ma­ry­ann Ny­ga­ard przy­była tu w ra­mach ta­kiej in­spek­cji me­dycz­nej. Spraw­dze­nie sprzętu za­jęło jej kilka go­dzin, nie wy­ma­gało też kon­taktu z pra­cow­ni­kami sta­cji, ale w pew­nym mo­men­cie oka­zało się, że młoda ko­bieta znik­nęła. Nikt nie mógł jej zna­leźć, cho­ciaż wszy­scy jej szu­kali. W końcu śmi­gło­wiec od­le­ciał bez niej.

– Wia­domo, o ja­kiej po­rze dnia to się wy­da­rzyło? – prze­rwał wy­wód męż­czy­zny Kon­rad. – Cho­dzi mi o to, czy było już ciemno.

– Do­kład­nej pory nie znam, ale przy­pusz­czam, że w Nuuk czeka na nas ob­szerny ra­port, uwzględ­nia­jący wszyst­kie oko­licz­no­ści. Moi lu­dzie już nad nim pra­cują, wiem, że w Thule także. Ame­ry­ka­nie obie­cali prze­słać li­stę męż­czyzn, któ­rzy wów­czas znaj­do­wali się w DYE-5.

– Taka li­sta by­łaby bar­dzo przy­datna.

– Do­sta­nie ją pan. Te­raz jed­nak nic wię­cej nie po­tra­fię do­dać. Wiem jesz­cze, że na­stęp­nego dnia wy­słano z bazy cały od­dział lu­dzi, któ­rzy mieli prze­szu­kać te­ren, ale nie przy­nio­sło to żad­nego skutku. Te­raz już wiemy dla­czego. Le­żała kil­ka­set me­trów od sta­cji, nie mieli szansy jej zna­leźć. Za­kła­dam, że w pew­nym mo­men­cie zo­stała ofi­cjal­nie uznana za zmarłą, ale nie zdą­ży­łem tego po­twier­dzić.

– Można do­kład­nie okre­ślić, w ja­kiej od­le­gło­ści od bazy zo­stała ukryta?

– Nie­stety nie. Wczo­raj przez kilka go­dzin szu­ka­li­śmy śla­dów sta­cji, ale nam się nie udało. Ame­ry­ka­nie po­tra­fią być nie­zwy­kle do­kładni. Nie­wy­klu­czone, że nie uda nam się zna­leźć miej­sca, w któ­rym wzno­sił się kie­dyś bu­dy­nek, ale ju­tro spró­bu­jemy po­now­nie, w więk­szej gru­pie. Je­śli oczy­wi­ście nie ma pan nic prze­ciwko temu.

Ostat­nie py­ta­nie skie­ro­wane było do Si­mon­sena.

– Oczy­wi­ście, że nie. Chciał­bym też pod­kre­ślić, że po­li­cja w Nuuk wy­ko­nała ka­wał do­brej ro­boty. Nie­wia­ry­godne, jak dużo udało wam się usta­lić w tak krót­kim cza­sie.

Egede przy­jął po­chwałę z uśmie­chem. Po chwili po­now­nie spoj­rzał na młodą ko­bietę i spo­waż­niał.

– W swoim cza­sie wi­dzia­łem sporo za­bójstw, ale przy­znaję, że na wi­dok tego ciarki cho­dzą mi po ple­cach. Pan pew­nie ma po­do­bne wra­że­nie. Dla­tego po­trze­bo­wał pan chwili, żeby się po­zbie­rać?

Si­mon­sen wy­da­wał się przy­gnę­biony.

– To nie­stety z in­nego po­wodu, ale nie zaj­mujmy się tym te­raz. Arne, je­steś naj­młod­szy, może zej­dziesz do niej? Sprawdź jej pa­znok­cie i po­wiedz nam, jak są ob­cięte.

W tym mo­men­cie po­zo­stali spoj­rzeli od­ru­chowo na dło­nie ko­biety, ale z miej­sca, w któ­rym stali, nie byli w sta­nie ni­czego stwier­dzić. Gren­land­czyk i Kon­rad chwy­cili Pe­der­sena za ręce i po­mo­gli mu opu­ścić się po­woli do dołu. Męż­czy­zna przy­ło­żył głowę naj­pierw do boku jed­nego uda ofiary, po­tem dru­giego i po chwili po­wie­dział:

– Na pewno nie ob­cięła ich sama. Żadna ko­bieta nie ob­cię­łaby so­bie pa­znokci w ten spo­sób. Wy­glą­dają, jakby ktoś ob­ci­nał je no­ży­cami kra­wiec­kimi, w po­śpie­chu, nie­chluj­nie. Ale skąd wie­dzia­łeś…? No nie, Si­mon…

Gren­landzki funk­cjo­na­riusz też zdą­żył się już do­my­śleć, o co cho­dzi. Spoj­rzał smutno w dół.

Si­mon­sen chciał jed­nak, żeby sprawa była ja­sna.

– Nie­stety, już drugi raz wi­dzę młodą ko­bietę, po­trak­to­waną w ten obrzy­dliwy spo­sób.

Roz­dział 3

Po­goda w Ko­pen­ha­dze była zmienna. Raz gwał­towne bu­rze, raz słońce, które na­tych­miast osu­szało ulice i wy­wa­biało lu­dzi na dwór do czasu, aż na­stępna ulewa po­now­nie za­pę­dzała ich do wnętrz, mo­cząc nie­szczę­śni­ków, któ­rym nie udało się przed nią uciec. Se­zon wa­ka­cyjny do­bie­gał końca, ale na uli­cach na­dal było sporo tu­ry­stów. Od­prę­żeni i na lu­zie, nie­kiedy na­wet na nieco zbyt du­żym lu­zie, byli ła­two roz­po­zna­walni.

Si­mon­sen wy­glą­dał przez okno swo­jego ga­bi­netu w ko­pen­ha­skiej ko­men­dzie i po­waż­nie się za­sta­na­wiał, czy aby nie za­czyna po­pa­dać w de­pre­sję. Za­le­d­wie dwie doby temu stał na lo­dzie w Gren­lan­dii i przy­glą­dał się ciału Ma­ry­ann Ny­ga­ard. Cią­gle jesz­cze nie mógł dojść do sie­bie. Po raz pierw­szy w swo­jej dłu­giej ka­rie­rze za­wo­do­wej czuł się tak przy­gnę­biony z po­wodu za­bój­stwa, że nie bar­dzo po­tra­fił się sku­pić na tym, by je wy­ja­śnić. I cho­ciaż wie­dział, że jego po­nury na­strój był zwią­zany z in­nym za­bój­stwem, któ­rego oko­licz­no­ści bę­dzie te­raz mu­siał po­now­nie prze­my­śleć, nie­wiele mu to po­ma­gało. Tłu­ma­czył so­bie wie­lo­krot­nie, że jego re­ak­cja jest oznaką zdro­wia psy­chicz­nego i do­wo­dem na to, że nie jest ka­leką emo­cjo­nal­nym. Prawdę mó­wiąc jed­nak, z wiel­kim tru­dem uda­wało mu się stłu­mić ból na tyle, by mógł w miarę nor­mal­nie pra­co­wać. Do tego do­cho­dziły jesz­cze pro­blemy ze zdro­wiem, czego też nie mógł już igno­ro­wać. Przez ostat­nie kilka dni ból nóg do­ku­czał mu co­raz bar­dziej, nie mógł so­bie zna­leźć miej­sca. Od czasu do czasu ła­mał się więc i wy­pa­lał pa­pie­rosa, sta­rał się je­dy­nie prze­strze­gać diety.

Ostat­niej nocy wszyst­kie te okrop­no­ści sku­mu­lo­wały się do tego stop­nia, że w ogóle nie mógł spać. Kiedy usły­szał drwiące po­ranne trele pta­ków, my­śli na­dal ko­tło­wały mu się w gło­wie, a nogi – i to chyba było naj­gor­sze – bo­lały, nie­za­leż­nie od tego, jak je ukła­dał. Cały ra­nek obie­cy­wał so­bie uro­czy­ście, że za­pi­sze się na wi­zytę do po­li­cyj­nego psy­cho­loga, ale w końcu tego nie zro­bił. Nie pierw­szy raz coś po­sta­no­wił, a po­tem nie do­pro­wa­dzał tego do końca. Wie­dział jed­nak, że za­pla­no­wa­nego spo­tka­nia, które wkrótce miało się roz­po­cząć w bu­dynku ko­mendy, nie unik­nie.

– Mam za­dzwo­nić i po­wie­dzieć, że się spóź­nisz?

Hra­bianka sie­działa za nim i przy­glą­dała mu się zmar­twiona, ale jej głos brzmiał spo­koj­nie. Do­bie­gał go za­pach jej per­fum, świeży, opty­mi­styczny, roz­sądny jak ona sama. On oso­bi­ście czuł się w tej chwili jak po­karm rzu­cany ry­bom. Kiedy nie od­po­wie­dział, Hra­bianka po­wtó­rzyła py­ta­nie, do­da­jąc nowe ar­gu­menty:

– Nic się nie sta­nie, je­śli prze­ło­żymy ze­bra­nie o pół go­dziny. Nie ma aż ta­kiego po­śpie­chu.

– Niech za­cze­kają, do li­cha – wark­nął nie­za­do­wo­lony Si­mon­sen.

– W po­rządku, do­brze im zrobi, jak chwilę po­cze­kają.

– Dla­czego ta sprawa stała się na­gle taka ważna? To bzdura. Pier­wot­nie miało to być we­wnętrzne ze­bra­nie, zwo­łane dla omó­wie­nia bie­żą­cych pro­ble­mów. Jak mogę spo­koj­nie pra­co­wać, je­śli robi się zbie­go­wi­sko?

– No wła­śnie, tak nie może być.

– Prze­stań po mnie po­wta­rzać. Nie po­tra­fisz my­śleć sa­mo­dziel­nie?

Ci­sza, która te­raz na­stą­piła, była aż gę­sta. Tro­ska ob­cych lu­dzi była ni­czym echo jego wła­snych uża­lań. Po co mu to wszystko? Ki­piał ze zło­ści, wście­ka­jąc się na bez­gra­niczną wy­ro­zu­mia­łość oto­cze­nia i jego zło­wiesz­czą cier­pli­wość. Za­mknął na chwilę oczy i z wiel­kim wy­sił­kiem wziął się w garść.

– Prze­pra­szam, nie mia­łem ni­czego złego na my­śli.

– Wiem. A poza tym nie je­stem ze szkła, nie roz­biję się ła­two.

To była jedna z jej za­let. Nie da­wała się wcią­gać w bez­sen­sowne kłót­nie, cho­ciaż oka­zji było aż za wiele. Mię­dzy in­nymi dla­tego ich zwią­zek trwał. Sta­rali się za­cho­wy­wać ostroż­nie, de­li­kat­nie jak para trzy­na­sto­lat­ków, któ­rzy zbli­żają się do sie­bie po­woli, ma­łymi krocz­kami.

Po chwili mil­cze­nia Si­mon­sen ode­zwał się smutno:

– Nie wiem, ile razy w ciągu ostat­nich czte­rech dni wy­po­wia­da­łem te słowa. Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam. Co drugą osobę, z którą roz­ma­wiam, prze­pra­szam. To jest nie do wy­trzy­ma­nia.

– Te­raz o tym nie myśl, Si­mo­nie. Skup się na so­bie. Za­raz za­dzwo­nię i po­wiem, że się spóź­nisz.

Po­zwo­lił jej to zro­bić, w końcu to było je­dyne roz­sądne wyj­ście. Kiedy skoń­czyła roz­mowę, po­wró­cił do te­matu nie­pro­szo­nych go­ści na swo­ich ze­bra­niach.

– Kto przy­cho­dzi z Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych?

– Ja­kiś dy­rek­tor. Nie wiem, jak się na­zywa, a ra­czej nie pa­mię­tam. Plotka nie­sie, że sze­fo­stwo jest obu­rzone. Uznano jego obec­ność za nie­sto­sowne mie­sza­nie się w sprawy po­li­cji, ale w końcu chyba so­bie od­pu­ścili.

– Przy­znaję, że to dziwne. Po­dali ja­kiś po­wód? Cho­dzi o tę hi­sto­rię z nie­miecką kanc­lerz? Nie wie­rzę, to nie­moż­liwe.

– Niemcy, Ame­ry­ka­nie, Gren­land­czycy, wszy­scy zga­dują, ale nikt ni­czego nie wie.

– Mo­gła­byś się temu przyj­rzeć? Chciał­bym wie­dzieć, co się dzieje z moim do­cho­dze­niem.

– Do­brze, po­sta­ram się cze­goś do­wie­dzieć.

Na­gle twarz Si­mon­sena roz­pro­mie­niła się w pierw­szym uśmie­chu tego dnia. Ode­zwał się, nie­mal ra­do­śnie:

– Wczo­raj też cię o to pro­si­łem, prawda?

– Do­bre po­le­ce­nie można po­wta­rzać w nie­skoń­czo­ność.

Ro­ze­śmiali się, roz­ła­do­wu­jąc na­piętą sy­tu­ację. Męż­czy­zna opadł ciężko na krze­sło.

– Wiesz, ja­kie za chwilę usły­szymy wnio­ski?

– Wszy­scy czy­ta­li­śmy akta sprawy do­ty­czące za­bój­stwa w Ste­vns i nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, że jest to dla was trudne, a w szcze­gól­no­ści dla cie­bie.

– To prawda. To obrzy­dliwa sprawa.

– Lu­dzie po­peł­niają błędy. Nie je­ste­śmy bo­gami.

– „Pies”, po­wie­działa: „pies”. Na­wet „kun­del” nie prze­szło jej przez gar­dło.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi, ale prze­ra­żasz mnie. Je­śli nie czu­jesz się na si­łach, sprawę może prze­jąć Arne albo ja.

– Nie ma po­trzeby. Spró­buję to po­cią­gnąć, tak bę­dzie naj­le­piej.

– Może.

– Prawda jest taka, że boję się tego, co się sta­nie, je­śli się pod­dam i rzucę ręcz­nik na ring.

– Twoje ży­cie to nie walka bok­ser­ska, Si­mo­nie. Mu­sisz być ostrożny. Są rze­czy, z któ­rymi nikt sam so­bie nie po­ra­dzi. Cza­sem po­trze­bu­jemy po­mocy, pro­fe­sjo­nal­nej po­mocy.

– Wiem. Po­wiedz, co ro­bisz dzi­siaj po­po­łu­dniu?

– To za­leży, co dasz mi do ro­boty.

– Wy­bie­rzesz się ze mną na prze­jażdżkę? Chcę od­wie­dzić ko­bietę, któ­rej mąż w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym po­peł­nił sa­mo­bój­stwo.

Hra­bianka mil­czała, a Si­mon­sen nie chciał jej po­spie­szać. Po chwili się ode­zwała:

– Za­mie­rzasz jej po­wie­dzieć, że po­peł­ni­li­ście błąd?

– Że ja po­peł­ni­łem błąd.

– Że ty i wielu in­nych po­peł­ni­li­ście błąd?

– Ona do końca wie­rzyła w swo­jego męża. Na­wet na mo­ment nie zwąt­piła w jego nie­win­ność. Na­zwała mnie psem. To było naj­gor­sze, co prze­szło jej przez gar­dło, cho­ciaż znisz­czy­łem jej ży­cie, czy ra­czej to, co zo­stało z jej ży­cia po tym, jak jej córka zo­stała za­mor­do­wana.

– Są­dzisz, że to do­bry po­mysł?

– Dużo o tym my­śla­łem i do­sze­dłem do wnio­sku, że tak. Przy­naj­mniej tyle po­wi­nie­nem dla niej zro­bić, skoro przy­czy­ni­łem się do tego, że wy­dano błędny wy­rok.

– Ni­gdy nie zo­stał ska­zany.

– Na pewno by do tego do­szło, do­wody wy­da­wały się nie­pod­wa­żalne.

– Ale nie zo­stał.

– Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Nie wiem, czy to lep­sze. Mu­siał po­twor­nie cier­pieć.

– Po­jadę z tobą. Uprze­dzi­łeś ją?

– Tak. Mamy być w Ha­sle­vie o czwar­tej.

– Je­śli coś pój­dzie nie tak, za­biorę cię stam­tąd siłą. Uprze­dzam cię. I wierz mi, że to zro­bię.

Męż­czy­zna wzru­szył lekko ra­mio­nami, ale po chwili spy­tał:

– Zro­bisz dla mnie coś jesz­cze? Umó­wi­łem się póź­niej w Høje Ta­astrup z… z pewną ko­bietą. Mo­żesz za­dzwo­nić i od­wo­łać spo­tka­nie? Będę po­trze­bo­wał tro­chę czasu, żeby ochło­nąć.

Hra­bianka ski­nęła głową, a on po­dał jej kar­teczkę, na któ­rej był za­pi­sany nu­mer te­le­fonu.

– Dzię­kuję. Spo­tkamy się za pięć mi­nut.

Wy­szedł. Hra­bianka wy­brała nu­mer. Do­sko­nale wie­działa, z kim Si­mon­sen był umó­wiony. Od czasu do czasu miał bo­wiem w zwy­czaju oma­wiać swoje sprawy ze star­szą ko­bietą, ja­sno­widzką miesz­ka­jącą w Høje Ta­astrup, co było jedną z naj­go­rzej strze­żo­nych ta­jem­nic wy­działu za­bójstw, cho­ciaż wszy­scy uda­wali, że nic o tym nie wie­dzą. Ona sama nie miała na ten te­mat wy­ro­bio­nego zda­nia, ale ob­rót, jaki przy­brała jej roz­mowa z ko­bietą, prze­stra­szył ją.

„Trzy­maj się Ste­ena Han­sena, Ba­ro­nowo, nie pusz­czaj go, co­kol­wiek się sta­nie. Przy­lgnij do niego mocno jak bluszcz, żeby nie mógł się cie­bie po­zbyć. To sprawa ży­cia i śmierci. Co­kol­wiek się wy­da­rzy, Ba­ro­nowo, pro­szę pa­mię­tać, że to jest naj­waż­niej­sze”.

Nie otrzy­mała żad­nego wy­tłu­ma­cze­nia, ni­czego, tylko te kilka zdań. Jak wo­ła­nie o po­moc, po­wtó­rzone kilka razy, dwa, trzy, może pięć, nie pa­mię­tała do­kład­nie ile, ale su­chy, nieco schryp­nięty głos ko­biety od­bi­jał się echem w jej gło­wie, także póź­niej, kiedy już obie­cała po­słu­chać tej rady. Także spo­sób, w jaki ko­bieta się do niej zwró­ciła, „Ba­ro­nowo”, wła­ści­wie od­po­wia­dał praw­dzie. Pa­trzyła chwilę przed sie­bie i w końcu pod­jęła de­cy­zję, a wła­ści­wie dwie. Po pierw­sze po­sta­no­wiła nie mó­wić Si­mon­se­nowi o roz­mo­wie, miał dość in­nych spraw na gło­wie, a po dru­gie uznała, że musi chwilę ochło­nąć.

W dro­dze na salę oka­zało się, że mają jesz­cze wiele spraw do omó­wie­nia, któ­rymi wcze­śniej nie zdą­żyli się za­jąć. Wy­mie­niali zda­nia w po­śpie­chu, na ko­niec Si­mon­sen zwie­rzył się Hra­biance:

– Boję się, że się roz­pła­czę, kiedy za­cznę o niej opo­wia­dać. Roz­kle­ja­jący się szef wy­działu za­bójstw, piękny ob­ra­zek.

– Przed­staw więc ogól­nie sprawę, a po­tem Arne przej­mie pa­łeczkę. Po­trze­bu­jesz się od­prę­żyć, to wi­dać.

– Do­brze, tak zro­bimy.

Jego od­po­wiedź za­sko­czyła ją tak bar­dzo, że mu­siała od­chrząk­nąć i zdu­sić w so­bie wszyst­kie ar­gu­menty, które już so­bie przy­go­to­wała, żeby go prze­ko­nać.

Mi­nęli sprzą­taczkę, która ko­lo­ro­wym pió­ro­pu­szem przy­cze­pio­nym do bam­bu­so­wego kija usi­ło­wała po­ko­nać pa­ję­czyny na su­fi­cie. Oboje za­mil­kli, jakby się umó­wili. Ko­bieta uśmiech­nęła się do nich, ale po­wol­nymi ru­chami i z za­wzię­tym spoj­rze­niem kon­ty­nu­owała pracę. Kiedy zy­skali pew­ność, że już ich nie usły­szy, Hra­bianka wró­ciła do prze­rwa­nej roz­mowy.

– Może przez naj­bliż­szy ty­dzień po­miesz­kał­byś u mnie. Są­dzę, że to by ci do­brze zro­biło.

Pro­po­zy­cja była dość za­ska­ku­jąca. Aż ta­kiej za­ży­ło­ści mię­dzy nimi nie było. Przy­naj­mniej tak im się zda­wało. Nie zwal­nia­jąc tempa, Si­mon­sen rzu­cił w po­wie­trze jedno słowo:

– Chęt­nie.

Jed­nak ży­cie może być pro­ste, o ile sami go so­bie za bar­dzo nie skom­pli­ku­jemy. Po­wstrzy­mała go, ła­god­nie uj­mu­jąc za rękę. Zwy­kle nie zda­rzało się im ca­ło­wać w pracy, a i pry­wat­nie nie ro­bili tego zbyt czę­sto. A te­raz na­gle stało się. Do­stoj­nie, z za­cho­wa­niem od­po­wied­niej od­le­gło­ści cmok­nęli się w usta, jak fi­gury w wo­de­wilu.

Roz­dział 4

Pierw­sze do­kładne omó­wie­nie bie­żą­cego śledz­twa miało się od­być w jed­nej z du­żych sal kon­fe­ren­cyj­nych Ko­mendy Głów­nej. Nie ze względu na osza­ła­mia­jącą liczbę chęt­nych, ale na za­in­sta­lo­wany tu duży i nie­zwy­kle czuły mo­ni­tor do­ty­kowy, na któ­rym można było wy­świe­tlać dwa zdję­cia jed­no­cze­śnie i który z tego po­wodu zna­ko­mi­cie się nada­wał do po­rów­nań ma­te­riału zdję­cio­wego. A dzi­siej­sze przed­po­łu­dnie wła­śnie temu miało być po­świę­cone: ze­sta­wie­niu zdjęć z dwóch za­bójstw, w któ­rych ofia­rami były ko­biety. Po­tem za­pla­no­wano dys­ku­sję już w węż­szym gro­nie na te­mat dal­szych kro­ków, ja­kie wy­dział za­bójstw po­wi­nien po­czy­nić, a które za­pewne w ja­kimś stop­niu będą też wy­ni­kiem wcze­śniej­szej pre­zen­ta­cji. Ta­kie były plany, za­nim się oka­zało, że Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych jest za­in­te­re­so­wane ze­bra­niem, na któ­rym miała być mię­dzy in­nymi obecna przed­sta­wi­cielka głów­nego szefa po­li­cji. Poza tym na sali byli pra­cow­nicy wy­działu za­bójstw, wśród nich oczy­wi­ście Pau­line Berg i Arne Pe­der­sen, naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy Si­mon­sena. Z po­miesz­cze­nia ope­ra­tora, znaj­du­ją­cego się z tyłu za krze­słami na wy­so­ko­ści pierw­szego pię­tra, prak­ty­kanci i wy­dzia­łowy ge­niusz kom­pu­te­rowy Malte Bo­rup ob­słu­gi­wali pre­zen­ta­cję, którą Malte oso­bi­ście opra­co­wał.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach ocze­ki­wa­nia Si­mon­sen zja­wił się, wszedł i ski­nął głową ze­bra­nym. Wszy­scy za­jęli miej­sca w pierw­szym albo w dru­gim rzę­dzie, Berg i Pe­der­sen usie­dli ra­zem, nieco z boku. Hra­bianka zna­la­zła wolne miej­sce obok Pe­der­sena, ale wstała, bo za­nim szef zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, już na­padł na niego przed­sta­wi­ciel Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych.

– Za­nim pan za­cznie, in­spek­to­rze Si­mon­sen, pra­gnę zwró­cić uwagę, że to ostatni raz, kiedy pan się spóź­nia na spo­tka­nie ze mną.

Męż­czy­zna był ra­czej ni­skiego wzro­stu, w śred­nim wieku i na pierw­szy rzut oka wy­glą­dał na nie­szko­dli­wego. Bio­rąc pod uwagę jego miej­sce pracy, gar­ni­tur wy­da­wał się dziw­nie nie­do­pa­so­wany, a fry­zura aż się pro­siła o grze­bień. Nie­mniej jed­nak jego słowa za­brzmiały groź­nie. Nie po­zo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że jest przy­zwy­cza­jony do po­słu­chu wśród pod­wład­nych, nie­zgła­sza­ją­cych żad­nych za­strze­żeń. Na­wet jego za­dzi­wia­jąco wy­soki głos, bar­dziej dziecka niż do­ro­słego męż­czy­zny, nie umniej­szał wra­że­nia, że był to czło­wiek wła­dzy, któ­rego słów nikt bez­kar­nie nie kwe­stio­no­wał. Może wy­ni­kało to z jego spo­koju, a może z po­czu­cia oczy­wi­sto­ści, z któ­rym przed­sta­wiał swoje ocze­ki­wa­nia.

Hra­bianka pró­bo­wała wziąć na sie­bie winę za spóź­nie­nie. Nie trzeba było być wróżką, żeby prze­wi­dzieć, że ze­stre­so­wany szef i na­pu­szony mi­ni­ste­rialny biu­ro­krata to mie­szanka wy­bu­chowa. Jed­nak po­moc na­de­szła dość nie­spo­dzie­wa­nie z cał­kiem in­nej strony. Se­kre­tarka szefa po­li­cji, znana ską­d­inąd z ła­god­no­ści, za­brała głos. Jej agre­sywny ton ciął po­wie­trze i cho­ciaż po­zo­stała na swoim miej­scu, nie było wąt­pli­wo­ści, do kogo się zwraca:

– Szef Po­li­cji Kra­jo­wej pro­sił mnie o prze­ka­za­nie, że jest pan tu go­ściem. Je­śli nie po­trafi pan się przy­zwo­icie za­cho­wać, to może pan spa­dać. Cy­tuję słowa szefa, o co zresztą pro­sił, tłu­ma­cząc, że sam nie­stety nie ma dy­plo­ma­tycz­nego oby­cia.

Męż­czy­zna wstał z god­no­ścią i w mil­cze­niu opu­ścił salę, nie da­jąc się spro­wo­ko­wać Al­ber­towi Ein­ste­inowi, po­ka­zu­ją­cemu mu ję­zyk, oczy­wi­ście na zdję­ciu, które Malte Bo­rup z nie­zwy­kłą przy­tom­no­ścią umy­słu wy­cza­ro­wał na mo­ni­to­rze. Wkrótce po­tem z sali wy­szła se­kre­tarka, oświad­cza­jąc krótko, że jej obec­ność nie jest już ko­nie­czna.

Kiedy za­mknęły się za nią drzwi, ode­zwał się Pe­der­sen:

– No i do­brze, może te­raz uda nam się tro­chę po­pra­co­wać. Cho­ciaż awan­tura i tak nas nie omi­nie. Ten gnom nie jest pierw­szym lep­szym urzęd­ni­czyną. Malte, przy­go­tuj się na co naj­mniej pię­cio­let­nią ba­ni­cję.

Si­mon­sen, który mil­czał pod­czas ca­łego zda­rze­nia, na­gle jakby prze­bu­dził się do dzia­ła­nia.

– Nie traćmy czasu. Malte, po­każ pierw­sze zdję­cia. I za­pra­szam do dys­ku­sji. Oczy­wi­ście je­śli ktoś ma coś mą­drego do po­wie­dze­nia. Nie for­ma­li­zujmy sprawy bar­dziej, niż to ko­nie­czne.

Zdję­cia dwóch za­mor­do­wa­nych ko­biet szybko ostu­dziły ra­do­sne na­stroje pu­blicz­no­ści. Fo­to­gra­fie zo­stały sta­ran­nie wy­brane, by uję­cia były jak naj­bar­dziej do sie­bie po­do­bne, co jesz­cze moc­niej pod­kre­ślało ce­chy wspólne obu ko­biet. Po chwili głos za­brał Si­mon­sen:

– Ko­bieta z le­wej strony to Ma­ry­ann Ny­ga­ard. Zo­stała za­mor­do­wana trzy­na­stego wrze­śnia ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego trze­ciego roku w sta­cji DYE Pięć na Gren­lan­dii. Jej ciało zna­le­ziono ty­dzień temu w oko­licz­no­ściach, które wszyst­kim są do­brze znane. Ko­bieta z pra­wej strony to Ca­the­rine Thom­sen. Za­mor­do­wana pią­tego kwiet­nia dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego na plaży Nord­stran­den, w po­bliżu Ste­vns Klint. Jej ciało zna­la­zło osiem mie­sięcy póź­niej dwóch ar­che­olo­gów ama­to­rów, po­nie­waż de­tek­tor me­talu za­re­ago­wał na bran­so­letkę, którą miała na ręku. Oba za­bój­stwa mają wiele wspól­nego, co po­zwala mi z dużą dozą pew­no­ści stwier­dzić, że zo­stały po­peł­nione przez tego sa­mego czło­wieka. Jed­na­kże pro­szę, że­by­ście mieli otwarte umy­sły. Wszy­scy bo­wiem wie­cie, jak fa­talne w skut­kach może się oka­zać wy­cią­ga­nie po­chop­nych wnio­sków. – Obecni na sali byli co do tego zgodni. Si­mon­sen cią­gnął więc da­lej: – Ręce obu ko­biet zo­stały przed śmier­cią przy­twier­dzone ta­śmą kle­jącą do ich ud, tuż nad ko­la­nami. Nogi w kost­kach także zo­stały skrę­po­wane ta­śmą. Obie ko­biety mają na so­bie je­dy­nie ko­szulki i majtki. Jak wi­dzi­cie, ich piersi są ob­na­żone, cał­ko­wi­cie albo czę­ściowo, ubra­nie z przodu jest po­darte. Wiemy, że Ca­the­rine Thom­sen no­siła sta­nik, ale ktoś go za­brał. Czy w przy­padku Ma­ry­ann Ny­ga­ard było po­dob­nie, tego nie wiemy. Praw­do­po­dob­nie sprawca ob­ciął pa­znok­cie u rąk obu ko­bie­tom. Obie zo­stały też po­grze­bane nie­mal na­tych­miast po zgo­nie, Ny­ga­ard w lo­dzie, Thom­sen w pia­chu, na tyle bli­sko mo­rza, że fale re­gu­lar­nie ob­my­wały jej ciało, przez co po­zo­stało sto­sun­kowo nie­na­ru­szone. Wargi obu ko­biet tuż przed śmier­cią po­ma­lo­wano ja­skra­wo­czer­woną szminką. W ustach i w tcha­wicy ofiar zna­le­ziono ślady włó­kien, po­nie­waż sprawca za­tkał je szmatą. W przy­padku Thom­sen na włók­nach zna­le­ziono także mi­kro­sko­pijne ślady szminki, z czego tech­nicy wy­snuli wnio­sek, że sprawca po­ma­lo­wał jej usta, kiedy miała w nich szmatę. Czy tak samo po­stą­pił wo­bec Ny­ga­ard, do­wiemy się do­piero po otrzy­ma­niu osta­tecz­nego ra­portu z ob­duk­cji, który bę­dzie go­tów za kilka dni. Na­leży też do­dać, że obie ko­biety zo­stały udu­szone. Sprawca na­cią­gnął im na głowę fo­liowe torby, wią­żąc je im na szyi. Wcze­śniej wy­jął im z ust szmatę.

Si­mon­sen zro­bił krótką prze­rwę. Nikt z obec­nych na sali się nie ode­zwał, na­strój był ciężki. Bo­rup, który ilu­stro­wał wy­stą­pie­nie szefa wła­ści­wymi zbli­że­niami, wró­cił do dwóch pierw­szych zdjęć.

– Są jesz­cze inne po­do­bień­stwa. Oceń­cie sami, czy jest to przy­pa­dek czy nie. Ma­ry­ann Ny­ga­ard miała w mo­men­cie śmierci dwa­dzie­ścia trzy lata, Ca­the­rine Thom­sen dwa­dzie­ścia dwa. Obie były szczu­płe, śred­niego wzro­stu, do­brze umię­śnione. Miały czarne krę­cone włosy, się­ga­jące im do pasa, w obu przy­pad­kach włosy ofiar były roz­pusz­czone. Je­śli spoj­rzymy na ich twa­rze, to i tu znaj­dziemy wiele po­do­bieństw. Ko­biety były ładne, miały de­li­katne rysy, wy­raź­nie za­ry­so­wane ko­ści po­licz­kowe, obie miały też brą­zowe oczy. Oczy­wi­ście są także róż­nice, szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o oko­lice nosa, ale nie wda­jąc się w szcze­góły, można spo­koj­nie stwier­dzić, że ko­biety były do sie­bie po­do­bne.

Pe­der­sen chwy­cił Berg za rękę, co ona w pierw­szej chwili myl­nie od­czy­tała i od­trą­ciła ją po­iry­to­wana, by se­kundę póź­niej, roz­trzę­siona, przy­cią­gnąć ją do sie­bie, pod­czas gdy Si­mon­sen mó­wił da­lej:

– Je­śli do­kład­niej prze­ana­li­zu­jemy do­stępne nam ma­te­riały, za­pewne znaj­dziemy wię­cej róż­nic, co jed­nak moim zda­niem nie zmie­nia faktu, że obie ko­biety są do sie­bie ude­rza­jąco po­do­bne.

Nikt z tego wą­skiego acz pro­fe­sjo­nal­nego grona nie za­pro­te­sto­wał, nikt nie pró­bo­wał pod­wa­żyć jego wnio­sków.

– Z dal­szych po­do­bieństw na­leży też wy­mie­nić to, że ko­biety nie zo­stały zgwał­cone, praw­do­po­dob­nie w ogóle nie do­szło do aktu prze­mocy sek­su­al­nej, poza tym że piersi obu ofiar były ob­na­żone. Ma­ry­ann Ny­ga­ard miała mie­siączkę, w jej po­chwie zna­le­ziono tam­pon, Ca­the­rine Thom­sen była dzie­wicą, co za­pewne miało zwią­zek z tym, że na­le­żała do świad­ków Je­howy, a oni, jak wia­domo, nie ak­cep­tują seksu przed­mał­żeń­skiego. Poza tym ani w jed­nym, ani w dru­gim przy­padku nie zna­le­ziono śla­dów na­sie­nia.

Si­mon­sen za­milkł w ocze­ki­wa­niu na re­ak­cję, która też nie­ba­wem na­stą­piła. Wszy­scy zda­wali się zgodni, że ta sama osoba, która w 1983 roku za­mor­do­wała Ma­ry­ann, czter­na­ście lat póź­niej za­biła Ca­the­rine. In­spek­tor za­czerp­nął po­wie­trza i prze­szedł do punktu, o któ­rym od kilku dni my­ślał ze zgrozą. Wstęp miał sta­ran­nie opra­co­wany.

– Nie jest to dla mnie ła­twe, a po­dej­rze­wam, że dla was także nie, bo i ja, i wielu z was uczest­ni­czy­li­śmy w do­cho­dze­niu w spra­wie mor­der­stwa do­ko­na­nego na Ca­the­rine Thom­sen. Przed­sta­wię wam po­krótce, do czego wów­czas do­szli­śmy, a po­tem opo­wiem tak szcze­rze i do­kład­nie, jak tylko po­tra­fię, jaką sam ode­gra­łem w nim rolę, by unik­nąć po­wsta­nia nie­po­trzeb­nych mi­tów.

Lu­dzie ki­wali gło­wami w mil­cze­niu. Je­den ze star­szych funk­cjo­na­riu­szy wy­cią­gnął z we­wnętrz­nej kie­szeni oku­lary sło­neczne, cho­wa­jąc się za ich lu­strza­nymi szkłami.

– Za­pewne na­leży za­cząć od stwier­dze­nia, że zmarły kie­rowca tak­sówki Carl Hen­ning Thom­sen na pewno nie był na Gren­lan­dii we wrze­śniu osiem­dzie­sią­tego trze­ciego, po­nie­waż w tym cza­sie od­sia­dy­wał wy­rok w wię­zie­niu w Vrid­sløse­lille za prze­myt nar­ko­ty­ków. Tak więc na pewno nie za­bił ani Ma­ry­ann Ny­ga­ard, ani swo­jej córki Ca­the­rine Thom­sen. Wy­daje się, że po­szlaki, które ze­bra­li­śmy w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym i które zda­wały się świad­czyć prze­ciwko niemu, zo­stały sfa­bry­ko­wane. Taką moż­li­wość bra­li­śmy pod uwagę także wtedy, ale nie­stety, nie po­cią­gnę­li­śmy sprawy da­lej.

Z oczu Si­mon­sena po­pły­nęły łzy, ale głos miał spo­kojny. Nie prze­ry­wa­jąc swo­jego wy­wodu, się­gnął po chu­s­teczkę, którą po­dała mu Berg, ale kiedy na mo­ni­to­rze po­ka­zała się twarz męż­czy­zny w śred­nim wieku, pa­trząca na nich smut­nymi, zmę­czo­nymi oczami, twarz czło­wieka ze­stre­so­wa­nego, po­ko­na­nego przez ży­cie, Si­mon­sen od­wró­cił głowę.

– Carl Hen­ning i In­grid Thom­se­no­wie byli mał­żeń­stwem i miesz­kali w Ha­sle­vie, gdzie wspól­nie pro­wa­dzili nie­wielką firmę prze­pro­wadz­kową. Oboje byli świad­kami Je­howy, po­dob­nie jak ich je­dyna córka Ca­the­rine, która wów­czas nie miesz­kała już z ro­dzi­cami, tylko na Øster­bro w Ko­pen­ha­dze, gdzie uczyła się za­wodu fi­zjo­te­ra­peutki. W wol­nym cza­sie za­równo ona, jak i jej ro­dzice cho­dzili od drzwi do drzwi, sze­rząc swoją wiarę. Ro­dzice czę­sto przy­jeż­dżali do córki i ra­zem ru­szali na mi­sję. W so­botę pią­tego kwiet­nia dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego roku Ca­the­rine znik­nęła. Rano wsia­dła do po­ciągu ja­dą­cego z Ko­pen­hagi w kie­runku Ha­slevu, ostatni raz wi­dziano ją na dworcu w Ro­skilde. Jej matka była wów­czas u swo­jej sio­stry na Ju­tlan­dii, oj­ciec twier­dził, że córka nie do­tarła do domu. Osiem mie­sięcy póź­niej jej ciało zo­stało zna­le­zione w po­bliżu Ste­vns.

Si­mon­sen zwró­cił Berg chu­s­teczkę i ski­nął jej głową w ge­ście po­dzię­ko­wa­nia. Łzy prze­stały mu le­cieć, czuł, że naj­gor­sze ma już za sobą.

– Oczy­wi­ście wsz­częto do­cho­dze­nie i wkrótce też zna­le­ziono do­wody wska­zu­jące na ojca dziew­czyny jako na sprawcę. Przede wszyst­kim na tor­bie fo­lio­wej na­cią­gnię­tej na głowę córki były od­ci­ski pal­ców obu jego rąk. Poza tym udo­wod­niono, że torba po­cho­dziła z ru­lonu, który zna­le­ziono w jego ga­rażu. Jakby tego było mało, w marcu dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego roku wi­dziano go na brzegu w Ste­vns, nie­da­leko miej­sca, gdzie póź­niej zna­le­ziono ciało Ca­the­rine. Męż­czy­zna tłu­ma­czył, że zo­stał tam we­zwany te­le­fo­nicz­nie pod pre­tek­stem prze­pro­wadzki. Aby do­trzeć pod po­dany ad­res, mu­siał przejść wzdłuż brzegu, ale we­zwa­nie oka­zało się fał­szywe. Po­zo­sta­łych ob­cią­ża­ją­cych go oko­licz­no­ści nie po­tra­fił wy­ja­śnić w spo­sób nie­bu­dzący wąt­pli­wo­ści.

W tym mo­men­cie Hra­bianka prze­rwała sze­fowi:

– A co z roz­mową te­le­fo­niczną? To chyba można było spraw­dzić?

– Po­łą­cze­nie rze­czy­wi­ście miało miej­sce, ale dzwo­niący pod­łą­czył się do masztu nadaw­czego w po­bliżu miej­sca za­miesz­ka­nia Carla Hen­ninga Thom­sena. Za­ło­ży­li­śmy więc, że mógł wy­ko­nać je sam, cho­ciaż nie po­tra­fi­li­śmy tego udo­wod­nić.

– Ro­zu­miem. Za­sta­na­wiam się nad tym, co przed chwilą mó­wi­łeś. To bar­dzo ob­cią­ża­jący ma­te­riał.

– Nie­stety, to prawda, jed­nak wiele oko­licz­no­ści wska­zy­wało, że coś się nie zga­dza. Nie ro­zu­mie­li­śmy, jak to moż­liwe, że na tor­bie były od­ci­ski pal­ców ojca, a na ta­śmie już nie. Poza tym mie­li­śmy za­pis ta­cho­grafu z dnia za­gi­nię­cia Ca­the­rine, który wy­raź­nie po­ka­zy­wał, że jej oj­ciec nie był tego dnia w Ste­vns, a drugi sa­mo­chód ro­dziny był na Ju­tlan­dii. Nie po­tra­fi­li­śmy też wy­tłu­ma­czyć, dla­czego ob­ciął jej pa­znok­cie. Dziew­czyna nie miała dłu­gich pa­znokci, zresztą z ze­znań żony wy­ni­kało, że Thom­sen ni­gdy nie miał do córki żad­nych za­strze­żeń. Były też inne nie­zgod­no­ści, ale o nich mo­że­cie so­bie sami prze­czy­tać.

Sie­dzący w pierw­szym rzę­dzie funk­cjo­na­riusz wszedł mu w słowo:

– Wspo­mnia­łeś, że w osiem­dzie­sią­tym trze­cim męż­czy­zna sie­dział za prze­myt nar­ko­ty­ków…

– Zga­dza się, o ile do­brze pa­mię­tam, szmu­glo­wał ko­ka­inę i am­fe­ta­minę.

– Jak można po­go­dzić jego kry­mi­na­lną prze­szłość z tym, że był świad­kiem Je­howy? To dość dziwne po­łą­cze­nie.

– W mło­do­ści oj­ciec Ca­the­rine był kie­rowcą tira, miał za sobą dwa wy­roki, oba za prze­myt nar­ko­ty­ków. Po­tem po­znał przy­szłą żonę i, jak sam twier­dził, zo­stał zba­wiony. W osiem­dzie­sią­tym szó­stym roku po­brali się i po­tem nie był już no­to­wany.

– A data uro­dze­nia Ca­the­rine? Coś tu się nie zga­dza.

– Ca­the­rine była jego córką, zo­stała ad­op­to­wana przez In­grid. Bio­lo­giczna matka dziew­czyny zgi­nęła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, kiedy ta była dziec­kiem. Ale nie chcę wcho­dzić w szcze­góły, wszystko znaj­dzie­cie w ma­te­ria­łach.

– Spy­ta­łem z czy­stej cie­ka­wo­ści.

Si­mon­sen uśmiech­nął się.

– W tym za­wo­dzie to po­żą­dana ce­cha – po­wie­dział. – Ale wróćmy do Carla Hen­ninga Thom­sena. Były oko­licz­no­ści, które wska­zy­wały, że być może jest nie­winny, lecz nie było to nic kon­kret­nego. Mie­li­śmy na­to­miast do­wody, które wy­raź­nie wska­zy­wały na jego winę. Bra­ko­wało nam mo­tywu. Uzna­li­śmy, że być może cho­dziło o zwią­zek Ca­the­rine z inną ko­bietą, o któ­rej wie­dzie­li­śmy, że ist­nieje, cho­ciaż ni­gdy do niej nie do­tar­li­śmy. Ca­the­rine utrzy­my­wała go w głę­bo­kiej ta­jem­nicy przed ro­dzi­cami. Za­ło­ży­li­śmy, że być może po­in­for­mo­wała o nim ojca, a on za­bił ją w na­pa­dzie re­li­gij­nego szału, ale na­dal były to je­dy­nie spe­ku­la­cje. Poza tym wiele rze­czy nie zga­dzało się nam cza­sowo. Inna teo­ria mó­wiła, że po­wo­dem kon­fliktu mo­gły być stu­dia córki. Świad­ko­wie Je­howy nie­zbyt ce­nią so­bie wy­kształ­ce­nie, ale to nie był prze­ko­nu­jący ar­gu­ment. Ko­lejna rzecz, która także zda­wała się wska­zy­wać, iż sprawcą mógł nie być oj­ciec, była jesz­cze mniej kon­kretna, ale po­winna nam dać do my­śle­nia. Mimo roz­pa­czy Thom­sen do sa­mego końca twier­dził, że jest nie­winny. Nie zli­czę, ile go­dzin trwały prze­słu­cha­nia, ale było to na­prawdę dużo, a on ni­gdy się nie za­wa­hał, za­wsze twier­dził, że nie za­bił córki. Wbrew wszyst­kim na­szym do­wo­dom. Mój ów­cze­sny szef Ka­sper Planck długo uwa­żał, że za­trzy­ma­li­śmy nie­wła­ściwą osobę, od czego w końcu, nie­stety, udało mi się go od­wieść. Miał słuszne wąt­pli­wo­ści, ja opie­ra­łem się wy­łącz­nie na kon­kret­nych ar­gu­men­tach i w końcu mój punkt wi­dze­nia zwy­cię­żył. Z przy­kro­ścią mu­szę stwier­dzić, że tak wy­gląda prawda. Ostat­nia doba mi to uświa­do­miła i, nie­stety, z tą wie­dzą będę mu­siał żyć.

Ku swo­jemu zdzi­wie­niu udało mu się prze­brnąć przez ostat­nie zda­nia wy­stą­pie­nia. Na­gle przy­szło mu do głowy, że może robi z sie­bie bła­zna, ża­ło­snego ego­istę, który bar­dziej współ­czuje so­bie niż ofia­rom swego błędu.

Jego roz­my­śla­nia za­sto­po­wał głos Pe­der­sena:

– Może zro­bimy prze­rwę?

Si­mon­sen spoj­rzał zmie­szany na współ­pra­cow­nika.

– Prze­pra­szam, o co py­ta­łeś?

– Czy mo­żemy zro­bić prze­rwę?

– Za chwilę. Za­raz skoń­czę. Carl Hen­ning Thom­sen zo­stał oskar­żony o za­bi­cie córki. Pod­czas pro­cesu prze­szedł za­ła­ma­nie ner­wowe i zo­stał prze­wie­ziony do Szpi­tala Kra­jo­wego, gdzie mimo za­ostrzo­nego nad­zoru udało mu się wy­sko­czyć przez okno z ósmego pię­tra. To było w paź­dzier­niku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego ósmego roku. Po­tem sprawa zo­stała za­mknięta, wszyst­kie akta prze­słano do ar­chi­wum. Dwa lata póź­niej do­łą­czono do nich no­tatkę. Pod­czas re­montu w daw­nym miesz­ka­niu Ca­the­rine Thom­sen zna­le­ziono apa­ra­turę pod­słu­chową, ale nikt nie po­tra­fił po­wie­dzieć, czy ten fakt miał ja­kiś zwią­zek z jej śmier­cią. Przy­znaję też, że nikt się tym nie za­jął. Ktoś chciałby coś jesz­cze do­dać? Ja­kieś py­ta­nia?

Omiótł wzro­kiem salę, nikt się nie ode­zwał.

– Zro­bimy chwilę prze­rwy, a dal­szą część spo­tka­nia po­pro­wa­dzi Arne. – Si­mon­sen zwró­cił się do swo­jego współ­pra­cow­nika: – Mam na­dzieję, że nie masz nic prze­ciwko. Hra­bianka wspo­mniała, że jest taka moż­li­wość.

– Oczy­wi­ście. Przejmę pa­łeczkę, tym bar­dziej że je­ste­śmy we wła­snym gro­nie.

– Czuję się zmę­czony, a ostat­nie ty­go­dnie na­uczyły mnie wsłu­chi­wać się we wła­sny or­ga­nizm.

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć.

– Nie za­brzmiało to za bar­dzo gór­no­lot­nie? Mam na my­śli to, co mó­wi­łem o jej ojcu i o mo­jej roli w ca­łej tej spra­wie.

– By­łeś szczery, a je­śli my­ślisz, że tylko ty się wzru­szy­łeś, to się my­lisz. Nie wiem, czy za­uwa­ży­łeś, że miało nas być dzie­więt­na­ścioro, a jest szes­na­ścioro. Trzech ko­le­gów, któ­rzy brali udział w tam­tym do­cho­dze­niu, mu­siało wyjść wcze­śniej. Oka­zało się to dla nich zbyt trudne. Poul Tro­ul­sen też po­czuł się źle i po­szedł się przejść.

– Wy­po­wie­dze­nie tego wszyst­kiego na głos to tylko pierw­szy krok. Po po­łu­dniu czeka mnie po­wtórka, ale po­ra­dzę so­bie. Cho­ciaż przy­znaję, że czuję się wy­koń­czony, jak­bym miał dzie­więć­dzie­siątkę.

– Nie je­stem za­sko­czony, wszy­scy czu­jemy się po­dob­nie.

– Wiem, dla­tego je­stem ci wdzięczny, że zgo­dzi­łeś się mnie za­stą­pić. Będę mógł od­wie­dzić pewną ka­napę i za­lec na niej na go­dzinę czy dwie.

Pe­der­sen uśmiech­nął się.

– Wiem, gdzie jest ta ta­jem­ni­cza ka­napa. Nie ja je­den zresztą, więc mam na­dzieję, że zdą­żysz tam pierw­szy. Mam cię póź­niej obu­dzić?

– Na­sta­wię bu­dzik w ko­mórce, ale dzięki za pro­po­zy­cję. Za­kła­dam, że prze­ka­żesz in­for­ma­cje do­ty­czące DYE Pięć, a po­tem zaj­miesz się li­stą pra­cow­ni­ków sta­cji prze­ka­zaną nam przez Ame­ry­ka­nów. Niech nasi lu­dzie ich spraw­dzą.

– Oczy­wi­ście.

– Chciał­bym póź­niej do­stać szcze­gó­łowy ra­port. Poza tym masz do­pil­no­wać, żeby pra­cow­ni­ków sta­cji od­wie­dzały za­wsze co naj­mniej dwie osoby, z któ­rych jedna ma być męż­czy­zną. Ro­zu­miemy się?

– Jak naj­bar­dziej.

– No i mu­simy się za­sta­no­wić, jak o tym wszyst­kim po­in­for­mo­wać spo­łe­czeń­stwo. Nie unik­niemy awan­tury.

– Awan­tura już trwa. Idź spać.

Pe­der­sen pchnął szefa w stronę drzwi. Można by uznać, że ro­bił to z przy­jaźni i tro­ski o jego zdro­wie, ale Si­mon­sen znał go zbyt do­brze, poza tym Pe­der­sen ni­gdy nie był do­brym ak­to­rem, nie po­tra­fił grać. Wy­swo­bo­dził się z jego uchwytu.

– Co się dzieje? Skąd u cie­bie na­gle tyle ener­gii?

I w tym mo­men­cie za­uwa­żył wia­do­mość, którą Malte Bo­rup umie­ścił na ekra­nie. Na­pis gło­sił: „Do­stojny gość w dro­dze do szefa”. Pe­der­sen był jed­nak nie­ugięty.

– To może za­cze­kać, Si­mon.

Ale było już za późno, bo wła­śnie w tym mo­men­cie przez drzwi wszedł nie­ska­zi­tel­nie ubrany ele­gancki męż­czy­zna. Si­mon­sen i Pe­der­sen znali go z wcze­śniej­szych wi­zyt. Był to Hel­mer Ham­mer, se­kre­tarz stanu w Kan­ce­la­rii Pre­miera, uro­czy męż­czy­zna, który sta­rał się nie wy­ko­rzy­sty­wać swo­jej po­zy­cji, ale któ­remu mimo to zwy­kle uda­wało się po­sta­wić na swoim. Obaj go lu­bili, co nie prze­szko­dziło Pe­der­se­nowi po­wi­tać go lekko buń­czucz­nym to­nem:

– To nie my ob­ra­zi­li­śmy gnoma z Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych, ale je­śli chce pan roz­ma­wiać z Si­mo­nem, to musi pan za­cze­kać kilka go­dzin, aż szef tro­chę od­pocz­nie.

Ham­mer jak zwy­kle miał go­tową od­po­wiedź:

– Ja oczy­wi­ście mogę za­cze­kać, ale gnom z Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych po­sta­no­wił zor­ga­ni­zo­wać wie­czo­rem wi­de­okon­fe­ren­cję i chce wie­dzieć, czy Si­mon bę­dzie mógł wziąć w niej udział.

– Ber­lin się ode­zwał? – Pe­der­sen był za­nie­po­ko­jony.