Klub samotnych serc - Lotte Hammer & Søren Hammer - ebook + audiobook

Klub samotnych serc ebook i audiobook

Lotte Hammer & Søren Hammer

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Inspektor Konrad Simonsen wraca do wydziału zabójstw po zawale. Ze względu na stan zdrowia zostaje mu przydzielona sprawa o niskim priorytecie. Pewien nawrócony na katolicyzm listonosz spadł ze schodów i wszystko wskazuje na to, że był to wypadek. Z czasem jednak okazuje się, że mężczyzna mógł zostać zamordowany, a sprawa łączy się ze zniknięciem młodej Angielki jeszcze w latach, gdy listonosz uczęszczał do liceum. Kiedy na jaw wychodzi, że na strychu denata znajduje się osiemnaście zdjęć zaginionej dziewczyny, wszystkie w rozmiarze plakatu i w ramach, sytuacja zaczyna się komplikować.

„Klub Samotnych Serc” to trzeci tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 56 min

Oceny
4,2 (48 ocen)
19
21
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Coraz ciekawsze fabuły serii. Nietuzinkowy komisarz i jego problemy obyczajowe.
00
Ewaor

Dobrze spędzony czas

elakoza

Dobrze spędzony czas

Mam nadzieję, ze będzie jeszcze ciąg dalszy.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: En­somme hjer­ters klub

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Ju­styna Ha­ber-Biały

Co­py­ri­ght © Lotte Ham­mer Ja­kob­sen, Søren Ham­mer Ja­cob­sen, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-87-0235-159-0

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Trzy­na­stego sierp­nia w oko­li­cach placu Po­li­ti­to­rvet w Ko­pen­ha­dze było mgli­ście i wietrz­nie. Noc w śród­mie­ściu prze­bie­gła sto­sun­kowo spo­koj­nie: kilka ba­ro­wych bi­ja­tyk, jedno pchnię­cie no­żem za­koń­czone po­wierz­chow­nymi ra­nami, garstka pi­jacz­ków, która mu­siała ode­spać li­ba­cję w aresz­cie, i na­ćpana dziwka zmarła z przedaw­ko­wa­nia – nic spe­cjal­nego czy też nad­zwy­czaj­nego. Naj­po­waż­niej­szym przy­pad­kiem oka­zał się pi­jany kie­rowca, który urzą­dził so­bie wy­ścigi uli­cami mia­sta, pró­bu­jąc uciec ra­dio­wo­zom. W końcu mu się udało. Z pi­skiem opon i przy stu ki­lo­me­trach na licz­niku skrę­cił z Sy­dha­vns­gade w Slu­se­hol­men, a na­stęp­nie od­bił w prawo, w Ved Stig­bor­dene, gdzie wci­snął gaz do de­chy i spo­glą­da­jąc try­um­fal­nie w lu­sterko wsteczne, wy­lą­do­wał po chwili w wo­dach ba­senu por­to­wego. Te­raz szu­kali go nur­ko­wie, jed­nak silne pod­wodne prądy ka­zały przy­pusz­czać, że upły­nie sporo czasu, za­nim zo­sta­nie od­na­le­ziony. Wszy­scy mieli na­dzieję, że udało mu się na czas wy­do­stać z po­jazdu i ra­to­wać się ucieczką w głąb lądu, ale było to mało praw­do­po­do­bne.

Chło­piec prze­ci­na­jący Po­li­ti­to­rvet miał dużą nad­wagę. Przy przej­ściu dla pie­szych na wprost Ko­mendy Głów­nej Po­li­cji naj­pierw ro­zej­rzał się uważ­nie w obie strony, za­nim wol­nym, cięż­kim kro­kiem wszedł na jezd­nię. Po dru­giej stro­nie się za­trzy­mał, by wy­trzeć po­liczki i czoło chu­s­teczką, którą wy­cią­gnął z kie­szeni spodni, a do­piero po­tem ru­szył da­lej, skrę­ca­jąc w Niels Brocks Gade. Bo­lały go stopy, a do szkoły zo­stał mu jesz­cze spory ka­wa­łek drogi. Mi­ja­jący go po­je­dyn­czy prze­chod­nie spo­glą­dali nań z tro­ską, a nie­któ­rzy po­sy­łali mu na­wet prze­lotne, współ­czu­jące spoj­rze­nie, po czym spie­szyli da­lej. Więk­szość go igno­ro­wała.

Ubra­nie chłopca było rów­nie przy­gnę­bia­jące jak on sam. Ro­dzi­com nie bra­ko­wało pie­nię­dzy, ale ubiór był jego formą pro­te­stu. Jedną z wielu. Miał na so­bie białe, roz­cho­dzone spor­towe buty, ku­pione w ze­szłym roku na wy­prze­daży w lo­kal­nym su­per­mar­ke­cie, zwi­sa­jące pod brzu­chem sprane dżinsy i be­żową wia­trówkę z zam­kiem roz­pię­tym do po­łowy, tak aby oprzeć w tym miej­scu rękę, jakby była zła­mana. Przez kurtkę jesz­cze bar­dziej się po­cił, choć z ra­cji swo­jej tu­szy mógł ją so­bie dzi­siaj da­ro­wać, aż tak zimno prze­cież nie było. Po­trze­bo­wał jej jed­nak. W ukry­tej pod nią dłoni trzy­mał pi­sto­let ma­szy­nowy.

Ze­gar wska­zy­wał ósmą szes­na­ście, środa.

*

Gdyby szef po­li­cji kry­mi­nal­nej Kon­rad Si­mon­sen pod­niósł się ze swo­jego krze­sła i w od­po­wied­nim mo­men­cie wyj­rzał przez okno, mógłby do­strzec prze­cho­dzą­cego przez ulicę chłopca. Ale tego nie zro­bił. Przy­glą­dał się bo­wiem ko­men­dantce ko­pen­ha­skiej po­li­cji, która roz­ma­wiała przez te­le­fon. Sły­nęła z nie­gu­stow­nego, dzi­wacz­nego stylu, a dziś nie zro­biła wy­jątku, to było oczy­wi­ste na­wet dla niego. Miała na so­bie do­pa­so­waną ma­ry­narkę w nie­bie­sko-zie­loną kratkę, a do tego spodnie w pa­ski, w zbli­żo­nych od­cie­niach. Po­my­ślał, że za­bra­kło tylko ja­kie­goś mar­twego zwie­rzaka owi­nię­tego wo­kół jej szyi, na przy­kład lisa, a wtedy można by już mó­wić o kom­plet­nym bez­gu­ściu.

To był jego pierw­szy dzień w pracy po po­nad ośmiu ty­go­dniach i gdy ran­kiem po­ja­wił się w biu­rze, ku wła­snemu zdzi­wie­niu od­czu­wał zde­ner­wo­wa­nie. Spoj­rzał bez­rad­nie na zdję­cie kró­lo­wej wi­szące na ścia­nie za ple­cami ko­men­dantki, pró­bu­jąc stłu­mić ro­snącą iry­ta­cję. Po­słał gry­mas w stronę Jej Wy­so­ko­ści, jakby szu­kał w niej so­jusz­niczki, a na­stęp­nie znów skie­ro­wał wzrok na le­żącą przed nim na biurku teczkę z ak­tami sprawy. Wy­glą­dała na nie­po­zorną.

Wresz­cie ko­men­dantka za­koń­czyła roz­mowę. Po­słała mu cie­pły uśmiech, który był albo do­brze wy­ćwi­czony, albo też po pro­stu ser­deczny, i za­częła się roz­wo­dzić o tych wszyst­kich, któ­rzy się z nią kon­tak­to­wali pod­czas jego cho­roby, aby do­wie­dzieć się o jego stan zdro­wia.

– Nie­któ­rzy wy­dzwa­niali do mnie na­wet na nu­mer pry­watny.

– No pro­szę, coś ta­kiego. Je­stem pod wra­że­niem.

– To do­brze, bo po­wi­nie­neś. I prze­stań się za­cho­wy­wać tak, jakby cię to nie ob­cho­dziło. Po­wi­nie­neś się cie­szyć, że masz ko­le­gów, któ­rzy się tobą in­te­re­sują.

Miała ra­cję, więc jej oznaj­mił, że się cie­szy, a ona cią­gnęła:

– Zde­cy­do­wa­łam się nie zmie­niać two­jego for­mal­nego sta­tusu. Na­dal po­zo­sta­jesz sze­fem wy­działu za­bójstw, choć w prak­tyce po­zwo­lisz, aby to Arne Pe­ter­sen…

– Arne Pe­der­sen, on na­zywa się Pe­der­sen, nie Pe­ter­sen.

Arne Pe­der­sen był jed­nym z naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Si­mon­sena, męż­czy­zną tuż po czter­dzie­stce, kom­pe­tent­nym i by­strym. Od dawna było wia­domo, że gdy na­dej­dzie od­po­wiedni mo­ment, za­stąpi go na sta­no­wi­sku szefa wy­działu za­bójstw. Na­tu­ralną ko­leją rze­czy wy­ko­ny­wał jego obo­wiązki przez ostat­nie dwa mie­siące. Pani ko­men­dant po­now­nie się ode­zwała:

– Prze­pra­szam, po­win­nam o tym pa­mię­tać. Tak więc to on po­zo­sta­nie fak­tycz­nym sze­fem do czasu, aż uznam, że zdro­wie po­zwala ci na prze­ję­cie tej funk­cji. Na po­czątku masz moją zgodę, aby pra­co­wać trzy, naj­wy­żej cztery go­dziny dzien­nie. Czy to ja­sne?

Zro­zu­miał. Po­wtó­rzyła tę kwe­stię wolno, de­lek­tu­jąc się każ­dym sło­wem: „trzy, naj­wy­żej cztery go­dziny dzien­nie”, a po chwili do­dała, że wszy­scy z jego oto­cze­nia do­stali roz­kaz ra­por­to­wa­nia o każ­do­ra­zo­wym nie­sto­so­wa­niu się do tego po­le­ce­nia.

– Je­żeli po­czu­jesz się zmę­czony, zo­sta­jesz w domu. Pa­mię­taj, cmen­tarz jest prze­peł­niony ludźmi nie­za­stą­pio­nymi.

– Oczy­wi­ście. A mogę cho­ciaż sam zde­cy­do­wać, w ja­kich go­dzi­nach będę pra­co­wać, czy to też ty bę­dziesz roz­strzy­gać?

Iro­nia się nie po­wio­dła, a sze­fowa od­po­wie­działa z po­wagą w gło­sie:

– Mo­żemy za­cząć od tego, że sam o tym za­de­cy­du­jesz, i zo­ba­czymy, jak to się spraw­dzi.

– Dzię­kuję. Mógł­bym te­raz do­stać swoją nową sprawę?

Zi­gno­ro­wała go.

– Prze­me­blo­wa­li­śmy nieco w twoim biu­rze, gdy by­łeś chory. Wy­go­spo­da­ro­wa­li­śmy do­dat­kowe po­miesz­cze­nie z miej­scem na sofę. Przyda się, gdy bę­dziesz po­trze­bo­wał od­po­cząć.

In­for­mo­wała go o tym z ewi­dentną ra­do­ścią. Po­now­nie po­dzię­ko­wał, czu­jąc się nie­zręcz­nie i staro. W końcu otwo­rzyła teczkę z ak­tami. Gdy się ode­zwała, jej wzrok za­czął błą­dzić.

– To nie jest taka ty­powa sprawa. Cho­dzi o to, że to mnie za­leży na tym, aby zo­stała za­mknięta w po­rządny spo­sób.

Się­gnęła do teczki i za­częła re­fe­ro­wać. Słu­chał z co­raz więk­szym zdu­mie­niem, stwier­dza­jąc, że miała ra­cję – to z pew­no­ścią nie było ty­powe za­da­nie. Obu­rzony prze­rwał jej py­ta­niem:

– Czy wi­ce­prze­wod­ni­cząca Par­la­men­tar­nej Ko­mi­sji Praw­nej zwraca się bez­po­śred­nio do cie­bie, mie­sza­jąc się w sprawy po­li­cji? To do­prawdy nie­sły­chane.

– Si­mon, zdaję so­bie sprawę, że to dość po­gma­twane. Ale czy nie mógł­byś prze­słu­chać kilku świad­ków i… no tak po pro­stu się temu przyj­rzeć? A po­tem na­pi­sać ra­port, który…

Za­wa­hała się, do­koń­czył więc za nią:

– …który bę­dziesz mo­gła przed­sta­wić wi­ce­prze­wod­ni­czą­cej.

Pani ko­men­dant ski­nęła głową, do­da­jąc:

– Mo­żesz też roz­dzie­lić te za­da­nia, nie chcę ci nic na­rzu­cać, Za­leży mi tylko na tym, że­byś się nie prze­mę­czał. Po­my­śla­łam, że ta sprawa na­daje się na po­czą­tek. Tak, że­byś po­woli za­czął się wdra­żać.

Si­mon­sen za­brał teczkę.

– To prze­cież nie jest żadna sprawa – za­uwa­żył.

Na­gle usły­szał dźwięki mu­zyki. Te same nie­okre­ślone tony z prze­szło­ści, które go prze­ni­kały, gdy obu­dził się w szpi­talu pra­wie sie­dem ty­go­dni temu. Do­padł go strach, prze­ni­kał do jego wnę­trza, pa­ra­li­żo­wał go, jak już wiele razy wcze­śniej od czasu ope­ra­cji. Jego sze­fowa ode­zwała się za­tro­skana:

– Czy coś się stało? Źle się czu­jesz?

– Czy ty też sły­szysz mu­zykę? – od­parł z wy­sił­kiem.

Za­śmiała się ser­decz­nie i przez parę nie­koń­czą­cych się se­kund nie miał po­ję­cia, czy usły­szała to samo co on, czy też po pro­stu oka­zała się wy­ro­zu­miała dla jego uro­jeń. Wresz­cie wstała z krze­sła, po­de­szła do ściany i po­pu­kała w nią kilka razy pię­ścią. Mu­zyka uci­chła.

– Re­zo­nans. Mamy te­raz w se­kre­ta­ria­cie nową prak­ty­kantkę, która ma taki mały, pła­ski od­twa­rzacz ze słu­chaw­kami, na­zy­wają to chyba iPo­dem. Gdy opiera głowę o ścianę, jej czaszka i cała ściana dzia­łają jak gło­śnik.

Od­prę­żył się i na­tych­miast po­czuł zmę­cze­nie. Ta pra­wi­dło­wość była mu znana – naj­pierw lęk przed śmier­cią, a po­tem zmę­cze­nie.

– Dla­czego nie za­bro­nisz jej słu­cha­nia mu­zyki?

– Na­wet pró­bo­wa­łam, ale nie­stety jej sto­su­nek do au­to­ry­te­tów jest… Co mam ci po­wie­dzieć?… Dość swo­bodny i…

Si­mon­sen prze­stał jej słu­chać.

*

Chło­piec z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym do­tarł do swo­jej szkoły. Mie­ściła się przy Mar­mor­gade, krót­kiej uliczce po­mię­dzy H.C. An­der­sens Bo­ule­vard a Ve­ster Vold­gade, w czte­ro­pię­tro­wym, trój­skrzy­dło­wym bu­dynku z czer­wo­nej ce­gły z po­czątku dzie­więt­na­stego wieku. Dzie­dzi­niec szkolny wy­cho­dził na ulicę, a od chod­nika od­dzie­lało go tylko ogro­dze­nie. Główne wej­ście, znaj­du­jące się w cof­nię­tej, cen­tral­nej czę­ści bu­dynku, wy­zna­czały oka­załe gra­ni­towe schody pro­wa­dzące do prze­sad­nie wiel­kich dwu­skrzy­dło­wych zie­lo­nych drzwi, które spra­wiały wra­że­nie nie­pro­por­cjo­nal­nych i nie­zbyt do­brze się kom­po­no­wały z ogólną ar­chi­tek­turą bu­dynku. I wła­śnie w ich stronę po­woli zmie­rzał chło­piec.

Do­strze­gła go wy­cho­waw­czyni, wy­glą­da­jąca wła­śnie przez okno w pół­noc­nym skrzy­dle. Od pew­nego czasu za­mie­rzała po­roz­ma­wiać z nim na te­mat spóź­nień – pro­blem po­ja­wił się jesz­cze przed wa­ka­cjami, a nowy rok szkolny za­czął się rów­nie kiep­sko, jak za­koń­czył po­przedni. Poza tym chciała od­dać uczniom jego klasy pewne ma­te­riały, więc po­my­ślała, że gdyby te­raz od­była z nim pla­no­waną roz­mowę, za­osz­czę­dzi­łaby so­bie wspi­na­nia się na trze­cie pię­tro. W ten spo­sób mo­głaby, jak to się mówi, upiec dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. Otwo­rzyła za­tem okno i go za­wo­łała, ale on ku jej zdu­mie­niu nie za­re­ago­wał, choć dzie­liło ich za­le­d­wie kilka me­trów. Wes­tchnęła. Daw­niej taki nie był, ale jemu też nie za­wsze było ła­two, bie­da­czy­sko.

Ko­niec koń­ców chło­piec wdra­pał się po scho­dach i skie­ro­wał ko­ry­ta­rzem w stronę swo­jej sali lek­cyj­nej, a gdy do­tarł w jej po­bliże, usiadł na ławce i od­sap­nął. Prze­rwa trwała dłu­żej, niż się spo­dzie­wał, ale on sam był zmę­czony i zde­ner­wo­wany, po­trze­bo­wał chwili, aby się po­zbie­rać. Do­piero gdy kilka mi­nut póź­niej uj­rzał wy­cho­waw­czy­nię zmie­rza­jącą w jego stronę ze stertą pa­pie­rów pod pa­chą, pod­niósł się i wszedł do klasy.

Ża­den z kla­so­wych ko­le­gów nie zwró­cił na niego szcze­gól­nej uwagi, choć mu­sieli go wi­dzieć, gdy szedł na swoje miej­sce. Po­now­nie od­sap­nął, ale nie usiadł. Sta­nął obok swo­jej ławki, ple­cami do ściany. Na­wet wy­zna­czony w tym roku na za­stęp­stwo na­uczy­ciel, który stał przy ta­blicy i od­mie­niał nie­re­gu­larne an­giel­skie cza­sow­niki, nie za­re­ago­wał na jego przy­by­cie. Je­dy­nie od­wró­cił głowę, po­sy­ła­jąc mu krót­kie, obo­jętne spoj­rze­nie, po czym wró­cił do pro­wa­dze­nia lek­cji. Chło­piec ob­ser­wo­wał go przez pięć dłu­gich se­kund, czu­jąc, jak wzbiera w nim nie­na­wiść. Do­da­wała mu od­wagi.

Na­uczy­ciel był ja­sno­wło­sym, dość gu­stow­nie ubra­nym męż­czy­zną tuż po trzy­dzie­stce. Miał sym­pa­tyczne uspo­so­bie­nie i ładny, kla­syczny pro­fil, cie­szył się sym­pa­tią za­równo dziew­cząt, jak i chłop­ców, a do tego był świet­nym pe­da­go­giem. Jakby tknięty prze­czu­ciem, od­wró­cił po­now­nie głowę i obej­rzał się przez ra­mię. Wtedy do­strzegł broń, któ­rej krótka czarna lufa skie­ro­wana była pro­sto na niego. Wi­dze­nie tu­ne­lowe, wy­rzut ad­re­na­liny. Za­re­ago­wał z im­po­nu­ją­cym re­flek­sem – w trzech ener­gicz­nych kro­kach do­padł do drzwi i zdo­łał na­wet chwy­cić za klamkę, kiedy pi­sto­let ma­szy­nowy za­czął wy­rzu­cać z sie­bie pierw­sze na­boje.

Trzy­dzie­ści sie­dem kul w ciągu nie­ca­łych pię­ciu se­kund.

Dużo póź­niej każdy ze strza­łów zo­stał do­kład­nie skal­sy­fi­ko­wany: je­de­na­ście tra­fiło ofiarę w plecy, trzy w głowę, jed­nen w lewe ra­mię. Na­uczy­ciel był mar­twy, za­nim osu­nął się na pod­łogę. Po­zo­stałe dwa­dzie­ścia dwa po­ci­ski prze­szły przez drzwi, z czego więk­szość na wy­so­ko­ści dwóch i pół me­tra nad zie­mią, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że chło­piec nie był obyty z bro­nią i nie uwzględ­nił tego, że pod­czas strzału lufa wy­bija w górę. Jed­nak trzy na­boje prze­biły drzwi na wy­so­ko­ści pół­tora me­tra, z czego je­den dra­snął wy­cho­waw­czy­nię chłopca znaj­du­jącą się po dru­giej stro­nie i prze­bił jej dłoń. Ko­lejny odłu­pał z drzwi drza­zgę, która po­le­ciała w stronę jej pra­wego oka i wbiła się po­mię­dzy gałkę oczną a kość po­licz­kową, po­wo­du­jąc tylko po­wierz­chowną ranę.

Gdy wy­cho­waw­czyni zo­stała tra­fiona, nie po­czuła bólu, zdzi­wiła się je­dy­nie. Od­ru­chowo się­gnęła do oka i wy­cią­gnęła drza­zgę. Na­stęp­nie spoj­rzała zdu­miona na swoją dłoń i ze­mdlała. Cier­piała na he­mo­fo­bię, nie­kon­tro­lo­wany strach przed wi­do­kiem krwi.

Uczniów w kla­sie ogar­nęła pa­nika. Więk­szość krzy­czała, pró­bu­jąc się jak naj­bar­dziej od­da­lić od chłopca. Je­den z nich wy­sko­czył bez na­my­słu przez otwarte okno znaj­du­jące się na ty­łach sali. Miał nie­praw­do­po­do­bne szczę­ście, że nie spadł na as­falt po­kry­wa­jący szkolny dzie­dzi­niec, a wy­lą­do­wał na sa­mo­cho­dzie do­staw­czym, który przy­wiózł za­mó­wie­nie na za­ję­cia prak­tyczno-tech­niczne. Skoń­czyło się na zła­ma­nym nad­garstku i otar­tym po­liczku. Jedna z dziew­cząt ukryła się w sza­fie, w któ­rej udało jej się za­mknąć od środka. Uło­żyła się w po­zy­cji em­brio­nal­nej i drżąc na ca­łym ciele, sta­rała się za­cho­wy­wać jak naj­ci­szej. Po­zo­stali ucznio­wie zbili się w gro­madę w naj­od­le­glej­szym miej­scu od ka­te­dry – jedni le­żeli, dru­dzy sie­dzieli, jesz­cze inni przy­ci­skali się do ściany, jakby to miało po­móc, gdyby pa­dły ko­lejne strzały. Krzyki uci­chły, a roz­brzmiał roz­dzie­ra­jący płacz. Wszy­scy z prze­ra­że­niem spo­glą­dali na mor­dercę, wy­stra­szo­nym wzro­kiem śle­dząc każdy ruch jego broni. W końcu chło­piec usiadł na krze­śle – zdez­o­rien­to­wany i roz­trzę­siony. On też się roz­pła­kał.

*

Po spo­tka­niu z ko­men­dant po­li­cji Kon­rad Si­mon­sen udał się do swo­jego biura z ak­tami sprawy pod pa­chą. Po dro­dze do­szedł do prze­ko­na­nia, że to w grun­cie rze­czy może i do­brze, że za­cznie po­woli, od mało istot­nego za­da­nia, i ta myśl za­równo go za­sko­czyła, jak i uspo­ko­iła.

Zgod­nie z tym, co mó­wiła sze­fowa, pod­czas jego cho­roby biuro zo­stało po­więk­szone o przy­le­ga­jące po­miesz­cze­nie. Wcze­śniej był tam skła­dzik, w jed­nym końcu znaj­do­wały się ar­ty­kuły pa­pier­ni­czo-biu­rowe, a w dru­gim wy­co­fane z użyt­ko­wa­nia kom­pu­tery z mo­ni­to­rami. Te­raz po­miesz­cze­nie peł­niło funk­cję do­dat­ko­wego biura. Od­ma­lo­wano je, po­ło­żono wy­kła­dzinę, wsta­wiono sfa­ty­go­waną skó­rzaną sofę, lo­dówkę i eks­pres do kawy, a także pięć­dzie­się­cio­ca­lowy te­le­wi­zor, praw­do­po­dob­nie po Po­ulu Tro­ul­se­nie, daw­nym współ­pra­cow­niku, który od­szedł na eme­ry­turę. Na po­dłuż­nym stole, na wprost sofy, usta­wiono dzba­nek z kawą i bu­łeczki oraz po­kaźny bu­kiet kwia­tów, pod ścianą zaś sta­nęła garstka jego ko­le­gów, w tym Hra­bianka – jedna z jego naj­bliż­szych współ­pra­cow­nic, a jed­no­cze­śnie part­nerka ży­ciowa. Od roku miesz­kali ra­zem w jej domu w Hil­le­rød, cho­ciaż Si­mon­sen za­cho­wał swoje miesz­ka­nie w Valby, a te­raz sy­piał na pierw­szym pię­trze, za­pewne z po­wodu swo­ich pro­ble­mów z ser­cem. Po­wi­tała go po­ca­łun­kiem, co zda­rzało się rzadko, gdy byli w pracy.

– Udało ci się utrzy­mać wszystko w ta­jem­nicy – po­wie­dział, roz­glą­da­jąc się wo­kół.

– Ow­szem, prze­cież to miała być nie­spo­dzianka. Za chwilę do­łą­czy też Arne, wła­śnie ktoś do niego za­dzwo­nił.

Wi­tał się po ko­lei z obec­nymi, aż w pew­nym mo­men­cie do­strzegł Pau­line Berg, ko­bietę przed trzy­dziestką, jedną ze swo­ich naj­bliż­szych współ­pra­cow­nic. W każ­dym ra­zie tak było wcze­śniej. Zo­ba­czył ją po raz pierw­szy po nie­mal dwu­na­stu mie­sią­cach. We wrze­śniu ze­szłego roku zo­stała po­rwana pod­czas jed­nej ze spraw pro­wa­dzo­nych przez wy­dział za­bójstw. Pe­wien chory czło­wiek upro­wa­dził ją i jesz­cze inną ko­bietę, a po­tem prze­trzy­my­wał w bun­krze, w Ha­re­sko­ven. Tę drugą ko­bietę za­bił na oczach Berg, a ją samą zo­sta­wił, żeby scze­zła. Zo­stała zna­le­ziona w ostat­niej chwili. Od tego czasu tylko spo­ra­dycz­nie miał o niej ja­kieś wie­ści, sprze­dała dom w Re­eslev i ku­piła miesz­ka­nie w Rødo­vre, w wie­żowcu na szó­stym pię­trze. Miesz­kała sama. Przez dłuż­szy czas po po­wro­cie ze szpi­tala bała się wy­cho­dzić, zresztą wiele in­nych rze­czy rów­nież wy­wo­ły­wało w niej lęk – od ko­tów po piw­nice. Do tego do­szły zmiany na­stroju i pro­blemy z ob­co­wa­niem z nie­zna­jo­mymi, zwłasz­cza gdy za­da­wała się z męż­czy­znami. Chyba że aku­rat sama ich so­bie wy­bie­rała. Mu­siała pod­czas jego cho­roby wró­cić do pracy. Gdy tylko ją do­strzegł, ogar­nęło go po­czu­cie winy. Jako jej prze­ło­żony po­wi­nien świa­do­mie śle­dzić, jak so­bie ze wszyst­kim ra­dzi. Jed­nak aku­rat w tych kwe­stiach był kiep­ski, a do tego do­szły jego wła­sne pro­blemy.

Przy­wi­tał się z nią uprzej­mie i za­uwa­żył, że ostrzy­gła się na krótko i ma na so­bie dość nie­for­malny, żeby nie po­wie­dzieć nie­dbały strój. Wy­pro­sto­wała się na so­fie, uśmie­cha­jąc do niego smutno, lekko iro­nicz­nie, a na­stęp­nie wzru­szyła ra­mio­nami, sy­gna­li­zu­jąc le­piej niż sło­wami, że ona też chcia­łaby, żeby wszystko po­to­czyło się ina­czej. Po­my­ślał, że oboje by tego chcieli, a po chwili zwró­cił się do ze­bra­nych:

– Dzię­kuję za miłe po­wi­ta­nie i piękne kwiaty. – Nic wię­cej nie przy­szło mu do głowy, więc do­dał nie­po­rad­nie: – Może zaj­miemy się po­czę­stun­kiem. Wy­gląda wspa­niale.

W tej sa­mej chwili drzwi do jego biura otwo­rzyły się z trza­skiem i do środka wpadł Pe­der­sen, pa­trząc po wszyst­kich sza­lo­nym wzro­kiem. Chwy­cił Si­mon­sena za ra­mię i krzyk­nął:

– Zbie­ramy się. Mamy strze­la­ninę w szkole, nie­da­leko stąd, pla­cówka przy Mar­mor­gade. – Za­czął wy­ma­chi­wać dło­nią na roz­pię­tość sześć­dzie­się­ciu stopni w kie­runku do­kład­nie od­wrot­nym do po­ło­że­nia szkoły. – Je­den z uczniów wpadł w szał i otwo­rzył ogień z broni au­to­ma­tycz­nej. Tam jest ma­sa­kra.

*

Gdy Kon­rad Si­mon­sen do­tarł do szkoły przy Mar­mor­gade, na miej­scu za­stał je­den wielki chaos. Naj­wy­raź­niej nikt nie pa­no­wał nad sy­tu­acją i trudno było usta­lić, co się wła­ści­wie stało. A co gor­sze, ewa­ku­acja szkoły od­by­wała się bez ja­kie­go­kol­wiek planu i ko­or­dy­na­cji, przez co i dzieci, i do­ro­śli bie­gali wo­kół jak ogłu­piali. Ktoś uru­cho­mił alarm po­ża­rowy, więc wielu na­uczy­cieli są­dziło, że to ćwi­cze­nia, po czym zgod­nie z pla­nem w wiel­kim za­mie­sza­niu wy­go­nili uczniów na szkolny dzie­dzi­niec i za­częli li­czyć stan swo­ich klas. Na ze­wnątrz, na ulicy, ze­brał się już spory tłum cie­kaw­skich, na­pie­ra­ją­cych te­raz na szkolne ogro­dze­nie, a w bu­dynku na wprost pla­cówki miesz­kańcy wy­chy­lali się z okien, aby śle­dzić prze­bieg wy­da­rzeń. Po­li­cja sta­wiła się gro­mad­nie, jed­nak ich dzia­ła­nia pro­wa­dzone były bez ładu i składu, więk­szość po pro­stu stała i cze­kała, spo­glą­da­jąc w stronę sal na dru­gim pię­trze.

Po roz­py­ta­niu kilku przy­pad­ko­wych na­uczy­cieli, któ­rzy nic kon­kret­nego nie wie­dzieli, do Si­mon­sena uśmiech­nęło się szczę­ście. Szkolna se­kre­tarka roz­ma­wiała z uczniem, który wy­sko­czył przez okno, ucie­ka­jąc z sali lek­cyj­nej. Zo­stał co prawda od­wie­ziony do szpi­tala, ale jego re­la­cja naj­bar­dziej przy­bli­żyła Si­mon­se­nowi to, co się rze­czy­wi­ście wy­da­rzyło. Udało się usta­lić z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa, że uczeń dzie­sią­tej klasy Ro­bert Steen Herz za­strze­lił dwoje na­uczy­cieli z broni au­to­ma­tycz­nej. Te­raz znaj­do­wał się w sali lek­cyj­nej na dru­gim pię­trze, w któ­rej prze­trzy­my­wał swo­ich ko­le­gów, o ile już ich nie za­strze­lił. Nikt tego nie wie­dział. Cztery okna tej sali wy­cho­dziły na dzie­dzi­niec, a se­kre­tarka wska­zała sze­fowi po­li­cji ich po­ło­że­nie. Były usy­tu­owane mniej wię­cej po­środku bu­dynku.

Si­mon­sen miał ogra­ni­czoną wie­dzę o strze­la­ni­nach w szkole, ale przy­naj­mniej jed­nej rze­czy był pe­wien – mia­no­wi­cie tego, że we wszyst­kich przy­pad­kach, o któ­rych sły­szał, za­bójcy w amoku i szale za­bi­ja­nia do­kła­dali wszel­kich sta­rań, żeby do­paść jak naj­wię­cej lu­dzi, żeby po pro­stu za­bi­jać. Ro­zej­rzał się po szkol­nym dzie­dzińcu i za­drżał. Broń au­to­ma­tyczna, od­pa­lona przez okno na dru­gim pię­trze, po­zba­wi­łaby ży­cia dzie­siątki osób. Co naj­mniej.

Prio­ry­tety wy­da­wały się więc oczy­wi­ste. Trzeba było jak naj­szyb­ciej opróż­nić dzie­dzi­niec, na­stęp­nie po­zbyć się ga­piów z ulicy, za­mknąć ją i do­pil­no­wać, by miesz­kańcy ka­mie­nicy na­prze­ciwko ode­szli od okien. Po­in­stru­ował Pe­der­sena, aby za­jął się ulicą. Wy­krzy­czał mu roz­kaz do ucha.

– Usuń stam­tąd wszyst­kich, a po­tem za­mknij ulicę na obu koń­cach.

Na­stęp­nie ze­brał naj­bli­żej sto­ją­cych funk­cjo­na­riu­szy oraz kilku przy­pad­ko­wych na­uczy­cieli i go­rącz­kowo wy­ja­śnił im, co mają ro­bić. Wszy­scy po­winni prze­do­stać się na ulicę i znik­nąć. Szyb­kim kro­kiem, nie bie­giem, a już przede wszyst­kim bez na­pie­ra­nia na ogro­dze­nie. Po­wtó­rzył swoje wy­tyczne, po czym po­biegł na śro­dek dzie­dzińca i ze­brał ko­lejna grupę, któ­rej prze­ka­zał to samo. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy wrę­czył mu me­ga­fon. Jego głos roz­brzmie­wał echem mię­dzy bu­dyn­kami.

– Pro­szę na­tych­miast wyjść na ulicę i się od­da­lić! Szybko i spraw­nie, bez pa­niki. Do­ro­śli pil­nują dzieci. Pro­szę nie blo­ko­wać wyj­ścia. Nie bie­gać, nie prze­ci­skać się. Po­li­cja może użyć pa­łek lub gazu pie­przo­wego, żeby udroż­nić wyj­ście. – To ostat­nie po­le­ce­nie było oczy­wi­ście skie­ro­wane do obec­nych funk­cjo­na­riu­szy i choć za­pewne nikt nie dałby mu na­grody za pre­cy­zyjną ko­mu­ni­ka­cję, to jed­nak zo­stał zro­zu­miany. – Pro­szę na­tych­miast wyjść na ulicę i się od­da­lić! Szybko i spraw­nie, bez pa­niki. Do­ro­śli pil­nują dzieci. Pro­szę nie blo­ko­wać wyj­ścia – po­wtó­rzył.

Jego roz­kazy oka­zały się sku­teczne, sy­tu­acja za­czy­nała się sta­bi­li­zo­wać. Za­ska­ku­jąco szybko opróż­niono dzie­dzi­niec, a krótko po­tem także ulicę przed bu­dyn­kiem. Si­mon­sen upu­ścił me­ga­fon, który upadł na as­falt i ko­ły­sał się w tę i we w tę pół­ko­li­stym ru­chem. In­spek­tor znaj­do­wał się na środku dzie­dzińca i do­piero te­raz po­my­ślał o wła­snym bez­pie­czeń­stwie.

– Si­mon, mu­simy stąd spa­dać.

Za nim stała Hra­bianka. Miała na so­bie ka­mi­ze­lkę ku­lo­od­porną, a drugą trzy­mała w dłoni. Nie od­ry­wała spoj­rze­nia od okna na dru­gim pię­trze.

– Gdzie, do dia­bła, jest spe­cjalna jed­nostka in­ter­wen­cyjna? – za­py­tał Si­mon­sen. –Wiesz coś na ten te­mat? Nie mogą tu je­chać całą wiecz­ność. Prze­cież, do cho­lery, wła­śnie w ta­kich sy­tu­acjach…

Prze­rwała mu, kła­dąc dłoń na jego ra­mie­niu.

– Będą za pięć mi­nut.

Spoj­rzał na ze­ga­rek i stwier­dził, że sam prze­bywa na miej­scu od za­le­d­wie dzie­się­ciu. Miał wra­że­nie, że upły­nęła go­dzina.

– W bu­dynku są jesz­cze ucznio­wie.

– Zo­staną wy­pro­wa­dzeni in­nymi dro­gami, chodź już.

Po­cią­gnęła go za sobą i ru­szyli truch­tem.

– Wiesz, co tu się wła­ści­wie stało? – za­py­tał.

– Wszystko wska­zuje na dwoje za­bi­tych, oboje to na­uczy­ciele. Ko­ry­tarz na dru­gim pię­trze zo­stał za­bez­pie­czony, ale nie wcho­dzimy, zo­sta­wiamy to za­wo­dow­com. Ciało wy­cho­waw­czyni leży przed drzwiami sali. Zo­stała po­strze­lona w głowę i naj­praw­do­po­dob­niej jest mar­twa. Póki co musi tam zo­stać.

– A co z dziećmi w kla­sie?

– Nikt tego nie wie.

– Ilu ich tam jest?

– Praw­do­po­dob­nie dwa­dzie­ścioro pię­cioro.

Ukryli się za ra­dio­wo­zem za­par­ko­wa­nym na ulicy przed szkołą. Hra­bianka po­dała Si­mon­se­nowi trzy­maną w ręku ka­mi­ze­lkę. Gdy ją za­ło­żył, za­uwa­żył z za­sko­cze­niem, że pa­suje ide­al­nie.

Wo­kół na­dal pa­no­wało spore za­mie­sza­nie. Jed­nostka in­ter­wen­cyjna przy­była w dwóch po­jaz­dach, ale miała pro­blem, żeby się prze­bić przy Ve­ster Vold­gade. Dwie ka­retki i spory tłum cie­kaw­skich za­ta­ra­so­wały wjazd. In­spek­tor od­wró­cił się za­sko­czony. Za jego ple­cami dzien­ni­karka z Dan­mark News z eg­zal­ta­cją w gło­sie ra­por­to­wała do mi­kro­fonu o na­bo­jach, które mo­gły w każ­dej chwili po­now­nie po­mknąć we wszyst­kich kie­run­kach, i o tym, że nikt nie może czuć się bez­pieczny, do­póki mor­derca biega wolno po szkole. Ona także scho­wała się za sa­mo­cho­dem, pod­czas gdy jej ka­me­rzy­sta bez lęku stał wy­pro­sto­wany, fil­mu­jąc ob­raz za jej ple­cami. Si­mon­sen wy­dał jed­nemu z funk­cjo­na­riu­szy roz­kaz, aby usu­nąć dzien­ni­ka­rzy. Po chwili zwró­cił się do Hra­bianki:

– Je­ste­śmy pewni, że on ma broń au­to­ma­tyczną?

– Nie, ale wszystko na to wska­zuje.

– Co za cho­lerna, gów­niana sy­tu­acja.

*

Chło­piec pła­kał. Po za­bi­ciu na­uczy­ciela przy­siadł apa­tycz­nie na jego miej­scu za biur­kiem, nie ma­jąc po­ję­cia, co da­lej ro­bić. Tak da­leko naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie za­szedł w swo­ich pla­nach. Opu­ścił to miej­sce za­le­d­wie dwu­krot­nie: pierw­szy raz, aby wyj­rzeć przez okno na dzie­dzi­niec, po któ­rym wszy­scy bie­gali bez ładu i składu, drugi raz, aby prze­wró­cić swoją ławkę. Ta czyn­ność nie miała co prawda sensu, ale dzięki niej jego kla­sowi ko­le­dzy, znaj­du­jący się na ty­łach sali, zbili się jesz­cze cia­śniej w grupkę, jakby tym spo­so­bem pró­bo­wali zmniej­szyć swój strach. Część trzy­mała się za ręce, a wszy­scy wy­trzesz­czo­nymi oczami i wy­stra­szo­nym wzro­kiem śle­dzili każdy jego ruch. Wstał, prze­szedł się po kla­sie i w końcu usta­wił parę me­trów przed nimi. Wielu na­kryło dłońmi głowę, inni za­częli ża­ło­śnie szlo­chać. Skie­ro­wał broń w stronę jed­nej z dziew­cząt.

– Wyjdź, Maju – po­le­cił.

Dziew­czyna, którą wy­ty­po­wał, w pierw­szej chwili nie zro­zu­miała po­le­ce­nia, więc je po­wtó­rzył – tym ra­zem krzy­kiem, z de­spe­ra­cją w gło­sie.

– Spa­daj stąd. Mo­żesz iść… mo­żesz iść do dia­bła.

Cięż­kim kro­kiem po­czła­pał z po­wro­tem na miej­sce przy ta­blicy i ob­ser­wo­wał, jak dziew­czyna wolno, po­sy­ła­jąc mu bła­galne spoj­rze­nie, prze­suwa się przy ścia­nie w stronę wyj­ścia. Mu­siała mocno pchnąć drzwi, aby od­su­nąć zwłoki na­uczy­cielki i prze­ci­snąć się przez po­wstałą szparę. Na ze­wnątrz wdep­nęła w ka­łużę krwi, a po­tem prze­kro­czyła ciało wy­cho­waw­czyni le­żące na ko­ry­ta­rzu. Gdy zna­la­zła się przed bu­dyn­kiem szkoły, na ze­wnątrz za­nio­sła się dzi­kim ry­kiem. Chwilę póź­niej trzy inne ko­le­żanki chciały pójść za jej przy­kła­dem, ale chło­piec od­dał strzały w po­wie­trze. Dziew­częta krzyk­nęły i wró­ciły na miej­sce na ty­łach klasy. Sam nie wie­dział, dla­czego unie­moż­li­wił im opusz­cze­nie sali. Może dla­tego, że ich ucieczka ozna­czała zmianę, na którą nie wy­ra­ził zgody – pe­wien ro­dzaj utra­co­nej kon­troli, a może dla­tego, że mu na nich nie za­le­żało. Od­dał krótką salwę w kie­runku zwłok przy drzwiach, ale nie po­czuł przy tym żad­nego za­do­wo­le­nia. Po chwili po­now­nie się roz­pła­kał, ma­rząc, aby to wszystko się skoń­czyło.

*

Si­mon­sen i Hra­bianka prze­chwy­cili dziew­czynkę wy­bie­ga­jącą z bu­dynku. Zgu­biła gdzieś but i była wy­sma­ro­wana krwią – wi­do­czną na bia­łej bluzce, ob­ci­słych dżin­sach, twa­rzy i ja­snych wło­sach. Do­piero po chwili funk­cjo­na­riu­sze zo­rien­to­wali się, że nie jest ranna. Hra­bianka okryła jej ra­miona ko­cem. Dziew­czyna drżała i bez wąt­pie­nia po­winna je­chać do szpi­tala.

Stali za va­nem grupy in­ter­wen­cyj­nej, od za­wsze zwa­nym Gol­fem, cho­ciaż w tym przy­padku cho­dziło o mer­ce­desa vito. Sa­mo­chód był opan­ce­rzony, a poza tym wy­da­wało się mało praw­do­po­do­bne, że w naj­bliż­szym cza­sie z okna padną ko­lejne strzały. Do­wódca grupy wła­śnie otrzy­mał wia­do­mość, że jego strze­lec wy­bo­rowy znaj­duje się już na po­zy­cji w bu­dynku miesz­kal­nym za ich ple­cami. Hra­bianka ostroż­nie za­częła wy­py­ty­wać dziew­czynę:

– Co się tam wy­da­rzyło? Jak udało ci się uciec?

Uczen­nica od­po­wia­dała ury­wa­nymi fra­zami i Hra­bianka po­my­ślała, że w tej chwili nie po­winna za­da­wać wię­cej niż trzy, cztery py­ta­nia.

– Po­zwo­lił mi odejść, ale in­nych, któ­rzy chcieli ru­szyć za mną, za­strze­lił.

– Czy ktoś jesz­cze z two­ich ko­le­gów zo­stał za­strze­lony?

Dziew­czyna unio­sła za­krwa­wione dło­nie do uszu i po­chy­liła kark.

– Za­strze­lił ich z zimną krwią, ten chory psy­cho­pata. Nie mieli naj­mniej­szej szansy. Tylko dla­tego, że też chcieli stam­tąd odejść. Z zimną krwią.

Hra­bianka naj­pierw ją ob­jęła, a po chwili po­trzą­snęła nią de­li­kat­nie. Do­wódca grupy in­ter­wen­cyj­nej i Si­mon­sen, sto­jący obok, po­słali so­bie wy­mowne spoj­rze­nia.

– Ilu z two­ich ko­le­gów żyje?

– Jedni jesz­cze żyją, inni są już mar­twi, trudno po­wie­dzieć, a on za chwilę roz­wali resztę. Roz­strzela ich jak kró­liki.

– Tak po­wie­dział?

Naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miała py­ta­nia, więc Hra­bianka po­wtó­rzyła:

– Czy Ro­bert Steen Herz po­wie­dział, że za­strzeli two­ich ko­le­gów?

– On się nie od­zywa, tylko wali w nas na­bo­jami, gdy uzna za sto­sowne. Ta tłu­sta świ­nia. Dla­czego nikt nic z tym nie robi? Nie mo­że­cie od­strze­lić mu głowy?

Hra­bianka zmarsz­czyła brwi, a Pe­der­sen, który przed chwilą się do nich przy­łą­czył, wy­mam­ro­tał:

– To się nam do ni­czego nie przyda.

– Hra­bianko, za­pro­wa­dzisz ją do ka­retki? – włą­czył się Si­mon­sen.

Do­wódca grupy in­ter­wen­cyj­nej zmru­żo­nymi oczami ob­ser­wo­wał okna klasy, jakby w ten spo­sób pró­bo­wał wy­ro­bić so­bie opi­nię o re­al­nej sy­tu­acji w bu­dynku. To on miał pod­jąć de­cy­zję od­no­śnie do dal­szego roz­woju sy­tu­acji. Od niego za­le­żało, czy jego lu­dzie wtar­gną do środka i uniesz­ko­dli­wią za­bójcę, czy na­leży spró­bo­wać ne­go­cja­cji, jak­kol­wiek by ona prze­bie­gała, czy też trzeba wy­dać strzel­cowi roz­kaz do strzału, gdy po­jawi się taka szansa. Nie prze­ko­nały go wy­ja­śnie­nia dziew­czyny, po pierw­sze dla­tego, że naj­wy­raź­niej na­dal był w szoku, a po dru­gie jej ję­zyk bu­dził wąt­pli­wo­ści – jakby wzięty z ame­ry­kań­skiego filmu. Nie bar­dzo miał ochotę wy­da­wać roz­kaz snaj­pe­rowi na pod­sta­wie słów dziew­czyny. Z dru­giej strony, wkra­cza­jąc do klasy, mo­gli spo­wo­do­wać ko­lejne strzały. Po­now­nie uniósł wzrok w stronę okien, a po­tem pod­jął de­cy­zję:

– Wcho­dzimy do środka po gra­na­cie ogłu­sza­ją­cym, mam tylko, cho­lera, na­dzieję, że zdą­żymy.

W tej sa­mej chwili otwo­rzyły się główne drzwi i sta­nęła w nich ko­bieta. Na­wet z da­leka było wi­dać, że jest cała za­lana krwią. Po­kuś­ty­kała wolno w dół po kilku schod­kach, była naj­wy­raź­niej po­waż­nie ranna. Oto do­wód na praw­dzi­wość słów dziew­czyny. Po kilku kro­kach wy­cho­waw­czyni za­chwiała się i upa­dła bez ży­cia na zie­mię. Do­wódca grupy wska­zał naj­pierw na dwóch swo­ich lu­dzi, a po­tem na ko­bietę, którą wziął za uczen­nicę. Męż­czyźni pod­bie­gli, aby ją stam­tąd za­brać. Do­wódca od­wi­nął rą­bek kurtki i wy­dał roz­kaz do krót­ko­fa­lówki:

– Tu Lima. Palle, jak znaj­dziesz się w po­zy­cji strzału, za­bij go. – A za­raz po­tem krzyk­nął: – We­zwać ka­retkę.

*

Do strzelca wy­bo­ro­wego uśmiech­nęło się szczę­ście. Gdy wraz ze swoją grupą do­tarł do szkoły, szybko zna­lazł po­zy­cję gwa­ran­tu­jącą do­bry wi­dok na okna na dru­gim pię­trze bu­dynku szkoły, gdzie roz­gry­wał się dra­mat. To było trze­cie pię­tro bu­dynku miesz­kal­nego po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Wy­jął z Golfa ka­ra­bin i po­biegł do wy­ty­po­wa­nej klatki, a po­tem ru­szył scho­dami w górę. Znaj­do­wały się tam dwa miesz­ka­nia, drzwi do jed­nego z nich były uchy­lone, więc tam się skie­ro­wał. We­wnątrz je­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­ja­śniał miesz­kań­cowi, że po­wi­nien się trzy­mać z dala od okien wy­cho­dzą­cych na ulicę. Wła­śnie wtedy oka­zało się, że strze­lec ma szczę­ście. Wła­ści­ciel lo­kalu był puł­kow­ni­kiem w sta­nie spo­czynku, a po­mimo swo­ich nie­mal osiem­dzie­się­ciu lat szybko zro­zu­miał sy­tu­ację i po­trzeby snaj­pera. Funk­cjo­na­riusz otwo­rzył jedno z okien, wy­jął ostroż­nie skrzy­dło z za­wia­sów i wsta­wił je do środka. Strze­lec w tym cza­sie uprząt­nął pa­ra­pet. Po­tem wspól­nie przy­sta­wili do okna ma­ho­niowy stół puł­kow­nika, któ­rego wy­so­kość od­po­wia­dała mniej wię­cej wy­so­ko­ści pa­ra­petu. Strze­lec po­ło­żył się na stole i przy­go­to­wał broń. Był to Hec­kler & Koch PSG1A1, je­den z naj­bar­dziej pre­cy­zyj­nych ka­ra­bi­nów na świe­cie, więc ten do­świad­czony strze­lec mógłby do­się­gnąć celu z od­le­gło­ści na­wet ośmiu­set me­trów. W tym przy­padku nie było to ko­nie­czne, od­le­głość od bu­dynku szkoły wy­no­siła za­le­d­wie sto pięć­dzie­siąt me­trów. Wszystko było w naj­lep­szym po­rządku. Zgło­sił do­wódcy, że jest na po­zy­cji.

Trzy­krot­nie na­mie­rzył cel znaj­du­jący się w kla­sie, za każ­dym ra­zem tylko prze­lot­nie. Za pierw­szym ra­zem, gdy chło­piec prze­wró­cił ławkę, za dru­gim i trze­cim, gdy prze­szedł wzdłuż okna tam i z po­wro­tem. Nie­stety zro­bił to za szybko, aby można było usta­lić, jaką ma broń. Po chwili strze­lec otrzy­mał roz­kaz, który, miał na­dzieję, ni­gdy nie na­dej­dzie. Po­pro­sił o po­wtó­rze­nie i na­tych­miast je uzy­skał.

*

Znaj­du­jący się w kla­sie chło­piec z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym zde­cy­do­wał w końcu, że naj­lep­sze, co może zro­bić, to wy­pu­ścić swo­ich ko­le­gów i się pod­dać. Był zmę­czony, wy­stra­szony, głodny i chciał się stam­tąd wy­nieść. Obo­jęt­nie do­kąd, byle da­leko. Wtedy usły­szał ryk ka­retki i pod­szedł do okna znaj­du­ją­cego się naj­bli­żej ta­blicy, uniósł dłoń na wy­so­kość oczu, by osło­nić się od świa­tła, i wyj­rzał na ulicę, żeby zo­rien­to­wać się, co się dzieje.

Na­bój ude­rzył go w czoło nad le­wym okiem i wy­szedł u pod­stawy czaszki, po czym otarł się o nogę prze­wró­co­nej ławki, od­bił ry­ko­sze­tem pod ką­tem w dół, prze­bił drzwi szkol­nej szafy i ko­lano dziew­czynki znaj­du­ją­cej się we­wnątrz, po­tem jej gar­dło i wy­le­ciał w oko­li­cach krę­go­słupa, by osta­tecz­nie wbić się w ścianę. Oboje dzieci na­tych­miast zmarło.

Na ze­wnątrz strzał od­bił się echem mię­dzy bu­dyn­kami. Si­mon­sen skie­ro­wał bez­wied­nie wzrok w stronę dźwięku, a po­tem po­waż­nie, bez słowa prze­niósł go na Hra­biankę.

– Już po wszyst­kim – po­wie­dział.

Do­cho­dziła dwu­na­sta, gdy sy­tu­acja w szkole przy Mar­mor­gade zo­stała opa­no­wana. Spe­cjalna grupa in­ter­wen­cyjna opu­ściła już miej­sce zda­rze­nia, w kla­sie pra­co­wali tech­nicy, we­zwano rów­nież po­moc psy­cho­lo­giczną. Wszyst­kim udzie­lił się po­sępny na­strój – roz­mowy funk­cjo­na­riu­szy spro­wa­dzały się do spraw czy­sto za­wo­do­wych.

Dzień pracy Si­mon­sena do­bie­gał końca i Pe­der­sen uparł się, by go za­wieść do domu. Do czasu jego po­wrotu Hra­bianka miała prze­jąć funk­cję pro­wa­dzą­cej śledz­two, za go­dzinę za­mie­rzał wró­cić.

Gdy zna­leźli się w sa­mo­cho­dzie, Si­mon­sen za­py­tał:

– Nie masz in­nych za­jęć niż ba­wie­nie się w mo­jego kie­rowcę?

– Ow­szem, ale chcia­łem omó­wić z tobą ko­lejne ru­chy.

– To prze­cież dość oczy­wi­ste. Jesz­cze dzi­siaj uda się od­two­rzyć fak­tyczny prze­bieg wy­da­rzeń, ale bra­kuje ci mo­tywu, a także in­for­ma­cji, w jaki spo­sób Ro­bert Steen Hertz wszedł w po­sia­da­nie pi­sto­letu ma­szy­no­wego. Bę­dziesz też mu­siał zor­ga­ni­zo­wać kon­fe­ren­cję pra­sową, ale przede wszyst­kim skon­cen­tro­wał­bym się na usta­le­niu, czy chło­pak dzia­łał sam. Bo je­żeli ma ko­le­gów z po­do­bną bro­nią i za­mia­rami, to po­wi­nie­neś się tego do­wie­dzieć jak naj­szyb­ciej. I jesz­cze jedno: je­żeli masz pro­blem z bu­dże­tem, to te­raz jest naj­lep­szy mo­ment, żeby wy­stą­pić o do­dat­kowe środki.

Dys­ku­to­wali o tym przez chwilę. Pe­der­sen miał kilka py­tań, na które Si­mon­sen udzie­lił mu od­po­wie­dzi. Gdy skrę­cali w stronę Søl­le­rød, te­mat był za­mknięty.

– A co u cie­bie? – spy­tał Pe­der­sen. – Do­sta­łeś ja­kąś sprawę? Cho­dzi mi o to spo­tka­nie z pa­nią ko­men­dant.

Było ja­sne, że py­ta­nie pa­dło z czy­stej uprzej­mo­ści. Jego my­śli na­dal krą­żyły wo­kół strze­la­niny w szkole.

– Wła­ści­wie coś do­sta­łem.

Pe­der­sen mil­czał, a Si­mon­sen do­dał:

– Usły­sza­łem też mu­zykę.

– Mu­zykę? Jaką mu­zykę?

– Coś ta­kiego, co wy­wo­łuje uśmiech na twa­rzy.

Wy­ja­śnił mu sprawę z re­zo­nan­sem.

– Czy to ma ja­kieś zna­cze­nie? – do­py­ty­wał zdu­miony Pe­der­sen.

Si­mon­sen po­krę­cił głową. Nie, to nie miało żad­nego zna­cze­nia. Miało ka­pi­talne zna­cze­nie wtedy, gdy obu­dził się po za­pa­ści. Ra­do­sna, znie­wa­la­jąca uwer­tura roz­le­ga­jąca się na placu przy rynku, gdzie wszy­scy byli mile wi­dziani. Wal­tor­nie roz­ry­wa­jące stary świat na ka­wałki i prze­no­szące swoją cu­do­wną pu­blicz­ność do przy­szło­ści. Pie­śniarz, który po­ru­szył jego du­szę swoim opty­mi­stycz­nym śpie­wem, uśmie­rza­jąc ból w piersi przez ulotną chwilę. Po­czuł się, jakby do­stał do­dat­kową szansę, moż­li­wość po­now­nego wy­boru, zmiany do­tych­cza­so­wego ży­cia, a może na­wet po­ję­cia, o co w nim cho­dzi. Wtedy do jego świa­do­mo­ści prze­biło się świa­tło, ciało za­częło mu cią­żyć i wszystko go roz­bo­lało. Na próżno pró­bo­wał od­na­leźć mu­zykę po tym, jak uci­chły ostat­nie tony, a naj­mniej­szy ruch sta­wał się udręką. Ktoś chwy­cił go za dłoń i wtedy otwo­rzył oczy.

*

Si­mon­sen po­ja­wił się w pracy wcze­śnie, o wiele za wcze­śnie, gdyby ktoś go py­tał o zda­nie, ale za­brał się z Hra­bianką, która miała wy­star­cza­jąco dużo ro­boty w związku ze śledz­twem w spra­wie strze­la­niny w szkole. Mu­siał się do niej do­sto­so­wać, je­śli mieli jeź­dzić ra­zem. Uśmie­chała się i wy­glą­dała pro­mien­nie.

– Po­myśl, Si­mon, że w ten spo­sób szyb­ciej wró­cisz do domu.

Miała oczy­wi­ście ra­cję, ale te wcze­sne po­wroty nie były dla niego szcze­gól­nie przy­jemne. Czas spę­dzany sa­mot­nie w Hil­le­rød mu się dłu­żył, a Hra­bianka wróci do domu za­pewne do­piero póź­nym wie­czo­rem. Po­czuł się ża­ło­sny i ogar­nęła go iry­ta­cja na sa­mego sie­bie. „Jesz­cze nie udało mi się dojść do sie­bie po za­wale” – po­my­ślał, pró­bu­jąc skon­cen­tro­wać się na czymś in­nym.

W biu­rze za­uwa­żył, że Pau­line Berg też już była w pracy. Sie­działa na so­fie w jego anek­sie, jak dość szybko ochrzczono to po­miesz­cze­nie, i oglą­dała po­ranny pro­gram w te­le­wi­zji. Si­mon­sen po­ło­żył ak­tówkę na biurku i pod­szedł do dziew­czyny. Wy­łą­czyła te­le­wi­zor i się przy­wi­tali, choć żadne z nich nie oka­zało przy tym spe­cjal­nej ser­decz­no­ści. Nie ru­sza­jąc się z miej­sca, ob­ser­wo­wał ją przez chwilę, wy­star­cza­jąco długo, żeby od­wró­ciła wzrok. Usiadł na dru­gim końcu sofy.

– Wy­glą­dasz jak bez­do­mna.

Tra­fił w sedno. Miała na so­bie zno­szone dżinsy i sza­ro­nie­bie­ską mę­ską ko­szulę, mocno sfa­ty­go­waną na rę­ka­wach i przy koł­nie­rzyku. Skóra pod­nisz­czo­nych san­da­łów była po­pę­kana.

– Je­żeli chcesz ze mną pra­co­wać, mu­sisz przy­cho­dzić do pracy po­rząd­nie ubrana.

– Wy­daje mi się, że znajdę gdzieś na dnie szafy ja­kieś wor­ko­wate spodnie, mogę je ju­tro za­ło­żyć. – A gdy się zo­rien­to­wała, że ta uwaga nie zro­biła na nim żad­nego wra­że­nia, burk­nęła: – Ubie­ram się, jak mi się żyw­nie po­doba.

– Od ju­tra bę­dziesz się ubie­rać tak, jak mnie od­po­wiada. W prze­ciw­nym wy­padku mo­żesz się nie po­ja­wiać wcale. Twój wy­bór.

Po­słała mu wście­kłe spoj­rze­nie, ale nie ru­szyła się z miej­sca. Po­dał jej teczkę z ak­tami sprawy od ko­men­dantki.

– Jør­gen Kra­mer Nie­lsen, uro­dzony w pięć­dzie­sią­tym pierw­szym roku w Ko­pen­ha­dze, stan cy­wilny: ka­wa­ler, z za­wodu li­sto­nosz. Za­miesz­kały w Hvi­do­vre do czasu upadku ze scho­dów w swoim domu około dwu­dzie­stego lu­tego, czyli ja­kieś pół roku temu. Do­kładny czas zgonu po­zo­staje nie­znany, zna­le­ziono go do­piero po kilku dniach.

– Tak to bywa – sko­men­to­wała bez więk­szego za­an­ga­żo­wa­nia.

Spoj­rzał na nią z lekką iry­ta­cją.

– W pią­tek dwu­dzie­stego dzie­wią­tego lu­tego po po­łu­dniu – kon­ty­nu­ował – są­siad z dołu znaj­duje zwłoki Nie­lsena na klatce scho­do­wej. Męż­czy­zna leży mar­twy od paru dni i ciało za­czyna cuch­nąć. Są­siad dzwoni po ka­retkę, my też zo­sta­jemy ru­ty­nowo we­zwani. Na miej­sce wy­padku przy­jeż­dża ra­dio­wóz z dwoma funk­cjo­na­riu­szami, a krótko po­tem także le­karz re­jo­nowy. Ten ostatni od­syła po­li­cjan­tów, bada oko­licz­no­ści śmierci, wy­pi­suje akt zgonu, z któ­rego wy­nika, że Nie­lsen pe­chowo zła­mał kark, spa­da­jąc ze scho­dów. Czyli: brak po­li­cji kry­mi­nal­nej, tech­ni­ków, sek­cji zwłok. Fa­cet idzie do chłodni, a po­tem do trumny.

– Ja­sny gwint, co za idiota.

– Można tak po­wie­dzieć, ale to da się wy­tłu­ma­czyć. Le­karz przy­je­chał pro­sto z lun­chu w mę­skim gro­nie, suto za­kra­pia­nego, śmier­dział jak go­rzel­nia i le­dwo trzy­mał się na no­gach.

– Był pi­jany?

– Jak bela, wszy­scy są co do tego zgodni. No, ale na tym nie ko­niec, bę­dzie jesz­cze go­rzej. Je­den z przy­by­łych funk­cjo­na­riu­szy, Hans Ulrik Gorm­sen… – Spoj­rzał na nią py­ta­jąco, pró­bu­jąc się zo­rien­to­wać, czy go zna. Za­prze­czyła ru­chem głowy, więc cią­gnął: – …za­raz po przy­by­ciu na miej­sce na­brał, jak sam twier­dzi, po­dej­rzeń, że li­sto­nosz zo­stał za­mor­do­wany. Tak, to nie­stety cy­tat. Jego po­dejrz­li­wość wy­ni­kała z uło­że­nia ciała oraz faktu, że schody, z któ­rych spadł Nie­lsen, miały tylko sie­dem stopni. Gorm­sen zro­bił mnó­stwo zdjęć zwłok i scho­dów swoim te­le­fo­nem, zmie­rzył schody, jak umiał, i prze­słu­chał są­siada, któ­remu zresztą gro­ził aresz­tem. Swoją drogą są­siad oka­zał się księ­dzem. Po­li­cjant po­kłó­cił się rów­nież z le­ka­rzem i to jest praw­do­po­dob­nie jedna z przy­czyn, dla­czego sprawa zo­stała za­mknięta w taki nie­tra­dy­cyjny spo­sób. Taki ro­dzaj bun­tow­ni­czej re­ak­cji le­ka­rza w po­łą­cze­niu ze sporą dawką al­ko­holu.

– Ro­zu­miem, tylko co my mamy z tym wspól­nego? Cała ta sy­tu­acja jest oczy­wi­ście przy­kra, ale prze­cież znaj­duje się lu­dzi u stóp scho­dów ze zła­ma­nym kar­kiem i w ta­kich wy­pad­kach nad wy­raz rzadko mamy do czy­nie­nia z mor­der­stwem.

– Ra­cja, rów­nież i w tej sy­tu­acji nic nie wska­zuje na to, że Nie­lsen jest wy­jąt­kiem, ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu Gorm­sena, który usły­szał taką opi­nię od pro­ku­ra­tora, po tym, jak po­ka­zał mu swoje zdję­cia. Przez ko­lejny mie­siąc nikt nie po­dej­mo­wał sprawy, do czasu aż po­li­cjant do­stał nową pracę jako szef ochrony w pry­wat­nej fir­mie. Wtedy po­now­nie wró­cił do sprawy li­sto­no­sza, jak sam ją na­zywa, tym ra­zem zwra­ca­jąc się do swo­jej te­ścio­wej. I ją ła­twiej było prze­ko­nać do wer­sji z mor­der­stwem. Nie­stety te­ściowa jest wi­ce­prze­wod­ni­czącą Par­la­men­tar­nej Ko­mi­sji Praw­nej.

– Jezu Chry­ste.

– Masz ra­cję, ale w grun­cie rze­czy ocze­kuje się od nas, że po­świe­cimy spra­wie śmierci Nie­lsena naj­wy­żej pięć dni, po czym na­pi­szemy ra­port, z któ­rego bę­dzie wy­ni­kało, że męż­czy­zna spadł ze scho­dów.

Berg się do­my­śliła.

– Ra­port, który ko­men­dantka przed­stawi te­ścio­wej?

– Wła­śnie tak. Na­dal je­steś za­in­te­re­so­wana? Czy mam prze­ka­zać Ar­nemu, że wo­la­ła­byś pra­co­wać przy strze­la­ni­nie w szkole jak po­zo­stali?

Po­iry­to­wana za­częła wy­ma­chi­wać rę­kami.

– Przy spra­wie tej tłu­stej świni? Nie, dzię­kuję, to zbyt de­pry­mu­jące.

Zi­gno­ro­wała uwagę in­spek­tora „uwa­żaj na słowa” i przez mo­ment nie­ru­chomo wpa­try­wała się przed sie­bie. Cze­kał cier­pli­wie.

– Co wiemy o li­sto­no­szu? – ode­zwała się w końcu. – Był no­to­wany?

Si­mon­sen za­prze­czył ru­chem głowy.

– Nie wiemy pra­wie nic, poza tym tu­taj. To na­sze je­dyne in­for­ma­cje.

Wrę­czył jej teczkę z ak­tami sprawy.

Pią­tego marca 1996 Jør­gen Kra­mer Nie­lsen zo­stał na­pad­nięty i po­bity pod­czas roz­no­sze­nia li­stów. Na­past­ni­kiem oka­zał się czter­dzie­sto­letni ko­wal z Rødo­vre, który zresztą ni­gdy wcze­śniej nie był no­to­wany. Nie­lsen mocno wtedy obe­rwał, a na­past­nika po­wstrzy­mali do­piero funk­cjo­na­riu­sze, któ­rzy do­tarli ra­dio­wo­zem na miej­sce zda­rze­nia. Li­sto­no­sza od­wie­ziono do szpi­tala w Hvi­do­vre, ale po­tem ża­den z męż­czyzn nie chciał zło­żyć ze­znań, a li­sto­nosz od­mó­wił wnie­sie­nia skargi. Ko­wa­lowi po­sta­wiono za­rzuty, jed­nak po pew­nym cza­sie sprawa zo­stała wy­co­fana.

Berg dwu­krot­nie prze­czy­tała ra­port, co nie za­jęło jej dużo czasu, po czym od­dała go Si­mon­se­nowi.

– Ko­le­dzy trak­tują mnie jak wy­rzutka, na­wet Hra­bianka ma ze mną pro­blem, nikt nie wie, co ze mną po­cząć. Trak­tują mnie jak nie­chciany pre­zent, przed­miot, który nie bu­dzi uzna­nia, a któ­rego nie można tak po pro­stu wy­rzu­cić. Bar­dzo chcia­ła­bym do­stać swoją wła­sną sprawę, ale Arne nie chce mi jej dać.

– Ach tak.

– Każ­dego ranka, gdy wstaję, czuję, że to ostatni dzień mo­jego ży­cia. A je­żeli cho­dzi o to ubra­nie… no więc, nie mogę cho­dzić w tym, co no­si­łam, za­nim… to się stało. Czuję wów­czas strach.

– W taki ra­zie włóż mun­dur, bo nie chcę cię wi­dzieć w tym stroju.

Na­gle się do niego uśmiech­nęła, cie­pło, pra­wie z opty­mi­zmem.

– Okej, opo­wiedz, od czego mam za­cząć.

*

Arne Pe­der­sen za­an­ga­żo­wał spore środki do usta­le­nia oko­licz­no­ści strze­la­niny w szkole przy Mar­mor­gade i to szybko przy­nio­sło wy­niki.

Oka­zało się, że na­uczy­ciel, który zo­stał za­bity, był, jak to ujął Pe­der­sen, praw­dzi­wym dup­kiem. Na­zy­wał się To­bias Juul, miał trzy­dzie­ści dwa lata i do­ra­biał jako di­ler, szcze­gól­nie wśród na­sto­la­tek, w tym kilku z dzie­sią­tej klasy, w któ­rej uczył. W jego domu zna­le­ziono spory asor­ty­ment róż­nego ro­dzaju pro­chów: ec­stasy, am­fe­ta­minę, me­ta­am­fe­ta­minę i ko­ka­inę, a na do­da­tek fa­cet pa­rał się też in­nymi plu­ga­wymi za­ję­ciami. Gdy jego dziew­czyny, jak o nich mó­wił, uza­leż­niły się już od nar­ko­ty­ków wy­star­cza­jąco mocno i po­pa­dły u niego w długi, za­czął je wy­ko­rzy­sty­wać sek­su­al­nie. Naj­pierw oso­bi­ście, a po­tem sprze­da­jąc je in­nym.

Pe­der­sen po­in­for­mo­wał o szcze­gó­łach Si­mon­sena. Nie dla­tego, że ten był za­an­ga­żo­wany w sprawę, bo prze­cież nie kie­ro­wał śledz­twem do­ty­czą­cym strze­la­niny, ale po­trze­bo­wał part­nera do wy­miany po­my­słów, ko­goś, z kim mógłby prze­ga­dać sprawę. Wró­cił do hi­sto­rii Ju­ula:

– Ale to wszystko na sto­sun­kowo nie­wielką skalę, nie był żadną grubą rybą.

– A co to ma wspól­nego ze strze­la­niną?

– Są­dzimy, że mo­ty­wem była za­zdrość. Ro­bert Steen Herz, czyli ten chło­pak, który strze­lał, chciał naj­praw­do­po­dob­niej po­móc jed­nej z dziew­cząt, a do­kład­nie Mai Nør­ga­ard. Była przy­pusz­czal­nie jedną z dziew­cząt Ju­ula, że po­służę się jego żar­go­nem. Zdaje się, że za­bójca się w niej pod­ko­chi­wał, ale ze swoją tu­szą nie miał u niej naj­mniej­szych szans. Może chciał ją ura­to­wać, czy jak mam to na­zwać?

– Wy­gląda na to, że wkrótce uda ci się usta­lić mo­tyw. A co z bro­nią, skąd ją miał?

– Do­bre py­ta­nie. Skąd szes­na­sto­letni Duń­czyk bie­rze pi­sto­let ma­szy­nowy Ar­my­Tocx SA-5 o ka­li­brze dzie­wię­ciu mi­li­me­trów? Nie mam po­ję­cia, jesz­cze nie. A twój opty­mizm od­no­śnie do mo­tywu jest nie­stety przed­wcze­sny. Te dwie dziew­czyny, w tym Maja Nør­ga­ard, nie po­ma­gają nam w naj­mniej­szym stop­niu. Obie za­prze­czają, aby wie­działy co­kol­wiek na te­mat tego… no, tego wszyst­kiego, o co je py­tamy. Mamy więc nie­źle pod górkę. Wspie­rają ich w tym ro­dzice, zwłasz­cza matka Mai. Wy­na­jęła na­wet praw­nika. Mó­wię ci, to je­den z tych bez­na­dziej­nych przy­pad­ków: jest prze­ra­ża­jąco wielka i do tego aro­gancka jak dia­bli. Córka po­twor­nie się jej boi i trudno się temu dzi­wić. W rze­czy­wi­sto­ści to wła­śnie matka blo­kuje moje śledz­two, ale nie­wiele mogę z tym zro­bić. Nie mamy innego wyj­ścia, jak po­skła­dać tę hi­sto­rię okrężną drogą i oprzeć się na re­la­cjach z dru­giej ręki.

– A czym się kie­ruje ta matka?

– Trudno po­wie­dzieć, ale wy­daje mi się, że nie po­trafi znieść per­spek­tywy upu­blicz­nie­nia in­for­ma­cji o tym, że jej mały słodki skarb był za­mie­szany w coś nie­sto­sow­nego. A po­wiedz mi – jak idzie z tą sprawą li­sto­no­sza? – Pe­der­sen za­chi­cho­tał, za­da­jąc to py­ta­nie.

– Po­woli do przodu.

– A jak z Pau­line? Masz z nią ja­kiś pro­blem?

– Naj­mniej­szego.

*

Si­mon­sen za­czął od księ­dza, są­siada z dołu zmar­łego li­sto­no­sza, po czę­ści by przyj­rzeć się bu­dyn­kowi, w któ­rej na­stą­pił zgon, a po czę­ści by po­roz­ma­wiać ze świad­kiem, który praw­do­po­dob­nie miał naj­wię­cej do po­wie­dze­nia. Bę­dzie po­tem miał co pi­sać w swoim ra­por­cie.

Ksiądz oka­zał się uprzej­mym męż­czy­zną pod czter­dziestkę, który od razu od­gadł my­śli po­li­cjanta, gdy jego za­sko­czony wzrok padł na ko­lo­ratkę.

– Zga­dza się, je­stem osobą du­chowną. Gdy lu­dzie nie zo­staną o tym uprze­dzeni, czują się dość nie­pew­nie, dla­tego chciał­bym od razu oświad­czyć, że nie gryzę.

Za­śmiał się cie­pło. Si­mon­sen mu za­wtó­ro­wał, po czym po­dali so­bie ręce.

Szybko upo­rali się ze wspo­mnie­niami wy­da­rzeń z dwu­dzie­stego dzie­wią­tego lu­tego. Ksiądz wró­cił do domu z wa­ka­cji i wtedy od­krył zwłoki są­siada z góry. Po­tem prze­szli do naj­waż­niej­szego py­ta­nia:

– Czy za­nim do­tarł tu am­bu­lans, prze­niósł pan zwłoki lub zmie­nił ich po­zy­cję?

– Dla­czego, do li­cha, miał­bym to ro­bić? Jør­gen był prze­cież nie­wąt­pli­wie mar­twy, więc w ża­den spo­sób nie mo­głem mu już po­móc.

– Tak, ro­zu­miem. A co z po­li­cjan­tami? Czy któ­ryś z nich do­ty­kał ciała?

– Za­nim za­brała go ka­retka?

– Tak, oczy­wi­ście.

Du­chowny za­sta­na­wiał się przez chwilę, po czym ode­zwał się z wa­ha­niem w gło­sie:

– Ten młod­szy funk­cjo­na­riusz usta­wił pu­dełko za­pa­łek obok twa­rzy de­nata, za­nim za­czął go fil­mo­wać te­le­fo­nem. Od­nio­słem wra­że­nie, że cho­dziło mu o wy­zna­cze­nie per­spek­tywy i roz­mia­rów. Przy­po­mi­nam so­bie też swoje za­sko­cze­nie, że ma przy so­bie pu­dełko za­pa­łek, bo kto w dzi­siej­szych cza­sach nosi przy so­bie coś ta­kiego? Ale on nie do­ty­kał Jør­gena.

– Jest pan pe­wien?

– Tak… tak, je­stem tego pe­wien.

– Swoją drogą to ten po­li­cjant nie pra­cuje w wy­dziale kry­mi­nal­nym.

– To po­cie­sza­jące.

– Też tak uwa­żam. Czy główne drzwi wej­ściowe są za­wsze za­mknięte na klucz?

– Za­wsze.

– Kto ma klu­cze?

– Oczy­wi­ście ja i moi nowi na­jemcy na gó­rze. Jør­gen też miał, w rze­czy sa­mej, wy­daje mi się, że dwa kom­plety, ale tylko zga­duję.

– I nikt inny? Sprzą­taczka czy ktoś taki?

– Nie, o ile mi wia­domo.

– Skoro już je­ste­śmy przy sprzą­ta­niu… Jak czę­sto czysz­czone są schody?

– Zgod­nie z umową raz na czter­na­ście dni. Zmie­niamy się, ale… tak, na­prawdę mi przy­kro. Je­żeli my­ślał pan o mi­kro­śla­dach, czy jak też wy je tam so­bie na­zy­wa­cie, to nie­stety od lu­tego schody zo­stały dwu­krot­nie po­rząd­nie wy­czysz­czone. Po pierw­sze dla­tego, że i ja sam po tym ca­łym zaj­ściu dość sta­ran­nie wszystko od­ku­rzy­łem i wy­czy­ści­łem, bo prze­cież zwłoki le­żały tu przez parę dni.

Za­sę­pił się na chwilę, ale Si­mon­sen nie od­pu­ścił:

– A po dru­gie?

– No cóż, moi nowi na­jemcy uwa­żali, że tu śmier­dzi. Nie, to nie­spra­wie­dliwe, tylko ko­bieta tak uwa­żała i to do­piero po tym, jak usły­szała, w jaki spo­sób Jør­gen po­że­gnał się z tym świa­tem. Dla­tego ra­zem z na­jemcą zło­ży­li­śmy się na pro­fe­sjo­na­lną firmę sprzą­ta­jącą, która się tu mocno na­pra­co­wała. To wszystko tak bar­dziej dla świę­tego spo­koju, je­żeli pan ro­zu­mie, co mam na my­śli.

Si­mon­sen wes­tchnął.

– Nic z tym nie zro­bimy. Ma pan coś prze­ciwko temu, że­bym się tu tro­chę po­krę­cił?

Du­chowny nie zgło­sił za­strze­żeń.

Ko­ry­tarz wy­glą­dał ty­powo. Główne drzwi pro­wa­dziły do nie­wiel­kiej, wy­ło­żo­nej płyt­kami sieni, skąd po trzech ni­skich stop­niach wcho­dziło się na pierw­szy po­dest, gdzie były drzwi wej­ściowe do miesz­ka­nia na par­te­rze. Wy­żej, na ko­lej­nym po­de­ście zna­le­ziono ciało Nie­lsena. Schody pro­wa­dziły da­lej na samą górę, gdzie znaj­do­wała się wielka szafa na ubra­nia oraz drzwi do miesz­ka­nia na pierw­szym pię­trze. Wszyst­kie pod­łogi, z wy­jąt­kiem sa­mej sieni, były wy­ło­żone chod­ni­kiem, po­ręcz zo­stała nie­dawno po­ma­lo­wana na wy­soki po­łysk na czarno, pod­czas gdy ściany kłuły w oczy bielą i czy­sto­ścią, ozdo­bione kil­koma ni­ja­kimi re­pro­duk­cjami w ra­mach au­tor­stwa ar­ty­sty, któ­rego na­zwi­sko nic Si­mon­se­nowi nie mó­wiło. Wielka biała szklana lampa zwi­sa­jąca z su­fitu pierw­szego pię­tra do­ma­gała się od­ku­rze­nia, a okno znaj­du­jące się na wy­so­ko­ści pod­łogi na pierw­szym po­de­ście swym przy­dy­mio­nym szkłem oło­wio­wym psuło wra­że­nie bez­piecz­nego, drob­no­miesz­czań­skiego stylu. In­spek­tor prze­szedł kil­ku­krot­nie tam i z po­wro­tem, za­cho­wu­jąc przy tym otwarty umysł, ale je­dyne, co uzy­skał, to ból w no­gach.

*

W tym cza­sie Pau­line Berg ba­dała pa­piery i do­ku­menty po­zo­sta­wione przez zmar­łego. Oka­zało się to nie­ła­twym za­da­niem. Te­raz skła­dała ra­port Si­mon­se­nowi:

– Jego rze­czy są prze­cho­wy­wane w ma­ga­zy­nach Express Flyts przy Pe­ter Ad­lers Vej. Jed­nak gdy się tam zja­wi­łam, od­bie­rał je wła­śnie nowy na­jemca. Wtedy mu­sia­łam użyć wszel­kich moż­li­wych gróźb, a po­tem po­pę­dzić do sądu re­jo­no­wego w Glo­strup i prze­ko­nać ku­ra­tora spadku do za­blo­ko­wa­nia tych rze­czy, cho­ciaż zo­stały już wy­sta­wione na sprze­daż. To spo­wo­do­wało całe mnó­stwo róż­nych biu­ro­kra­tycz­nych pro­ble­mów i być może do­trą do cie­bie ja­kieś skargi na mnie, bo kil­ku­krot­nie mu­sia­łam w są­dzie i paru in­nych miej­scach wy­krzy­czeć prawdę, żeby za­ła­twić sprawę. To jest jed­nak wina ko­men­dantki, po­winna była po­in­for­mo­wać ich o wszyst­kim dużo wcze­śniej.

– Czy ona była jedną z tych, któ­rym mu­sia­łaś wy­krzy­czeć prawdę w oczy?

– Tak, mię­dzy in­nymi, cho­ciaż nie na­le­żała do naj­gor­szych. Na­to­miast ci le­niwi urzęd­nicy w są­dzie wy­da­wali się nie­wzru­szeni. Wy­ob­raź so­bie, zna­la­złam w jego rze­czach te­sta­ment, a do­kład­niej ko­pertę z ta­kim na­pi­sem. Co jest w środku, nie mam po­ję­cia, bo jej nie otwo­rzy­łam, ale oczy­wi­ście za­dzwo­ni­łam do syn­dyka i po­in­for­mo­wa­łam go o swoim zna­le­zi­sku. My­ślisz, że się ucie­szył albo przy­naj­mniej za­wsty­dził, że tak nie­dbale wy­ko­nał swoją ro­botę? By­naj­mniej, a na do­da­tek bez­czel­nie mnie prze­ko­ny­wał, że­bym przy­je­chała z tą ko­pertą do Glo­strup. Na­tu­ral­nie po­wie­dzia­łam mu, że ma spa­dać.

– Oczy­wi­ście, a cóż by in­nego.

Uśmiech­nęła się, pró­bu­jąc w ten spo­sób prze­pro­sić za swoje za­cho­wa­nie.

– Mia­łam straszny dzień, te­raz to wi­dzę, ale co ty zro­bił­byś na moim miej­scu?

– Po­je­chał­bym do Glo­strup, ale to te­raz bez zna­cze­nia. Zajmę się tym, jak zrobi się z tego afera, zwłasz­cza skoro dla od­miany je­steś dzi­siaj przy­zwo­icie ubrana.

Berg miała na so­bie po­rządną spód­nicę do ko­lan i pro­sty golf, jedno i dru­gie w sza­rym ko­lo­rze, ca­łość w stylu bi­blio­te­karki z lat pięć­dzie­sią­tych, co nie zmie­niało faktu, że była to znaczna po­prawa w sto­sunku do ze­szłego ty­go­dnia. Uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

– Zna­la­złaś w ogóle coś in­te­re­su­ją­cego? – do­py­tał.

– No wiesz, było tam o wiele za dużo róż­nego ro­dzaju pa­pie­rów, że­bym mo­gła je do­kład­nie przej­rzeć, więc mu­sia­łam to zro­bić po­bież­nie. Zna­la­złam mię­dzy in­nymi chyba z mi­lion bru­lio­nów z ja­ki­miś wy­li­cze­niami, to mu­siało być jego hobby. Prze­cho­wy­wał też pa­ra­gony z lo­kal­nego Netto z ostat­nich je­de­na­stu lat, sta­ran­nie spięte, opa­trzone dwoma licz­bami na od­wro­cie. Jedna z nich ozna­czała kwotę na pa­ra­go­nie, dru­giej nie roz­gry­złam. Ale żeby coś szcze­gól­nie in­te­re­su­ją­cego… nie, wła­ści­wie nie, ale prze­cież nie tego szu­ka­łam. – Po chwili wa­ha­nia pod­jęła: – Za­wsze znaj­dzie się coś, co nas za­dziwi. To chyba do­ty­czy wszyst­kich lu­dzi.

Li­sto­nosz miał na przy­kład stary apa­rat fo­to­gra­ficzny oraz po­więk­szal­nik z ca­łym sprzę­tem, ale ni­g­dzie nie na­tknę­łam się na żadne od­bitki. Poza tym z pa­ra­go­nów wy­ni­kało, że re­gu­lar­nie ku­po­wał karty pre­paid, zna­la­zła też ła­do­warkę do te­le­fonu, ale żad­nego apa­ratu. Do­szła do wnio­sku, że ktoś z za­kładu po­grze­bo­wego mu­siał go za­ko­sić. Si­mon­sen miał co do tego wąt­pli­wo­ści, ale ich nie wy­ar­ty­ku­ło­wał.

– Coś jesz­cze?

– Z pa­ra­go­nów wy­nika, że na­by­wał w du­żych ilo­ściach płyn do my­cia szyb. Nie mam po­ję­cia, w ja­kim celu, można by są­dzić, że miał szklar­nię, ale nie ma po żad­nej ani śladu. A na do­da­tek oka­zał się dość bo­gaty. Na lo­ka­cie trzy­mał mi­lion sie­dem­set ty­sięcy ko­ron, pie­nią­dze ze sprze­daży domu du­chow­nemu w dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku. Wów­czas sam zo­stał na­jemcą pierw­szego pię­tra willi. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat nie ma żad­nych cie­ka­wych wy­płat ani wpłat, poza tym że re­gu­lar­nie prze­le­wał czte­ry­sta czter­dzie­ści ko­ron mie­sięcz­nie na konto swo­jej pa­ra­fii ka­to­lic­kiej.

– Czyli był ka­to­li­kiem?

Berg ski­nęła głową. Po­tem zer­k­nęła na ze­ga­rek.

– Przy­kro mi, ale za pół go­dziny mu­szę być u psy­chia­try. Cie­bie za chwilę pew­nie też ktoś od­bie­rze. Czym mam się za­jąć w po­nie­dzia­łek?

Nie miał po­ję­cia, więc tylko obie­cał za­dzwo­nić, i Pau­line wy­szła. Te­raz on rów­nież spoj­rzał na ze­ga­rek i stwier­dził, że fak­tycz­nie, wkrótce ktoś się po niego zjawi. Od­wo­zili go do domu na zmianę, może usta­lili ja­kiś sys­tem ro­ta­cyjny. Miał na­dzieję, że dzi­siaj przy­pada ko­lej Hra­bianki. Nie wi­dy­wali się zbyt wiele, wra­cała późno do domu i ru­szała do pracy, za­nim zdą­żył wstać. Co prawda zbli­żał się week­end, ale praw­do­po­dob­nie i tak bę­dzie mu­siała zaj­mo­wać się sprawą strze­la­niny w szkole. Wes­tchnął, a po chwili ucie­szył się, że bę­dzie mógł sam pro­wa­dzić sa­mo­chód. Wtedy usły­szał pu­ka­nie, punk­tu­al­nie co do mi­nuty. Na­prawdę go pil­no­wali. W drzwiach sta­nął ja­kiś nie­znany młody funk­cjo­na­riusz.

*

Po­nie­dział­kowe przed­po­łu­dnie Si­mon­sen zmar­no­wał na prze­słu­cha­nie dwóch ra­tow­ni­ków me­dycz­nych, któ­rzy w lu­tym za­brali zwłoki Nie­lsena z jego klatki scho­do­wej. Od­szu­ka­nie ich za­jęło mu sporo czasu, a ich ze­zna­nia ni­czego nie wy­ja­śniły. Te­le­fon do le­ka­rza, który wy­sta­wił świa­dec­two zgonu, też nie wniósł nic no­wego. Nie­stety męż­czy­zna nie przy­po­mi­nał so­bie tego zda­rze­nia, a Si­mon­sen wie­rzył, że tak jest rze­czy­wi­ście. Nie udało mu się też skon­tak­to­wać z Han­sem Ulri­kiem Gorm­se­nem i nic wię­cej tego dnia nie zdzia­łał. Nie­sa­mo­wite, jak szybko po­tra­fią upły­nąć cztery go­dziny.

Ko­lejny dzień, wto­rek, sło­neczny i bez­chmurny, za­czął się od roz­mowy z po­li­cyjną part­nerką Gorm­sena. Funk­cjo­na­riuszka przy­szła w nie­ska­zi­tel­nie czy­stym mun­du­rze i po­li­cyjną czapką umiesz­czoną prze­sad­nie po­praw­nie pod le­wym ra­mie­niem. Wy­pro­sto­wana ni­czym oło­wiany żoł­nie­rzyk, za­trzy­mała się po­środku jego ga­bi­netu, mocno się po­cąc, a gdy za­pro­po­no­wał jej, by usia­dła, zro­biła to, ale rów­nie sztywno.

Si­mon­sen wy­py­ty­wał ją o prze­bieg zda­rzeń, nie ocze­ku­jąc żad­nych no­wych in­for­ma­cji. Oka­zało się jed­nak, że po­li­cjantka za­pa­mię­tała szcze­gół, który on sam prze­oczył. Cho­dziło o krew albo ra­czej o jej brak.

– No tak, on tam le­żał mar­twy, ale ni­g­dzie nie było śla­dów krwi.

– Czyli nie krwa­wił?

– Nie, wła­ści­wie nie, nie za­uwa­ży­łam ni­czego, co jed­no­znacz­nie można by zi­den­ty­fi­ko­wać jako krew.

– Jed­no­znacz­nie?

– Tak jest.

Miał ochotę nią po­trzą­snąć, żeby się nieco od­prę­żyła, ale nie­stety nie mógł so­bie na to po­zwo­lić.

– Czyli wi­dzia­łaś coś, co mo­gło przy­po­mi­nać krew, ale nią nie było?

Py­ta­nie było głu­pie, ale nie wpadł na nic lep­szego.

– Tak.

– Spró­buj za­mknąć oczy, wy­ob­raź so­bie, że sto­isz na tej klatce scho­do­wej, i po­wiedz mi, co spra­wia, że w pew­nym mo­men­cie na­bie­rasz wąt­pli­wo­ści, czy masz do czy­nie­nia z krwią, czy nie.

Za­mknęła oczy i się ode­zwała:

– De­nat miał ranę na dłoni. Wy­glą­dała jak otar­cie, ale nie krwa­wiła, przy­po­mi­nała za­dra­pa­nie, za­pewne po upadku. Być może bę­dzie je wi­dać na zdję­ciach, które Hans Ulrik zro­bił swoim te­le­fo­nem. Tak mi się wy­daje.

Si­mon­sen się­gnął do półki po se­gre­ga­tor i wy­jął z niego zdję­cia. Miała ra­cję. Za­dra­pa­nie na pra­wej dłoni Nie­lsena było wi­do­czne na nie­mal po­ło­wie zdjęć. Dość wy­raźne, o ile czło­wiek wie­dział, czego szu­kać.

– Czy mogę już otwo­rzyć oczy?

– Ja­sne, oczy­wi­ście, i bar­dzo dzię­kuję za po­moc.

– Czy mogę już odejść?

Za­uwa­żył, że nie­mal drży z ner­wów, wbi­ja­jąc prze­ra­żony wzrok w pod­łogę. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział rów­nie ze­stre­so­wa­nej po­li­cjantki. Splótł dło­nie pod brodą, przy­glą­dał się jej przez parę se­kund, a po­tem po­wie­dział:

– Tak, mo­żesz odejść.

Wy­szła, za­nim zdą­żył wy­ar­ty­ku­ło­wać ostat­nie słowo. Wtedy za­dzwo­nił do Pau­line i opo­wie­dział o za­dra­pa­niu.

Oka­zało się, że Berg do­sko­nale zna tę funk­cjo­na­riuszkę, bo z nią pra­co­wała, za­nim zo­stała prze­nie­siona do wy­działu za­bójstw. Gdy spo­tkała się z Si­mon­se­nem na­stęp­nego dnia, za­uwa­żyła:

– Jej za­cho­wa­nie ociera się o wa­riac­two. Ni­gdy w ży­ciu jej ta­kiej nie wi­dzia­łam, wręcz prze­ciw­nie.

– W ta­kim ra­zie szkoda, że cię tu nie było, bo ja ni­gdy cze­goś po­dob­nego nie prze­ży­łem. No, a co po­wie­dział Mel­sing?

Si­mon­sen wy­słał ją do In­sty­tutu Me­dy­cyny Są­do­wej, żeby szef tej pla­cówki, Kurt Mel­sing, przyj­rzał się zdję­ciom zwłok li­sto­no­sza wy­ko­na­nym te­le­fo­nem. Przede wszyst­kim chciał po­znać jego in­stynk­towną re­ak­cję.

– Po­chrzą­ku­jąc, przej­rzał zdję­cia – re­la­cjo­no­wała Berg – a po­tem po­wie­dział, że upa­dek ze scho­dów może mieć bar­dzo różny prze­bieg.

– I to wszystko?

– Mniej wię­cej. Je­żeli chcemy do­kład­nej eks­per­tyzy, mu­siałby zmie­rzyć klatkę scho­dową, do­stać ory­gi­nały zdjęć, a poza tym cze­ka­li­by­śmy około pół roku. Nie­dawno za­ku­pili w USA pro­gram, który praw­do­po­dob­nie by nam po­mógł, ale jesz­cze nikt nie na­uczył się go ob­słu­gi­wać. Je­żeli chcemy ofi­cjal­nej opi­nii, ty lub Arne ma­cie do niego za­dzwo­nić.

– Nie, to nie­ważne. – Kon­rad po­krę­cił głową.

– Też mu po­wie­dzia­łam, że ra­czej zre­zy­gnu­jemy. A swoją drogą dzi­siaj moja ko­lej, żeby od­wieźć cię do domu, i nie­długo ru­szamy.

W sa­mo­cho­dzie nie roz­ma­wiali zbyt wiele, wy­mie­nili tylko kilka luź­nych uwag.

– Udało im się usta­lić, w jak spo­sób ten tłu­ścioch wszedł w po­sia­da­nie broni. Arne dzi­siaj do cie­bie za­dzwoni w tej spra­wie.

– Wy­ra­żaj się grzecz­nie o tym chło­paku, prze­cież już cię pro­si­łem.

Po dłuż­szej chwili Pau­line do­py­tała:

– Je­steś pe­wien, że ona drżała? To do niej w ogóle nie­po­do­bne.

– Skoro mó­wię, że drżała, to drżała.

– Masz coś prze­ciwko temu, że­bym z nią po­roz­ma­wiała?

Od­wró­cił głowę, by spoj­rzeć na ko­le­żankę.

– Te­le­fon Jør­gena Kra­mera Nie­lsena?

– Wła­śnie!

*

Zgod­nie z za­po­wie­dzią Berg Pe­der­sen jesz­cze tego sa­mego dnia za­dzwo­nił do Si­mon­sena. Ten ostatni wła­śnie drze­mał.

– Co po­ra­biasz? Spa­łeś?

– Sie­dzia­łem i wspo­mi­na­łem dziew­czynę, którą zna­łem dawno temu.

Nieco ośmie­lony taką szczerą od­po­wie­dzią, Pe­der­sen prze­pro­sił, że prze­szka­dza. Tego ro­dzaju uwagi Si­mon­sen zwykł za­cho­wy­wać dla sie­bie. Po­tem wy­ja­śnił sy­tu­ację z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym.

Ro­bert Steen Herz, chło­pak, który za­strze­lił swo­jego na­uczy­ciela, miał przy­ja­ciela w USA. Ten na­zy­wał się Russ An­drews i miesz­kał w Bur­ling­ton, w Ver­mon­cie. Po­znali się rok wcze­śniej, gdy Herz wraz ze swoją klasą po­je­chał na obóz do Sta­nów. Oka­zało się, że obaj chłopcy in­te­re­sują się bro­nią, a wła­ści­wie mają ob­se­sję na jej punk­cie. Po tym, jak Hertz wró­cił do domu, re­gu­lar­nie pi­sali do sie­bie przez in­ter­net, wła­śnie na te­mat broni. W marcu An­drews skoń­czył osiem­na­ście lat i mógł le­gal­nie na­być broń w Ver­mon­cie, jako że ten stan wraz z Ari­zoną i Ala­ską miał naj­bar­dziej li­be­ralne prze­pisy w tym wzglę­dzie. Tak też zro­bił. Ku­pił tyle broni, ile mógł, w tym ka­ra­bin ma­szy­nowy dla swo­jego przy­ja­ciela. Pro­blem z wy­syłką broni do Da­nii chłopcy roz­wią­zali w ten spo­sób, że Hertz naj­pierw wy­słał paczkę pod nie­ist­nie­jący ad­res w Bur­ling­ton, która wa­żyła mnie wię­cej tyle, co Army Tocx SA-5 i cztery pu­dełka amu­ni­cji. Po nie­ca­łym mie­siącu prze­syłkę ode­słano, in­for­mu­jąc z przy­kro­ścią, że ad­re­sat oka­zał się nie­znany. Jesz­cze tego sa­mego dnia Hertz wy­słał ko­lejną paczkę, na­kle­ja­jąc od­po­wied­nią liczbę znacz­ków, by do­szła eks­pre­sem. Wło­żył do niej opa­ko­wa­nie z po­przed­niej, które za­wie­rało wszyst­kie nie­zbędne pie­czątki i ety­kiety zwrotne, i za­adre­so­wał ją do An­drewsa. Ten z ko­lei umie­ścił broń i amu­ni­cję w opa­ko­wa­niu z pierw­szej prze­syłki i wy­słał ją do Da­nii, z nie­wielką po­mocą naj­star­szego brata za­trud­nio­nego w fir­mie świad­czą­cej usługi pocz­towe dla Rady Mia­sta w Bur­ling­ton. Do­kład­nie tak jak chłopcy się spo­dzie­wali, prze­syłka zwrotna omi­nęła wszyst­kie kon­trole, skoro była już wcze­śniej ska­no­wana. Mniej wię­cej po mie­siącu Hertz otrzy­mał swój ka­ra­bin, wraz z upo­mnie­niem od li­sto­no­sza, aby w przy­szło­ści do­brze upew­nił się co do ad­resu, gdy bę­dzie wy­sy­łał paczki do USA.

– Reszta to była dla Hertza bułka z ma­słem – do­dał Arne. – Za po­mocą klu­cza im­bu­so­wego, pil­nika oraz in­struk­cji z in­ter­netu za­mie­nił pół­au­to­ma­tyczny ka­ra­bin w broń au­to­ma­tyczną, od­da­jącą ja­kieś dzie­sięć strza­łów na se­kundę.

– Za­kła­dam, że służby celne czer­wie­nią się te­raz po uszy – za­mru­czał Si­mon­sen.

– Wy­gląda na to, że zmie­niają pro­ce­dury do­ty­czące zwrotu prze­sy­łek, za­równo w Da­nii, jak i w USA.

– A co z pie­niędzmi? Chyba że ka­ra­bin oka­zał się pre­zen­tem od przy­ja­ciela?

– Nie, bar­dziej pre­zen­tem z karty kre­dy­to­wej jego ojca. Fa­cet pra­cuje jako ma­kler gieł­dowy i zaj­muje się tymi bar­dziej po­dej­rza­nymi trans­ak­cjami, a to naj­wy­raź­niej dość do­cho­dowe za­ję­cie, bo nie za­uwa­żył, że z konta ubyła mu rów­no­war­tość czte­rech ty­sięcy ko­ron. Ewi­dent­nie ta­kie dro­bia­zgi go nie zaj­mują. Szcze­rze mó­wiąc, sam to tak ujął.

Si­mon­sen po­dzię­ko­wał za in­for­ma­cję, którą wła­ści­wie mógłby do­stać ko­lej­nego dnia, i cze­kał cier­pli­wie, aż Pe­der­sen wy­jawi praw­dziwy po­wód roz­mowy. Upły­nęło tro­chę czasu, za­nim to na­stą­piło, i cho­dziło o Maję Nør­ga­ard, tak jak są­dził. Brak współ­pracy z jej strony sta­no­wił ogromny pro­blem, gdyż bez jej ze­znań nie mo­gli po­znać po­bu­dek, które kie­ro­wały Hert­zem. Pe­der­se­nowi skoń­czyły się po­my­sły. Si­mon­sen zgo­dził się wziąć udział w spo­tka­niu na­za­jutrz, cho­ciaż nie bar­dzo wie­dział, co no­wego może wnieść do sprawy.

*

Nie­cały ty­dzień po po­wro­cie do pracy Si­mon­sen zdo­łał przy­go­to­wać ra­port dla ko­men­dantki na te­mat oko­licz­no­ści śmierci Nie­lsena. Wy­ni­kało z niego, co nie było żad­nym za­sko­cze­niem, że osta­teczną przy­czynę śmierci li­sto­no­sza sta­no­wiły ob­ra­że­nia do­znane pod­czas nie­for­tun­nego upadku ze scho­dów. Nic nie wska­zy­wało na prze­stęp­stwo. Si­mon­sen wy­dru­ko­wał ra­port, prze­czy­tał go po raz ostatni, na­niósł drobne po­prawki, po­now­nie wy­dru­ko­wał i za­brał na spo­tka­nie z Pe­der­se­nem. Wrę­cza­jąc mu go, za­py­tał:

– Czy mógł­byś go prze­ka­zać da­lej? W końcu to prze­cież ty za­rzą­dzasz te­raz tym in­te­re­sem.

– Nie – od­mó­wił Pe­der­sen. – Im mniej mam z nią do czy­nie­nia, tym le­piej. – Miał na my­śli ko­men­dantkę.

Si­mon­sen zmarsz­czył brwi, ale nie sko­men­to­wał.

Chwilę póź­niej do­łą­czyło do nich czworo funk­cjo­na­riu­szy, w tym Hra­bianka – wszy­scy pra­cu­jący nad sprawą strze­la­niny w szkole. Pe­der­sen roz­po­czął spo­tka­nie, któ­rego te­ma­tem była Maja Nør­ga­ard, a zwra­cał się przede wszyst­kim do Si­mon­sena.

– Jak wiesz, przy­pusz­czamy, że mo­ty­wem He­rza była ba­na­lna za­zdrość. Nie­szczę­śli­wie ko­chał się w Mai z którą cho­dził do klasy od ze­rówki. To dla niej zde­cy­do­wał się kon­ty­nu­ować na­ukę w dzie­sią­tej kla­sie, cho­ciaż mógł z po­wo­dze­niem wy­brać li­ceum. Ale nie był głupi. Do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że nie ma u niej naj­mniej­szych szans, więc pod­ko­chi­wał się w niej na od­le­głość, je­żeli można tak po­wie­dzieć. Jed­nak gdy dziew­czyna do­stała się w szpony To­biasa Ju­ula, co za­kła­damy z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem, coś mu­siało w chło­paku pęk­nąć, cho­ciaż za­pewne upły­nęło tro­chę czasu, za­nim się zo­rien­to­wał, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Mu­siał krok po kroku zbie­rać i skła­dać in­for­ma­cje, prze­chwy­tu­jąc…

Wię­cej nie udało się Pe­der­se­nowi prze­ka­zać, gdyż prze­rwała mu Berg, która z im­pe­tem wpa­dła do biura. Pod­su­nęła Si­mon­se­nowi pod nos te­le­fon, nie przej­mu­jąc się wście­kłymi spoj­rze­niami po­zo­sta­łych obec­nych.

– To ko­mórka Nie­lsena.

Si­mon­sen po­wścią­gnął iry­ta­cję.

– Pau­line, czy to nie może po­cze­kać?

Nie od­po­wie­działa, tylko za­częła ude­rzać w kla­wia­turę, aż na wy­świe­tla­czu po­ja­wił się por­tret mło­dej ko­biety, uśmiech­nię­tej i ja­sno­wło­sej. Po­kli­kała jesz­cze, żeby zmie­nić zdję­cie. Na tym dziew­czyna stała sztywno w sa­lo­nie, w tle wi­dać było ja­kiś te­le­wi­zor i ży­ran­dol, a ona sama była naga. Tym ra­zem się nie uśmie­chała.

– Maja Nør­ga­ard? – za­py­tał zdu­miony in­spek­tor.

Za­brzmiało jak na wpół py­ta­nie, a wpół kon­sta­ta­cja.

– Na te­le­fo­nie Nie­lsena! – po­twier­dziła Pau­line.

Nie pierw­szy raz oka­zy­wało się, że dwie nie­za­leżne sprawy pro­wa­dzone przez wy­dział za­bójstw są ze sobą po­wią­zane. Te­le­fon krą­żył już po sali, a Pau­line do­dała:

– To­bias Juul wy­słał te zdję­cia dwu­dzie­stego trze­ciego lu­tego z tek­stem: „Nie­dziela dzie­siąta rano”. Tylko tyle. Nie wia­domo, gdzie zo­stały zro­bione.

To wie­działa Hra­bianka.

– W sa­lo­nie Ju­ula. Roz­po­znaję ży­ran­dol. Ale skąd Juul i Nie­lsen się znali?

Pe­der­sen uśmiech­nął się sze­roko.

– Nie mam po­ję­cia, wiem na­to­miast, że Maja Nør­ga­ard zrobi na­prawdę wiele, żeby jej matka nie zo­ba­czyła tych zdjęć. Mu­szę tylko do­rwać tę dziew­czynę na osob­no­ści, bez matki i ad­wo­kata. Jak to naj­le­piej za­aran­żo­wać, Hra­bianko? Znasz do­brze jej zwy­czaje.

Hra­bianka nie miała wąt­pli­wo­ści:

– W pią­tek mię­dzy osiem­na­stą a dwu­dzie­stą w knaj­pie Gåse­øjet, przy Balle Allé, na wprost En­ghave Sta­tion. Wraz z garstką przy­ja­ció­łek ro­bią so­bie tam za­zwy­czaj małą roz­grzewkę, za­nim wy­biorą się na dys­ko­tekę gdzieś w cen­trum.

Si­mon­sen dys­kret­nie wy­rzu­cił swój ra­port do ko­sza.

– Sam się nią zajmę – oznaj­mił.

Nikt nie za­pro­te­sto­wał.

*

Gåse­øjet oka­zała się nie­wielką knajpką w sta­ro­mod­nym stylu. Lo­kal skła­dał się tylko z jed­nego po­miesz­cze­nia, z ba­rem na jed­nym końcu i mi­go­czą­cym au­to­ma­tami do gry na dru­gim. Osiem cięż­kich bej­co­wa­nych na ciemno sto­li­ków oraz przy­na­le­żą­cych do nich krze­seł do­sko­nale się kom­po­no­wało z ma­ho­niową bo­aze­rią, okry­wa­jącą ścianę do spo­rej wy­so­ko­ści. Każdy ze sto­li­ków przy­kry­wała pod­kładka z czer­wo­nego pla­stiku z czar­nymi dziu­rami po­zo­sta­wio­nymi przez nie­do­pałki, a pod su­fi­tem ob­ra­cał się mie­dziany wen­ty­la­tor. Grała przy­tłu­miona mu­zyka, duń­skie hity lżej­szego ka­li­bru.

Knajpa w po­ło­wie świe­ciła pust­kami. Więk­szość klien­teli sta­no­wili męż­czyźni od pięć­dzie­siątki w górę, z wy­jąt­kiem trzech dziew­cząt sie­dzą­cych naj­da­lej od baru, naj­wy­raź­niej nie­za­in­te­re­so­wa­nych bra­ta­niem się z po­zo­sta­łymi go­śćmi.

Si­mon­sen z nie­ja­kim tru­dem wspiął się na ba­rowy sto­łek i za­mó­wił piwo, gdy bar­man na mo­ment ode­rwał się od gry w ko­ści z dwoma lekko wsta­wio­nymi klien­tami. Po­li­cjant uniósł ku­fel i ostroż­nie upił łyk piwa. Je­żeli już miałby prze­rwać swoją ku­ra­cję, to na pewno nie tu­taj.

Wkrótce bar­man wró­cił za bar. Był czter­dzie­sto­lat­kiem o ener­gicz­nych ru­chach i sze­ro­kim uśmie­chu, uważ­nym i trzeź­wym. Si­mon­sen przy­wo­łał go ski­nie­niem dłoni i dys­kret­nie po­ka­zał od­znakę. Po­tem po­chy­lił się nad ladą i pod no­sem po­wie­dział ci­cho:

– Je­stem z wy­działu za­bójstw i nie in­te­re­su­je­cie mnie ani ty, ani ta knajpa. Zwłasz­cza je­śli bę­dziesz współ­pra­co­wał.

Bar­man nie wa­hał się ani se­kundy.

– Będę współ­pra­co­wał.

Si­mon­sen ru­chem głowy wska­zał na dziew­czyny sie­dzące w głębi lo­kalu.

– Nie­spe­cjal­nie tu pa­sują, prawda?

Bar­man wy­ja­śnił, że wu­jek ru­do­wło­sej ma udziały w lo­kalu, a to stwa­rza moż­li­wość za­kupu na kre­dyt i gwa­ran­tuje niż­sze ceny.

– Czy gdy się za chwilę do nich przy­siądę, mógł­byś za­dbać, żeby te dwie od­wró­cone ple­cami zo­stały stąd wy­rzu­cone? – spy­tał po­li­cjant.

– Tak, je­żeli panu na tym za­leży.

– Tak wła­śnie jest i cho­dzi o to, żeby zu­peł­nie stąd znik­nęły, a nie krę­ciły się na ze­wnątrz.

Bar­man się za­wa­hał.

– Poza tym wy­gląda na to, że wszyst­kie trzy są nie­let­nie, wa­sza li­cen­cja mo­głaby…

Za­wie­sił głos, a męż­czy­zna ska­pi­tu­lo­wał z uśmie­chem.

– Mają cał­kiem znik­nąć, żad­nego wy­sta­wa­nia przed wej­ściem – do­dał Si­mon­sen.

Gdy in­spek­tor przy­siadł się do sto­lika dziew­czyn, te za­częły gło­śno opo­no­wać, co wcale nie było za­sko­cze­niem. Nie przej­mu­jąc się obe­lgami, po­li­cjant przy­glą­dał się bez słowa Mai Nør­ga­ard, za­do­wo­lony, że dziew­czyna sie­dzi w naj­dal­szym ką­cie. Gdyby chciała wyjść, mu­sia­łaby przejść pod sto­łem. Inni klienci z za­in­te­re­so­wa­niem śle­dzili całe zaj­ście, zwłasz­cza gdy bar­man, do­trzy­mu­jąc słowa, bez spe­cjal­nego dra­ma­ty­zmu wy­go­nił po­zo­stałe dziew­czyny i wsa­dził je do tak­sówki.

Maja Nør­ga­ard ode­zwała się pierw­sza:

– Je­steś gliną?

„Nie była głu­pia”. Po­ka­zał jej swoją od­znakę.

– Będę z tobą roz­ma­wiać tylko w obec­no­ści swo­jego ad­wo­kata.

Wy­jął z kie­szeni przy­go­to­wany te­le­fon Nie­lsena, więc wy­star­czyło tylko na­ci­snąć je­den kla­wisz, żeby ak­ty­wo­wać wy­świe­tlacz. Prze­su­nął ko­mórkę w jej stronę i cze­kał.

– A więc le­ża­łeś so­bie spo­koj­nie w domu i śli­ni­łeś się na mój wi­dok, ty tłu­sty wie­przu? – wy­sy­czała po chwili. – Zaj­mij się swoim ży­ciem.

– Maju, mo­żesz odejść, je­śli chcesz. Nie wy­daje mi się jed­nak, żeby twoja mama była za­chwy­cona, gdy się do­wie, że twoje na­gie zdję­cia krążą ni­czym ta­lerz z owo­cami po­śród tych sta­rych…

– Nie zro­bisz tego!

– Może zro­bię, a może nie – od­parł spo­koj­nie. – To za­leży wy­łącz­nie od two­jego za­cho­wa­nia.

Wi­dział po niej, że ją zła­mał, cho­ciaż ona sama so­bie tego jesz­cze nie uświa­da­miała. Gdy pod­nio­sła szklankę, jej ręka drżała. Piła smir­noffa red ice. Si­mon­sen ge­stem dłoni przy­wo­łał bar­mana, który nie­mal na­tych­miast po­ja­wił się przy ich sto­liku.

– Był­byś tak miły i za­mie­nił to tu­taj na colę i wodę mi­ne­ralną?

Wska­zał na ich na­poje, które szybko znik­nęły ze stołu. Maja nie za­pro­te­sto­wała, tylko ode­zwała się ła­mią­cym się gło­sem:

– Co mam zro­bić?

– Naj­pierw po­roz­ma­wiasz ze mną, po­tem z Ar­nem Pe­der­se­nem i Hra… i Na­ta­lią von Ro­sen, tych ostat­nich zresztą już po­zna­łaś, a na ko­niec od­bę­dziesz jesz­cze roz­mowę z pra­cow­ni­kiem opieki spo­łecz­nej. We wszyst­kich trzech przy­pad­kach opo­wiesz prawdę – i to całą.

– I wtedy nie po­ka­żesz zdjęć mo­jej matce?

– I wtedy nie po­każę zdjęć two­jej matce.

– A je­żeli kła­miesz i to zro­bisz?

– No to kła­mię. Mu­sisz mi za­ufać.

Na­my­ślała się przez chwilę, aż w końcu za­ak­cep­to­wała jego spo­sób ro­zu­mo­wa­nia.

– Po co mam roz­ma­wiać z tym ko­le­siem z opieki spo­łecz­nej?

– Bo pi­jesz o wiele za dużo i za­pewne wcią­gasz parę kre­sek, gdy cię na to stać. Oprócz tego, gdy bra­kuje ci pie­nię­dzy, pro­sty­tu­ujesz się i ob­ra­casz w nie­wła­ści­wym to­wa­rzy­stwie. Dla­tego. Poza tym masz sie­dem­na­ście lat i po­trze­bu­jesz po­mocy, za­nim wpa­ku­jesz się w po­ważne kło­poty.

W ką­ci­kach jej oczu za­bły­snęło kilka łez.

– Zo­stanę uka­rana?

– To za­leży od tego, co zro­bi­łaś. Je­żeli w ogóle coś zro­bi­łaś. Ale szcze­rze mó­wiąc, wy­glą­dasz na ko­goś, kto bar­dziej po­trze­buje po­mocy niż kary. No więc, co na to po­wiesz? Tak czy nie?

– Tak.

Za­nim wy­szedł do to­a­lety, po­in­for­mo­wał ją, że je­żeli chce, może odejść. Przy­świe­cał mu dwo­jaki cel: po pierw­sze, nie chciał, żeby mu póź­niej za­rzu­cano, że za­trzy­mał ją wbrew jej woli, a po dru­gie, chciał jej dać czas do na­my­słu. Nie mu­siał ko­rzy­stać z to­a­lety, więc tylko ochla­pał twarz wodą, wy­tarł ją pa­pie­ro­wym ręcz­ni­kiem i po­li­czył do trzy­dzie­stu. Gdy wró­cił, sie­działa tak jak ją zo­sta­wił, wy­glą­da­jąc smut­nym wzro­kiem przez okno. Usiadł i od razu przy­stą­pił do py­tań.

– Jør­gen Kra­mer Nie­lsen, ulica Jo­han­nes Lin­de­vej dwa­dzie­ścia je­den, w Hvi­do­vre, nie­dziela dwu­dzie­stego siód­mego stycz­nia go­dzina dzie­siąta?

– To był pierw­szy raz, gdy zo­sta­łam wy­słana sama, to zna­czy bez To­biasa, i by­łam śmier­tel­nie wy­stra­szona – od­parła szep­tem.

– To­biasa Ju­ula?

– Tak. Wcze­śniej tylko… pró­bo­wa­łam tego u niego w domu. Za­pra­szał przy­ja­ciela… – zro­biła cu­dzy­słów w po­wie­trzu – czy też dwóch, ale za­wsze były dwie dziew­czyny. Mia­łam po­zwo­lić się po­de­rwać jed­nemu z nich, zo­sta­łam o tym uprze­dzona. Po­tem do­sta­wa­łam po­łowę kwoty, a To­bias za­bie­rał drugą. Bez pro­blemu pła­cili po dwa ty­siące, a jak mia­ły­śmy szczę­ście, to i trzy. Kilka razy pła­cił mi też koką czy krysz­ta­łem, ale za­wsze był dla mnie miły i mnie nie oszu­ki­wał.

Si­mon­sen po­my­ślał, że wszystko za­le­żało do tego, jak na to spoj­rzeć.

– Ale w przy­padku Nie­lsena było ina­czej? – za­py­tał ci­cho.

Ski­nęła głową.

– Chciał za­pła­cić sześć ty­sięcy, nie mia­łam ro­bić nic poza spę­dza­niem czasu w jego domu, to zna­czy oglą­da­niem te­le­wi­zji, roz­ma­wia­niem, je­dze­niem… ta­kimi zwy­kłymi czyn­no­ściami… tylko bez ubra­nia. A wie­czo­rem mia­łam wró­cić do domu. To wszystko.

– I zro­bi­łaś to?

– Po­cząt­kowo nie chcia­łam. Wy­da­wało mi się to kosz­marne, a do tego on był stary. Jed­nak To­bias mnie prze­ko­nał i obie­cał, że nie zda­rzy się nic wię­cej. Gwa­ran­to­wał, że Jør­gen na­wet mnie nie do­tknie i sam przez cały czas bę­dzie ubrany. No więc się zde­cy­do­wa­łam.

– W nie­dzielę dwu­dzie­stego siód­mego stycz­nia przed po­łu­dniem?

– Moż­liwe.

– Opo­wiedz wszystko.

– Nie ma wiele do opo­wia­da­nia, bo nic z tego nie wy­szło. Po tym, jak Jør­gen przez chwilę ze mną po­roz­ma­wiał, ode­słał mnie do domu. By­łam tam naj­wy­żej pół go­dziny.

– Nie spodo­ba­łaś mu się?

– Wła­ści­wie to nie była jego wina. Za­strzegł so­bie, że mam mieć osiem­na­ście lat, a mia­łam tylko szes­na­ście. To­bias ka­zał mi kła­mać, gdyby o to py­tał, i tak też zro­bi­łam. Twier­dzi­łam, że mam osiem­na­ście lat i cho­dzę do dru­giej li­ceum, ale od razu mnie przej­rzał. Za­py­tał o kilka przed­mio­tów i parę te­ma­tów, a ja prze­cież nie bar­dzo wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć. Wtedy ode­słał mnie do domu, ale nie w ja­kiś nie­przy­jemny spo­sób. Wła­ści­wie oka­zał się na­prawdę miły, dał mi dwa ty­siące za fa­tygę, a do tego do­ło­żył jesz­cze na tak­sówkę.

– Mó­wił coś o tym, dla­czego mia­łaś cho­dzić po jego domu roz­ne­gli­żo­wana?

– Nie, to nie za­brnęło tak da­leko.

– Czy masz wra­że­nie, że Juul za­ła­twiał Nie­lse­nowi inne dziew­czyny?

– Tak mi się wy­daje. W prze­ciw­nym ra­zie nie znałby jego pre­fe­ren­cji. Ale nie mam pew­no­ści.

– Wiesz, skąd Juul znał Nie­lsena?

– To­bias do­ra­biał swego czasu na tej sa­mej po­czcie, gdzie Jør­gen był li­sto­no­szem. Wy­daje mi się, że to pla­cówka w Rødo­vre, ale to było dawno temu.

„To by się zga­dzało, dziew­czyna za­pewne mó­wiła prawdę”.

– Jør­gen Kra­mer Nie­lsen zo­stał przed­wczo­raj aresz­to­wany. Po­dej­rze­wamy go o co naj­mniej sie­dem bru­tal­nych na­pa­ści. Na młode dziew­czyny – po­wie­dział, wpa­tru­jąc się w nią in­ten­syw­nie.

Dziew­czyna zbla­dła, krew zu­peł­nie od­pły­nęła jej z twa­rzy. Wie­dział, że ta­kich re­ak­cji nie da się sy­mu­lo­wać. Po chwili tro­chę się uspo­ko­iła.

– Nie po­wiem, że coś mi zro­bił, bo tak nie było – po­wie­dzała.

Si­mon­sen opo­wie­dział o praw­dzi­wym prze­biegu zda­rzeń, wy­ja­śnił, dla­czego skła­mał, i prze­pro­sił. Po­tem za­dał jesz­cze kilka do­dat­ko­wych py­tań, ale od­po­wie­dzi dziew­czyny nic mu już nie dały. Na ko­niec roz­mowy ją po­chwa­lił:

– Maju, po­szło świet­nie. Zo­stały ci jesz­cze dwie roz­mowy. Je­żeli bę­dziesz rów­nie szczera, to na pewno wszystko się ułoży.

– Spró­buję, ale… mógłby pan być tak miły i zo­stać ze mną, gdy zja­wią się ci po­zo­stali?