Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inspektor Konrad Simonsen wraca do wydziału zabójstw po zawale. Ze względu na stan zdrowia zostaje mu przydzielona sprawa o niskim priorytecie. Pewien nawrócony na katolicyzm listonosz spadł ze schodów i wszystko wskazuje na to, że był to wypadek. Z czasem jednak okazuje się, że mężczyzna mógł zostać zamordowany, a sprawa łączy się ze zniknięciem młodej Angielki jeszcze w latach, gdy listonosz uczęszczał do liceum. Kiedy na jaw wychodzi, że na strychu denata znajduje się osiemnaście zdjęć zaginionej dziewczyny, wszystkie w rozmiarze plakatu i w ramach, sytuacja zaczyna się komplikować.
„Klub Samotnych Serc” to trzeci tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 583
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 56 min
Tytuł oryginału: Ensomme hjerters klub
Przekład z języka duńskiego: Justyna Haber-Biały
Copyright © Lotte Hammer Jakobsen, Søren Hammer Jacobsen, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-87-0235-159-0
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Trzynastego sierpnia w okolicach placu Polititorvet w Kopenhadze było mgliście i wietrznie. Noc w śródmieściu przebiegła stosunkowo spokojnie: kilka barowych bijatyk, jedno pchnięcie nożem zakończone powierzchownymi ranami, garstka pijaczków, która musiała odespać libację w areszcie, i naćpana dziwka zmarła z przedawkowania – nic specjalnego czy też nadzwyczajnego. Najpoważniejszym przypadkiem okazał się pijany kierowca, który urządził sobie wyścigi ulicami miasta, próbując uciec radiowozom. W końcu mu się udało. Z piskiem opon i przy stu kilometrach na liczniku skręcił z Sydhavnsgade w Sluseholmen, a następnie odbił w prawo, w Ved Stigbordene, gdzie wcisnął gaz do dechy i spoglądając tryumfalnie w lusterko wsteczne, wylądował po chwili w wodach basenu portowego. Teraz szukali go nurkowie, jednak silne podwodne prądy kazały przypuszczać, że upłynie sporo czasu, zanim zostanie odnaleziony. Wszyscy mieli nadzieję, że udało mu się na czas wydostać z pojazdu i ratować się ucieczką w głąb lądu, ale było to mało prawdopodobne.
Chłopiec przecinający Polititorvet miał dużą nadwagę. Przy przejściu dla pieszych na wprost Komendy Głównej Policji najpierw rozejrzał się uważnie w obie strony, zanim wolnym, ciężkim krokiem wszedł na jezdnię. Po drugiej stronie się zatrzymał, by wytrzeć policzki i czoło chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni spodni, a dopiero potem ruszył dalej, skręcając w Niels Brocks Gade. Bolały go stopy, a do szkoły został mu jeszcze spory kawałek drogi. Mijający go pojedynczy przechodnie spoglądali nań z troską, a niektórzy posyłali mu nawet przelotne, współczujące spojrzenie, po czym spieszyli dalej. Większość go ignorowała.
Ubranie chłopca było równie przygnębiające jak on sam. Rodzicom nie brakowało pieniędzy, ale ubiór był jego formą protestu. Jedną z wielu. Miał na sobie białe, rozchodzone sportowe buty, kupione w zeszłym roku na wyprzedaży w lokalnym supermarkecie, zwisające pod brzuchem sprane dżinsy i beżową wiatrówkę z zamkiem rozpiętym do połowy, tak aby oprzeć w tym miejscu rękę, jakby była złamana. Przez kurtkę jeszcze bardziej się pocił, choć z racji swojej tuszy mógł ją sobie dzisiaj darować, aż tak zimno przecież nie było. Potrzebował jej jednak. W ukrytej pod nią dłoni trzymał pistolet maszynowy.
Zegar wskazywał ósmą szesnaście, środa.
*
Gdyby szef policji kryminalnej Konrad Simonsen podniósł się ze swojego krzesła i w odpowiednim momencie wyjrzał przez okno, mógłby dostrzec przechodzącego przez ulicę chłopca. Ale tego nie zrobił. Przyglądał się bowiem komendantce kopenhaskiej policji, która rozmawiała przez telefon. Słynęła z niegustownego, dziwacznego stylu, a dziś nie zrobiła wyjątku, to było oczywiste nawet dla niego. Miała na sobie dopasowaną marynarkę w niebiesko-zieloną kratkę, a do tego spodnie w paski, w zbliżonych odcieniach. Pomyślał, że zabrakło tylko jakiegoś martwego zwierzaka owiniętego wokół jej szyi, na przykład lisa, a wtedy można by już mówić o kompletnym bezguściu.
To był jego pierwszy dzień w pracy po ponad ośmiu tygodniach i gdy rankiem pojawił się w biurze, ku własnemu zdziwieniu odczuwał zdenerwowanie. Spojrzał bezradnie na zdjęcie królowej wiszące na ścianie za plecami komendantki, próbując stłumić rosnącą irytację. Posłał grymas w stronę Jej Wysokości, jakby szukał w niej sojuszniczki, a następnie znów skierował wzrok na leżącą przed nim na biurku teczkę z aktami sprawy. Wyglądała na niepozorną.
Wreszcie komendantka zakończyła rozmowę. Posłała mu ciepły uśmiech, który był albo dobrze wyćwiczony, albo też po prostu serdeczny, i zaczęła się rozwodzić o tych wszystkich, którzy się z nią kontaktowali podczas jego choroby, aby dowiedzieć się o jego stan zdrowia.
– Niektórzy wydzwaniali do mnie nawet na numer prywatny.
– No proszę, coś takiego. Jestem pod wrażeniem.
– To dobrze, bo powinieneś. I przestań się zachowywać tak, jakby cię to nie obchodziło. Powinieneś się cieszyć, że masz kolegów, którzy się tobą interesują.
Miała rację, więc jej oznajmił, że się cieszy, a ona ciągnęła:
– Zdecydowałam się nie zmieniać twojego formalnego statusu. Nadal pozostajesz szefem wydziału zabójstw, choć w praktyce pozwolisz, aby to Arne Petersen…
– Arne Pedersen, on nazywa się Pedersen, nie Petersen.
Arne Pedersen był jednym z najbliższych współpracowników Simonsena, mężczyzną tuż po czterdziestce, kompetentnym i bystrym. Od dawna było wiadomo, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, zastąpi go na stanowisku szefa wydziału zabójstw. Naturalną koleją rzeczy wykonywał jego obowiązki przez ostatnie dwa miesiące. Pani komendant ponownie się odezwała:
– Przepraszam, powinnam o tym pamiętać. Tak więc to on pozostanie faktycznym szefem do czasu, aż uznam, że zdrowie pozwala ci na przejęcie tej funkcji. Na początku masz moją zgodę, aby pracować trzy, najwyżej cztery godziny dziennie. Czy to jasne?
Zrozumiał. Powtórzyła tę kwestię wolno, delektując się każdym słowem: „trzy, najwyżej cztery godziny dziennie”, a po chwili dodała, że wszyscy z jego otoczenia dostali rozkaz raportowania o każdorazowym niestosowaniu się do tego polecenia.
– Jeżeli poczujesz się zmęczony, zostajesz w domu. Pamiętaj, cmentarz jest przepełniony ludźmi niezastąpionymi.
– Oczywiście. A mogę chociaż sam zdecydować, w jakich godzinach będę pracować, czy to też ty będziesz rozstrzygać?
Ironia się nie powiodła, a szefowa odpowiedziała z powagą w głosie:
– Możemy zacząć od tego, że sam o tym zadecydujesz, i zobaczymy, jak to się sprawdzi.
– Dziękuję. Mógłbym teraz dostać swoją nową sprawę?
Zignorowała go.
– Przemeblowaliśmy nieco w twoim biurze, gdy byłeś chory. Wygospodarowaliśmy dodatkowe pomieszczenie z miejscem na sofę. Przyda się, gdy będziesz potrzebował odpocząć.
Informowała go o tym z ewidentną radością. Ponownie podziękował, czując się niezręcznie i staro. W końcu otworzyła teczkę z aktami. Gdy się odezwała, jej wzrok zaczął błądzić.
– To nie jest taka typowa sprawa. Chodzi o to, że to mnie zależy na tym, aby została zamknięta w porządny sposób.
Sięgnęła do teczki i zaczęła referować. Słuchał z coraz większym zdumieniem, stwierdzając, że miała rację – to z pewnością nie było typowe zadanie. Oburzony przerwał jej pytaniem:
– Czy wiceprzewodnicząca Parlamentarnej Komisji Prawnej zwraca się bezpośrednio do ciebie, mieszając się w sprawy policji? To doprawdy niesłychane.
– Simon, zdaję sobie sprawę, że to dość pogmatwane. Ale czy nie mógłbyś przesłuchać kilku świadków i… no tak po prostu się temu przyjrzeć? A potem napisać raport, który…
Zawahała się, dokończył więc za nią:
– …który będziesz mogła przedstawić wiceprzewodniczącej.
Pani komendant skinęła głową, dodając:
– Możesz też rozdzielić te zadania, nie chcę ci nic narzucać, Zależy mi tylko na tym, żebyś się nie przemęczał. Pomyślałam, że ta sprawa nadaje się na początek. Tak, żebyś powoli zaczął się wdrażać.
Simonsen zabrał teczkę.
– To przecież nie jest żadna sprawa – zauważył.
Nagle usłyszał dźwięki muzyki. Te same nieokreślone tony z przeszłości, które go przenikały, gdy obudził się w szpitalu prawie siedem tygodni temu. Dopadł go strach, przenikał do jego wnętrza, paraliżował go, jak już wiele razy wcześniej od czasu operacji. Jego szefowa odezwała się zatroskana:
– Czy coś się stało? Źle się czujesz?
– Czy ty też słyszysz muzykę? – odparł z wysiłkiem.
Zaśmiała się serdecznie i przez parę niekończących się sekund nie miał pojęcia, czy usłyszała to samo co on, czy też po prostu okazała się wyrozumiała dla jego urojeń. Wreszcie wstała z krzesła, podeszła do ściany i popukała w nią kilka razy pięścią. Muzyka ucichła.
– Rezonans. Mamy teraz w sekretariacie nową praktykantkę, która ma taki mały, płaski odtwarzacz ze słuchawkami, nazywają to chyba iPodem. Gdy opiera głowę o ścianę, jej czaszka i cała ściana działają jak głośnik.
Odprężył się i natychmiast poczuł zmęczenie. Ta prawidłowość była mu znana – najpierw lęk przed śmiercią, a potem zmęczenie.
– Dlaczego nie zabronisz jej słuchania muzyki?
– Nawet próbowałam, ale niestety jej stosunek do autorytetów jest… Co mam ci powiedzieć?… Dość swobodny i…
Simonsen przestał jej słuchać.
*
Chłopiec z pistoletem maszynowym dotarł do swojej szkoły. Mieściła się przy Marmorgade, krótkiej uliczce pomiędzy H.C. Andersens Boulevard a Vester Voldgade, w czteropiętrowym, trójskrzydłowym budynku z czerwonej cegły z początku dziewiętnastego wieku. Dziedziniec szkolny wychodził na ulicę, a od chodnika oddzielało go tylko ogrodzenie. Główne wejście, znajdujące się w cofniętej, centralnej części budynku, wyznaczały okazałe granitowe schody prowadzące do przesadnie wielkich dwuskrzydłowych zielonych drzwi, które sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych i niezbyt dobrze się komponowały z ogólną architekturą budynku. I właśnie w ich stronę powoli zmierzał chłopiec.
Dostrzegła go wychowawczyni, wyglądająca właśnie przez okno w północnym skrzydle. Od pewnego czasu zamierzała porozmawiać z nim na temat spóźnień – problem pojawił się jeszcze przed wakacjami, a nowy rok szkolny zaczął się równie kiepsko, jak zakończył poprzedni. Poza tym chciała oddać uczniom jego klasy pewne materiały, więc pomyślała, że gdyby teraz odbyła z nim planowaną rozmowę, zaoszczędziłaby sobie wspinania się na trzecie piętro. W ten sposób mogłaby, jak to się mówi, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Otworzyła zatem okno i go zawołała, ale on ku jej zdumieniu nie zareagował, choć dzieliło ich zaledwie kilka metrów. Westchnęła. Dawniej taki nie był, ale jemu też nie zawsze było łatwo, biedaczysko.
Koniec końców chłopiec wdrapał się po schodach i skierował korytarzem w stronę swojej sali lekcyjnej, a gdy dotarł w jej pobliże, usiadł na ławce i odsapnął. Przerwa trwała dłużej, niż się spodziewał, ale on sam był zmęczony i zdenerwowany, potrzebował chwili, aby się pozbierać. Dopiero gdy kilka minut później ujrzał wychowawczynię zmierzającą w jego stronę ze stertą papierów pod pachą, podniósł się i wszedł do klasy.
Żaden z klasowych kolegów nie zwrócił na niego szczególnej uwagi, choć musieli go widzieć, gdy szedł na swoje miejsce. Ponownie odsapnął, ale nie usiadł. Stanął obok swojej ławki, plecami do ściany. Nawet wyznaczony w tym roku na zastępstwo nauczyciel, który stał przy tablicy i odmieniał nieregularne angielskie czasowniki, nie zareagował na jego przybycie. Jedynie odwrócił głowę, posyłając mu krótkie, obojętne spojrzenie, po czym wrócił do prowadzenia lekcji. Chłopiec obserwował go przez pięć długich sekund, czując, jak wzbiera w nim nienawiść. Dodawała mu odwagi.
Nauczyciel był jasnowłosym, dość gustownie ubranym mężczyzną tuż po trzydziestce. Miał sympatyczne usposobienie i ładny, klasyczny profil, cieszył się sympatią zarówno dziewcząt, jak i chłopców, a do tego był świetnym pedagogiem. Jakby tknięty przeczuciem, odwrócił ponownie głowę i obejrzał się przez ramię. Wtedy dostrzegł broń, której krótka czarna lufa skierowana była prosto na niego. Widzenie tunelowe, wyrzut adrenaliny. Zareagował z imponującym refleksem – w trzech energicznych krokach dopadł do drzwi i zdołał nawet chwycić za klamkę, kiedy pistolet maszynowy zaczął wyrzucać z siebie pierwsze naboje.
Trzydzieści siedem kul w ciągu niecałych pięciu sekund.
Dużo później każdy ze strzałów został dokładnie skalsyfikowany: jedenaście trafiło ofiarę w plecy, trzy w głowę, jednen w lewe ramię. Nauczyciel był martwy, zanim osunął się na podłogę. Pozostałe dwadzieścia dwa pociski przeszły przez drzwi, z czego większość na wysokości dwóch i pół metra nad ziemią, przypuszczalnie dlatego, że chłopiec nie był obyty z bronią i nie uwzględnił tego, że podczas strzału lufa wybija w górę. Jednak trzy naboje przebiły drzwi na wysokości półtora metra, z czego jeden drasnął wychowawczynię chłopca znajdującą się po drugiej stronie i przebił jej dłoń. Kolejny odłupał z drzwi drzazgę, która poleciała w stronę jej prawego oka i wbiła się pomiędzy gałkę oczną a kość policzkową, powodując tylko powierzchowną ranę.
Gdy wychowawczyni została trafiona, nie poczuła bólu, zdziwiła się jedynie. Odruchowo sięgnęła do oka i wyciągnęła drzazgę. Następnie spojrzała zdumiona na swoją dłoń i zemdlała. Cierpiała na hemofobię, niekontrolowany strach przed widokiem krwi.
Uczniów w klasie ogarnęła panika. Większość krzyczała, próbując się jak najbardziej oddalić od chłopca. Jeden z nich wyskoczył bez namysłu przez otwarte okno znajdujące się na tyłach sali. Miał nieprawdopodobne szczęście, że nie spadł na asfalt pokrywający szkolny dziedziniec, a wylądował na samochodzie dostawczym, który przywiózł zamówienie na zajęcia praktyczno-techniczne. Skończyło się na złamanym nadgarstku i otartym policzku. Jedna z dziewcząt ukryła się w szafie, w której udało jej się zamknąć od środka. Ułożyła się w pozycji embrionalnej i drżąc na całym ciele, starała się zachowywać jak najciszej. Pozostali uczniowie zbili się w gromadę w najodleglejszym miejscu od katedry – jedni leżeli, drudzy siedzieli, jeszcze inni przyciskali się do ściany, jakby to miało pomóc, gdyby padły kolejne strzały. Krzyki ucichły, a rozbrzmiał rozdzierający płacz. Wszyscy z przerażeniem spoglądali na mordercę, wystraszonym wzrokiem śledząc każdy ruch jego broni. W końcu chłopiec usiadł na krześle – zdezorientowany i roztrzęsiony. On też się rozpłakał.
*
Po spotkaniu z komendant policji Konrad Simonsen udał się do swojego biura z aktami sprawy pod pachą. Po drodze doszedł do przekonania, że to w gruncie rzeczy może i dobrze, że zacznie powoli, od mało istotnego zadania, i ta myśl zarówno go zaskoczyła, jak i uspokoiła.
Zgodnie z tym, co mówiła szefowa, podczas jego choroby biuro zostało powiększone o przylegające pomieszczenie. Wcześniej był tam składzik, w jednym końcu znajdowały się artykuły papierniczo-biurowe, a w drugim wycofane z użytkowania komputery z monitorami. Teraz pomieszczenie pełniło funkcję dodatkowego biura. Odmalowano je, położono wykładzinę, wstawiono sfatygowaną skórzaną sofę, lodówkę i ekspres do kawy, a także pięćdziesięciocalowy telewizor, prawdopodobnie po Poulu Troulsenie, dawnym współpracowniku, który odszedł na emeryturę. Na podłużnym stole, na wprost sofy, ustawiono dzbanek z kawą i bułeczki oraz pokaźny bukiet kwiatów, pod ścianą zaś stanęła garstka jego kolegów, w tym Hrabianka – jedna z jego najbliższych współpracownic, a jednocześnie partnerka życiowa. Od roku mieszkali razem w jej domu w Hillerød, chociaż Simonsen zachował swoje mieszkanie w Valby, a teraz sypiał na pierwszym piętrze, zapewne z powodu swoich problemów z sercem. Powitała go pocałunkiem, co zdarzało się rzadko, gdy byli w pracy.
– Udało ci się utrzymać wszystko w tajemnicy – powiedział, rozglądając się wokół.
– Owszem, przecież to miała być niespodzianka. Za chwilę dołączy też Arne, właśnie ktoś do niego zadzwonił.
Witał się po kolei z obecnymi, aż w pewnym momencie dostrzegł Pauline Berg, kobietę przed trzydziestką, jedną ze swoich najbliższych współpracownic. W każdym razie tak było wcześniej. Zobaczył ją po raz pierwszy po niemal dwunastu miesiącach. We wrześniu zeszłego roku została porwana podczas jednej ze spraw prowadzonych przez wydział zabójstw. Pewien chory człowiek uprowadził ją i jeszcze inną kobietę, a potem przetrzymywał w bunkrze, w Hareskoven. Tę drugą kobietę zabił na oczach Berg, a ją samą zostawił, żeby sczezła. Została znaleziona w ostatniej chwili. Od tego czasu tylko sporadycznie miał o niej jakieś wieści, sprzedała dom w Reeslev i kupiła mieszkanie w Rødovre, w wieżowcu na szóstym piętrze. Mieszkała sama. Przez dłuższy czas po powrocie ze szpitala bała się wychodzić, zresztą wiele innych rzeczy również wywoływało w niej lęk – od kotów po piwnice. Do tego doszły zmiany nastroju i problemy z obcowaniem z nieznajomymi, zwłaszcza gdy zadawała się z mężczyznami. Chyba że akurat sama ich sobie wybierała. Musiała podczas jego choroby wrócić do pracy. Gdy tylko ją dostrzegł, ogarnęło go poczucie winy. Jako jej przełożony powinien świadomie śledzić, jak sobie ze wszystkim radzi. Jednak akurat w tych kwestiach był kiepski, a do tego doszły jego własne problemy.
Przywitał się z nią uprzejmie i zauważył, że ostrzygła się na krótko i ma na sobie dość nieformalny, żeby nie powiedzieć niedbały strój. Wyprostowała się na sofie, uśmiechając do niego smutno, lekko ironicznie, a następnie wzruszyła ramionami, sygnalizując lepiej niż słowami, że ona też chciałaby, żeby wszystko potoczyło się inaczej. Pomyślał, że oboje by tego chcieli, a po chwili zwrócił się do zebranych:
– Dziękuję za miłe powitanie i piękne kwiaty. – Nic więcej nie przyszło mu do głowy, więc dodał nieporadnie: – Może zajmiemy się poczęstunkiem. Wygląda wspaniale.
W tej samej chwili drzwi do jego biura otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł Pedersen, patrząc po wszystkich szalonym wzrokiem. Chwycił Simonsena za ramię i krzyknął:
– Zbieramy się. Mamy strzelaninę w szkole, niedaleko stąd, placówka przy Marmorgade. – Zaczął wymachiwać dłonią na rozpiętość sześćdziesięciu stopni w kierunku dokładnie odwrotnym do położenia szkoły. – Jeden z uczniów wpadł w szał i otworzył ogień z broni automatycznej. Tam jest masakra.
*
Gdy Konrad Simonsen dotarł do szkoły przy Marmorgade, na miejscu zastał jeden wielki chaos. Najwyraźniej nikt nie panował nad sytuacją i trudno było ustalić, co się właściwie stało. A co gorsze, ewakuacja szkoły odbywała się bez jakiegokolwiek planu i koordynacji, przez co i dzieci, i dorośli biegali wokół jak ogłupiali. Ktoś uruchomił alarm pożarowy, więc wielu nauczycieli sądziło, że to ćwiczenia, po czym zgodnie z planem w wielkim zamieszaniu wygonili uczniów na szkolny dziedziniec i zaczęli liczyć stan swoich klas. Na zewnątrz, na ulicy, zebrał się już spory tłum ciekawskich, napierających teraz na szkolne ogrodzenie, a w budynku na wprost placówki mieszkańcy wychylali się z okien, aby śledzić przebieg wydarzeń. Policja stawiła się gromadnie, jednak ich działania prowadzone były bez ładu i składu, większość po prostu stała i czekała, spoglądając w stronę sal na drugim piętrze.
Po rozpytaniu kilku przypadkowych nauczycieli, którzy nic konkretnego nie wiedzieli, do Simonsena uśmiechnęło się szczęście. Szkolna sekretarka rozmawiała z uczniem, który wyskoczył przez okno, uciekając z sali lekcyjnej. Został co prawda odwieziony do szpitala, ale jego relacja najbardziej przybliżyła Simonsenowi to, co się rzeczywiście wydarzyło. Udało się ustalić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że uczeń dziesiątej klasy Robert Steen Herz zastrzelił dwoje nauczycieli z broni automatycznej. Teraz znajdował się w sali lekcyjnej na drugim piętrze, w której przetrzymywał swoich kolegów, o ile już ich nie zastrzelił. Nikt tego nie wiedział. Cztery okna tej sali wychodziły na dziedziniec, a sekretarka wskazała szefowi policji ich położenie. Były usytuowane mniej więcej pośrodku budynku.
Simonsen miał ograniczoną wiedzę o strzelaninach w szkole, ale przynajmniej jednej rzeczy był pewien – mianowicie tego, że we wszystkich przypadkach, o których słyszał, zabójcy w amoku i szale zabijania dokładali wszelkich starań, żeby dopaść jak najwięcej ludzi, żeby po prostu zabijać. Rozejrzał się po szkolnym dziedzińcu i zadrżał. Broń automatyczna, odpalona przez okno na drugim piętrze, pozbawiłaby życia dziesiątki osób. Co najmniej.
Priorytety wydawały się więc oczywiste. Trzeba było jak najszybciej opróżnić dziedziniec, następnie pozbyć się gapiów z ulicy, zamknąć ją i dopilnować, by mieszkańcy kamienicy naprzeciwko odeszli od okien. Poinstruował Pedersena, aby zajął się ulicą. Wykrzyczał mu rozkaz do ucha.
– Usuń stamtąd wszystkich, a potem zamknij ulicę na obu końcach.
Następnie zebrał najbliżej stojących funkcjonariuszy oraz kilku przypadkowych nauczycieli i gorączkowo wyjaśnił im, co mają robić. Wszyscy powinni przedostać się na ulicę i zniknąć. Szybkim krokiem, nie biegiem, a już przede wszystkim bez napierania na ogrodzenie. Powtórzył swoje wytyczne, po czym pobiegł na środek dziedzińca i zebrał kolejna grupę, której przekazał to samo. Jeden z funkcjonariuszy wręczył mu megafon. Jego głos rozbrzmiewał echem między budynkami.
– Proszę natychmiast wyjść na ulicę i się oddalić! Szybko i sprawnie, bez paniki. Dorośli pilnują dzieci. Proszę nie blokować wyjścia. Nie biegać, nie przeciskać się. Policja może użyć pałek lub gazu pieprzowego, żeby udrożnić wyjście. – To ostatnie polecenie było oczywiście skierowane do obecnych funkcjonariuszy i choć zapewne nikt nie dałby mu nagrody za precyzyjną komunikację, to jednak został zrozumiany. – Proszę natychmiast wyjść na ulicę i się oddalić! Szybko i sprawnie, bez paniki. Dorośli pilnują dzieci. Proszę nie blokować wyjścia – powtórzył.
Jego rozkazy okazały się skuteczne, sytuacja zaczynała się stabilizować. Zaskakująco szybko opróżniono dziedziniec, a krótko potem także ulicę przed budynkiem. Simonsen upuścił megafon, który upadł na asfalt i kołysał się w tę i we w tę półkolistym ruchem. Inspektor znajdował się na środku dziedzińca i dopiero teraz pomyślał o własnym bezpieczeństwie.
– Simon, musimy stąd spadać.
Za nim stała Hrabianka. Miała na sobie kamizelkę kuloodporną, a drugą trzymała w dłoni. Nie odrywała spojrzenia od okna na drugim piętrze.
– Gdzie, do diabła, jest specjalna jednostka interwencyjna? – zapytał Simonsen. –Wiesz coś na ten temat? Nie mogą tu jechać całą wieczność. Przecież, do cholery, właśnie w takich sytuacjach…
Przerwała mu, kładąc dłoń na jego ramieniu.
– Będą za pięć minut.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że sam przebywa na miejscu od zaledwie dziesięciu. Miał wrażenie, że upłynęła godzina.
– W budynku są jeszcze uczniowie.
– Zostaną wyprowadzeni innymi drogami, chodź już.
Pociągnęła go za sobą i ruszyli truchtem.
– Wiesz, co tu się właściwie stało? – zapytał.
– Wszystko wskazuje na dwoje zabitych, oboje to nauczyciele. Korytarz na drugim piętrze został zabezpieczony, ale nie wchodzimy, zostawiamy to zawodowcom. Ciało wychowawczyni leży przed drzwiami sali. Została postrzelona w głowę i najprawdopodobniej jest martwa. Póki co musi tam zostać.
– A co z dziećmi w klasie?
– Nikt tego nie wie.
– Ilu ich tam jest?
– Prawdopodobnie dwadzieścioro pięcioro.
Ukryli się za radiowozem zaparkowanym na ulicy przed szkołą. Hrabianka podała Simonsenowi trzymaną w ręku kamizelkę. Gdy ją założył, zauważył z zaskoczeniem, że pasuje idealnie.
Wokół nadal panowało spore zamieszanie. Jednostka interwencyjna przybyła w dwóch pojazdach, ale miała problem, żeby się przebić przy Vester Voldgade. Dwie karetki i spory tłum ciekawskich zatarasowały wjazd. Inspektor odwrócił się zaskoczony. Za jego plecami dziennikarka z Danmark News z egzaltacją w głosie raportowała do mikrofonu o nabojach, które mogły w każdej chwili ponownie pomknąć we wszystkich kierunkach, i o tym, że nikt nie może czuć się bezpieczny, dopóki morderca biega wolno po szkole. Ona także schowała się za samochodem, podczas gdy jej kamerzysta bez lęku stał wyprostowany, filmując obraz za jej plecami. Simonsen wydał jednemu z funkcjonariuszy rozkaz, aby usunąć dziennikarzy. Po chwili zwrócił się do Hrabianki:
– Jesteśmy pewni, że on ma broń automatyczną?
– Nie, ale wszystko na to wskazuje.
– Co za cholerna, gówniana sytuacja.
*
Chłopiec płakał. Po zabiciu nauczyciela przysiadł apatycznie na jego miejscu za biurkiem, nie mając pojęcia, co dalej robić. Tak daleko najzwyczajniej w świecie nie zaszedł w swoich planach. Opuścił to miejsce zaledwie dwukrotnie: pierwszy raz, aby wyjrzeć przez okno na dziedziniec, po którym wszyscy biegali bez ładu i składu, drugi raz, aby przewrócić swoją ławkę. Ta czynność nie miała co prawda sensu, ale dzięki niej jego klasowi koledzy, znajdujący się na tyłach sali, zbili się jeszcze ciaśniej w grupkę, jakby tym sposobem próbowali zmniejszyć swój strach. Część trzymała się za ręce, a wszyscy wytrzeszczonymi oczami i wystraszonym wzrokiem śledzili każdy jego ruch. Wstał, przeszedł się po klasie i w końcu ustawił parę metrów przed nimi. Wielu nakryło dłońmi głowę, inni zaczęli żałośnie szlochać. Skierował broń w stronę jednej z dziewcząt.
– Wyjdź, Maju – polecił.
Dziewczyna, którą wytypował, w pierwszej chwili nie zrozumiała polecenia, więc je powtórzył – tym razem krzykiem, z desperacją w głosie.
– Spadaj stąd. Możesz iść… możesz iść do diabła.
Ciężkim krokiem poczłapał z powrotem na miejsce przy tablicy i obserwował, jak dziewczyna wolno, posyłając mu błagalne spojrzenie, przesuwa się przy ścianie w stronę wyjścia. Musiała mocno pchnąć drzwi, aby odsunąć zwłoki nauczycielki i przecisnąć się przez powstałą szparę. Na zewnątrz wdepnęła w kałużę krwi, a potem przekroczyła ciało wychowawczyni leżące na korytarzu. Gdy znalazła się przed budynkiem szkoły, na zewnątrz zaniosła się dzikim rykiem. Chwilę później trzy inne koleżanki chciały pójść za jej przykładem, ale chłopiec oddał strzały w powietrze. Dziewczęta krzyknęły i wróciły na miejsce na tyłach klasy. Sam nie wiedział, dlaczego uniemożliwił im opuszczenie sali. Może dlatego, że ich ucieczka oznaczała zmianę, na którą nie wyraził zgody – pewien rodzaj utraconej kontroli, a może dlatego, że mu na nich nie zależało. Oddał krótką salwę w kierunku zwłok przy drzwiach, ale nie poczuł przy tym żadnego zadowolenia. Po chwili ponownie się rozpłakał, marząc, aby to wszystko się skończyło.
*
Simonsen i Hrabianka przechwycili dziewczynkę wybiegającą z budynku. Zgubiła gdzieś but i była wysmarowana krwią – widoczną na białej bluzce, obcisłych dżinsach, twarzy i jasnych włosach. Dopiero po chwili funkcjonariusze zorientowali się, że nie jest ranna. Hrabianka okryła jej ramiona kocem. Dziewczyna drżała i bez wątpienia powinna jechać do szpitala.
Stali za vanem grupy interwencyjnej, od zawsze zwanym Golfem, chociaż w tym przypadku chodziło o mercedesa vito. Samochód był opancerzony, a poza tym wydawało się mało prawdopodobne, że w najbliższym czasie z okna padną kolejne strzały. Dowódca grupy właśnie otrzymał wiadomość, że jego strzelec wyborowy znajduje się już na pozycji w budynku mieszkalnym za ich plecami. Hrabianka ostrożnie zaczęła wypytywać dziewczynę:
– Co się tam wydarzyło? Jak udało ci się uciec?
Uczennica odpowiadała urywanymi frazami i Hrabianka pomyślała, że w tej chwili nie powinna zadawać więcej niż trzy, cztery pytania.
– Pozwolił mi odejść, ale innych, którzy chcieli ruszyć za mną, zastrzelił.
– Czy ktoś jeszcze z twoich kolegów został zastrzelony?
Dziewczyna uniosła zakrwawione dłonie do uszu i pochyliła kark.
– Zastrzelił ich z zimną krwią, ten chory psychopata. Nie mieli najmniejszej szansy. Tylko dlatego, że też chcieli stamtąd odejść. Z zimną krwią.
Hrabianka najpierw ją objęła, a po chwili potrząsnęła nią delikatnie. Dowódca grupy interwencyjnej i Simonsen, stojący obok, posłali sobie wymowne spojrzenia.
– Ilu z twoich kolegów żyje?
– Jedni jeszcze żyją, inni są już martwi, trudno powiedzieć, a on za chwilę rozwali resztę. Rozstrzela ich jak króliki.
– Tak powiedział?
Najwyraźniej nie zrozumiała pytania, więc Hrabianka powtórzyła:
– Czy Robert Steen Herz powiedział, że zastrzeli twoich kolegów?
– On się nie odzywa, tylko wali w nas nabojami, gdy uzna za stosowne. Ta tłusta świnia. Dlaczego nikt nic z tym nie robi? Nie możecie odstrzelić mu głowy?
Hrabianka zmarszczyła brwi, a Pedersen, który przed chwilą się do nich przyłączył, wymamrotał:
– To się nam do niczego nie przyda.
– Hrabianko, zaprowadzisz ją do karetki? – włączył się Simonsen.
Dowódca grupy interwencyjnej zmrużonymi oczami obserwował okna klasy, jakby w ten sposób próbował wyrobić sobie opinię o realnej sytuacji w budynku. To on miał podjąć decyzję odnośnie do dalszego rozwoju sytuacji. Od niego zależało, czy jego ludzie wtargną do środka i unieszkodliwią zabójcę, czy należy spróbować negocjacji, jakkolwiek by ona przebiegała, czy też trzeba wydać strzelcowi rozkaz do strzału, gdy pojawi się taka szansa. Nie przekonały go wyjaśnienia dziewczyny, po pierwsze dlatego, że najwyraźniej nadal był w szoku, a po drugie jej język budził wątpliwości – jakby wzięty z amerykańskiego filmu. Nie bardzo miał ochotę wydawać rozkaz snajperowi na podstawie słów dziewczyny. Z drugiej strony, wkraczając do klasy, mogli spowodować kolejne strzały. Ponownie uniósł wzrok w stronę okien, a potem podjął decyzję:
– Wchodzimy do środka po granacie ogłuszającym, mam tylko, cholera, nadzieję, że zdążymy.
W tej samej chwili otworzyły się główne drzwi i stanęła w nich kobieta. Nawet z daleka było widać, że jest cała zalana krwią. Pokuśtykała wolno w dół po kilku schodkach, była najwyraźniej poważnie ranna. Oto dowód na prawdziwość słów dziewczyny. Po kilku krokach wychowawczyni zachwiała się i upadła bez życia na ziemię. Dowódca grupy wskazał najpierw na dwóch swoich ludzi, a potem na kobietę, którą wziął za uczennicę. Mężczyźni podbiegli, aby ją stamtąd zabrać. Dowódca odwinął rąbek kurtki i wydał rozkaz do krótkofalówki:
– Tu Lima. Palle, jak znajdziesz się w pozycji strzału, zabij go. – A zaraz potem krzyknął: – Wezwać karetkę.
*
Do strzelca wyborowego uśmiechnęło się szczęście. Gdy wraz ze swoją grupą dotarł do szkoły, szybko znalazł pozycję gwarantującą dobry widok na okna na drugim piętrze budynku szkoły, gdzie rozgrywał się dramat. To było trzecie piętro budynku mieszkalnego po przeciwnej stronie ulicy. Wyjął z Golfa karabin i pobiegł do wytypowanej klatki, a potem ruszył schodami w górę. Znajdowały się tam dwa mieszkania, drzwi do jednego z nich były uchylone, więc tam się skierował. Wewnątrz jeden z funkcjonariuszy wyjaśniał mieszkańcowi, że powinien się trzymać z dala od okien wychodzących na ulicę. Właśnie wtedy okazało się, że strzelec ma szczęście. Właściciel lokalu był pułkownikiem w stanie spoczynku, a pomimo swoich niemal osiemdziesięciu lat szybko zrozumiał sytuację i potrzeby snajpera. Funkcjonariusz otworzył jedno z okien, wyjął ostrożnie skrzydło z zawiasów i wstawił je do środka. Strzelec w tym czasie uprzątnął parapet. Potem wspólnie przystawili do okna mahoniowy stół pułkownika, którego wysokość odpowiadała mniej więcej wysokości parapetu. Strzelec położył się na stole i przygotował broń. Był to Heckler & Koch PSG1A1, jeden z najbardziej precyzyjnych karabinów na świecie, więc ten doświadczony strzelec mógłby dosięgnąć celu z odległości nawet ośmiuset metrów. W tym przypadku nie było to konieczne, odległość od budynku szkoły wynosiła zaledwie sto pięćdziesiąt metrów. Wszystko było w najlepszym porządku. Zgłosił dowódcy, że jest na pozycji.
Trzykrotnie namierzył cel znajdujący się w klasie, za każdym razem tylko przelotnie. Za pierwszym razem, gdy chłopiec przewrócił ławkę, za drugim i trzecim, gdy przeszedł wzdłuż okna tam i z powrotem. Niestety zrobił to za szybko, aby można było ustalić, jaką ma broń. Po chwili strzelec otrzymał rozkaz, który, miał nadzieję, nigdy nie nadejdzie. Poprosił o powtórzenie i natychmiast je uzyskał.
*
Znajdujący się w klasie chłopiec z pistoletem maszynowym zdecydował w końcu, że najlepsze, co może zrobić, to wypuścić swoich kolegów i się poddać. Był zmęczony, wystraszony, głodny i chciał się stamtąd wynieść. Obojętnie dokąd, byle daleko. Wtedy usłyszał ryk karetki i podszedł do okna znajdującego się najbliżej tablicy, uniósł dłoń na wysokość oczu, by osłonić się od światła, i wyjrzał na ulicę, żeby zorientować się, co się dzieje.
Nabój uderzył go w czoło nad lewym okiem i wyszedł u podstawy czaszki, po czym otarł się o nogę przewróconej ławki, odbił rykoszetem pod kątem w dół, przebił drzwi szkolnej szafy i kolano dziewczynki znajdującej się wewnątrz, potem jej gardło i wyleciał w okolicach kręgosłupa, by ostatecznie wbić się w ścianę. Oboje dzieci natychmiast zmarło.
Na zewnątrz strzał odbił się echem między budynkami. Simonsen skierował bezwiednie wzrok w stronę dźwięku, a potem poważnie, bez słowa przeniósł go na Hrabiankę.
– Już po wszystkim – powiedział.
Dochodziła dwunasta, gdy sytuacja w szkole przy Marmorgade została opanowana. Specjalna grupa interwencyjna opuściła już miejsce zdarzenia, w klasie pracowali technicy, wezwano również pomoc psychologiczną. Wszystkim udzielił się posępny nastrój – rozmowy funkcjonariuszy sprowadzały się do spraw czysto zawodowych.
Dzień pracy Simonsena dobiegał końca i Pedersen uparł się, by go zawieść do domu. Do czasu jego powrotu Hrabianka miała przejąć funkcję prowadzącej śledztwo, za godzinę zamierzał wrócić.
Gdy znaleźli się w samochodzie, Simonsen zapytał:
– Nie masz innych zajęć niż bawienie się w mojego kierowcę?
– Owszem, ale chciałem omówić z tobą kolejne ruchy.
– To przecież dość oczywiste. Jeszcze dzisiaj uda się odtworzyć faktyczny przebieg wydarzeń, ale brakuje ci motywu, a także informacji, w jaki sposób Robert Steen Hertz wszedł w posiadanie pistoletu maszynowego. Będziesz też musiał zorganizować konferencję prasową, ale przede wszystkim skoncentrowałbym się na ustaleniu, czy chłopak działał sam. Bo jeżeli ma kolegów z podobną bronią i zamiarami, to powinieneś się tego dowiedzieć jak najszybciej. I jeszcze jedno: jeżeli masz problem z budżetem, to teraz jest najlepszy moment, żeby wystąpić o dodatkowe środki.
Dyskutowali o tym przez chwilę. Pedersen miał kilka pytań, na które Simonsen udzielił mu odpowiedzi. Gdy skręcali w stronę Søllerød, temat był zamknięty.
– A co u ciebie? – spytał Pedersen. – Dostałeś jakąś sprawę? Chodzi mi o to spotkanie z panią komendant.
Było jasne, że pytanie padło z czystej uprzejmości. Jego myśli nadal krążyły wokół strzelaniny w szkole.
– Właściwie coś dostałem.
Pedersen milczał, a Simonsen dodał:
– Usłyszałem też muzykę.
– Muzykę? Jaką muzykę?
– Coś takiego, co wywołuje uśmiech na twarzy.
Wyjaśnił mu sprawę z rezonansem.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – dopytywał zdumiony Pedersen.
Simonsen pokręcił głową. Nie, to nie miało żadnego znaczenia. Miało kapitalne znaczenie wtedy, gdy obudził się po zapaści. Radosna, zniewalająca uwertura rozlegająca się na placu przy rynku, gdzie wszyscy byli mile widziani. Waltornie rozrywające stary świat na kawałki i przenoszące swoją cudowną publiczność do przyszłości. Pieśniarz, który poruszył jego duszę swoim optymistycznym śpiewem, uśmierzając ból w piersi przez ulotną chwilę. Poczuł się, jakby dostał dodatkową szansę, możliwość ponownego wyboru, zmiany dotychczasowego życia, a może nawet pojęcia, o co w nim chodzi. Wtedy do jego świadomości przebiło się światło, ciało zaczęło mu ciążyć i wszystko go rozbolało. Na próżno próbował odnaleźć muzykę po tym, jak ucichły ostatnie tony, a najmniejszy ruch stawał się udręką. Ktoś chwycił go za dłoń i wtedy otworzył oczy.
*
Simonsen pojawił się w pracy wcześnie, o wiele za wcześnie, gdyby ktoś go pytał o zdanie, ale zabrał się z Hrabianką, która miała wystarczająco dużo roboty w związku ze śledztwem w sprawie strzelaniny w szkole. Musiał się do niej dostosować, jeśli mieli jeździć razem. Uśmiechała się i wyglądała promiennie.
– Pomyśl, Simon, że w ten sposób szybciej wrócisz do domu.
Miała oczywiście rację, ale te wczesne powroty nie były dla niego szczególnie przyjemne. Czas spędzany samotnie w Hillerød mu się dłużył, a Hrabianka wróci do domu zapewne dopiero późnym wieczorem. Poczuł się żałosny i ogarnęła go irytacja na samego siebie. „Jeszcze nie udało mi się dojść do siebie po zawale” – pomyślał, próbując skoncentrować się na czymś innym.
W biurze zauważył, że Pauline Berg też już była w pracy. Siedziała na sofie w jego aneksie, jak dość szybko ochrzczono to pomieszczenie, i oglądała poranny program w telewizji. Simonsen położył aktówkę na biurku i podszedł do dziewczyny. Wyłączyła telewizor i się przywitali, choć żadne z nich nie okazało przy tym specjalnej serdeczności. Nie ruszając się z miejsca, obserwował ją przez chwilę, wystarczająco długo, żeby odwróciła wzrok. Usiadł na drugim końcu sofy.
– Wyglądasz jak bezdomna.
Trafił w sedno. Miała na sobie znoszone dżinsy i szaroniebieską męską koszulę, mocno sfatygowaną na rękawach i przy kołnierzyku. Skóra podniszczonych sandałów była popękana.
– Jeżeli chcesz ze mną pracować, musisz przychodzić do pracy porządnie ubrana.
– Wydaje mi się, że znajdę gdzieś na dnie szafy jakieś workowate spodnie, mogę je jutro założyć. – A gdy się zorientowała, że ta uwaga nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, burknęła: – Ubieram się, jak mi się żywnie podoba.
– Od jutra będziesz się ubierać tak, jak mnie odpowiada. W przeciwnym wypadku możesz się nie pojawiać wcale. Twój wybór.
Posłała mu wściekłe spojrzenie, ale nie ruszyła się z miejsca. Podał jej teczkę z aktami sprawy od komendantki.
– Jørgen Kramer Nielsen, urodzony w pięćdziesiątym pierwszym roku w Kopenhadze, stan cywilny: kawaler, z zawodu listonosz. Zamieszkały w Hvidovre do czasu upadku ze schodów w swoim domu około dwudziestego lutego, czyli jakieś pół roku temu. Dokładny czas zgonu pozostaje nieznany, znaleziono go dopiero po kilku dniach.
– Tak to bywa – skomentowała bez większego zaangażowania.
Spojrzał na nią z lekką irytacją.
– W piątek dwudziestego dziewiątego lutego po południu – kontynuował – sąsiad z dołu znajduje zwłoki Nielsena na klatce schodowej. Mężczyzna leży martwy od paru dni i ciało zaczyna cuchnąć. Sąsiad dzwoni po karetkę, my też zostajemy rutynowo wezwani. Na miejsce wypadku przyjeżdża radiowóz z dwoma funkcjonariuszami, a krótko potem także lekarz rejonowy. Ten ostatni odsyła policjantów, bada okoliczności śmierci, wypisuje akt zgonu, z którego wynika, że Nielsen pechowo złamał kark, spadając ze schodów. Czyli: brak policji kryminalnej, techników, sekcji zwłok. Facet idzie do chłodni, a potem do trumny.
– Jasny gwint, co za idiota.
– Można tak powiedzieć, ale to da się wytłumaczyć. Lekarz przyjechał prosto z lunchu w męskim gronie, suto zakrapianego, śmierdział jak gorzelnia i ledwo trzymał się na nogach.
– Był pijany?
– Jak bela, wszyscy są co do tego zgodni. No, ale na tym nie koniec, będzie jeszcze gorzej. Jeden z przybyłych funkcjonariuszy, Hans Ulrik Gormsen… – Spojrzał na nią pytająco, próbując się zorientować, czy go zna. Zaprzeczyła ruchem głowy, więc ciągnął: – …zaraz po przybyciu na miejsce nabrał, jak sam twierdzi, podejrzeń, że listonosz został zamordowany. Tak, to niestety cytat. Jego podejrzliwość wynikała z ułożenia ciała oraz faktu, że schody, z których spadł Nielsen, miały tylko siedem stopni. Gormsen zrobił mnóstwo zdjęć zwłok i schodów swoim telefonem, zmierzył schody, jak umiał, i przesłuchał sąsiada, któremu zresztą groził aresztem. Swoją drogą sąsiad okazał się księdzem. Policjant pokłócił się również z lekarzem i to jest prawdopodobnie jedna z przyczyn, dlaczego sprawa została zamknięta w taki nietradycyjny sposób. Taki rodzaj buntowniczej reakcji lekarza w połączeniu ze sporą dawką alkoholu.
– Rozumiem, tylko co my mamy z tym wspólnego? Cała ta sytuacja jest oczywiście przykra, ale przecież znajduje się ludzi u stóp schodów ze złamanym karkiem i w takich wypadkach nad wyraz rzadko mamy do czynienia z morderstwem.
– Racja, również i w tej sytuacji nic nie wskazuje na to, że Nielsen jest wyjątkiem, ku wielkiemu rozczarowaniu Gormsena, który usłyszał taką opinię od prokuratora, po tym, jak pokazał mu swoje zdjęcia. Przez kolejny miesiąc nikt nie podejmował sprawy, do czasu aż policjant dostał nową pracę jako szef ochrony w prywatnej firmie. Wtedy ponownie wrócił do sprawy listonosza, jak sam ją nazywa, tym razem zwracając się do swojej teściowej. I ją łatwiej było przekonać do wersji z morderstwem. Niestety teściowa jest wiceprzewodniczącą Parlamentarnej Komisji Prawnej.
– Jezu Chryste.
– Masz rację, ale w gruncie rzeczy oczekuje się od nas, że poświecimy sprawie śmierci Nielsena najwyżej pięć dni, po czym napiszemy raport, z którego będzie wynikało, że mężczyzna spadł ze schodów.
Berg się domyśliła.
– Raport, który komendantka przedstawi teściowej?
– Właśnie tak. Nadal jesteś zainteresowana? Czy mam przekazać Arnemu, że wolałabyś pracować przy strzelaninie w szkole jak pozostali?
Poirytowana zaczęła wymachiwać rękami.
– Przy sprawie tej tłustej świni? Nie, dziękuję, to zbyt deprymujące.
Zignorowała uwagę inspektora „uważaj na słowa” i przez moment nieruchomo wpatrywała się przed siebie. Czekał cierpliwie.
– Co wiemy o listonoszu? – odezwała się w końcu. – Był notowany?
Simonsen zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie wiemy prawie nic, poza tym tutaj. To nasze jedyne informacje.
Wręczył jej teczkę z aktami sprawy.
Piątego marca 1996 Jørgen Kramer Nielsen został napadnięty i pobity podczas roznoszenia listów. Napastnikiem okazał się czterdziestoletni kowal z Rødovre, który zresztą nigdy wcześniej nie był notowany. Nielsen mocno wtedy oberwał, a napastnika powstrzymali dopiero funkcjonariusze, którzy dotarli radiowozem na miejsce zdarzenia. Listonosza odwieziono do szpitala w Hvidovre, ale potem żaden z mężczyzn nie chciał złożyć zeznań, a listonosz odmówił wniesienia skargi. Kowalowi postawiono zarzuty, jednak po pewnym czasie sprawa została wycofana.
Berg dwukrotnie przeczytała raport, co nie zajęło jej dużo czasu, po czym oddała go Simonsenowi.
– Koledzy traktują mnie jak wyrzutka, nawet Hrabianka ma ze mną problem, nikt nie wie, co ze mną począć. Traktują mnie jak niechciany prezent, przedmiot, który nie budzi uznania, a którego nie można tak po prostu wyrzucić. Bardzo chciałabym dostać swoją własną sprawę, ale Arne nie chce mi jej dać.
– Ach tak.
– Każdego ranka, gdy wstaję, czuję, że to ostatni dzień mojego życia. A jeżeli chodzi o to ubranie… no więc, nie mogę chodzić w tym, co nosiłam, zanim… to się stało. Czuję wówczas strach.
– W taki razie włóż mundur, bo nie chcę cię widzieć w tym stroju.
Nagle się do niego uśmiechnęła, ciepło, prawie z optymizmem.
– Okej, opowiedz, od czego mam zacząć.
*
Arne Pedersen zaangażował spore środki do ustalenia okoliczności strzelaniny w szkole przy Marmorgade i to szybko przyniosło wyniki.
Okazało się, że nauczyciel, który został zabity, był, jak to ujął Pedersen, prawdziwym dupkiem. Nazywał się Tobias Juul, miał trzydzieści dwa lata i dorabiał jako diler, szczególnie wśród nastolatek, w tym kilku z dziesiątej klasy, w której uczył. W jego domu znaleziono spory asortyment różnego rodzaju prochów: ecstasy, amfetaminę, metaamfetaminę i kokainę, a na dodatek facet parał się też innymi plugawymi zajęciami. Gdy jego dziewczyny, jak o nich mówił, uzależniły się już od narkotyków wystarczająco mocno i popadły u niego w długi, zaczął je wykorzystywać seksualnie. Najpierw osobiście, a potem sprzedając je innym.
Pedersen poinformował o szczegółach Simonsena. Nie dlatego, że ten był zaangażowany w sprawę, bo przecież nie kierował śledztwem dotyczącym strzelaniny, ale potrzebował partnera do wymiany pomysłów, kogoś, z kim mógłby przegadać sprawę. Wrócił do historii Juula:
– Ale to wszystko na stosunkowo niewielką skalę, nie był żadną grubą rybą.
– A co to ma wspólnego ze strzelaniną?
– Sądzimy, że motywem była zazdrość. Robert Steen Herz, czyli ten chłopak, który strzelał, chciał najprawdopodobniej pomóc jednej z dziewcząt, a dokładnie Mai Nørgaard. Była przypuszczalnie jedną z dziewcząt Juula, że posłużę się jego żargonem. Zdaje się, że zabójca się w niej podkochiwał, ale ze swoją tuszą nie miał u niej najmniejszych szans. Może chciał ją uratować, czy jak mam to nazwać?
– Wygląda na to, że wkrótce uda ci się ustalić motyw. A co z bronią, skąd ją miał?
– Dobre pytanie. Skąd szesnastoletni Duńczyk bierze pistolet maszynowy ArmyTocx SA-5 o kalibrze dziewięciu milimetrów? Nie mam pojęcia, jeszcze nie. A twój optymizm odnośnie do motywu jest niestety przedwczesny. Te dwie dziewczyny, w tym Maja Nørgaard, nie pomagają nam w najmniejszym stopniu. Obie zaprzeczają, aby wiedziały cokolwiek na temat tego… no, tego wszystkiego, o co je pytamy. Mamy więc nieźle pod górkę. Wspierają ich w tym rodzice, zwłaszcza matka Mai. Wynajęła nawet prawnika. Mówię ci, to jeden z tych beznadziejnych przypadków: jest przerażająco wielka i do tego arogancka jak diabli. Córka potwornie się jej boi i trudno się temu dziwić. W rzeczywistości to właśnie matka blokuje moje śledztwo, ale niewiele mogę z tym zrobić. Nie mamy innego wyjścia, jak poskładać tę historię okrężną drogą i oprzeć się na relacjach z drugiej ręki.
– A czym się kieruje ta matka?
– Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że nie potrafi znieść perspektywy upublicznienia informacji o tym, że jej mały słodki skarb był zamieszany w coś niestosownego. A powiedz mi – jak idzie z tą sprawą listonosza? – Pedersen zachichotał, zadając to pytanie.
– Powoli do przodu.
– A jak z Pauline? Masz z nią jakiś problem?
– Najmniejszego.
*
Simonsen zaczął od księdza, sąsiada z dołu zmarłego listonosza, po części by przyjrzeć się budynkowi, w której nastąpił zgon, a po części by porozmawiać ze świadkiem, który prawdopodobnie miał najwięcej do powiedzenia. Będzie potem miał co pisać w swoim raporcie.
Ksiądz okazał się uprzejmym mężczyzną pod czterdziestkę, który od razu odgadł myśli policjanta, gdy jego zaskoczony wzrok padł na koloratkę.
– Zgadza się, jestem osobą duchowną. Gdy ludzie nie zostaną o tym uprzedzeni, czują się dość niepewnie, dlatego chciałbym od razu oświadczyć, że nie gryzę.
Zaśmiał się ciepło. Simonsen mu zawtórował, po czym podali sobie ręce.
Szybko uporali się ze wspomnieniami wydarzeń z dwudziestego dziewiątego lutego. Ksiądz wrócił do domu z wakacji i wtedy odkrył zwłoki sąsiada z góry. Potem przeszli do najważniejszego pytania:
– Czy zanim dotarł tu ambulans, przeniósł pan zwłoki lub zmienił ich pozycję?
– Dlaczego, do licha, miałbym to robić? Jørgen był przecież niewątpliwie martwy, więc w żaden sposób nie mogłem mu już pomóc.
– Tak, rozumiem. A co z policjantami? Czy któryś z nich dotykał ciała?
– Zanim zabrała go karetka?
– Tak, oczywiście.
Duchowny zastanawiał się przez chwilę, po czym odezwał się z wahaniem w głosie:
– Ten młodszy funkcjonariusz ustawił pudełko zapałek obok twarzy denata, zanim zaczął go filmować telefonem. Odniosłem wrażenie, że chodziło mu o wyznaczenie perspektywy i rozmiarów. Przypominam sobie też swoje zaskoczenie, że ma przy sobie pudełko zapałek, bo kto w dzisiejszych czasach nosi przy sobie coś takiego? Ale on nie dotykał Jørgena.
– Jest pan pewien?
– Tak… tak, jestem tego pewien.
– Swoją drogą to ten policjant nie pracuje w wydziale kryminalnym.
– To pocieszające.
– Też tak uważam. Czy główne drzwi wejściowe są zawsze zamknięte na klucz?
– Zawsze.
– Kto ma klucze?
– Oczywiście ja i moi nowi najemcy na górze. Jørgen też miał, w rzeczy samej, wydaje mi się, że dwa komplety, ale tylko zgaduję.
– I nikt inny? Sprzątaczka czy ktoś taki?
– Nie, o ile mi wiadomo.
– Skoro już jesteśmy przy sprzątaniu… Jak często czyszczone są schody?
– Zgodnie z umową raz na czternaście dni. Zmieniamy się, ale… tak, naprawdę mi przykro. Jeżeli myślał pan o mikrośladach, czy jak też wy je tam sobie nazywacie, to niestety od lutego schody zostały dwukrotnie porządnie wyczyszczone. Po pierwsze dlatego, że i ja sam po tym całym zajściu dość starannie wszystko odkurzyłem i wyczyściłem, bo przecież zwłoki leżały tu przez parę dni.
Zasępił się na chwilę, ale Simonsen nie odpuścił:
– A po drugie?
– No cóż, moi nowi najemcy uważali, że tu śmierdzi. Nie, to niesprawiedliwe, tylko kobieta tak uważała i to dopiero po tym, jak usłyszała, w jaki sposób Jørgen pożegnał się z tym światem. Dlatego razem z najemcą złożyliśmy się na profesjonalną firmę sprzątającą, która się tu mocno napracowała. To wszystko tak bardziej dla świętego spokoju, jeżeli pan rozumie, co mam na myśli.
Simonsen westchnął.
– Nic z tym nie zrobimy. Ma pan coś przeciwko temu, żebym się tu trochę pokręcił?
Duchowny nie zgłosił zastrzeżeń.
Korytarz wyglądał typowo. Główne drzwi prowadziły do niewielkiej, wyłożonej płytkami sieni, skąd po trzech niskich stopniach wchodziło się na pierwszy podest, gdzie były drzwi wejściowe do mieszkania na parterze. Wyżej, na kolejnym podeście znaleziono ciało Nielsena. Schody prowadziły dalej na samą górę, gdzie znajdowała się wielka szafa na ubrania oraz drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze. Wszystkie podłogi, z wyjątkiem samej sieni, były wyłożone chodnikiem, poręcz została niedawno pomalowana na wysoki połysk na czarno, podczas gdy ściany kłuły w oczy bielą i czystością, ozdobione kilkoma nijakimi reprodukcjami w ramach autorstwa artysty, którego nazwisko nic Simonsenowi nie mówiło. Wielka biała szklana lampa zwisająca z sufitu pierwszego piętra domagała się odkurzenia, a okno znajdujące się na wysokości podłogi na pierwszym podeście swym przydymionym szkłem ołowiowym psuło wrażenie bezpiecznego, drobnomieszczańskiego stylu. Inspektor przeszedł kilkukrotnie tam i z powrotem, zachowując przy tym otwarty umysł, ale jedyne, co uzyskał, to ból w nogach.
*
W tym czasie Pauline Berg badała papiery i dokumenty pozostawione przez zmarłego. Okazało się to niełatwym zadaniem. Teraz składała raport Simonsenowi:
– Jego rzeczy są przechowywane w magazynach Express Flyts przy Peter Adlers Vej. Jednak gdy się tam zjawiłam, odbierał je właśnie nowy najemca. Wtedy musiałam użyć wszelkich możliwych gróźb, a potem popędzić do sądu rejonowego w Glostrup i przekonać kuratora spadku do zablokowania tych rzeczy, chociaż zostały już wystawione na sprzedaż. To spowodowało całe mnóstwo różnych biurokratycznych problemów i być może dotrą do ciebie jakieś skargi na mnie, bo kilkukrotnie musiałam w sądzie i paru innych miejscach wykrzyczeć prawdę, żeby załatwić sprawę. To jest jednak wina komendantki, powinna była poinformować ich o wszystkim dużo wcześniej.
– Czy ona była jedną z tych, którym musiałaś wykrzyczeć prawdę w oczy?
– Tak, między innymi, chociaż nie należała do najgorszych. Natomiast ci leniwi urzędnicy w sądzie wydawali się niewzruszeni. Wyobraź sobie, znalazłam w jego rzeczach testament, a dokładniej kopertę z takim napisem. Co jest w środku, nie mam pojęcia, bo jej nie otworzyłam, ale oczywiście zadzwoniłam do syndyka i poinformowałam go o swoim znalezisku. Myślisz, że się ucieszył albo przynajmniej zawstydził, że tak niedbale wykonał swoją robotę? Bynajmniej, a na dodatek bezczelnie mnie przekonywał, żebym przyjechała z tą kopertą do Glostrup. Naturalnie powiedziałam mu, że ma spadać.
– Oczywiście, a cóż by innego.
Uśmiechnęła się, próbując w ten sposób przeprosić za swoje zachowanie.
– Miałam straszny dzień, teraz to widzę, ale co ty zrobiłbyś na moim miejscu?
– Pojechałbym do Glostrup, ale to teraz bez znaczenia. Zajmę się tym, jak zrobi się z tego afera, zwłaszcza skoro dla odmiany jesteś dzisiaj przyzwoicie ubrana.
Berg miała na sobie porządną spódnicę do kolan i prosty golf, jedno i drugie w szarym kolorze, całość w stylu bibliotekarki z lat pięćdziesiątych, co nie zmieniało faktu, że była to znaczna poprawa w stosunku do zeszłego tygodnia. Uśmiechnęła się półgębkiem.
– Znalazłaś w ogóle coś interesującego? – dopytał.
– No wiesz, było tam o wiele za dużo różnego rodzaju papierów, żebym mogła je dokładnie przejrzeć, więc musiałam to zrobić pobieżnie. Znalazłam między innymi chyba z milion brulionów z jakimiś wyliczeniami, to musiało być jego hobby. Przechowywał też paragony z lokalnego Netto z ostatnich jedenastu lat, starannie spięte, opatrzone dwoma liczbami na odwrocie. Jedna z nich oznaczała kwotę na paragonie, drugiej nie rozgryzłam. Ale żeby coś szczególnie interesującego… nie, właściwie nie, ale przecież nie tego szukałam. – Po chwili wahania podjęła: – Zawsze znajdzie się coś, co nas zadziwi. To chyba dotyczy wszystkich ludzi.
Listonosz miał na przykład stary aparat fotograficzny oraz powiększalnik z całym sprzętem, ale nigdzie nie natknęłam się na żadne odbitki. Poza tym z paragonów wynikało, że regularnie kupował karty prepaid, znalazła też ładowarkę do telefonu, ale żadnego aparatu. Doszła do wniosku, że ktoś z zakładu pogrzebowego musiał go zakosić. Simonsen miał co do tego wątpliwości, ale ich nie wyartykułował.
– Coś jeszcze?
– Z paragonów wynika, że nabywał w dużych ilościach płyn do mycia szyb. Nie mam pojęcia, w jakim celu, można by sądzić, że miał szklarnię, ale nie ma po żadnej ani śladu. A na dodatek okazał się dość bogaty. Na lokacie trzymał milion siedemset tysięcy koron, pieniądze ze sprzedaży domu duchownemu w dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Wówczas sam został najemcą pierwszego piętra willi. W ciągu ostatnich pięciu lat nie ma żadnych ciekawych wypłat ani wpłat, poza tym że regularnie przelewał czterysta czterdzieści koron miesięcznie na konto swojej parafii katolickiej.
– Czyli był katolikiem?
Berg skinęła głową. Potem zerknęła na zegarek.
– Przykro mi, ale za pół godziny muszę być u psychiatry. Ciebie za chwilę pewnie też ktoś odbierze. Czym mam się zająć w poniedziałek?
Nie miał pojęcia, więc tylko obiecał zadzwonić, i Pauline wyszła. Teraz on również spojrzał na zegarek i stwierdził, że faktycznie, wkrótce ktoś się po niego zjawi. Odwozili go do domu na zmianę, może ustalili jakiś system rotacyjny. Miał nadzieję, że dzisiaj przypada kolej Hrabianki. Nie widywali się zbyt wiele, wracała późno do domu i ruszała do pracy, zanim zdążył wstać. Co prawda zbliżał się weekend, ale prawdopodobnie i tak będzie musiała zajmować się sprawą strzelaniny w szkole. Westchnął, a po chwili ucieszył się, że będzie mógł sam prowadzić samochód. Wtedy usłyszał pukanie, punktualnie co do minuty. Naprawdę go pilnowali. W drzwiach stanął jakiś nieznany młody funkcjonariusz.
*
Poniedziałkowe przedpołudnie Simonsen zmarnował na przesłuchanie dwóch ratowników medycznych, którzy w lutym zabrali zwłoki Nielsena z jego klatki schodowej. Odszukanie ich zajęło mu sporo czasu, a ich zeznania niczego nie wyjaśniły. Telefon do lekarza, który wystawił świadectwo zgonu, też nie wniósł nic nowego. Niestety mężczyzna nie przypominał sobie tego zdarzenia, a Simonsen wierzył, że tak jest rzeczywiście. Nie udało mu się też skontaktować z Hansem Ulrikiem Gormsenem i nic więcej tego dnia nie zdziałał. Niesamowite, jak szybko potrafią upłynąć cztery godziny.
Kolejny dzień, wtorek, słoneczny i bezchmurny, zaczął się od rozmowy z policyjną partnerką Gormsena. Funkcjonariuszka przyszła w nieskazitelnie czystym mundurze i policyjną czapką umieszczoną przesadnie poprawnie pod lewym ramieniem. Wyprostowana niczym ołowiany żołnierzyk, zatrzymała się pośrodku jego gabinetu, mocno się pocąc, a gdy zaproponował jej, by usiadła, zrobiła to, ale równie sztywno.
Simonsen wypytywał ją o przebieg zdarzeń, nie oczekując żadnych nowych informacji. Okazało się jednak, że policjantka zapamiętała szczegół, który on sam przeoczył. Chodziło o krew albo raczej o jej brak.
– No tak, on tam leżał martwy, ale nigdzie nie było śladów krwi.
– Czyli nie krwawił?
– Nie, właściwie nie, nie zauważyłam niczego, co jednoznacznie można by zidentyfikować jako krew.
– Jednoznacznie?
– Tak jest.
Miał ochotę nią potrząsnąć, żeby się nieco odprężyła, ale niestety nie mógł sobie na to pozwolić.
– Czyli widziałaś coś, co mogło przypominać krew, ale nią nie było?
Pytanie było głupie, ale nie wpadł na nic lepszego.
– Tak.
– Spróbuj zamknąć oczy, wyobraź sobie, że stoisz na tej klatce schodowej, i powiedz mi, co sprawia, że w pewnym momencie nabierasz wątpliwości, czy masz do czynienia z krwią, czy nie.
Zamknęła oczy i się odezwała:
– Denat miał ranę na dłoni. Wyglądała jak otarcie, ale nie krwawiła, przypominała zadrapanie, zapewne po upadku. Być może będzie je widać na zdjęciach, które Hans Ulrik zrobił swoim telefonem. Tak mi się wydaje.
Simonsen sięgnął do półki po segregator i wyjął z niego zdjęcia. Miała rację. Zadrapanie na prawej dłoni Nielsena było widoczne na niemal połowie zdjęć. Dość wyraźne, o ile człowiek wiedział, czego szukać.
– Czy mogę już otworzyć oczy?
– Jasne, oczywiście, i bardzo dziękuję za pomoc.
– Czy mogę już odejść?
Zauważył, że niemal drży z nerwów, wbijając przerażony wzrok w podłogę. Nigdy wcześniej nie widział równie zestresowanej policjantki. Splótł dłonie pod brodą, przyglądał się jej przez parę sekund, a potem powiedział:
– Tak, możesz odejść.
Wyszła, zanim zdążył wyartykułować ostatnie słowo. Wtedy zadzwonił do Pauline i opowiedział o zadrapaniu.
Okazało się, że Berg doskonale zna tę funkcjonariuszkę, bo z nią pracowała, zanim została przeniesiona do wydziału zabójstw. Gdy spotkała się z Simonsenem następnego dnia, zauważyła:
– Jej zachowanie ociera się o wariactwo. Nigdy w życiu jej takiej nie widziałam, wręcz przeciwnie.
– W takim razie szkoda, że cię tu nie było, bo ja nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem. No, a co powiedział Melsing?
Simonsen wysłał ją do Instytutu Medycyny Sądowej, żeby szef tej placówki, Kurt Melsing, przyjrzał się zdjęciom zwłok listonosza wykonanym telefonem. Przede wszystkim chciał poznać jego instynktowną reakcję.
– Pochrząkując, przejrzał zdjęcia – relacjonowała Berg – a potem powiedział, że upadek ze schodów może mieć bardzo różny przebieg.
– I to wszystko?
– Mniej więcej. Jeżeli chcemy dokładnej ekspertyzy, musiałby zmierzyć klatkę schodową, dostać oryginały zdjęć, a poza tym czekalibyśmy około pół roku. Niedawno zakupili w USA program, który prawdopodobnie by nam pomógł, ale jeszcze nikt nie nauczył się go obsługiwać. Jeżeli chcemy oficjalnej opinii, ty lub Arne macie do niego zadzwonić.
– Nie, to nieważne. – Konrad pokręcił głową.
– Też mu powiedziałam, że raczej zrezygnujemy. A swoją drogą dzisiaj moja kolej, żeby odwieźć cię do domu, i niedługo ruszamy.
W samochodzie nie rozmawiali zbyt wiele, wymienili tylko kilka luźnych uwag.
– Udało im się ustalić, w jak sposób ten tłuścioch wszedł w posiadanie broni. Arne dzisiaj do ciebie zadzwoni w tej sprawie.
– Wyrażaj się grzecznie o tym chłopaku, przecież już cię prosiłem.
Po dłuższej chwili Pauline dopytała:
– Jesteś pewien, że ona drżała? To do niej w ogóle niepodobne.
– Skoro mówię, że drżała, to drżała.
– Masz coś przeciwko temu, żebym z nią porozmawiała?
Odwrócił głowę, by spojrzeć na koleżankę.
– Telefon Jørgena Kramera Nielsena?
– Właśnie!
*
Zgodnie z zapowiedzią Berg Pedersen jeszcze tego samego dnia zadzwonił do Simonsena. Ten ostatni właśnie drzemał.
– Co porabiasz? Spałeś?
– Siedziałem i wspominałem dziewczynę, którą znałem dawno temu.
Nieco ośmielony taką szczerą odpowiedzią, Pedersen przeprosił, że przeszkadza. Tego rodzaju uwagi Simonsen zwykł zachowywać dla siebie. Potem wyjaśnił sytuację z karabinem maszynowym.
Robert Steen Herz, chłopak, który zastrzelił swojego nauczyciela, miał przyjaciela w USA. Ten nazywał się Russ Andrews i mieszkał w Burlington, w Vermoncie. Poznali się rok wcześniej, gdy Herz wraz ze swoją klasą pojechał na obóz do Stanów. Okazało się, że obaj chłopcy interesują się bronią, a właściwie mają obsesję na jej punkcie. Po tym, jak Hertz wrócił do domu, regularnie pisali do siebie przez internet, właśnie na temat broni. W marcu Andrews skończył osiemnaście lat i mógł legalnie nabyć broń w Vermoncie, jako że ten stan wraz z Arizoną i Alaską miał najbardziej liberalne przepisy w tym względzie. Tak też zrobił. Kupił tyle broni, ile mógł, w tym karabin maszynowy dla swojego przyjaciela. Problem z wysyłką broni do Danii chłopcy rozwiązali w ten sposób, że Hertz najpierw wysłał paczkę pod nieistniejący adres w Burlington, która ważyła mnie więcej tyle, co Army Tocx SA-5 i cztery pudełka amunicji. Po niecałym miesiącu przesyłkę odesłano, informując z przykrością, że adresat okazał się nieznany. Jeszcze tego samego dnia Hertz wysłał kolejną paczkę, naklejając odpowiednią liczbę znaczków, by doszła ekspresem. Włożył do niej opakowanie z poprzedniej, które zawierało wszystkie niezbędne pieczątki i etykiety zwrotne, i zaadresował ją do Andrewsa. Ten z kolei umieścił broń i amunicję w opakowaniu z pierwszej przesyłki i wysłał ją do Danii, z niewielką pomocą najstarszego brata zatrudnionego w firmie świadczącej usługi pocztowe dla Rady Miasta w Burlington. Dokładnie tak jak chłopcy się spodziewali, przesyłka zwrotna ominęła wszystkie kontrole, skoro była już wcześniej skanowana. Mniej więcej po miesiącu Hertz otrzymał swój karabin, wraz z upomnieniem od listonosza, aby w przyszłości dobrze upewnił się co do adresu, gdy będzie wysyłał paczki do USA.
– Reszta to była dla Hertza bułka z masłem – dodał Arne. – Za pomocą klucza imbusowego, pilnika oraz instrukcji z internetu zamienił półautomatyczny karabin w broń automatyczną, oddającą jakieś dziesięć strzałów na sekundę.
– Zakładam, że służby celne czerwienią się teraz po uszy – zamruczał Simonsen.
– Wygląda na to, że zmieniają procedury dotyczące zwrotu przesyłek, zarówno w Danii, jak i w USA.
– A co z pieniędzmi? Chyba że karabin okazał się prezentem od przyjaciela?
– Nie, bardziej prezentem z karty kredytowej jego ojca. Facet pracuje jako makler giełdowy i zajmuje się tymi bardziej podejrzanymi transakcjami, a to najwyraźniej dość dochodowe zajęcie, bo nie zauważył, że z konta ubyła mu równowartość czterech tysięcy koron. Ewidentnie takie drobiazgi go nie zajmują. Szczerze mówiąc, sam to tak ujął.
Simonsen podziękował za informację, którą właściwie mógłby dostać kolejnego dnia, i czekał cierpliwie, aż Pedersen wyjawi prawdziwy powód rozmowy. Upłynęło trochę czasu, zanim to nastąpiło, i chodziło o Maję Nørgaard, tak jak sądził. Brak współpracy z jej strony stanowił ogromny problem, gdyż bez jej zeznań nie mogli poznać pobudek, które kierowały Hertzem. Pedersenowi skończyły się pomysły. Simonsen zgodził się wziąć udział w spotkaniu nazajutrz, chociaż nie bardzo wiedział, co nowego może wnieść do sprawy.
*
Niecały tydzień po powrocie do pracy Simonsen zdołał przygotować raport dla komendantki na temat okoliczności śmierci Nielsena. Wynikało z niego, co nie było żadnym zaskoczeniem, że ostateczną przyczynę śmierci listonosza stanowiły obrażenia doznane podczas niefortunnego upadku ze schodów. Nic nie wskazywało na przestępstwo. Simonsen wydrukował raport, przeczytał go po raz ostatni, naniósł drobne poprawki, ponownie wydrukował i zabrał na spotkanie z Pedersenem. Wręczając mu go, zapytał:
– Czy mógłbyś go przekazać dalej? W końcu to przecież ty zarządzasz teraz tym interesem.
– Nie – odmówił Pedersen. – Im mniej mam z nią do czynienia, tym lepiej. – Miał na myśli komendantkę.
Simonsen zmarszczył brwi, ale nie skomentował.
Chwilę później dołączyło do nich czworo funkcjonariuszy, w tym Hrabianka – wszyscy pracujący nad sprawą strzelaniny w szkole. Pedersen rozpoczął spotkanie, którego tematem była Maja Nørgaard, a zwracał się przede wszystkim do Simonsena.
– Jak wiesz, przypuszczamy, że motywem Herza była banalna zazdrość. Nieszczęśliwie kochał się w Mai z którą chodził do klasy od zerówki. To dla niej zdecydował się kontynuować naukę w dziesiątej klasie, chociaż mógł z powodzeniem wybrać liceum. Ale nie był głupi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma u niej najmniejszych szans, więc podkochiwał się w niej na odległość, jeżeli można tak powiedzieć. Jednak gdy dziewczyna dostała się w szpony Tobiasa Juula, co zakładamy z dużym prawdopodobieństwem, coś musiało w chłopaku pęknąć, chociaż zapewne upłynęło trochę czasu, zanim się zorientował, o co w tym wszystkim chodzi. Musiał krok po kroku zbierać i składać informacje, przechwytując…
Więcej nie udało się Pedersenowi przekazać, gdyż przerwała mu Berg, która z impetem wpadła do biura. Podsunęła Simonsenowi pod nos telefon, nie przejmując się wściekłymi spojrzeniami pozostałych obecnych.
– To komórka Nielsena.
Simonsen powściągnął irytację.
– Pauline, czy to nie może poczekać?
Nie odpowiedziała, tylko zaczęła uderzać w klawiaturę, aż na wyświetlaczu pojawił się portret młodej kobiety, uśmiechniętej i jasnowłosej. Poklikała jeszcze, żeby zmienić zdjęcie. Na tym dziewczyna stała sztywno w salonie, w tle widać było jakiś telewizor i żyrandol, a ona sama była naga. Tym razem się nie uśmiechała.
– Maja Nørgaard? – zapytał zdumiony inspektor.
Zabrzmiało jak na wpół pytanie, a wpół konstatacja.
– Na telefonie Nielsena! – potwierdziła Pauline.
Nie pierwszy raz okazywało się, że dwie niezależne sprawy prowadzone przez wydział zabójstw są ze sobą powiązane. Telefon krążył już po sali, a Pauline dodała:
– Tobias Juul wysłał te zdjęcia dwudziestego trzeciego lutego z tekstem: „Niedziela dziesiąta rano”. Tylko tyle. Nie wiadomo, gdzie zostały zrobione.
To wiedziała Hrabianka.
– W salonie Juula. Rozpoznaję żyrandol. Ale skąd Juul i Nielsen się znali?
Pedersen uśmiechnął się szeroko.
– Nie mam pojęcia, wiem natomiast, że Maja Nørgaard zrobi naprawdę wiele, żeby jej matka nie zobaczyła tych zdjęć. Muszę tylko dorwać tę dziewczynę na osobności, bez matki i adwokata. Jak to najlepiej zaaranżować, Hrabianko? Znasz dobrze jej zwyczaje.
Hrabianka nie miała wątpliwości:
– W piątek między osiemnastą a dwudziestą w knajpie Gåseøjet, przy Balle Allé, na wprost Enghave Station. Wraz z garstką przyjaciółek robią sobie tam zazwyczaj małą rozgrzewkę, zanim wybiorą się na dyskotekę gdzieś w centrum.
Simonsen dyskretnie wyrzucił swój raport do kosza.
– Sam się nią zajmę – oznajmił.
Nikt nie zaprotestował.
*
Gåseøjet okazała się niewielką knajpką w staromodnym stylu. Lokal składał się tylko z jednego pomieszczenia, z barem na jednym końcu i migoczącym automatami do gry na drugim. Osiem ciężkich bejcowanych na ciemno stolików oraz przynależących do nich krzeseł doskonale się komponowało z mahoniową boazerią, okrywającą ścianę do sporej wysokości. Każdy ze stolików przykrywała podkładka z czerwonego plastiku z czarnymi dziurami pozostawionymi przez niedopałki, a pod sufitem obracał się miedziany wentylator. Grała przytłumiona muzyka, duńskie hity lżejszego kalibru.
Knajpa w połowie świeciła pustkami. Większość klienteli stanowili mężczyźni od pięćdziesiątki w górę, z wyjątkiem trzech dziewcząt siedzących najdalej od baru, najwyraźniej niezainteresowanych brataniem się z pozostałymi gośćmi.
Simonsen z niejakim trudem wspiął się na barowy stołek i zamówił piwo, gdy barman na moment oderwał się od gry w kości z dwoma lekko wstawionymi klientami. Policjant uniósł kufel i ostrożnie upił łyk piwa. Jeżeli już miałby przerwać swoją kurację, to na pewno nie tutaj.
Wkrótce barman wrócił za bar. Był czterdziestolatkiem o energicznych ruchach i szerokim uśmiechu, uważnym i trzeźwym. Simonsen przywołał go skinieniem dłoni i dyskretnie pokazał odznakę. Potem pochylił się nad ladą i pod nosem powiedział cicho:
– Jestem z wydziału zabójstw i nie interesujecie mnie ani ty, ani ta knajpa. Zwłaszcza jeśli będziesz współpracował.
Barman nie wahał się ani sekundy.
– Będę współpracował.
Simonsen ruchem głowy wskazał na dziewczyny siedzące w głębi lokalu.
– Niespecjalnie tu pasują, prawda?
Barman wyjaśnił, że wujek rudowłosej ma udziały w lokalu, a to stwarza możliwość zakupu na kredyt i gwarantuje niższe ceny.
– Czy gdy się za chwilę do nich przysiądę, mógłbyś zadbać, żeby te dwie odwrócone plecami zostały stąd wyrzucone? – spytał policjant.
– Tak, jeżeli panu na tym zależy.
– Tak właśnie jest i chodzi o to, żeby zupełnie stąd zniknęły, a nie kręciły się na zewnątrz.
Barman się zawahał.
– Poza tym wygląda na to, że wszystkie trzy są nieletnie, wasza licencja mogłaby…
Zawiesił głos, a mężczyzna skapitulował z uśmiechem.
– Mają całkiem zniknąć, żadnego wystawania przed wejściem – dodał Simonsen.
Gdy inspektor przysiadł się do stolika dziewczyn, te zaczęły głośno oponować, co wcale nie było zaskoczeniem. Nie przejmując się obelgami, policjant przyglądał się bez słowa Mai Nørgaard, zadowolony, że dziewczyna siedzi w najdalszym kącie. Gdyby chciała wyjść, musiałaby przejść pod stołem. Inni klienci z zainteresowaniem śledzili całe zajście, zwłaszcza gdy barman, dotrzymując słowa, bez specjalnego dramatyzmu wygonił pozostałe dziewczyny i wsadził je do taksówki.
Maja Nørgaard odezwała się pierwsza:
– Jesteś gliną?
„Nie była głupia”. Pokazał jej swoją odznakę.
– Będę z tobą rozmawiać tylko w obecności swojego adwokata.
Wyjął z kieszeni przygotowany telefon Nielsena, więc wystarczyło tylko nacisnąć jeden klawisz, żeby aktywować wyświetlacz. Przesunął komórkę w jej stronę i czekał.
– A więc leżałeś sobie spokojnie w domu i śliniłeś się na mój widok, ty tłusty wieprzu? – wysyczała po chwili. – Zajmij się swoim życiem.
– Maju, możesz odejść, jeśli chcesz. Nie wydaje mi się jednak, żeby twoja mama była zachwycona, gdy się dowie, że twoje nagie zdjęcia krążą niczym talerz z owocami pośród tych starych…
– Nie zrobisz tego!
– Może zrobię, a może nie – odparł spokojnie. – To zależy wyłącznie od twojego zachowania.
Widział po niej, że ją złamał, chociaż ona sama sobie tego jeszcze nie uświadamiała. Gdy podniosła szklankę, jej ręka drżała. Piła smirnoffa red ice. Simonsen gestem dłoni przywołał barmana, który niemal natychmiast pojawił się przy ich stoliku.
– Byłbyś tak miły i zamienił to tutaj na colę i wodę mineralną?
Wskazał na ich napoje, które szybko zniknęły ze stołu. Maja nie zaprotestowała, tylko odezwała się łamiącym się głosem:
– Co mam zrobić?
– Najpierw porozmawiasz ze mną, potem z Arnem Pedersenem i Hra… i Natalią von Rosen, tych ostatnich zresztą już poznałaś, a na koniec odbędziesz jeszcze rozmowę z pracownikiem opieki społecznej. We wszystkich trzech przypadkach opowiesz prawdę – i to całą.
– I wtedy nie pokażesz zdjęć mojej matce?
– I wtedy nie pokażę zdjęć twojej matce.
– A jeżeli kłamiesz i to zrobisz?
– No to kłamię. Musisz mi zaufać.
Namyślała się przez chwilę, aż w końcu zaakceptowała jego sposób rozumowania.
– Po co mam rozmawiać z tym kolesiem z opieki społecznej?
– Bo pijesz o wiele za dużo i zapewne wciągasz parę kresek, gdy cię na to stać. Oprócz tego, gdy brakuje ci pieniędzy, prostytuujesz się i obracasz w niewłaściwym towarzystwie. Dlatego. Poza tym masz siedemnaście lat i potrzebujesz pomocy, zanim wpakujesz się w poważne kłopoty.
W kącikach jej oczu zabłysnęło kilka łez.
– Zostanę ukarana?
– To zależy od tego, co zrobiłaś. Jeżeli w ogóle coś zrobiłaś. Ale szczerze mówiąc, wyglądasz na kogoś, kto bardziej potrzebuje pomocy niż kary. No więc, co na to powiesz? Tak czy nie?
– Tak.
Zanim wyszedł do toalety, poinformował ją, że jeżeli chce, może odejść. Przyświecał mu dwojaki cel: po pierwsze, nie chciał, żeby mu później zarzucano, że zatrzymał ją wbrew jej woli, a po drugie, chciał jej dać czas do namysłu. Nie musiał korzystać z toalety, więc tylko ochlapał twarz wodą, wytarł ją papierowym ręcznikiem i policzył do trzydziestu. Gdy wrócił, siedziała tak jak ją zostawił, wyglądając smutnym wzrokiem przez okno. Usiadł i od razu przystąpił do pytań.
– Jørgen Kramer Nielsen, ulica Johannes Lindevej dwadzieścia jeden, w Hvidovre, niedziela dwudziestego siódmego stycznia godzina dziesiąta?
– To był pierwszy raz, gdy zostałam wysłana sama, to znaczy bez Tobiasa, i byłam śmiertelnie wystraszona – odparła szeptem.
– Tobiasa Juula?
– Tak. Wcześniej tylko… próbowałam tego u niego w domu. Zapraszał przyjaciela… – zrobiła cudzysłów w powietrzu – czy też dwóch, ale zawsze były dwie dziewczyny. Miałam pozwolić się poderwać jednemu z nich, zostałam o tym uprzedzona. Potem dostawałam połowę kwoty, a Tobias zabierał drugą. Bez problemu płacili po dwa tysiące, a jak miałyśmy szczęście, to i trzy. Kilka razy płacił mi też koką czy kryształem, ale zawsze był dla mnie miły i mnie nie oszukiwał.
Simonsen pomyślał, że wszystko zależało do tego, jak na to spojrzeć.
– Ale w przypadku Nielsena było inaczej? – zapytał cicho.
Skinęła głową.
– Chciał zapłacić sześć tysięcy, nie miałam robić nic poza spędzaniem czasu w jego domu, to znaczy oglądaniem telewizji, rozmawianiem, jedzeniem… takimi zwykłymi czynnościami… tylko bez ubrania. A wieczorem miałam wrócić do domu. To wszystko.
– I zrobiłaś to?
– Początkowo nie chciałam. Wydawało mi się to koszmarne, a do tego on był stary. Jednak Tobias mnie przekonał i obiecał, że nie zdarzy się nic więcej. Gwarantował, że Jørgen nawet mnie nie dotknie i sam przez cały czas będzie ubrany. No więc się zdecydowałam.
– W niedzielę dwudziestego siódmego stycznia przed południem?
– Możliwe.
– Opowiedz wszystko.
– Nie ma wiele do opowiadania, bo nic z tego nie wyszło. Po tym, jak Jørgen przez chwilę ze mną porozmawiał, odesłał mnie do domu. Byłam tam najwyżej pół godziny.
– Nie spodobałaś mu się?
– Właściwie to nie była jego wina. Zastrzegł sobie, że mam mieć osiemnaście lat, a miałam tylko szesnaście. Tobias kazał mi kłamać, gdyby o to pytał, i tak też zrobiłam. Twierdziłam, że mam osiemnaście lat i chodzę do drugiej liceum, ale od razu mnie przejrzał. Zapytał o kilka przedmiotów i parę tematów, a ja przecież nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Wtedy odesłał mnie do domu, ale nie w jakiś nieprzyjemny sposób. Właściwie okazał się naprawdę miły, dał mi dwa tysiące za fatygę, a do tego dołożył jeszcze na taksówkę.
– Mówił coś o tym, dlaczego miałaś chodzić po jego domu roznegliżowana?
– Nie, to nie zabrnęło tak daleko.
– Czy masz wrażenie, że Juul załatwiał Nielsenowi inne dziewczyny?
– Tak mi się wydaje. W przeciwnym razie nie znałby jego preferencji. Ale nie mam pewności.
– Wiesz, skąd Juul znał Nielsena?
– Tobias dorabiał swego czasu na tej samej poczcie, gdzie Jørgen był listonoszem. Wydaje mi się, że to placówka w Rødovre, ale to było dawno temu.
„To by się zgadzało, dziewczyna zapewne mówiła prawdę”.
– Jørgen Kramer Nielsen został przedwczoraj aresztowany. Podejrzewamy go o co najmniej siedem brutalnych napaści. Na młode dziewczyny – powiedział, wpatrując się w nią intensywnie.
Dziewczyna zbladła, krew zupełnie odpłynęła jej z twarzy. Wiedział, że takich reakcji nie da się symulować. Po chwili trochę się uspokoiła.
– Nie powiem, że coś mi zrobił, bo tak nie było – powiedzała.
Simonsen opowiedział o prawdziwym przebiegu zdarzeń, wyjaśnił, dlaczego skłamał, i przeprosił. Potem zadał jeszcze kilka dodatkowych pytań, ale odpowiedzi dziewczyny nic mu już nie dały. Na koniec rozmowy ją pochwalił:
– Maju, poszło świetnie. Zostały ci jeszcze dwie rozmowy. Jeżeli będziesz równie szczera, to na pewno wszystko się ułoży.
– Spróbuję, ale… mógłby pan być tak miły i zostać ze mną, gdy zjawią się ci pozostali?