Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego letniego dnia dochodzi do katastrofalnego w skutkach zderzenia kopenhaskiej łodzi wycieczkowej z promem kursującym na trasie Kopenhaga–Oslo. Z czasem wychodzi na jaw, że nie wszyscy zmarli w wyniku utonięcia. Czworo pasażerów wycieczkowca zostało zamordowanych.
Sprawę bada Konrad Simonsen i jego zespół śledczych, przy czym okazuje się, że tragedia ta dotyka funkcjonariuszy z wydziału zabójstw osobiście. Otóż, zabójstwa mają związek z pewnym zgonem, który wzbudził podejrzenia jedynie u młodej aspirantki Pauline Berg. Ta niestrudzenie starała się rozwikłać tę sprawę, za co koniec końców przyszło jej zapłacić wysoką cenę…
Zgromadzone w toku dochodzenia poszlaki prowadzą do wydarzeń z udziałem duńskich żołnierzy ONZ-etu, które miały miejsce podczas utajnionej misji pokojowej w Bośni w 1995 roku. Niestety pewne wpływowe organy konsekwentnie utrudniają kryminalnym śledztwo. Ostatecznie Simonsen sam musi udać się do Bośni i rozwikłać zagadkę. Są jednak osoby, które próbują pokrzyżować mu plany.
„Szalony Polak” to piąty tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 38 min
Tytuł oryginału: Den sindssyge polak
Przekład z języka duńskiego: Agnieszka Świerk-Zienkiewicz
Copyright © Lotte Hammer Jakobsen, Søren Hammer Jacobsen, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Magdalena Bugalska
ISBN 978-87-0235-148-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Część I
Statek wycieczkowy
Rozdział 1
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Christianshavn
Na moście prowadzącym na wyspę Amager stał mężczyzna i wpatrywał się w Kościół Marmurowy. Tambur i kopuła budynku odbijały promienie słońca. Od jego ostatniej wizyty w mieście minął już rok i czuł się tu nieswojo. Zdecydowanie wolał odludniejsze miejsca, najchętniej wybierał las. Odwrócił się i obrzucił wzrokiem krótki odcinek kanału, który mógł stąd zobaczyć. Później, na wysokości zbiornika wodnego Erdkehlgraven oddzielającego dzielnicę Frederiksholm od ulicy Refshalevej, kanał skręcał na wschód. Trawiasty brzeg gdzieniegdzie porośnięty był krzewami i pojedynczymi brzózkami. Wyrosły niegdyś na zboczu, więc teraz pięły się w górę wygięte w charakterystyczny łuk. Do jego uszu dobiegł śmiech kąpiącej się nieopodal młodzieży. Szybko oszacował odległość. Przynajmniej pięćdziesiąt metrów, więc nie będą w stanie go rozpoznać. Stał i przez chwilę przyglądał się pluskającym małolatom, po czym odwrócił głowę.
Kiedy ponownie spojrzał w górę kanału, spostrzegł statek wycieczkowy i głośno nabrał powietrza w płuca. Na pokładzie zobaczył dzieci, całe mnóstwo dzieci. Nie powinno ich tam być, nie tak się umawiali. Na krótką chwilę ogarnęło go zwątpienie i prawie się rozmyślił. Później jednak zagryzł mocno zęby i zacisnął pięści. Pomogła mu, a teraz przyszedł czas, by on odwdzięczył się jej tym samym. Tak to już w życiu jest. Lojalność, jedność i braterstwo… Nic innego się nie liczy.
Nie było nawet tak wysoko, jak się spodziewał. Perfekcyjnie utrzymując równowagę, wylądował na zadaszeniu pokładu rufowego, a z niego zeskoczył na główny. Następnie szybko się przeturlał i ukrył między dwoma rzędami siedzeń. Po chwili nad jego głową wysoko w górze przesunęły się trzy maszty żaglowca szkolnego Georg Stage, o którym po angielsku opowiadała właśnie przewodniczka.
Przedramieniem otarł pot z czoła i powoli policzył w myśli do dziesięciu, by uspokoić oddech. Było tak ciasno, że zdjęcie plecaka zajęło mu dobrą chwilę. Wyciągnął z niego nóż i spokojnie czekał, czując, jak statek kołysze się nieco mocniej niż wcześniej. Płynął w stronę wejścia do portu, gdzie potem miał zmienić kurs i odbić ostro na prawą burtę, by skierować się na północ, do Portu Zewnętrznego. Przewodniczka znużonym głosem opowiadała anegdoty o mijanym właśnie legendarnym okręcie podwodnym o nazwie Foka, który był już statkiem muzealnym. Siły Zbrojne Królestwa Danii wykorzystały go podczas operacji „Pustynna burza”, po tym, jak królestwo przyłączyło się do „koalicji chętnych” w wojnie irackiej. Kobieta powtórzyła pointę, przesadnie akcentując słowa:
– Łódź podwodna użyta w operacji „Pustynna burza”!
Ukryty między rzędami siedzeń mężczyzna posiadał wiedzę wojskową i miał świadomość, że sławetny okręt był już około czterdziestoletnim wrakiem, gdy w dwa tysiące trzecim roku wysłano go do Zatoki Perskiej. W drodze na miejsce starć, a w każdym razie po drodze, doszło w nim do awarii systemu chłodzenia. Załoga spędziła więc wiele dni zamknięta w temperaturze czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Marynarze zmagali się z infekcjami grzybiczymi, mieli pęcherze, rozliczne stany zapalne i alergie. Później, po zakończeniu misji, łódź trzeba było przetransportować do Danii na pokładzie niemieckiego frachtowca. Duński rząd przyjął to jednak z zadowoleniem. Padły wielkie słowa: „Również Dania zawalczyła o pokój na świecie i sprzeciwiła się dyktaturze. Dobra robota, Foko!”. Retoryka polityczna jak zwykle rodem z superligi, podczas gdy ciężkie uzbrojenie ledwo dosięgało do czwartej. Jak on tego, kurwa, nienawidził…
Odgonił myśli i skoncentrował wzrok na owalnej formacji chmur, która właśnie płynęła po niebie. Gdy tylko oszacował, że przesunęła się ona względem statku o jakieś dziewięćdziesiąt stopni, natychmiast wstał. Ruszył przed siebie środkowym przejściem zdecydowanym, acz nieprzesadnie szybkim krokiem. Zanim przewodniczka go spostrzegła i przeraźliwe krzyknęła, zdążył już rozpłatać pierwsze dwie ofiary. Sternik ledwo odwrócił głowę i po chwili też był martwy. Padł bez życia na ster, zalewając krwią panel sterowniczy. Później przyszła pora, by uciszyć przewodniczkę. Szybkim cięciem rozpruł dolną część jej tułowia, po czym dźgnął ją w szyję. Patrząc na niego niepomiernie zdziwionymi oczami, zwinęła się w kłębek i chwyciła za brzuch. Odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na kobiecie, która – nie licząc jego samego – była ostatnią dorosłą osobą na pokładzie. „Azjatka, Japonka lub Chinka”, pomyślał. Nie potrafił z całą pewnością określić jej pochodzenia. Nie wiedział też wcale, czy powinien ją zabijać. Dzieci nie tknie, ale przy niej się zawahał. Pomogła mu, wyskakując nagle za burtę. Widział, jak desperacko wymachuje rękoma, i słyszał, jak woła o ratunek w nieznanym mu języku. Najwyraźniej nie umiała pływać. Cisnął nóż do wody. Po chwili ogarnęła go irytacja. To był przecież świetny nóż, długo i dobrze mu służył.
Wrócił na miejsce, gdzie zostawił swoje rzeczy, i tam się rozebrał. Pod spodem miał kąpielówki. Przerażone dzieci wpatrywały się w niego nic nierozumiejącymi oczyma. Niektóre tuliły się do siebie nawzajem, ale żadne nie odezwało się ani słowem. Nie patrząc na nie, wrzucił ubrania i buty do wodoszczelnego plecaka, założył go i wyregulował pas biodrowy. Potem wsunął nogi w płetwy, wetknął do ust rurkę do nurkowania, rozejrzał się pospiesznie na boki i tyłem wyskoczył za reling.
Płynął tak szybko, jak tylko mógł, zostawiając statek daleko za sobą. Dotarł do południowego falochronu fortu morskiego Trekroner i jednym susem wdrapał się na kamienie. Później znów wskoczył do wody i już bez większego wysiłku ruszył w kierunku farmy wiatrowej Middelgrunden. Zaplanował, że w połowie drogi skręci i opłynie łukiem obszar portowy Nordhavn, uważając, by nie zbliżyć się zanadto do lądu, a potem, kierując się na północ, wzdłuż linii brzegowej, dotrze do baterii haubic w forcie Charlottenlund. Czekała go długa droga – osiem, może dziesięć kilometrów, ale woda miała jakieś piętnaście stopni, więc nie obawiał się, że dostanie hipotermii. Wziął też ze sobą banany, batoniki energetyczne i wodę. Poza tym uwielbiał pływać.
Rozdział 2
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Nordhavn w Kopenhadze
Kapitan promu Pearl Seaways kursującego na trasie Kopenhaga–Oslo był wyraźnie zmęczony. Trąc kąciki oczu, za wszelką cenę usiłował odgonić migające plamki, które tańczyły mu w polu widzenia. Drugą ręką próbował zaś ustawić odpowiedni kurs, przesuwając nieznacznie ster. Miał obrócić prom i zacumować tyłem przy nabrzeżu terminalu DFDS. Wykonał podobny manewr niezliczoną ilość razy i od dawna była to dla niego czynność zupełnie rutynowa. Mimo to nigdy nie zlecał tego innym. Stłumił ziewnięcie i poprosił pierwszego oficera, który stał za nim, patrząc na port, o kolejną filiżankę kawy.
To była długa noc, a on nie miał szans się wyspać.
Obudzono go o trzeciej nad ranem. Zachorował jeden z pasażerów, czteroletni chłopiec. Miał gorączkę, bolała go głowa, a kark niepokojąco mu zesztywniał. Kapitan ubrał się więc pospiesznie i udał na pokład siódmy, żeby zobaczyć dziecko. Po krótkiej konsultacji ze szpitalem w Esbjerg przez ogólnoświatowy system radiostacji Medical Radio postanowił wezwać lekarza za pomocą głośnikowego systemu powiadamiania. Zakłócił tym samym nocny sen ponad tysiąca pasażerów. Na jego wezwanie już po chwili stawiło się czterech różnych lekarzy i jeden z nich zdiagnozował u malucha zapalenie opon mózgowych. Lekarka skierowała dziecko w trybie pilnym do szpitala. Wezwano helikopter z Göteborga, a kapitan zatrzymał prom i ustawił go tak, by zapewnić ratownikom odpowiednie lądowisko. Cała operacja przebiegła bez zarzutu, a on, mimo że nic więcej nie mógł już zrobić, został na mostku. Chwilę przed piątą rano otrzymali ze Szpitala Uniwersyteckiego Sahlgrenska informację, że życiu chłopca nic nie zagraża, ale o mały włos byłoby za późno. Gdy w końcu się położył, nie mógł zasnąć. W głowie dźwięczały mu przerażające słowa: „O mały włos…”. Nie mógł przestać o tym myśleć. Sięgnął po filiżankę i ze zdumieniem stwierdził, że jest pusta. Przez moment zastanawiał się, czy rzeczywiście poprosił o następną kawę, czy tylko miał zamiar to zrobić. Kątem oka spojrzał więc na pierwszego oficera, który stał za nim dokładnie tak jak wcześniej.
– Halo, tu ziemia! Nad czym tak dumasz?
– Hmm… Myślę o tym statku wycieczkowym. Też go widziałeś, prawda?
Jasne, że widział…
– Coś z nim nie tak? – spytał może odrobinę za ostrym tonem.
– Noo… Chodzi mi o to, co on tam robi. Nie powinno go tu być.
Kapitan wytężył wzrok, by przyjrzeć się wycieczkowcowi. Płynął prosto na nich i powinien za moment odbić.
– Weź lornetkę – polecił swojemu podwładnemu.
Mostek znajdował się na wysokości piątego piętra, a przez wielkie, nachylone pod odpowiednim kątem panoramiczne okna miało się widok na trzy strony świata. Pierwszy kapitan podszedł do szyby i w skupieniu patrzył przez lornetkę. Jego przełożony czekał ze zmarszczonymi brwiami. Miał świadomość, że łódź zbliża się do nich z dużą prędkością. Było to widać gołym okiem. Uruchomił sygnalizator akustyczny i nadał pięć krótkich sygnałów ostrzegawczych, które nawet na mostku, za grubym szkłem, niemalże rozsadzały bębenki w uszach. Kilku robotników w żółtych kaskach i ubraniu roboczym, którzy z tej odległości przypominali raczej miniaturowe ludziki, odwróciło głowy i spojrzało na statek przy nabrzeżu Langelinie. Nie było żadnej reakcji ze strony załogi drugiego statku… Spróbował jeszcze raz, niestety znowu nic to nie dało.
– Wydaje mi się, że widzę sternika, leży na kole sterowym i…
Nie dokończył. Stał dalej, przyciskając do oczodołów okular lornetki.
– I co? Czekam na konkrety.
– Na pokładzie są dzieci.
– Czas, odległość?
– To nie są duńskie dzieci. Mają azjatyckie rysy…
Kapitan skończył czterdzieści pięć lat, co oznaczało, że osiągnął szczyt swojej kariery w stosunkowo młodym wieku. Miał pod sobą prawie dwustu podwładnych i odpowiadał za milionowy biznes. Przede wszystkim jednak był marynarzem, do tego piekielnie zdolnym – w przeciwnym razie nigdy nie powierzono by mu tego stanowiska.
– Wezwij na pokład dziobowy bosmana z krótkofalówką i podaj mi ich pozycję.
Później, podczas przesłuchania w sprawie katastrofy na morzu, przekazano mu szczere wyrazy uznania. W krytycznej sytuacji zachował trzeźwy osąd: otóż wykalkulował, że jeśli przesunie ster skrajnie w prawo i maksymalnie zwiększy prędkość statku, zyska kilka węzłów i parę stopni. Dzięki temu prom miał przeciąć trasę statku wycieczkowego w ostatniej chwili, unikając tym samym zderzenia.
Los chciał jednak inaczej… Kapitan nie wziął bowiem pod uwagę dryfu jednostki. Łódź, niesiona prądem morskim i falami, nie płynęła prosto, tylko zaczęła lekko zakręcać. Poza tym w ostatniej, brzemiennej w skutkach minucie, znacznie zwiększyła prędkość. A tego już nikt nie mógł przewidzieć.
W uszach nadal dźwięczały mu mrożące krew w żyłach słowa bosmana:
– Pięćdziesiąt metrów. – Po chwili: – Czterdzieści, może nawet mniej. – I na koniec: – Kurwa, nie zdążymy!
Wycieczkowiec znikł z pola widzenia kapitana. Przez ostatnie trzydzieści sekund nie miał możliwości manewru, pozostało mu tylko czekać. Położył dłonie na sterze i zaczął w myślach odmawiać modlitwę. Zamierzał się tak modlić do czasu, kiedy… kiedy znowu będzie mógł odetchnąć z ulgą i opowiadać potem wszystkim, że o mały włosdoszłoby do katastrofy. O mały włos, a jednak – jak zawsze dotąd – wyszli z tego cało.
O tym, że zderzyli się ze statkiem wycieczkowym, bosman poinformował najpierw zaskakująco cichym i spokojnym głosem:
– Przecięliśmy go na pół… – wyszeptał. Po czym po chwili, śmiertelnie przerażony, wykrzyczał histerycznie na całe gardło: – Zatrzymać śruby! Na miłość boską, wciągnie ich w śruby!!!
Kapitan natychmiast odciął zasilanie, uświadamiając sobie przy tym, że każda ze śrub ma średnicę prawie pięciu metrów. Zapomniał jednak zupełnie, ile ważą.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma szans, by wykonał polecenie bosmana. Byłoby to sprzeczne z prawami fizyki…
Rozdział 3
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Marmormolen, Nordhavn
Szef wydziału zabójstw Konrad Simonsen zacisnął powieki, po czym spojrzał na port. Na wodzie panował niespotykany ruch. W akcji ratunkowej uczestniczyło piętnaście, a może dwadzieścia jednostek pływających. W większości były to pontony z dwu- do czteroosobową załogą należące do różnych organizacji, w tym morskich oddziałów Obrony Terytorialnej, pogotowia ratunkowego Falck, straży przybrzeżnej i Stacji Marynarki Wojennej w Holmen. Do tego dwa statki pilotowe należące do portu w Kopenhadze. Te ostatnie zajęły się holowaniem na brzeg większych fragmentów wycieczkowca, podczas gdy zespół w pontonach skupił się na poszukiwaniu tych, którzy przeżyli, i transporcie zwłok na ląd. Całe nabrzeże zastawione było karetkami pogotowia, a nad basenem portowym latały dwa helikoptery, w tym śmigłowiec Sikorsky należący do służb ratowniczych marynarki wojennej – łatwo rozpoznawalny z uwagi na kanarkowożółtą kabinę i przesadnie wielki napis „SŁUŻBY RATUNKOWE” nad drzwiami. Skrupulatnie patrolował całą okolicę, wykonując przeloty około dziesięciu metrów nad lustrem wody. O wiele wyżej niż on, bliżej cieśniny Sund, unosił się helikopter jednej ze stacji telewizyjnych. Akcją ratunkową z ramienia portu zarządzała jakaś kobieta. Stała obok ambulansów i słyszał, jak raz po raz stanowczym tonem wydawała polecenia przez krótkofalówkę.
Simonsen był wysokim i barczystym mężczyzną koło sześćdziesiątki. Miał spokojne usposobienie i bezpośredni sposób bycia. Jego wygląd i obejście dużo mówiły o tym, jakim był człowiekiem: szefem, który w krytycznych sytuacjach wymagał absolutnego posłuszeństwa, bez zadawania zbędnych pytań. Ruszył w stronę koordynatorki, lecz zatrzymał się w odległości kilku metrów od niej i czekał, nie chcąc jej przeszkadzać w pracy. Zanim znalazła dla niego czas, minęło dobrych parę minut.
– Wasi technicy muszą poczekać, aż skończymy. Nie wpuszczę ich teraz. Nie potrzebujemy tu jeszcze większego zamieszania – rzuciła zachrypniętym głosem.
– A orientacyjnie, ile na to potrzebujecie?
– Godzinę, może dwie. Dam panu znać.
– Ktoś przeżył?
– Na razie nikogo nie znaleźliśmy…
– Ile ofiar śmiertelnych? Dzieci czy dorośli?
– Nie mam pojęcia. Śruby napędowe zadziałały jak gigantyczny malakser, więc nie sposób policzyć…
Simonsen skinął ze zrozumieniem głową, chociaż wiedział, że rzadko się zdarza, by śruby poszatkowały ciało na kawałki. Teoretycznie mogło do tego dojść, ale z reguły nic takiego się nie działo. Ten przesadny patos miał zapewne związek ze silnym stresem, który przeżywała koordynatorka. Znał ten mechanizm aż nazbyt dobrze.
– Kiedy przyjechałam na miejsce, panował tu totalny chaos. Było o wiele gorzej niż teraz, ale zwłoki, albo raczej ich fragmenty, zabrano już do szpitala królewskiego. Taką mam przynajmniej nadzieję. W każdym razie już od dłuższego czasu nie znaleźliśmy… niczego. Proszę wybaczyć, ale teraz nie mogę panu poświęcić więcej czasu. Proszę wrócić do swojego kolegi i poczekajcie na zielone światło. – Wskazała na część nabrzeża znajdującą się bliżej miasta, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Arne Pedersen miał czterdzieści trzy lata. Już blisko dziesięć lat pracował w policji kryminalnej i w zasadzie był prawą ręką Simonsena. Funkcja, którą pełnił od dawna, zupełnie niedawno znalazła formalne potwierdzenie – został zastępcą szefa wydziału zabójstw i był z tego powodu niezmiernie dumny, choć nikomu się do tego nie przyznawał. Stał pogrążony w głębokiej zadumie i na początku w ogóle nie zauważył swojego przełożonego.
– Cześć, Simon. Na razie tak sobie stoję i się gapię, bo ciągle nie możemy zacząć. Mam fart, że w ogóle mnie wpuścili. Technicy muszą czekać poza terenem portu, aż będzie można wziąć się do roboty. Co z tym operatorem z telewizji? Udało ci się coś jeszcze z niego wyciągnąć?
Wcześniej tego samego dnia do wydziału zabójstw zgłosił się kamerzysta z nagraniem wideo. Płynął promem kursującym na trasie Kopenhaga–Oslo. Gdy już dobijali do nabrzeża, wyszedł na pokład, żeby zapalić. Nagle zauważył w basenie portowym wycieczkowiec i wydało mu się to dość osobliwe. Wziął więc z kabiny kamerę, skierował obiektyw na statek, a gdy powiększył obraz, dojrzał tam przynajmniej trzy martwe osoby. I postanowił to nakręcić. Filmował niemalże do momentu kolizji, a gdy tylko zszedł na ląd, udał się prosto do komendy policji. Simonsen, gdy tylko obejrzał film, wysłał na miejsce zdarzenia swojego zastępcę.
– Nie, nic więcej nie miał. O samym wypadku trąbią już oczywiście wszystkie stacje telewizyjne, ale nikt jeszcze nie wiąże tego z żadnym przestępstwem. Hrabianka jest w Instytucie Medycyny Sądowej, Klavs oczywiście przerwał szkolenie i od jutra będzie w pełnej gotowości, Pauline natomiast, jak wiesz, ma urlop, a nigdy nie bierze ze sobą komórki.
Wszyscy troje pracowali tak jak Pedersen w wydziale zabójstw i należeli do grona najbardziej zaufanych ludzi Simonsena.
Hrabianka, która tak naprawdę nazywała się Nathalie von Rosen, była jego żoną. Pobrali się stosunkowo niedawno i jak dotąd bez większych problemów udawało im się godzić życie prywatne ze wspólną pracą. Klavs Arnold dołączył do zespołu kilka lat temu, gdy przeprowadził się z Esbjerg do Kopenhagi. Właśnie pojechał na seminarium do Odense. Zaledwie trzydziestoletnia Pauline Berg była najmłodsza w drużynie i od dwa tysiące siódmego roku, kiedy została porwana, zmagała się z problemami natury psychicznej. Bywały okresy, gdy wykonywała swoje obowiązki wyjątkowo nieudolnie, czasami też nie radziła sobie z nimi w ogóle.
– A może nie będziemy jej przeszkadzać w urlopie, co? Wszyscy wiemy, że bardzo go potrzebuje… – rzucił Arne. Wyraził się nadzwyczaj dyplomatycznie, ale łatwo się było domyślić, co tak naprawdę chciał powiedzieć.
– Gdybym się z tobą zgadzał, nie próbowałbym się do niej dodzwonić. Ale dosyć o Pauline – uciął Simonsen ostrym tonem. – Wiesz, czy wycieczkowiec zatonął?
Pedersen, zamiast odpowiedzieć, zrobił parę kroków w kierunku brzegu i wskazał na coś palcem. Leżąca tam połowa kadłuba – a dokładniej jego przednia część – lekko kołysała się na wietrze. Statek został przecięty mniej więcej w połowie, a solidne deski, z których był zbudowany, wyglądały, jakby ktoś rozrąbał je ogromną siekierą. Na pokładzie brakowało części białych plastikowych siedzeń.
– Druga część, ta cięższa, z silnikiem, poszła na dno – oznajmił.
– Jeśli to będzie fizycznie możliwe, chciałbym, żeby wydobyto ją jeszcze dziś. Poinformuj, proszę, techników. Niech wezwą nurków i zabiorą ze sobą cały potrzebny sprzęt.
– Już to zrobiłem, wszystko jest gotowe. Potrzebujemy tylko zezwolenia.
– Wspaniale. Masz dla mnie coś jeszcze?
– Nie… Ekipa w pontonach zbiera pozostałości, a że widok nie należy do przyjemnych, jakoś nie jest mi szczególnie przykro, że nie mogę podejść bliżej.
– Chyba już skończyli, o ile dobrze zrozumiałem.
– To dobra wiadomość.
– Wiesz może, ile mamy dorosłych ofiar?
– Wiem wyłącznie to co ty… Na razie trzy, tyle widać na nagraniu od kamerzysty. Przy czym nie udało mi się jeszcze tego potwierdzić. Hej… patrz tam!
Pedersen wskazał na północny falochron fortu Trekroner, jeden z dwóch, które osłaniały port, obejmując go niczym potężne kleszcze. W niewielkiej odległości od nich stali ratownicy i wpatrywali się w basen portowy. Simonsen nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego, ale jego zastępca najwyraźniej miał lepszy wzrok.
– Coś się tam dzieje – powiedział Arne.
Simonsen bez słowa ruszył w kierunku karetek. W połowie drogi spotkał ratowniczkę z firmy Falck.
– Mamy jedną ocalałą osobę, może dwie. To dzieci – rzuciła ściszonym głosem.
Rozdział 4
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Jutlandia Południowa
„To przedziwne, jak pewne zdarzenia niosą za sobą kolejne”, pomyślał mężczyzna, wyglądając przez okno samochodu. Uśmiechnął się, choć w zasadzie wcale nie było mu do śmiechu, po czym zerknął z ukosa na siedzącą za kierownicą kobietę. Gdy poprzednio jej pomagał, sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem. Dlatego właśnie byli teraz tu, gdzie byli. Ku własnemu zdziwieniu zdał sobie sprawę, że jego wspomnienie mocno się wyostrzyło… Nagle przed oczyma przewinęły mu się aż nazbyt wyraźne obrazy, choć od całego zajścia minęły już dwa lata.
Czas mijał, a ta sprawa coraz mniej zaprzątała jego uwagę. Ostatnio w zasadzie w ogóle o tym nie myślał.
Gdy pokazał jej nóż, wzięła dziecko za rękę i ruszyła z nim bez słowa sprzeciwu. Długo szli przez wydmy, a dziewczynka raz po raz się zatrzymywała, by zerwać dla mamy kwiatki, bladoczerwone odporne na słońce i wiatr roślinki, porastające gdzieniegdzie piaszczyste podłoże. Gdy dotarli do zagłębienia między wydmami, związał kobietę w taki sposób, żeby nie porobiły jej się siniaki, gdy będzie próbowała się uwolnić. Zabrał ze sobą cztery gałęzie i porządnie wbił je w piach. Linę, którą miała skrępowane ręce, przeciągnął przez rękawy jej wiatrówki, a stopy związał sznurowadłem. Okoliczności mu sprzyjały, bo miała na sobie spódnicę, co znacznie ułatwiło sprawę.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie… Nie raz cię ostrzegano, byś trzymała się z dala od Madsa Eggerta… Niestety nie posłuchałaś, więc teraz dostaniesz nauczkę. Rozumiesz, Juli?
Tak jej powiedział, użył dokładnie takich słów. Jej córka siedziała w pewnej odległości od nich i grzebała żółtą łopatką w piasku. Pamiętał to wyraźnie, o reszcie wolałby zapomnieć. Sprawy potoczyły się jednak inaczej, niż się spodziewał. To był wypadek. Nie mógł tego w żaden sposób przewidzieć…
Posprzątał po sobie, po czym wybrał na jej komórce numer sto dwanaście, naciskając klawisze jej własnym kciukiem. Tylko tyle mógł zrobić.
Odgonił natrętne myśli i spytał:
– Długo na mnie czekałaś?
Kobieta już miała pokręcić głową, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. Zanim wybrała się na plażę, była jeszcze w Rødovre, potrzebowała zabrać stamtąd kilka rzeczy. O tym jednak nie musiał wiedzieć.
– Trochę ci to zajęło, nie powiem, ale wstąpiłam do kafejki na filiżankę kawy, więc na samej plaży spędziłam najwyżej godzinę.
Mężczyzna pomyślał, że od lat nie pił kawy i nie pamiętał już nawet dokładnie, jak smakuje.
– Cieszysz się, że wracasz do domu, do swojego lasu? – zagaiła.
Potwierdził skinieniem głowy. Istotnie, nie mógł się tego doczekać.
Rozdział 5
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Instytut Medycyny Sądowej, Uniwersytet w Kopenhadze
Hrabianka stała oparta o ścianę w prosektorium B, największej z czterech należących do instytutu sal sekcyjnych. Korzystano z niej przeważnie w sprawach zabójstw, w związku z czym zaczęto ją nazywać „salą morderstw”. Policjantka miała trochę ponad czterdzieści lat i wszyscy wokół odbierali ją jako niezwykle profesjonalną, pracowitą, a do tego przesympatyczną osobę. Poza nią samą na miejscu było siedem innych osób. Stosunkowo młoda lekarka medycyny sądowej, której raczej nigdy wcześniej nie spotkała, oprócz niej dwaj fotografowie – jeden z instytutu, a drugi z policji – technik sekcyjny, funkcjonariusz policji kryminalnej z jej własnego wydziału i patolog sądowy. Do tego jakiś mężczyzna, Japończyk, którego wieku nie potrafiła określić. Stał kilka metrów od niej, również opierając się o ścianę. Wszyscy mieli kitle, sterylne białe kalosze, maseczki i siatki na włosy.
Pośrodku pomieszczenia na metalowej kozetce leżały zwłoki dziecka japońskiego pochodzenia. Technik rozciął ciało chłopca, wyjął wszystkie organy wewnętrzne i ułożył je na stole sekcyjnym w głębi sali. Potem zajął się nacinaniem skóry na szyi. Gdy już skończył, odsunął płat przykrywający czaszkę, odsłaniając tym samym kości ciemieniową i czołową, a następnie zabrał się za ich piłowanie, by móc wyjąć mózg. Pomieszczenie wypełniło głośne, nieprzyjemne dla ucha bzyczenie piły. „W dawnych czasach ten dźwięk musiał być jeszcze przenikliwszy”, pomyślała Hrabianka. Między sobą nazywali to narzędzie „wyjącą zakonnicą”. Japończyk odchrząknął. Spojrzała na niego, pewna, że zamierza coś powiedzieć. On jednak nadal stał w milczeniu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie potrafiła stwierdzić, czy uważnie obserwuje sekcję, czy też raczej jest pogrążony we własnych myślach.
Zwłoki obrócono następnie na brzuch, po czym wykonano zdjęcia, pod każdym kątem i z różnej odległości. Sześć równoległych głębokich ran biegnących od barku do goleni świadczyło o bliskim spotkaniu chłopca z jedną ze śrub napędowych promu. Kierownik jednostki szczegółowo objaśnił młodej lekarce wszystkie obrażenia, których doznało dziecko. Kobieta przytaknęła głową, zadała parę pytań, po czym podeszła do stojącego w rogu biurka i powiedziała do dyktafonu kilka zdań, z uwagi na odległość nikt wyraźnie ich nie usłyszał. Hrabianka próbowała tymczasem nawiązać kontakt wzrokowy z szefem wydziału, którego bardzo dobrze znała i lubiła, ale bezskutecznie.
Hans Holgersen, patolog sądowy, pełnił też funkcję ordynatora. Często się więc spotykali, zarówno podczas sekcji zwłok, jak i przy okazji oględzin miejsc zbrodni. Przez wiele lat był najbliższym współpracownikiem legendarnego już profesora Arthura Elvanga, przy czym w przeciwieństwie do jego byłego przełożonego z nim pracowało się dużo łatwiej i bezproblemowo.
Tymczasem w głębi sali lekarka ze skupieniem pobierała wycinki tkanek z narządów wewnętrznych dziecka. Później trzeba będzie opisać ich stan i wprowadzić wszystkie dane do specjalnej tabeli. Była to standardowa procedura i podczas sekcji ściśle jej przestrzegano. Podczas gdy młoda kobieta zajmowała się narządami, technik za pomocą wałka daktyloskopijnego posmarował opuszki chłopca tuszem, by po chwili móc zdjąć odciski palców.
Hrabianka uchwyciła spojrzenie Holgersena, po czym charakterystycznym ruchem kciuka i palca wskazującego dała mu znak, że chce z nim porozmawiać. Ten powiedział coś do młodej lekarki, która natychmiast podeszła do policjantki.
Kobieta zdjęła maseczkę. Miała proporcjonalną sylwetkę, ale w białym kitlu i wciągniętych na gołe łydki gumowcach nie prezentowała się zbyt atrakcyjnie. Teraz, gdy maska nie zakrywała już połowy jej twarzy, wyraźnie było widać, że jest zmęczona. Sprawnym, wyuczonym ruchem zsunęła jednorazowe rękawiczki, tak żeby nie ubrudzić się krwią, po czym celnie wrzuciła je do stojącego kilka metrów dalej kosza na śmieci.
– Muszę się dowiedzieć, jak zginęli dorośli pasażerowie statku. To znaczy, co w tej chwili udało wam się w tej kwestii ustalić. I ile osób było na pokładzie, nikt nam jeszcze tego nie potwierdził – rzuciła Hrabianka.
Jej rozmówczyni się zawahała, po czym odparła niepewnym głosem:
– Nie jestem upoważniona do udzielania takich informacji…
Po chwili jednak jakby zmieniła zdanie. Możliwe, że to Holgersen dał jej jakiś sygnał, co umknęło uwadze Hrabianki. Młoda lekarka wskazała głową na drzwi, dając znać, że chce, by wyszły razem z sali.
– Dobrze, ale proszę pamiętać, że to tylko wstępnedane.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę biura, a Hrabianka podążyła za nią. Tam kobieta zdjęła fartuch i wrzuciła go do kosza na pranie, zmieniła buty, a następnie wyjęła z szuflady biurka niewielki notes.
– Martwe dzieci podzieliliśmy na cztery grupy: część z nich zginęła w wyniku obrażeń po zderzeniu z promem, kilkoro utonęło, jeszcze inne zostały zmasakrowane przez śruby napędowe, a pozostałe wykrwawiły się w wodzie z powodu odniesionych ran.
Hrabianka skinęła głową, bo nie chciała się powtarzać, że interesują ją głównie dorośli… Następnie lekarka omówiła dwie z wymienionych grup, na co Hrabianka ponownie przytaknęła i pozwoliła jej mówić dalej.
– Mamy piętnaścioro dzieci, wszystkie w wieku szkolnym, wyglądają na jakieś jedenaście lat i wszystkie są Azjatami.
Podana przez nią liczba nie zgadzała się z tym, co funkcjonariusze sami obliczyli naprędce w wydziale zabójstw po obejrzeniu nagrania przekazanego przez fotografa. Brakowało dwóch osób.
– Dwoje przeżyło – wyjaśniła kobieta. – Dziewczynka leży na oddziale chirurgii urazowej i jest w stanie krytycznym. Nie wiem, gdzie teraz przebywa chłopiec, ale on nie miał żadnych obrażeń.
To była dla Hrabianki zupełnie nowa wiadomość, do tego chyba jedyna dobra pośród tych wszystkich okropieństw.
– A co z dorosłymi? Co o nich wiemy? – spytała.
– Zwłoki są w piwnicy, przy czym zajmiemy się nimi dopiero za jakiś czas.
– Ale była pani już na dole i je oglądała, prawda?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Pięć ciał: Azjatka po trzydziestce, która utonęła, dwóch mężczyzn i dwie kobiety o kaukaskich rysach. Prawdopodobnie wszyscy zginęli od ran kłutych zadanych nożem. Obie kobiety i jeden z mężczyzn mają około trzydziestki, a ten drugi jakieś pięćdziesiąt i jest… mocno pokancerowany.
– Jest pani pewna, że mowa o pięciu osobach, a nie czterech? – przerwała jej Hrabianka. Zdawała sobie sprawę z tego, jak głupio to zabrzmiało. Zupełnie jakby podejrzewała, że lekarka nie umie liczyć. Mimo wszystko wolała się upewnić.
– Tak, jest ich pięcioro, z tego ciała czterech zostały zidentyfikowane, a jednej z kobiet nie. – Zerknęła do notatnika i zaczęła wymieniać kolejne nazwiska. Najpierw sternika, potem przewodniczki, później Japonki, a na koniec pasażera.
Nagle Hrabianka zamarła…
– Może pani powtórzyć ostatnie nazwisko? Proszę.
– Jonas Ziegler. Miał przy sobie prawo jazdy…
– Muszę zobaczyć ciało! Teraz!
Młoda kobieta się zawahała, ale policjantka była już przy drzwiach. Ton jej głosu świadczył o silnym wzburzeniu i najwyraźniej zapomniała o wszelkich konwenansach. Lekarka wybiegła więc za nią i poprowadziła ją w stronę windy. Wyraźnie było widać, że nie jest jej to w smak, lecz Hrabianka nawet tego nie zauważyła.
W piwnicy panował straszny ziąb, było tam niewiele ponad pięć stopni. Młoda lekarka zadrżała, podczas gdy Hrabianka nawet nie poczuła chłodu. Wręcz przeciwnie… Była tak rozgorączkowana, że bała się, że zaraz spłonie od środka.
Weszły do dużego, nadzwyczaj mało przyjaznego pomieszczenia. Umieszczone na suficie reflektory zalewały je sztucznym neonowym światłem. Zwłoki leżały na ustawionych w równym rzędzie metalowych noszach na kółkach, wszystkie przykryte białym prześcieradłem. Hrabianka minęła pierwsze z nich, które bez wątpienia należały do dziecka. Zatrzymała się przy dorosłych i poczekała na lekarkę.
– Ta kobieta, która nie została jeszcze zidentyfikowana. Gdzie ona jest?
Jej towarzyszka wskazała na przedostatnie nosze i wykonała pytający gest.
– Odkryć? – wolała się upewnić.
– Tak, poproszę…
Młoda lekarka podeszła i odsunęła prześcieradło, odsłaniając twarz ofiary. Hrabianka podziękowała. Usiłując zachować zimną krew, oznajmiła, że wie, kto to jest, ale na tę chwilę nie może ujawnić nic więcej. Następnie chwyciła za komórkę i wybrała numer męża, lecz nie udało jej się z nim połączyć. Zadzwoniła więc do wydziału zabójstw i poprosiła, żeby Simonsen natychmiast się z nią skontaktował. Miał pewnie spotkanie, ale trudno… będzie musiał je przerwać – jakkolwiek ważne by było. Nie minęło pół minuty, a telefon zawibrował, sygnalizując połączenie przychodzące.
– Pauline Berg nie żyje, została zadźgana nożem. Była na statku wycieczkowym – poinformowała beznamiętnym głosem.
Rozdział 6
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 roku, komenda policji
Aula pękała w szwach. Simonsen ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że wielu funkcjonariuszy, którzy przybyli tu z różnych stron – niektórzy aż z Jutlandii – będzie musiało stać. Zabrakło miejsc siedzących. Nikt ich nie wezwał ani nikt nic wcześniej nie uzgadniał. Przyszli do komendy z samego rana pod wpływem nagłego wspólnego impulsu, żeby pomóc, jeśli tylko będą w stanie. W Danii niezmiernie rzadko zdarzały się zabójstwa policjantów. Gdy jednak coś takiego się działo, reagowano solidarnie i zdecydowanie: wszyscy z własnej woli oferowali wsparcie w zakresie, w jakim mogli się przydać, bez względu na to, czy ktoś akurat miał urlop, czy był dzień wolny od pracy, czy też trzeba było pracować w nocy albo po godzinach. Wszelkie prawa pracownicze schodziły w takich okolicznościach na dalszy plan…
Część przybyłych mundurowych znała Simonsena, również ci spoza personelu wydziału zabójstw, w tym tłumie stanowiącego zdecydowaną mniejszość. Simonsen natomiast większość z nich widział po raz pierwszy. W szczególności wielu młodych, którzy teraz spoglądali na niego, gotowi do pomocy. Widok pewnych twarzy mocno go zaskoczył. Zwłaszcza gdy nagle ujrzał na sali swoją własną córkę. Siedziała na samym środku wraz z grupką młodszych funkcjonariuszy z okręgu Kopenhagi Zachodniej. Przecież miała być z chłopakiem na urlopie. Wybierali się na dziesięć dni do Pragi. Ale najwyraźniej zmienili plany… Uśmiechnęła się do niego, a on skinął jej z zakłopotaniem głową i poczuł się paskudnie. Przyszedł też Poul Troulsen, dziś emerytowany już pracownik wydziału. Pedantyczny jak mało kto, zawsze oficjalny, konsekwentny i niezwykle skuteczny, co Simonsen docenił dopiero wtedy, gdy jego podwładny zakończył służbę. Teraz bardzo by mu się przydał… Przybyli także jego zwierzchnicy, zarówno komendant komisariatu, jak i Komendant Główny Policji. Siedzieli w tylnym rzędzie, usiłując za wszelką cenę wmieszać się w tłum, ale z marnym skutkiem.
Hrabianka wstała z krzesła i podeszła do męża. Zasugerowała, żeby zaczął od minuty ciszy dla uczczenia ofiar. Miała rację, tak właśnie powinien postąpić, choć wiedział, że czas nagli.
Umówił swoich ludzi na wpół do ósmej, żeby dać sobie – a w praktyce raczej Pedersenowi – wystarczająco dużo czasu na skrzyknięcie części kolegów i rozmieszczenie ich na ulicach wzdłuż trasy wycieczkowca dokładnie dwadzieścia cztery godziny po jego wypłynięciu.
Wielu ludzi miało swoje stałe codzienne zwyczaje, nawet w nocy z niedzieli na poniedziałek. Liczyli, że dzięki temu wzrosną ich szanse na znalezienie świadków zdarzenia. Problem polegał jednak na tym, że obecnie funkcjonariuszy do rozlokowania było pięć razy więcej niż zwykle. Dawało im to naturalnie sporą przewagę, aczkolwiek wymagało również czasu. Postanowił rozwiązać dylemat, zmieniając kolejność poszczególnych punktów spotkania. Na początek zaczął machać do zgromadzonych. Zadziwiająco szybko udało mu się wszystkich uciszyć. Następnie spełnił życzenie żony, to jest, improwizując, z powagą powiedział kilka słów o tragedii, która rozegrała się poprzedniego dnia, oraz jej ofiarach. „Zupełnie się do tego nie nadaję”, pomyślał. Następnie złożył ręce i pochylił głowę, ale tak, żeby mimo to wciąż mieć w zasięgu wzroku wielki zegar wiszący na tylnej ścianie sali. Jego wskazówki wydawały się teraz poruszać przeraźliwie wolno, co mocno stresowało szefa wydziału.
Ostatnia doba zupełnie go wykończyła – zarówno zawodowo, jak i emocjonalnie. Najgorsza była wizyta w domu rodziców Pauline. Pojechali tam razem z Hrabianką, żeby poinformować ich o śmierci córki. Przekazywanie takich wieści zawsze było cholernie trudne, a to, że znali zmarłą osobiście, zmieniło ten przykry obowiązek w koszmar. Później była cała seria wywiadów dla prasy i do domu w Søllerød Simonsen z żoną dotarli dopiero po północy. Jakby tego było mało, w środku nocy zbudził go telefonem Kurt Melsing, obecnie szef wydziału techniki kryminalistycznej. Zdobył informacje dotyczące zamordowanego mężczyzny, jednego z pasażerów statku. Wyszukiwanie tego rodzaju danych w żadnym razie nie leżało w kompetencjach Melsinga. Nie wyjaśnił też, jak wszedł w ich posiadanie. W obecnej sytuacji nie miało to jednak większego znaczenia. Chodziło o trzydziestoczteroletniego ekspedienta zamieszkałego w północno-zachodniej Kopenhadze. Nazywał się Jonas Ziegler. Simonsen wiedział o tym już wcześniej, ale teraz dowiedział się czegoś więcej: Ziegler był swego czasu leśnikiem w Duńskiej Agencji Lasów i Przyrody w gminie Halsnæs i właśnie wtedy poznał Pauline. To, co ustalił Melsing, wskazywało na dość nieprzyjemne zależności. Dlatego też zadzwonił do swojego szefa w środku nocy.
Berg miała obsesję na punkcie śmierci, która – jak powszechnie wiadomo – jest rzeczą naturalną. Aspirantka jednak wszędzie doszukiwała się przestępstwa i czasem przez wiele tygodni poświęcała swoim śledztwom większość wolnego czasu i masę uwagi w godzinach pracy. To właśnie dlatego nawiązała kontakt z Zieglerem. Teraz Simonsen w końcu będzie musiał przeprowadzić skrupulatne dochodzenie w wyimaginowanej sprawie Pauline, o które funkcjonariuszka wielokrotnie wierciła mu dziurę w brzuchu.
Hrabianka też się obudziła. Mąż streścił jej rozmowę z Melsingiem, po czym zapytał:
– Kiedy zaświtało ci w głowie, że to Pauline może być piątą ofiarą? Po tym jak usłyszałaś nazwisko Zieglera?
– Może… Czy to nie wszystko jedno? – spytała wyraźnie przygnębionym głosem.
Nie odpowiedział. Przez jakiś czas leżeli w ciemności i oboje nie mogli zasnąć.
– O czym myślisz? – przerwała ciszę, zadając prozaiczne pytanie.
– O tym, jak mocno ty, Arne i Klavs jesteście emocjonalnie zaangażowani w tę sprawę. I czy nie lepiej by było was od niej odsunąć…
Hrabianka natychmiast usiadła na łóżku. Minęło jednak trochę czasu, zanim się odezwała.
– A co z tobą? Z twoimi uczuciami?
– Nie mam z tym problemu…
Wciągnęła głośno powietrze, starając się opanować wściekłość.
– Ja pierdolę! Simon… – Przeklinała niezwykle rzadko. Położyła się ponownie, tym razem odwrócona do niego plecami, po czym wyszeptała: – Nie do wiary… Czasami zachowujesz się jak ostatni dupek.
Gdy wskazówka sekundowa okrążyła tarczę wiszącego w auli zegara, Simonsen zakończył minutę ciszy, dziękując zebranym za uczczenie pamięci ofiar. Następnie oddał głos Pedersenowi, by ten przekazał informacje organizacyjne dotyczące akcji poszukiwania świadków.
– Zastępca szefa wydziału zabójstw, Arne Pedersen – przedstawił go.
Wiele osób się uśmiechnęło, w tym sam Pedersen. Dumnie wkroczył na podium, a Simonsen skorzystał z okazji, żeby wyciągnąć z sali Hrabiankę, Troulsena i Arnolda. Wiedział, że Arne nie potrzebuje jego pomocy. Gdy tylko wyszli na korytarz, od razu przeszedł do rzeczy. Żonie przydzielił najszerzej zakrojone zadanie. Podał jej mapę i powiedział:
– Zabierz ze sobą tylu funkcjonariuszy, ilu potrzebujesz, ale zostaw mi kilku najbardziej doświadczonych śledczych. Spróbujcie zdobyć nagrania z monitoringu ze wszystkich kamer na ulicach, które zaznaczyłem na czerwono, ewentualnie też z innych, jeśli wystarczy ci ludzi. Trzeba to zrobić jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś. Musicie zabezpieczyć wszystko: to znaczy nie tylko to, co zarejestrowały nasze kamery, ale także wszelkie nagrania ze stacji benzynowych, fabryk, centrów handlowych, szkół, bankomatów i automatów do wymiany walut, banków, hoteli, restauracji, taksówek, autobusów, dworców kolejowych, peronów, fotoradarów oraz innych miejsc, które mi umknęły. Krótko mówiąc: trzeba sprawdzić wszędzie tam, gdzie mają monitoring. Wiem, że daję ci najbardziej upierdliwą robotę, ale to bardzo ważne. Skontaktuj się później z Maltem i poproś, by uporządkował filmy chronologicznie i wrzucił na serwer, żebyśmy mogli je ściągnąć na swoje komputery.
– Malte uczy się do egzaminu… Mogę zlecić naszym informatykom, żeby stworzyli dla nas bazę danych – rzuciła Hrabianka bez entuzjazmu.
Malte Borup był studentem informatyki, który odbywał praktyki w wydziale zabójstw. Niebawem miał jednak skończyć studia, więc nikt nie wiedział, jak długo jeszcze u nich zostanie. Simonsen z miejsca obalił plan żony:
– Nie ma szans, policyjni informatycy są ze wszystkim do tyłu… Możesz ewentualnie skorzystać z naszych znajomości i poprosić, żeby przesunęli Maltemu termin na uczelni. Ale ściągnij go tu, bardzo go potrzebuję.
– Poza tym raczej kiepscy z nich hakerzy – dodał sucho Klavs, gwoli uzupełnienia.
Hrabianka ostatecznie się poddała.
– Dobra. Coś jeszcze? – spytała krótko, chcąc zakończyć tę rozmowę.
Simonsen nie miał już nic do dodania, więc mogła wrócić na salę.
Następnie przydzielił zadanie Troulsenowi. Najpierw szybko, zaledwie w dwóch zdaniach, wyraził radość z tego, że znowu go widzi, a potem w dziesięciu ogólnikowo wprowadził go w sprawę.
– Na razie jest za wcześnie, żeby stwierdzić, czy wśród znalezionych ciał jest też zabójca. Ale istnieje taka możliwość. Nie możemy jej na razie wykluczyć… – zakończył.
– Jedno dziecko podobno przeżyło, prawda? – zapytał Troulsen.
– Tak. Chłopiec. Ale jest w szoku i nie da się go przesłuchać. Teraz mieszka w ambasadzie Japonii i Japończycy obiecali skontaktować się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, jak tylko się czegoś dowiedzą.
Troulsen westchnął wyraźnie zawiedziony, a Simonsen mówił dalej:
– Jeśli sprawca lub sprawcy nie byli pasażerami wycieczkowca, a tak właśnie przypuszczam, zastanawiające jest, jak w takim razie dostali się na pokład. Bo wszystko wskazuje na to, że na pewno nie na Gammel Strand, gdzie rozpoczął się rejs. Potwierdziło to wielu świadków, między innymi bileterka. To jednak nie jedyna kwestia, którą musisz rozstrzygnąć. Chcę też, żebyś dowiedział się absolutnie wszystkiego na temat tego statku. Masz zdobyć specyfikacje techniczne, jego plan, dane dotyczące prędkości, systemu nagłaśniającego, procedur ratunkowych w sytuacjach kryzysowych i tak dalej. Myślę, że na początku warto się skontaktować z armatorem. Poproś naszych ludzi o legitymację policyjną, w razie gdybyś jej potrzebował, zajmij któreś z wolnych biur i wybierz sobie do pracy, kogo tylko zechcesz.
Troulsen powtórzył szczegółowo i aż nazbyt wolno wszystkie swoje zadania, po czym stwierdził, że nie potrzebuje ani legitymacji, ani biura. W tej chwili nie życzył też sobie żadnej pomocy. Simonsen starał się zachować uprzejmy wyraz twarzy, ale gdy tylko jego rozmówca odwrócił się do niego plecami, westchnął z wyraźną ulgą.
Ludzie zaczęli już opuszczać salę, co oznaczało, że Arne załatwił sprawę szybko i skutecznie. Simonsen odciągnął Arnolda na bok, żeby mogli w spokoju porozmawiać. Potem opowiedział mu o Zieglerze i jego wcześniejszej pracy leśnika w gminie Halsnæs. Jutlandczyk z miejsca załapał, o co chodzi. Sam wybrał się kiedyś z Pauline do Melby, gdzie mieli się spotkać z pewnym leśniczym, ale ten nie przyszedł. Pojechał z nią w geście dobrej woli, żeby niejako wesprzeć ją w jej urojonej misji.
Arnold w przeciwieństwie do Hrabianki nie zapamiętał nazwiska. W pamięci utkwiło mu za to coś innego.
– Pauline mówiła o nim „leśniczy”, a nie „leśnik”. Tego jestem absolutnie pewien.
– Zarządca lasu, strażnik leśny, leśnik, leśniczy, kto by się zastanawiał, czym te funkcje się od siebie różnią? Ale jeśli uważasz, że ma to znaczenie, możesz zgłębić temat.
Arnold nie odpowiedział. Nagle jednak jakby dotarło do niego, czym będzie musiał się zająć.
– Czy myślisz, że Pauline mimo wszystko… to znaczy, w taki lub inny sposób…? – spytał wyraźnie poruszony.
Słowa uwięzły mu w gardle, ale Simonsen szybko uciął temat. Było zdecydowanie za wcześnie, żeby się w tej kwestii wypowiadać, a on sam nic nie myślał.
– Co za gówniana sprawa, Simonie – westchnął, co jego szef ponownie zignorował.
– Zacznij od przeszukania mieszkania Pauline, a przede wszystkim przejrzyj jej telefon. Sprawdź, czy są tam jakieś notatki dotyczące… tej jej sprawy. Zakładam, że tak, więc musisz je odszukać. Daj znać, jak tylko będziesz coś miał. I jeszcze jedno: mógłbyś zabrać ze sobą Annę Mię i może kilku innych funkcjonariuszy z jej posterunku? Martwi mnie, że tu jest, a jak weźmiesz ją pod swoje skrzydła, to przynajmniej będę wiedział, co robi.
Arnold zmarszczył brwi.
– No tak… Twoja córka też ma prawo pomóc. Były przecież z Pauline bardzo blisko.
Simonsen wycelował w niego palec wskazujący.
– Czy masz jakieś pytania do tego, o co cię poprosiłem?
Jutlandczyk pokręcił głową na znak, że nie.
– W takim razie zabieraj się do roboty.
Rozdział 7
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 roku, komenda policji
Simonsen miał stosunkowo spokojny dzień. Poszczególne grupy wykonywały już powierzone im zadania, on sam zaś wkraczał do akcji jedynie wtedy, gdy pojawiały się jakieś nowe poszlaki. Około dziewiątej rano w komendzie zjawił się Borup, który dla dobra śledztwa bez wielkiego żalu zgodził się na przesunięcie egzaminu końcowego. Simonsen poinstruował go krótko, by wiedział, czego się od niego oczekuje, po czym chłopak z zapałem zabrał się do pracy.
Niedługo potem szef wydziału otrzymał wstępne życiorysy czterech dorosłych osób, które uczestniczyły w rejsie wycieczkowym – naturalnie oprócz aspirantki Berg. Japońska nauczycielka nie wzbudzała podejrzeń. Wraz z trzema innymi pedagogami wybrała się z piątą klasą do Kopenhagi w ramach programu wymiany międzykulturowej między Japonią a Danią. Zarówno dzieci, jak i ich opiekunowie pochodzili z miasta Sendai położonego nad Oceanem Spokojnym, na północ od Tokio. Spędzili w duńskiej stolicy dziewięć dni, a więc przylecieli w zeszły czwartek. Wiele osób, które widziało całe zdarzenie z lądu, relacjonowało, że kobieta wyskoczyła za burtę na wysokości nabrzeża Søndre Toldbod na samym środku wejścia do portu między wyspą Amager a Zelandią. Wydarzyło się to chwilę po tym, jak wycieczkowiec wykonał zwrot o dziewięćdziesiąt stopni, po czym popłynął dalej, w kierunku Portu Zewnętrznego. To było ciekawe. Należało przypuszczać, że wyskoczyła z łodzi, próbując ratować życie. Wymachiwała podobno rozpaczliwie rękoma, a trzech świadków wskoczyło do wody, by popłynąć jej na ratunek. Niestety nie zdążyli, bo zaraz potem zniknęła pod jej powierzchnią. Zgodnie z innymi zeznaniami, które dotarły do Simonsena już wcześniej, w chwili, gdy statek płynął kanałem Stadsgraven, mijając należące do wyspy Amager wysepki Frederiksholm i Nyholm, nie zarejestrowano na nim nic podejrzanego. Miejsce dokonania zbrodni można było zatem ustalić z niemal stuprocentową pewnością.
Aspirantka Berg, były leśniczy Ziegler, sternik i przewodniczka zostali zamordowani na wysokości nabrzeża Søndre Toldbod około wpół do dziesiątej rano. Nauczycielka z Japonii utonęła mniej więcej w tym samym czasie, a jej zwłoki wyłowiono przy Langelinie chwilę po jedenastej – czyli dobre półtorej godziny po tym, jak wyskoczyła za burtę.
Z punktu widzenia śledztwa ani przewodniczka, ani sternik na pierwszy rzut oka nie wzbudzali większego zainteresowania. Mężczyzna miał pięćdziesiąt dwa lata i pochodził z gminy Greve. Był domatorem i nie miał na sumieniu nic, co policja mogłoby uznać za istotne. Dwudziestotrzyletnia przewodniczka studiowała anglistykę na Uniwersytecie w Kopenhadze. Sama wynajmowała mieszkanie spółdzielcze w mieście. Ani on, ani ona nie mieli kryminalnej przeszłości, a przynajmniej nie figurowali w policyjnych rejestrach. Simonsen widział w nich zatem jedynie przypadkowe ofiary. Ale nie ulegało wątpliwości, że w najbliższych dniach dogłębnie przestudiują ich życiorysy, więc nic nie było jeszcze przesądzone. Już nie raz wszystko się wtedy zmieniało. Tu i teraz skłaniał się jednak raczej ku temu, że jeśli sprawca w ogóle miał jakiś logiczny motyw, jego celem musieli być Pauline i Jonas, bądź jedno z nich.
W związku z tym należało się przyjrzeć Zieglerowi.
Urodził się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku, dorastał w wiosce Ølsted w gminie Halsnæs. Po ukończeniu szkoły przyjęto go w dziewięćdziesiątym drugim roku na praktyki w zawodzie kowala w walcowni stali Stålvalseværketw mieście Frederiksværk. Uzyskał tam świadectwo czeladnicze i pracował w walcowni do dwa tysiące drugiego roku, po czym długo przebywał na zwolnieniu lekarskim z powodu choroby kręgosłupa. W styczniu dwa tysiące trzeciego roku dostał posadę w Wydziale Technicznym Urzędu Gminy Frederiksværk, gdzie zajmował się ochroną przyrody. Po dwóch latach zmienił pracodawcę, ale obowiązki wciąż miał podobne – zatrudnił się w Duńskiej Agencji Lasów i Przyrody w regionie północnej Zelandii. Tu został do jesieni dwa tysiące dziewiątego roku, po czym znów nastąpił zwrot w jego karierze. Został bowiem ekspedientem sieci handlowej DagligKøb w Tune i pracował tam do momentu, gdy go zamordowano. Poza tym, że w dziewięćdziesiątym ósmym roku został zatrzymany za jazdę po pijaku, Jonas Ziegler nie był karany. W listopadzie dwa tysiące dziewiątego roku przeniesiono go z gminy Halsnæs do północno-zachodniej Kopenhagi.
Simonsen dwukrotnie z uwagą przeczytał przekazane mu dane, a do tego przejrzał całe mnóstwo załączników, które jednak nie wniosły nic do sprawy. Gdy tylko skończył, zadzwonił Arnold. Był w mieszkaniu Pauline w Rødovre, ale zdobył też ciekawe informacje na jej temat od innych śledczych. Zrelacjonował, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni Pauline trzy razy rozmawiała z Zieglerem przez telefon. Dwa razy dzwoniła ona, natomiast za trzecim razem telefonował były leśniczy. Poza tym weszli na zacumowany przy wybrzeżu na Gammel Strand wycieczkowiec razem i usiedli obok siebie mniej więcej pośrodku pokładu.
Simonsen podziękował za sprawozdanie i niemalże w tej samej chwili, gdy się rozłączył, zobaczył, że tym razem dzwoni do niego Melsing, który również chciał mu złożyć wstępny raport. W laboratorium zbadano DNA wycinków pobranych z ran kłutych wszystkich czterech ofiar, a ponadto udało się określić, w jakiej kolejności zginęły.
Krew pierwszej zamordowanej osoby zachowała się na ostrzu noża użytego przez mordercę i dostała się do tkanek kolejnych zabitych. Sprawca najpierw pozbawił życia Zieglera, dźgając go w szyję. Na podstawie oceny kąta, pod którym został zadany cios, patolodzy stwierdzili, że były leśnik umarł, siedząc – napastnik zaatakował z pozycji stojącej. Później zabił aspirantkę Berg – dwoma pchnięciami nożem w plecy, przy czym za drugim razem trafił w serce. Kobieta przed śmiercią zdołała jeszcze wstać, a potem osunęła się między siedzenia, dlatego nie widać jej na nagraniu operatora. Następnie przyszła kolej na sternika, któremu morderca poderżnął gardło. Zaszedł go od tyłu, gdy ten siedział za sterem. Na sam koniec zostawił sobie przewodniczkę. Uśmiercił ją w pozycji stojącej, zadając dwa ciosy tym samym narzędziem – jeden w brzuch, a drugi w szyję. Najprawdopodobniej użył bojowego noża wojskowego, ale Melsing zaznaczył, że to będzie można dokładnie ustalić dopiero na późniejszym etapie.
Informacje przekazane przez szefa wydziału techniki kryminalistycznej świadczyły o tym, że żadne z czterech ciał nie należało do sprawcy, a pół godziny później wniosek ten został ostatecznie potwierdzony. Simonsen otrzymał bowiem nadzwyczaj zwięzły, acz rzeczowy raport: mały Japończyk, który przeżył masakrę, zeznał, że dorosłych Duńczyków zamordował nożem jakiś mężczyzna. Potem napastnik opuścił statek – zaraz po tym, jak nauczycielka wyskoczyła za burtę. Uznano, że duńska policja będzie mogła później przesłuchać chłopca, ale najwcześniej za kilka dni. Nie można więc było wykluczyć, że przesłuchanie będzie się musiało odbyć w Japonii.
Tak jak zawsze, gdy potrzebował się na chwilę oderwać, Simonsen podszedł do okna swojego biura i spojrzał na ulicę, nie zdając sobie nawet do końca sprawy z tego, co właściwie widzi. Myślami był zupełnie gdzie indziej…
Wiedział, że Pauline i pozostałym ofiarom na nic się zdadzą jego smutek i żal. On zaś miał prawo skupić się na śledztwie, dbając o to, by zupełnie nieistotne dla sprawy osobiste emocje i uczucia nie przeszkadzały mu w jej rozwikłaniu. Od swoich najbliższych współpracowników również oczekiwał chęci do pracy i entuzjazmu. Jeśli nie potrafili wziąć się w garść, byli mu w tym dochodzeniu zbędni.
Sam sobie dodał otuchy, po czym zabrał się za sporządzenie raportu dotyczącego obsesji Pauline na punkcie śmierci młodej kobiety. Chodziło o Juli Denissen, która zdaniem aspirantki z całą pewnością została zamordowana. Simonsen niejednokrotnie dostawał białej gorączki, gdy tylko słyszał o tej sprawie. Teraz jednak nagle okazała się ona istotna, bo mogła stanowić klucz do wyjaśnienia okoliczności rzezi na pokładzie statku. Miał świetną pamięć i bardzo rzadko musiał cokolwiek sprawdzać, co znacznie ułatwiało mu pracę.
Pauline Berg zaczęła pracę w wydziale zabójstw w dwa tysiące szóstym roku, mając dwadzieścia siedem lat. Przez pierwszy rok była pracowita, sumienna, żądna wiedzy i nadzwyczaj ambitna. Ale wszystko się zmieniło po tym, jak w trakcie śledztwa porwano ją i zamknięto w bunkrze na północnej Zelandii. Została uwolniona, pozornie cała i zdrowa, lecz jej psychika mocno na tym ucierpiała. Po dość długiej rehabilitacji wróciła do komisariatu w świetnej formie fizycznej, za to zupełnie odmieniona psychicznie. Często robiła to, na co akurat miała ochotę, wykonywała tylko te polecenia, które chciała wykonać, i sprzeciwiała się wszelkim autorytetom. Przynajmniej raz podjęła próbę samobójczą.
Całą swoją energię poświęcała jednemu śledztwu. Nawiasem mówiąc, była to przypuszczalnie jedyna sprawa po jej powrocie, do której naprawdę się paliła. Po tym, jak porwano aspirantkę Berg, do komendy z własnej woli zgłosiła się pewna kobieta. Posiadała informacje, które – jak się później okazało – doprowadziły do przełomu w dochodzeniu. Kobieta nazywała się Juli Denissen i mieszkała we Frederiksværk. Zaledwie rok później, dziesiątego lipca dwa tysiące ósmego roku, Juli została zamordowana na dawnym poligonie wojskowym Melby Overdrev. To malownicze tereny nad cieśniną Kattegat, między Asserbo i Hundested. Kobietę znalazł Jonas Ziegler, który pracował akurat nieopodal w lesie i usłyszał płacz jej dziecka. Utrzymywał, że gdy dotarł na miejsce, kobieta już nie żyła. Znalazł ją Jonas Ziegler, który pracował akurat nieopodal w lesie i usłyszał płacz jej dziecka. Gdy już dotarł na miejsce, zadzwonił, a przypuszczalnie zrobili to razem, bo Juli poczuła się źle. pod numer sto dwanaście. Jednak, gdy przyjechała karetka pogotowia, kobieta już nie żyła.
Co do przyczyny zgonu nie było żadnych wątpliwości: Juli Denissen zmarła na skutek krwotoku śródmózgowego. Sekcja zwłok przeprowadzona w oddziale medycyny sądowej szpitala w Hillerød wykazała, że kobieta należała do jednego procenta populacji, który rodzi się z tętniakami; wylew krwi do mózgu nastąpił w wyniku napadu silnego lęku, ale gdyby nie to, i tak wcześniej czy później straciłaby życie z powodu swojej przypadłości. Nieprawidłowo zbudowane naczynia pękają w sytuacji dużego obciążenia psychicznego lub sporego wysiłku fizycznego.
Później do wydziału zabójstw zgłosiło się kilka osób z kręgu najbliższych Juli Denissen, twierdząc, że bez wątpienia ją zamordowano. Simonsen zupełnie przypadkowo poprosił, by to właśnie aspirantka Berg się nimi zajęła. Założył przy tym oczywiście, że jego podwładna po prostu wyprowadzi ich z błędu i odeśle do domu. Jak się potem okazało, była to największa pomyłka w jego karierze. Pauline bowiem z wielkim entuzjazmem podchwyciła tę bezsprzecznie błędną teorię spiskową i uparcie kontynuowała śledztwo w sprawie, nawet wtedy, gdy inspektor zdołał ostatecznie przekonać pozostałych członków samozwańczej grupy dochodzeniowej, że Juli zmarła w sposób naturalny. Udało mu się to głównie dzięki temu, że namówił emerytowanego profesora medycyny sądowej Arthura Elvanga, by ten dogłębnie przestudiował protokół sekcji zwłok. Tylko Pauline nadal wierzyła, że było inaczej. Popadła w obsesję na punkcie tego przypadku; ku ogromnej irytacji wszystkich funkcjonariuszy wydziału zabójstw, a zwłaszcza Simonsena, który ani prośbą, ani groźbą nie był w stanie wyperswadować swojej podwładnej tych urojeń dotyczących morderstwa. Koniec końców wszyscy, w tym on sam, machnęli na to ręką i pogodzili się z fiksacją Berg w kwestii śmierci Juli Denissen. Nie mieli wyboru, mogli ją jedynie zwolnić, ale dowództwo stanowczo się temu sprzeciwiało. Zresztą Simonsen tak naprawdę nigdy nie brał tego pod uwagę. Stanęło zatem na tym, że on i jego najbliżsi współpracownicy raz na jakiś czas, poniekąd na zmianę, „wspierali” Pauline, oczywiście zupełnie prywatnie, w jej bezowocnych wysiłkach mających na celu rozwikłanie tej mrocznej tajemnicy. Dzięki temu wiedzieli przynajmniej, czym się zajmuje. Między sobą nazywali ten przypadek „nieistniejącą sprawą Juli Denissen”, czemu z reguły towarzyszył lekko ironiczny uśmiech.
Simonsen oparł brodę na dłoniach. To, że w tym momencie w kwestii rzeczonej nieistniejącej sprawy niczego nie był już pewien, rozumiało się samo przez się. Do tego, przetrząsając zakamarki pamięci, uzmysłowił sobie ku własnemu zaskoczeniu, że już kiedyś, nawet jeśli działo się to chwilę temu, miał podobne wątpliwości. Nie potrafił sobie niestety przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach, i nie dawało mu spokoju.
Skończył raport, wprowadził go do rejestru, po czym rozesłał do swoich kolegów i innych wydziałów.
Kwadrans później ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
– Proszę wejść – rzucił inspektor.
W progu jego biura stała dość młoda ciemnowłosa kobieta, wysoka i krępa, o grubych rysach.
– Mogę usiąść? – spytała głębokim głosem.
Simonsen zmarszczył czoło.
– To zależy w dużej mierze od tego, kim pani jest i o co chodzi.
Ku jego zdziwieniu nieznajoma zajęła miejsce przy biurku, a zrobiła to z obezwładniającym uśmiechem, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zupełnie odmienił jej wygląd i sprawił, że wydała mu się teraz nawet ładna.
– Proszę wybaczyć, ale bolą mnie nogi. Nazywam się Anica Buch i od jakiegoś czasu pracuję w wydziale policji kryminalnej w Glostrup. Dziś razem z wieloma innymi ochotnikami z jednostki przeczesujemy ulice w poszukiwaniu świadków. Chciałabym któregoś dnia dołączyć do pańskiego zespołu, ale spokojnie, za chwilę sobie pójdę.
– Jestem zupełnie spokojny. Niech pani mówi…
Otóż funkcjonariuszka przeczytała na komputerze swojego szefa – zupełnie jawnie, co chciała pokreślić – przesłany niedawno przez Simonsena raport dotyczący Pauline Berg. W związku z tym postanowiła podejść tu w przerwie, bo jej przełożony nie pozwolił, by sama korespondowała z szefem wydziału zabójstw. Uznał, że ze względu na jej stopień nie będzie to w dobrym tonie.
– Ale nie zakazał pani tu przychodzić? – wtrącił Simonsen z lekkim uśmiechem.
– Raczej nie. To znaczy… nic o tym nie wspomniał.
– W porządku. A o czym chciała mi pani powiedzieć?
– Że w szpitalu w Hillerød nie ma prosektorium. A napisał pan, że sekcja zwłok dziewczyny, która zginęła w Melby Overdrev, to znaczy Juli Denissen, odbyła się właśnie tam, więc coś się tu nie zgadza. To pewnie nieistotny szczegół, ale wolałam, żeby pan o tym wiedział.
Simonsen poczuł się zawiedziony. Anica obudziła w nim ciekawość i szczerze mówiąc, miał nadzieję, że posiada jakieś istotne informacje. Poza tym się myliła.
Szpital w Hillerød w sytuacji przeciążenia pełnił bowiem funkcję jednostki rezerwowej szpitala królewskiego. A Simonsen wiedział o tym z najbardziej wiarygodnego źródła, jakie można było sobie wyobrazić – właśnie od profesora Elvanga. Poinformował o tym zwięźle funkcjonariuszkę, spodziewając się, że szybko się ulotni, może nawet rumieniąc się trochę ze wstydu.
Ale nic takiego się nie stało.
– Bez względu na to, kto wprowadził pana w błąd, nie jest to prawdą. W sytuacji przeciążenia? O jakim przeciążeniu mogła być mowa latem dwa tysiące ósmego roku, kiedy zmarła Juli Denissen? Poza tym, jeśli chodzi o przepustowość w zakresie sekcji zwłok, jedyne ograniczenie stanowi tu dostępność odpowiednich pomieszczeń, a nie lekarzy medycyny sądowej. A w szpitalu królewskim są w stanie wykonać do czternastu sekcji dziennie. Musi pan więc przyznać, że wobec tego te wyjaśnienia brzmią niedorzecznie…
Nie mógł się z nią nie zgodzić, ale wciąż nie miał pewności. Wstał z krzesła, nie starając się nawet ukryć narastającej irytacji. Miał gdzieś kopię raportu z oględzin zwłok.
Odnalezienie jej zabrało mu dobre pięć minut. Anica Buch nie ruszyła się z miejsca. Siedziała w milczeniu. Simonsen rzucił na stół protokół, z jednej strony wściekły, że ktoś zakłócił jego spokój, z drugiej zaś ukontentowany, bo to przecież on miał rację. W rogu dokumentu jak byk widniało logo szpitala w Hillerød.
Anica nie zamierzała się poddać.
– No tak… Ale to jedynie dowód na to, że albo ta sekcja nigdy się nie odbyła, albo ktoś wydrukował protokół na niewłaściwym papierze. Bo jeśli jej dokonano, to musiało się to wydarzyć w Kopenhadze, w Odense, w Aarhus lub za granicą, koniec kropka. Nie ma innych możliwości.
Simonsen opadł na krzesło.
– Koniec kropka?!
Funkcjonariuszka skinęła głową, nieco zmieszana, po czym dodała:
– Tak… koniec kropka. Bez względu na to, że pan jest szefem wydziału zabójstw, a ja tylko…
– Okej, proszę się tym zająć – przerwał jej. – Niech się pani skontaktuje z lekarzem medycyny sądowej, jego nazwisko jest w raporcie, i ustali, co się tak naprawdę wydarzyło. Może pani usiąść tam. – Wskazał na przyległy do biura aneks.
Był to dodatkowy pokój, który urządzono specjalnie dla niego kilka lat wcześniej, gdy wrócił do pracy po operacji serca. Anica wstała i ruszyła w stronę małego pomieszczenia, ale zatrzymała się w pół drogi.
– Mój szef się wścieknie, jeśli za piętnaście minut nie wrócę do pracy. A jak dowie się, że jestem tutaj, to już w ogóle wpadnie w szał.
Simonsen zapewnił ją, że nie musi się o nic martwić. On się tym zajmie.
Młoda funkcjonariuszka wróciła po jakichś dwudziestu minutach i usiadła, nie przerywając mu lektury. Podniósł wzrok znad dokumentów.
– Tak? – spytał krótko.
Złożyła mu zwięzły i szczegółowy raport – bez cienia dumy, choć okazało się, że to on się mylił. Sekcji zwłok dokonał lekarz medycyny sądowej Hans Arne Tholstrup. Do wiosny dwa tysiące ósmego roku pracował razem ze swoją ówczesną żoną w Instytucie Medycyny Sądowej w Kopenhadze, ta rzuciła go jednak nieoczekiwanie dla kochanka. W związku z zaistniałą sytuacją Tholstrup dostał roczny urlop. Po urlopie zatrudnił się z kolei w szpitalu w Hillerød, do którego dziesiątego lipca dwa tysiące ósmego roku przywieziono zwłoki Juli Denissen. To on stwierdził jej zgon. Policja okręgu północnej Zelandii nalegała jednak, by wykonać badanie pośmiertne, po części z uwagi na młody wiek kobiety, a po części przez wzgląd na okoliczności jej śmierci. Była żona Tholstrupa zdążyła się już w międzyczasie rozstać ze swoim amantem. Mąż, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie chciał jej widzieć na oczy, teraz zapragnął się z nią zobaczyć. Skontaktował się więc ze swoim poprzednim pracodawcą i zezwolono mu, by sam dokonał sekcji zwłok, naturalnie w szpitalu królewskim. Obdukcja odbyła się dzień później, a raport napisał kolejnego dnia, gdy już wrócił do Hillerød. Dlatego właśnie skorzystał z papieru firmowego tamtejszego szpitala.
– W badaniu brał udział personel techniczny, dwie osoby nieposiadające specjalnych kwalifikacji. Rozmawiałam z jedną z nich. To kobieta. Ta sekcja wyjątkowo zapadła jej w pamięć z uwagi na, bądź co bądź, niezwykłe okoliczności – ciągnęła Anica.
– Nie skontaktowałaś się bezpośrednio z Tholstrupem? – zapytał Simonsen, zwracając się do funkcjonariuszki na ty.
– Tholstrup nie żyje. Popełnił samobójstwo w styczniu ubiegłego roku, gdy rzuciła go nowa miłość.
Szef wydziału zabójstw milczał. Znowu zaczęły nim targać wątpliwości. W głowie świtała mu jakaś myśl, ale nie potrafił jej jeszcze uchwycić. Być może chodziło właśnie o tę sekcję zwłok, o której mówiła Anica. Coś w jego głowie mówiło mu, że się pomylił, i to było logiczne wytłumaczenie. Ale kojarzył coś jeszcze… coś o wiele ważniejszego. Wstał, żeby odprowadzić funkcjonariuszkę do wyjścia.
– Tak sobie jeszcze pomyślałam o tych nurkach w Nordhavn, którzy próbują wyciągnąć na ląd drugą część wycieczkowca… – Zawiesiła głos.
– Co z nimi?
– Upewnił się pan, że przy okazji przeszukają też dno?
– A po co?
– Dzieci na pewno miały komórki. Może nagrały coś, co może się nam… panu przydać.
Spojrzał na nią oniemiały. Była cholernie zaczepna, niemalże bezczelna. Panna wszystkowiedząca… Stała przed nim i sugerowała mu coś, co – ma się rozumieć – już dawno zrobił. Wręcz prosiła się o to, żeby odprawił ją z kwitkiem.
– Masz dość irytujący sposób bycia, może powinnaś trochę nad tym popracować – wyksztusił wreszcie.
– Nieraz to już słyszałam.
– …Ale nie wzięłaś sobie do serca tych uwag?
– Wręcz przeciwnie, staram się, bardzo, próbuję każdego dnia…
Uśmiechnęła się, a jej wyznanie wydało mu się szczere.
– Prześlij mi mailem swoje dane osobowe i… dzięki za pomoc.
Zamknął za nią drzwi, po czym ponownie wrócił myślami do Elvanga. Dlaczego stary profesor chciał mu zamydlić oczy? Co nim kierowało?
Rozdział 8
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 roku, komenda policji
Późnym popołudniem zmarło jedno z dwóch z japońskich dzieci, które przeżyły katastrofę – jedenastoletnia dziewczynka. Tym samym liczba ofiar wzrosła do dwudziestu jeden osób.
Simonsen przyjął wiadomość o zgonie małej Japonki dość spokojnie. Przerwał rozmowę i przekazał informację siedzącemu po drugiej stronie biurka Pedersenowi. Następnie spojrzał na zegarek, dochodziła siedemnasta.
– Troulsen zaraz tu będzie. Omów z nim wszystko, co udało mu się ustalić. Wracam za godzinę i zadbaj o to, żeby do tego czasu już go tu nie było. Załatwcie, co trzeba, i każ mu iść do domu – rzucił w przelocie.
Pedersen przyjął polecenie szefa bez słowa sprzeciwu, chociaż obaj dobrze wiedzieli, że będzie to od niego wymagało ogromnych pokładów cierpliwości. Poza tym Simonsen musiał mieć jakieś inne obowiązki służbowe, skoro nie mógł spotkać się z Troulsenem. Przypuszczenia Arnego okazały się słuszne.
– Jestem umówiony na wczesną kolację, więc przez jakiś czas będę niedostępny. Poproś, żeby Troulsen przyszedł też jutro. Będę go potrzebował. I raczej musisz tu dziś zostać do poźna, a ja w zamian przyjdę z samego rana. Jakieś pytania?
Pedersen skinął głową, brzmiało to całkiem rozsądnie. Pytań nie miał żadnych.
Troulsen wprost wzorowo wywiązał się z powierzonego mu zadania. Przeprowadził skrupulatne i nad wyraz drobiazgowe dochodzenie, a raport z poczynionych przez niego działań był tak niemiłosiernie obszerny i wyczerpujący, jak Pedersen się spodziewał. Emerytowany funkcjonariusz przekonał armatora, by ten udostępnił mu wycieczkowiec wraz ze sternikiem, po czym razem z nim pokonał trasę rozbitego statku całe cztery razy. Pierwsze dwa razy po to, by ogólnie odtworzyć w głowie przebieg zdarzenia i dokładnie umiejscowić w czasie jego kolejne fazy. A ostatnie dwa, żeby ustalić, czy ktoś mógł ewentualnie zeskoczyć na podkład, podczas gdy wycieczkowiec był w ruchu. Jeśli tak, to gdzie mogło do tego dojść. Przyniósł ze sobą mapę morską portu w Kopenhadze, na niej zaznaczył trasę wycieczkowca, na którym doszło do przestępstwa – początkowy fragment na czerwono aż do miejsca, gdzie na morzu, między nabrzeżem Søndre Toldbod a wyspą Nyholm, postawił krzyżyk, resztę zaś na niebiesko – do samego końca trasy, której statek z wiadomych powodów nie zdążył pokonać.
Pedersen wziął od Troulsena mapę, by użyć jej do streszczenia rozwlekłego raportu Simonowi i Hrabiance.