Szalony Polak - Lotte Hammer & Søren Hammer - ebook + audiobook

Szalony Polak ebook i audiobook

Lotte Hammer & Søren Hammer

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pewnego letniego dnia dochodzi do katastrofalnego w skutkach zderzenia kopenhaskiej łodzi wycieczkowej z promem kursującym na trasie Kopenhaga–Oslo. Z czasem wychodzi na jaw, że nie wszyscy zmarli w wyniku utonięcia. Czworo pasażerów wycieczkowca zostało zamordowanych.

Sprawę bada Konrad Simonsen i jego zespół śledczych, przy czym okazuje się, że tragedia ta dotyka funkcjonariuszy z wydziału zabójstw osobiście. Otóż, zabójstwa mają związek z pewnym zgonem, który wzbudził podejrzenia jedynie u młodej aspirantki Pauline Berg. Ta niestrudzenie starała się rozwikłać tę sprawę, za co koniec końców przyszło jej zapłacić wysoką cenę…

Zgromadzone w toku dochodzenia poszlaki prowadzą do wydarzeń z udziałem duńskich żołnierzy ONZ-etu, które miały miejsce podczas utajnionej misji pokojowej w Bośni w 1995 roku. Niestety pewne wpływowe organy konsekwentnie utrudniają kryminalnym śledztwo. Ostatecznie Simonsen sam musi udać się do Bośni i rozwikłać zagadkę. Są jednak osoby, które próbują pokrzyżować mu plany.

„Szalony Polak” to piąty tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 38 min

Oceny
4,4 (44 oceny)
28
10
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie dalsze losy Simonsena czekać musimy na kolejną powieść z serii. Mam nadzieję,że wkrótce.
00
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejną książkę tych autorów przeczytałam z wielką przyjemnością. Znane z poprzednich książek postaci, ciekawa fabuła.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Den sinds­syge po­lak

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Agnieszka Świerk-Zien­kie­wicz

Co­py­ri­ght © Lotte Ham­mer Ja­kob­sen, Søren Ham­mer Ja­cob­sen, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Mag­da­lena Bu­gal­ska

ISBN 978-87-0235-148-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Część I

Sta­tek wy­ciecz­kowy

Roz­dział 1

Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Chri­stian­shavn

Na mo­ście pro­wa­dzą­cym na wy­spę Ama­ger stał męż­czy­zna i wpa­try­wał się w Ko­ściół Mar­mu­rowy. Tam­bur i ko­puła bu­dynku od­bi­jały pro­mie­nie słońca. Od jego ostat­niej wi­zyty w mie­ście mi­nął już rok i czuł się tu nie­swojo. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał od­lud­niej­sze miej­sca, naj­chęt­niej wy­bie­rał las. Od­wró­cił się i ob­rzu­cił wzro­kiem krótki od­ci­nek ka­nału, który mógł stąd zo­ba­czyć. Póź­niej, na wy­so­ko­ści zbior­nika wod­nego Erd­kehl­gra­ven od­dzie­la­ją­cego dziel­nicę Fre­de­rik­sholm od ulicy Re­fsha­le­vej, ka­nał skrę­cał na wschód. Tra­wia­sty brzeg gdzie­nie­gdzie po­ro­śnięty był krze­wami i po­je­dyn­czymi brzóz­kami. Wy­ro­sły nie­gdyś na zbo­czu, więc te­raz pięły się w górę wy­gięte w cha­rak­te­ry­styczny łuk. Do jego uszu do­biegł śmiech ką­pią­cej się nie­opo­dal mło­dzieży. Szybko osza­co­wał od­le­głość. Przy­naj­mniej pięć­dzie­siąt me­trów, więc nie będą w sta­nie go roz­po­znać. Stał i przez chwilę przy­glą­dał się plu­ska­ją­cym ma­ło­la­tom, po czym od­wró­cił głowę.

Kiedy po­now­nie spoj­rzał w górę ka­nału, spo­strzegł sta­tek wy­ciecz­kowy i gło­śno na­brał po­wie­trza w płuca. Na po­kła­dzie zo­ba­czył dzieci, całe mnó­stwo dzieci. Nie po­winno ich tam być, nie tak się uma­wiali. Na krótką chwilę ogar­nęło go zwąt­pie­nie i pra­wie się roz­my­ślił. Póź­niej jed­nak za­gryzł mocno zęby i za­ci­snął pię­ści. Po­mo­gła mu, a te­raz przy­szedł czas, by on od­wdzię­czył się jej tym sa­mym. Tak to już w ży­ciu jest. Lo­jal­ność, jed­ność i bra­ter­stwo… Nic in­nego się nie li­czy.

Nie było na­wet tak wy­soko, jak się spo­dzie­wał. Per­fek­cyj­nie utrzy­mu­jąc rów­no­wagę, wy­lą­do­wał na za­da­sze­niu po­kładu ru­fo­wego, a z niego ze­sko­czył na główny. Na­stęp­nie szybko się prze­tur­lał i ukrył mię­dzy dwoma rzę­dami sie­dzeń. Po chwili nad jego głową wy­soko w gó­rze prze­su­nęły się trzy maszty ża­glowca szkol­nego Georg Stage, o któ­rym po an­giel­sku opo­wia­dała wła­śnie prze­wod­niczka.

Przed­ra­mie­niem otarł pot z czoła i po­woli po­li­czył w my­śli do dzie­się­ciu, by uspo­koić od­dech. Było tak cia­sno, że zdję­cie ple­caka za­jęło mu do­brą chwilę. Wy­cią­gnął z niego nóż i spo­koj­nie cze­kał, czu­jąc, jak sta­tek ko­ły­sze się nieco moc­niej niż wcze­śniej. Pły­nął w stronę wej­ścia do portu, gdzie po­tem miał zmie­nić kurs i od­bić ostro na prawą burtę, by skie­ro­wać się na pół­noc, do Portu Ze­wnętrz­nego. Prze­wod­niczka znu­żo­nym gło­sem opo­wia­dała aneg­doty o mi­ja­nym wła­śnie le­gen­dar­nym okrę­cie pod­wod­nym o na­zwie Foka, który był już stat­kiem mu­ze­al­nym. Siły Zbrojne Kró­le­stwa Da­nii wy­ko­rzy­stały go pod­czas ope­ra­cji „Pu­stynna bu­rza”, po tym, jak kró­le­stwo przy­łą­czyło się do „ko­ali­cji chęt­nych” w woj­nie irac­kiej. Ko­bieta po­wtó­rzyła po­intę, prze­sad­nie ak­cen­tu­jąc słowa:

– Łódź pod­wodna użyta w ope­ra­cji „Pu­stynna bu­rza”!

Ukryty mię­dzy rzę­dami sie­dzeń męż­czy­zna po­sia­dał wie­dzę woj­skową i miał świa­do­mość, że sła­we­tny okręt był już około czter­dzie­sto­let­nim wra­kiem, gdy w dwa ty­siące trze­cim roku wy­słano go do Za­toki Per­skiej. W dro­dze na miej­sce starć, a w każ­dym ra­zie po dro­dze, do­szło w nim do awa­rii sys­temu chło­dze­nia. Za­łoga spę­dziła więc wiele dni za­mknięta w tem­pe­ra­tu­rze czter­dzie­stu pię­ciu stopni Cel­sju­sza. Ma­ry­na­rze zma­gali się z in­fek­cjami grzy­bi­czymi, mieli pę­che­rze, roz­liczne stany za­palne i aler­gie. Póź­niej, po za­koń­cze­niu mi­sji, łódź trzeba było prze­trans­por­to­wać do Da­nii na po­kła­dzie nie­miec­kiego frach­towca. Duń­ski rząd przy­jął to jed­nak z za­do­wo­le­niem. Pa­dły wiel­kie słowa: „Rów­nież Da­nia za­wal­czyła o po­kój na świe­cie i sprze­ci­wiła się dyk­ta­tu­rze. Do­bra ro­bota, Foko!”. Re­to­ryka po­li­tyczna jak zwy­kle ro­dem z su­per­ligi, pod­czas gdy cięż­kie uzbro­je­nie le­dwo do­się­gało do czwar­tej. Jak on tego, kurwa, nie­na­wi­dził…

Od­go­nił my­śli i skon­cen­tro­wał wzrok na owal­nej for­ma­cji chmur, która wła­śnie pły­nęła po nie­bie. Gdy tylko osza­co­wał, że prze­su­nęła się ona wzglę­dem statku o ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt stopni, na­tych­miast wstał. Ru­szył przed sie­bie środ­ko­wym przej­ściem zde­cy­do­wa­nym, acz nie­prze­sad­nie szyb­kim kro­kiem. Za­nim prze­wod­niczka go spo­strze­gła i prze­raź­liwe krzyk­nęła, zdą­żył już roz­pła­tać pierw­sze dwie ofiary. Ster­nik le­dwo od­wró­cił głowę i po chwili też był mar­twy. Padł bez ży­cia na ster, za­le­wa­jąc krwią pa­nel ste­row­ni­czy. Póź­niej przy­szła pora, by uci­szyć prze­wod­niczkę. Szyb­kim cię­ciem roz­pruł dolną część jej tu­ło­wia, po czym dźgnął ją w szyję. Pa­trząc na niego nie­po­mier­nie zdzi­wio­nymi oczami, zwi­nęła się w kłę­bek i chwy­ciła za brzuch. Od­wró­cił głowę i za­trzy­mał wzrok na ko­bie­cie, która – nie li­cząc jego sa­mego – była ostat­nią do­ro­słą osobą na po­kła­dzie. „Azjatka, Ja­ponka lub Chinka”, po­my­ślał. Nie po­tra­fił z całą pew­no­ścią okre­ślić jej po­cho­dze­nia. Nie wie­dział też wcale, czy po­wi­nien ją za­bi­jać. Dzieci nie tknie, ale przy niej się za­wa­hał. Po­mo­gła mu, wy­ska­ku­jąc na­gle za burtę. Wi­dział, jak de­spe­racko wy­ma­chuje rę­koma, i sły­szał, jak woła o ra­tu­nek w nie­zna­nym mu ję­zyku. Naj­wy­raź­niej nie umiała pły­wać. Ci­snął nóż do wody. Po chwili ogar­nęła go iry­ta­cja. To był prze­cież świetny nóż, długo i do­brze mu słu­żył.

Wró­cił na miej­sce, gdzie zo­sta­wił swoje rze­czy, i tam się ro­ze­brał. Pod spodem miał ką­pie­lówki. Prze­ra­żone dzieci wpa­try­wały się w niego nic nie­ro­zu­mie­ją­cymi oczyma. Nie­które tu­liły się do sie­bie na­wza­jem, ale żadne nie ode­zwało się ani sło­wem. Nie pa­trząc na nie, wrzu­cił ubra­nia i buty do wo­dosz­czel­nego ple­caka, za­ło­żył go i wy­re­gu­lo­wał pas bio­drowy. Po­tem wsu­nął nogi w płe­twy, we­tknął do ust rurkę do nur­ko­wa­nia, ro­zej­rzał się po­spiesz­nie na boki i ty­łem wy­sko­czył za re­ling.

Pły­nął tak szybko, jak tylko mógł, zo­sta­wia­jąc sta­tek da­leko za sobą. Do­tarł do po­łu­dnio­wego fa­lo­chronu fortu mor­skiego Tre­kro­ner i jed­nym su­sem wdra­pał się na ka­mie­nie. Póź­niej znów wsko­czył do wody i już bez więk­szego wy­siłku ru­szył w kie­runku farmy wia­tro­wej Mid­del­grun­den. Za­pla­no­wał, że w po­ło­wie drogi skręci i opły­nie łu­kiem ob­szar por­towy Nor­dhavn, uwa­ża­jąc, by nie zbli­żyć się za­nadto do lądu, a po­tem, kie­ru­jąc się na pół­noc, wzdłuż li­nii brze­go­wej, do­trze do ba­te­rii hau­bic w for­cie Char­lot­ten­lund. Cze­kała go długa droga – osiem, może dzie­sięć ki­lo­me­trów, ale woda miała ja­kieś pięt­na­ście stopni, więc nie oba­wiał się, że do­sta­nie hi­po­ter­mii. Wziął też ze sobą ba­nany, ba­to­niki ener­ge­tyczne i wodę. Poza tym uwiel­biał pły­wać.

Roz­dział 2

Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Nor­dhavn w Ko­pen­ha­dze

Ka­pi­tan promu Pe­arl Se­aways kur­su­ją­cego na tra­sie Ko­pen­haga–Oslo był wy­raź­nie zmę­czony. Trąc ką­ciki oczu, za wszelką cenę usi­ło­wał od­go­nić mi­ga­jące plamki, które tań­czyły mu w polu wi­dze­nia. Drugą ręką pró­bo­wał zaś usta­wić od­po­wiedni kurs, prze­su­wa­jąc nie­znacz­nie ster. Miał ob­ró­cić prom i za­cu­mo­wać ty­łem przy na­brzeżu ter­mi­nalu DFDS. Wy­ko­nał po­do­bny ma­newr nie­zli­czoną ilość razy i od dawna była to dla niego czyn­ność zu­peł­nie ru­ty­nowa. Mimo to ni­gdy nie zle­cał tego in­nym. Stłu­mił ziew­nię­cie i po­pro­sił pierw­szego ofi­cera, który stał za nim, pa­trząc na port, o ko­lejną fi­li­żankę kawy.

To była długa noc, a on nie miał szans się wy­spać.

Obu­dzono go o trze­ciej nad ra­nem. Za­cho­ro­wał je­den z pa­sa­że­rów, czte­ro­letni chło­piec. Miał go­rączkę, bo­lała go głowa, a kark nie­po­ko­jąco mu ze­sztyw­niał. Ka­pi­tan ubrał się więc po­spiesz­nie i udał na po­kład siódmy, żeby zo­ba­czyć dziecko. Po krót­kiej kon­sul­ta­cji ze szpi­ta­lem w Es­bjerg przez ogól­no­świa­towy sys­tem ra­dio­sta­cji Me­di­cal Ra­dio po­sta­no­wił we­zwać le­ka­rza za po­mocą gło­śni­ko­wego sys­temu po­wia­da­mia­nia. Za­kłó­cił tym sa­mym nocny sen po­nad ty­siąca pa­sa­że­rów. Na jego we­zwa­nie już po chwili sta­wiło się czte­rech róż­nych le­ka­rzy i je­den z nich zdia­gno­zo­wał u ma­lu­cha za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. Le­karka skie­ro­wała dziecko w try­bie pil­nym do szpi­tala. We­zwano he­li­kop­ter z Göte­borga, a ka­pi­tan za­trzy­mał prom i usta­wił go tak, by za­pew­nić ra­tow­ni­kom od­po­wied­nie lą­do­wi­sko. Cała ope­ra­cja prze­bie­gła bez za­rzutu, a on, mimo że nic wię­cej nie mógł już zro­bić, zo­stał na mostku. Chwilę przed piątą rano otrzy­mali ze Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego Sahl­gren­ska in­for­ma­cję, że ży­ciu chłopca nic nie za­graża, ale o mały włos by­łoby za późno. Gdy w końcu się po­ło­żył, nie mógł za­snąć. W gło­wie dźwię­czały mu prze­ra­ża­jące słowa: „O mały włos…”. Nie mógł prze­stać o tym my­śleć. Się­gnął po fi­li­żankę i ze zdu­mie­niem stwier­dził, że jest pu­sta. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy rze­czy­wi­ście po­pro­sił o na­stępną kawę, czy tylko miał za­miar to zro­bić. Ką­tem oka spoj­rzał więc na pierw­szego ofi­cera, który stał za nim do­kład­nie tak jak wcze­śniej.

– Halo, tu zie­mia! Nad czym tak du­masz?

– Hmm… My­ślę o tym statku wy­ciecz­ko­wym. Też go wi­dzia­łeś, prawda?

Ja­sne, że wi­dział…

– Coś z nim nie tak? – spy­tał może odro­binę za ostrym to­nem.

– Noo… Cho­dzi mi o to, co on tam robi. Nie po­winno go tu być.

Ka­pi­tan wy­tę­żył wzrok, by przyj­rzeć się wy­ciecz­kow­cowi. Pły­nął pro­sto na nich i po­wi­nien za mo­ment od­bić.

– Weź lor­netkę – po­le­cił swo­jemu pod­wład­nemu.

Mo­stek znaj­do­wał się na wy­so­ko­ści pią­tego pię­tra, a przez wiel­kie, na­chy­lone pod od­po­wied­nim ką­tem pa­no­ra­miczne okna miało się wi­dok na trzy strony świata. Pierw­szy ka­pi­tan pod­szedł do szyby i w sku­pie­niu pa­trzył przez lor­netkę. Jego prze­ło­żony cze­kał ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Miał świa­do­mość, że łódź zbliża się do nich z dużą pręd­ko­ścią. Było to wi­dać go­łym okiem. Uru­cho­mił sy­gna­li­za­tor aku­styczny i nadał pięć krót­kich sy­gna­łów ostrze­gaw­czych, które na­wet na mostku, za gru­bym szkłem, nie­malże roz­sa­dzały bę­benki w uszach. Kilku ro­bot­ni­ków w żół­tych ka­skach i ubra­niu ro­bo­czym, któ­rzy z tej od­le­gło­ści przy­po­mi­nali ra­czej mi­nia­tu­rowe lu­dziki, od­wró­ciło głowy i spoj­rzało na sta­tek przy na­brzeżu Lan­ge­li­nie. Nie było żad­nej re­ak­cji ze strony za­łogi dru­giego statku… Spró­bo­wał jesz­cze raz, nie­stety znowu nic to nie dało.

– Wy­daje mi się, że wi­dzę ster­nika, leży na kole ste­ro­wym i…

Nie do­koń­czył. Stał da­lej, przy­ci­ska­jąc do oczo­do­łów oku­lar lor­netki.

– I co? Cze­kam na kon­krety.

– Na po­kła­dzie są dzieci.

– Czas, od­le­głość?

– To nie są duń­skie dzieci. Mają azja­tyc­kie rysy…

Ka­pi­tan skoń­czył czter­dzie­ści pięć lat, co ozna­czało, że osią­gnął szczyt swo­jej ka­riery w sto­sun­kowo mło­dym wieku. Miał pod sobą pra­wie dwu­stu pod­wład­nych i od­po­wia­dał za mi­lio­nowy biz­nes. Przede wszyst­kim jed­nak był ma­ry­na­rzem, do tego pie­kiel­nie zdol­nym – w prze­ciw­nym ra­zie ni­gdy nie po­wie­rzono by mu tego sta­no­wi­ska.

– We­zwij na po­kład dzio­bowy bos­mana z krót­ko­fa­lówką i po­daj mi ich po­zy­cję.

Póź­niej, pod­czas prze­słu­cha­nia w spra­wie ka­ta­strofy na mo­rzu, prze­ka­zano mu szczere wy­razy uzna­nia. W kry­tycz­nej sy­tu­acji za­cho­wał trzeźwy osąd: otóż wy­kal­ku­lo­wał, że je­śli prze­su­nie ster skraj­nie w prawo i mak­sy­mal­nie zwięk­szy pręd­kość statku, zy­ska kilka wę­złów i parę stopni. Dzięki temu prom miał prze­ciąć trasę statku wy­ciecz­ko­wego w ostat­niej chwili, uni­ka­jąc tym sa­mym zde­rze­nia.

Los chciał jed­nak ina­czej… Ka­pi­tan nie wziął bo­wiem pod uwagę dryfu jed­nostki. Łódź, nie­siona prą­dem mor­skim i fa­lami, nie pły­nęła pro­sto, tylko za­częła lekko za­krę­cać. Poza tym w ostat­niej, brze­mien­nej w skut­kach mi­nu­cie, znacz­nie zwięk­szyła pręd­kość. A tego już nikt nie mógł prze­wi­dzieć.

W uszach na­dal dźwię­czały mu mro­żące krew w ży­łach słowa bos­mana:

– Pięć­dzie­siąt me­trów. – Po chwili: – Czter­dzie­ści, może na­wet mniej.  – I na ko­niec: – Kurwa, nie zdą­żymy!

Wy­ciecz­ko­wiec znikł z pola wi­dze­nia ka­pi­tana. Przez ostat­nie trzy­dzie­ści se­kund nie miał moż­li­wo­ści ma­newru, po­zo­stało mu tylko cze­kać. Po­ło­żył dło­nie na ste­rze i za­czął w my­ślach od­ma­wiać mo­dli­twę. Za­mie­rzał się tak mo­dlić do czasu, kiedy… kiedy znowu bę­dzie mógł ode­tchnąć z ulgą i opo­wia­dać po­tem wszyst­kim, że o mały włosdo­szłoby do ka­ta­strofy. O mały włos, a jed­nak – jak za­wsze do­tąd – wy­szli z tego cało.

O tym, że zde­rzyli się ze stat­kiem wy­ciecz­ko­wym, bos­man po­in­for­mo­wał naj­pierw za­ska­ku­jąco ci­chym i spo­koj­nym gło­sem:

– Prze­cię­li­śmy go na pół… – wy­szep­tał. Po czym po chwili, śmier­tel­nie prze­ra­żony, wy­krzy­czał hi­ste­rycz­nie na całe gar­dło: – Za­trzy­mać śruby! Na mi­łość bo­ską, wcią­gnie ich w śruby!!!

Ka­pi­tan na­tych­miast od­ciął za­si­la­nie, uświa­da­mia­jąc so­bie przy tym, że każda ze śrub ma śred­nicę pra­wie pię­ciu me­trów. Za­po­mniał jed­nak zu­peł­nie, ile ważą.

Do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę z tego, że nie ma szans, by wy­ko­nał po­le­ce­nie bos­mana. By­łoby to sprzeczne z pra­wami fi­zyki…

Roz­dział 3

Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Mar­mor­mo­len, Nor­dhavn

Szef wy­działu za­bójstw Kon­rad Si­mon­sen za­ci­snął po­wieki, po czym spoj­rzał na port. Na wo­dzie pa­no­wał nie­spo­ty­kany ruch. W ak­cji ra­tun­ko­wej uczest­ni­czyło pięt­na­ście, a może dwa­dzie­ścia jed­no­stek pły­wa­ją­cych. W więk­szo­ści były to pon­tony z dwu- do czte­ro­oso­bową za­łogą na­le­żące do róż­nych or­ga­ni­za­cji, w tym mor­skich od­dzia­łów Obrony Te­ry­to­rial­nej, po­go­to­wia ra­tun­ko­wego Falck, straży przy­brzeż­nej i Sta­cji Ma­ry­narki Wo­jen­nej w Hol­men. Do tego dwa statki pi­lo­towe na­le­żące do portu w Ko­pen­ha­dze. Te ostat­nie za­jęły się ho­lo­wa­niem na brzeg więk­szych frag­men­tów wy­ciecz­kowca, pod­czas gdy ze­spół w pon­to­nach sku­pił się na po­szu­ki­wa­niu tych, któ­rzy prze­żyli, i trans­por­cie zwłok na ląd. Całe na­brzeże za­sta­wione było ka­ret­kami po­go­to­wia, a nad ba­se­nem por­to­wym la­tały dwa he­li­kop­tery, w tym śmi­gło­wiec Si­kor­sky na­le­żący do służb ra­tow­ni­czych ma­ry­narki wo­jen­nej – ła­two roz­po­zna­walny z uwagi na ka­nar­ko­wo­żółtą ka­binę i prze­sad­nie wielki na­pis „SŁUŻBY RA­TUN­KOWE” nad drzwiami. Skru­pu­lat­nie pa­tro­lo­wał całą oko­licę, wy­ko­nu­jąc prze­loty około dzie­się­ciu me­trów nad lu­strem wody. O wiele wy­żej niż on, bli­żej cie­śniny Sund, uno­sił się he­li­kop­ter jed­nej ze sta­cji te­le­wi­zyj­nych. Ak­cją ra­tun­kową z ra­mie­nia portu za­rzą­dzała ja­kaś ko­bieta. Stała obok am­bu­lan­sów i sły­szał, jak raz po raz sta­now­czym to­nem wy­da­wała po­le­ce­nia przez krót­ko­fa­lówkę.

Si­mon­sen był wy­so­kim i bar­czy­stym męż­czy­zną koło sześć­dzie­siątki. Miał spo­kojne uspo­so­bie­nie i bez­po­średni spo­sób by­cia. Jego wy­gląd i obej­ście dużo mó­wiły o tym, ja­kim był czło­wie­kiem: sze­fem, który w kry­tycz­nych sy­tu­acjach wy­ma­gał ab­so­lut­nego po­słu­szeń­stwa, bez za­da­wa­nia zbęd­nych py­tań. Ru­szył w stronę ko­or­dy­na­torki, lecz za­trzy­mał się w od­le­gło­ści kilku me­trów od niej i cze­kał, nie chcąc jej prze­szka­dzać w pracy. Za­nim zna­la­zła dla niego czas, mi­nęło do­brych parę mi­nut.

– Wasi tech­nicy mu­szą po­cze­kać, aż skoń­czymy. Nie wpusz­czę ich te­raz. Nie po­trze­bu­jemy tu jesz­cze więk­szego za­mie­sza­nia – rzu­ciła za­chryp­nię­tym gło­sem.

– A orien­ta­cyj­nie, ile na to po­trze­bu­je­cie?

– Go­dzinę, może dwie. Dam panu znać.

– Ktoś prze­żył?

– Na ra­zie ni­kogo nie zna­leź­li­śmy…

– Ile ofiar śmier­tel­nych? Dzieci czy do­ro­śli?

– Nie mam po­ję­cia. Śruby na­pę­dowe za­dzia­łały jak gi­gan­tyczny ma­lak­ser, więc nie spo­sób po­li­czyć…

Si­mon­sen ski­nął ze zro­zu­mie­niem głową, cho­ciaż wie­dział, że rzadko się zda­rza, by śruby po­szat­ko­wały ciało na ka­wałki. Teo­re­tycz­nie mo­gło do tego dojść, ale z re­guły nic ta­kiego się nie działo. Ten prze­sadny pa­tos miał za­pewne zwią­zek ze sil­nym stre­sem, który prze­ży­wała ko­or­dy­na­torka. Znał ten me­cha­nizm aż na­zbyt do­brze.

– Kiedy przy­je­cha­łam na miej­sce, pa­no­wał tu to­talny chaos. Było o wiele go­rzej niż te­raz, ale zwłoki, albo ra­czej ich frag­menty, za­brano już do szpi­tala kró­lew­skiego. Taką mam przy­naj­mniej na­dzieję. W każ­dym ra­zie już od dłuż­szego czasu nie zna­leź­li­śmy… ni­czego. Pro­szę wy­ba­czyć, ale te­raz nie mogę panu po­świę­cić wię­cej czasu. Pro­szę wró­cić do swo­jego ko­legi i po­cze­kaj­cie na zie­lone świa­tło. – Wska­zała na część na­brzeża znaj­du­jącą się bli­żej mia­sta, po czym wró­ciła do swo­ich obo­wiąz­ków.

Arne Pe­der­sen miał czter­dzie­ści trzy lata. Już bli­sko dzie­sięć lat pra­co­wał w po­li­cji kry­mi­nal­nej i w za­sa­dzie był prawą ręką Si­mon­sena. Funk­cja, którą peł­nił od dawna, zu­peł­nie nie­dawno zna­la­zła for­malne po­twier­dze­nie – zo­stał za­stępcą szefa wy­działu za­bójstw i był z tego po­wodu nie­zmier­nie dumny, choć ni­komu się do tego nie przy­zna­wał. Stał po­grą­żony w głę­bo­kiej za­du­mie i na po­czątku w ogóle nie za­uwa­żył swo­jego prze­ło­żo­nego.

– Cześć, Si­mon. Na ra­zie tak so­bie stoję i się ga­pię, bo cią­gle nie mo­żemy za­cząć. Mam fart, że w ogóle mnie wpu­ścili. Tech­nicy mu­szą cze­kać poza te­re­nem portu, aż bę­dzie można wziąć się do ro­boty. Co z tym ope­ra­to­rem z te­le­wi­zji? Udało ci się coś jesz­cze z niego wy­cią­gnąć?

Wcze­śniej tego sa­mego dnia do wy­działu za­bójstw zgło­sił się ka­me­rzy­sta z na­gra­niem wi­deo. Pły­nął pro­mem kur­su­ją­cym na tra­sie Ko­pen­haga–Oslo. Gdy już do­bi­jali do na­brzeża, wy­szedł na po­kład, żeby za­pa­lić. Na­gle za­uwa­żył w ba­se­nie por­to­wym wy­ciecz­ko­wiec i wy­dało mu się to dość oso­bliwe. Wziął więc z ka­biny ka­merę, skie­ro­wał obiek­tyw na sta­tek, a gdy po­więk­szył ob­raz, doj­rzał tam przy­naj­mniej trzy mar­twe osoby. I po­sta­no­wił to na­krę­cić. Fil­mo­wał nie­malże do mo­mentu ko­li­zji, a gdy tylko zszedł na ląd, udał się pro­sto do ko­mendy po­li­cji. Si­mon­sen, gdy tylko obej­rzał film, wy­słał na miej­sce zda­rze­nia swo­jego za­stępcę.

– Nie, nic wię­cej nie miał. O sa­mym wy­padku trą­bią już oczy­wi­ście wszyst­kie sta­cje te­le­wi­zyjne, ale nikt jesz­cze nie wiąże tego z żad­nym prze­stęp­stwem. Hra­bianka jest w In­sty­tu­cie Me­dy­cyny Są­do­wej, Klavs oczy­wi­ście prze­rwał szko­le­nie i od ju­tra bę­dzie w peł­nej go­to­wo­ści, Pau­line na­to­miast, jak wiesz, ma urlop, a ni­gdy nie bie­rze ze sobą ko­mórki.

Wszy­scy troje pra­co­wali tak jak Pe­der­sen w wy­dziale za­bójstw i na­le­żeli do grona naj­bar­dziej za­ufa­nych lu­dzi Si­mon­sena.

Hra­bianka, która tak na­prawdę na­zy­wała się Na­tha­lie von Ro­sen, była jego żoną. Po­brali się sto­sun­kowo nie­dawno i jak do­tąd bez więk­szych pro­ble­mów uda­wało im się go­dzić ży­cie pry­watne ze wspólną pracą. Klavs Ar­nold do­łą­czył do ze­społu kilka lat temu, gdy prze­pro­wa­dził się z Es­bjerg do Ko­pen­hagi. Wła­śnie po­je­chał na se­mi­na­rium do Odense. Za­le­d­wie trzy­dzie­sto­let­nia Pau­line Berg była naj­młod­sza w dru­ży­nie i od dwa ty­siące siód­mego roku, kiedy zo­stała po­rwana, zma­gała się z pro­ble­mami na­tury psy­chicz­nej. By­wały okresy, gdy wy­ko­ny­wała swoje obo­wiązki wy­jąt­kowo nie­udol­nie, cza­sami też nie ra­dziła so­bie z nimi w ogóle.

– A może nie bę­dziemy jej prze­szka­dzać w urlo­pie, co? Wszy­scy wiemy, że bar­dzo go po­trze­buje… – rzu­cił Arne. Wy­ra­ził się nad­zwy­czaj dy­plo­ma­tycz­nie, ale ła­two się było do­my­ślić, co tak na­prawdę chciał po­wie­dzieć.

– Gdy­bym się z tobą zga­dzał, nie pró­bo­wał­bym się do niej do­dzwo­nić. Ale do­syć o Pau­line – uciął Si­mon­sen ostrym to­nem. – Wiesz, czy wy­ciecz­ko­wiec za­to­nął?

Pe­der­sen, za­miast od­po­wie­dzieć, zro­bił parę kro­ków w kie­runku brzegu i wska­zał na coś pal­cem. Le­żąca tam po­łowa ka­dłuba – a do­kład­niej jego przed­nia część – lekko ko­ły­sała się na wie­trze. Sta­tek zo­stał prze­cięty mniej wię­cej w po­ło­wie, a so­lidne de­ski, z któ­rych był zbu­do­wany, wy­glą­dały, jakby ktoś roz­rą­bał je ogromną sie­kierą. Na po­kła­dzie bra­ko­wało czę­ści bia­łych pla­sti­ko­wych sie­dzeń.

– Druga część, ta cięż­sza, z sil­ni­kiem, po­szła na dno – oznaj­mił.

– Je­śli to bę­dzie fi­zycz­nie moż­liwe, chciał­bym, żeby wy­do­byto ją jesz­cze dziś. Po­in­for­muj, pro­szę, tech­ni­ków. Niech we­zwą nur­ków i za­biorą ze sobą cały po­trzebny sprzęt.

– Już to zro­bi­łem, wszystko jest go­towe. Po­trze­bu­jemy tylko ze­zwo­le­nia.

– Wspa­niale. Masz dla mnie coś jesz­cze?

– Nie… Ekipa w pon­to­nach zbiera po­zo­sta­ło­ści, a że wi­dok nie na­leży do przy­jem­nych, ja­koś nie jest mi szcze­gól­nie przy­kro, że nie mogę po­dejść bli­żej.

– Chyba już skoń­czyli, o ile do­brze zro­zu­mia­łem.

– To do­bra wia­do­mość.

– Wiesz może, ile mamy do­ro­słych ofiar?

– Wiem wy­łącz­nie to co ty… Na ra­zie trzy, tyle wi­dać na na­gra­niu od ka­me­rzy­sty. Przy czym nie udało mi się jesz­cze tego po­twier­dzić. Hej… patrz tam!

Pe­der­sen wska­zał na pół­nocny fa­lo­chron fortu Tre­kro­ner, je­den z dwóch, które osła­niały port, obej­mu­jąc go ni­czym po­tężne klesz­cze. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od nich stali ra­tow­nicy i wpa­try­wali się w ba­sen por­towy. Si­mon­sen nie do­strzegł ni­czego nad­zwy­czaj­nego, ale jego za­stępca naj­wy­raź­niej miał lep­szy wzrok.

– Coś się tam dzieje – po­wie­dział Arne.

Si­mon­sen bez słowa ru­szył w kie­runku ka­re­tek. W po­ło­wie drogi spo­tkał ra­tow­niczkę z firmy Falck.

– Mamy jedną oca­lałą osobę, może dwie. To dzieci – rzu­ciła ści­szo­nym gło­sem.

Roz­dział 4

Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Ju­tlan­dia Po­łu­dniowa

„To prze­dziwne, jak pewne zda­rze­nia niosą za sobą ko­lejne”, po­my­ślał męż­czy­zna, wy­glą­da­jąc przez okno sa­mo­chodu. Uśmiech­nął się, choć w za­sa­dzie wcale nie było mu do śmie­chu, po czym zer­k­nął z ukosa na sie­dzącą za kie­row­nicą ko­bietę. Gdy po­przed­nio jej po­ma­gał, sprawy nie po­to­czyły się zgod­nie z pla­nem. Dla­tego wła­śnie byli te­raz tu, gdzie byli. Ku wła­snemu zdzi­wie­niu zdał so­bie sprawę, że jego wspo­mnie­nie mocno się wy­ostrzyło… Na­gle przed oczyma prze­wi­nęły mu się aż na­zbyt wy­raźne ob­razy, choć od ca­łego zaj­ścia mi­nęły już dwa lata.

Czas mi­jał, a ta sprawa co­raz mniej za­przą­tała jego uwagę. Ostat­nio w za­sa­dzie w ogóle o tym nie my­ślał.

Gdy po­ka­zał jej nóż, wzięła dziecko za rękę i ru­szyła z nim bez słowa sprze­ciwu. Długo szli przez wy­dmy, a dziew­czynka raz po raz się za­trzy­my­wała, by ze­rwać dla mamy kwiatki, bla­do­czer­wone od­porne na słońce i wiatr ro­ślinki, po­ra­sta­jące gdzie­nie­gdzie piasz­czy­ste pod­łoże. Gdy do­tarli do za­głę­bie­nia mię­dzy wy­dmami, zwią­zał ko­bietę w taki spo­sób, żeby nie po­ro­biły jej się si­niaki, gdy bę­dzie pró­bo­wała się uwol­nić. Za­brał ze sobą cztery ga­łę­zie i po­rząd­nie wbił je w piach. Linę, którą miała skrę­po­wane ręce, prze­cią­gnął przez rę­kawy jej wia­trówki, a stopy zwią­zał sznu­ro­wa­dłem. Oko­licz­no­ści mu sprzy­jały, bo miała na so­bie spód­nicę, co znacz­nie uła­twiło sprawę.

– A te­raz po­słu­chaj mnie uważ­nie… Nie raz cię ostrze­gano, byś trzy­mała się z dala od Madsa Eg­gerta… Nie­stety nie po­słu­cha­łaś, więc te­raz do­sta­niesz na­uczkę. Ro­zu­miesz, Juli?

Tak jej po­wie­dział, użył do­kład­nie ta­kich słów. Jej córka sie­działa w pew­nej od­le­gło­ści od nich i grze­bała żółtą ło­patką w pia­sku. Pa­mię­tał to wy­raź­nie, o resz­cie wo­lałby za­po­mnieć. Sprawy po­to­czyły się jed­nak ina­czej, niż się spo­dzie­wał. To był wy­pa­dek. Nie mógł tego w ża­den spo­sób prze­wi­dzieć…

Po­sprzą­tał po so­bie, po czym wy­brał na jej ko­mórce nu­mer sto dwa­na­ście, na­ci­ska­jąc kla­wi­sze jej wła­snym kciu­kiem. Tylko tyle mógł zro­bić.

Od­go­nił na­trętne my­śli i spy­tał:

– Długo na mnie cze­ka­łaś?

Ko­bieta już miała po­krę­cić głową, ale roz­my­śliła się w ostat­niej chwili. Za­nim wy­brała się na plażę, była jesz­cze w Rødo­vre, po­trze­bo­wała za­brać stam­tąd kilka rze­czy. O tym jed­nak nie mu­siał wie­dzieć.

– Tro­chę ci to za­jęło, nie po­wiem, ale wstą­pi­łam do ka­fejki na fi­li­żankę kawy, więc na sa­mej plaży spę­dzi­łam naj­wy­żej go­dzinę.

Męż­czy­zna po­my­ślał, że od lat nie pił kawy i nie pa­mię­tał już na­wet do­kład­nie, jak sma­kuje.

– Cie­szysz się, że wra­casz do domu, do swo­jego lasu? – za­ga­iła.

Po­twier­dził ski­nie­niem głowy. Istot­nie, nie mógł się tego do­cze­kać.

Roz­dział 5

Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, In­sty­tut Me­dy­cyny Są­do­wej, Uni­wer­sy­tet w Ko­pen­ha­dze

Hra­bianka stała oparta o ścianę w pro­sek­to­rium B, naj­więk­szej z czte­rech na­le­żą­cych do in­sty­tutu sal sek­cyj­nych. Ko­rzy­stano z niej prze­waż­nie w spra­wach za­bójstw, w związku z czym za­częto ją na­zy­wać „salą mor­derstw”. Po­li­cjantka miała tro­chę po­nad czter­dzie­ści lat i wszy­scy wo­kół od­bie­rali ją jako nie­zwy­kle pro­fe­sjo­na­lną, pra­co­witą, a do tego prze­sym­pa­tyczną osobę. Poza nią samą na miej­scu było sie­dem in­nych osób. Sto­sun­kowo młoda le­karka me­dy­cyny są­do­wej, któ­rej ra­czej ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkała, oprócz niej dwaj fo­to­gra­fo­wie – je­den z in­sty­tutu, a drugi z po­li­cji – tech­nik sek­cyjny, funk­cjo­na­riusz po­li­cji kry­mi­nal­nej z jej wła­snego wy­działu i pa­to­log są­dowy. Do tego ja­kiś męż­czy­zna, Ja­poń­czyk, któ­rego wieku nie po­tra­fiła okre­ślić. Stał kilka me­trów od niej, rów­nież opie­ra­jąc się o ścianę. Wszy­scy mieli ki­tle, ste­rylne białe ka­lo­sze, ma­seczki i siatki na włosy.

Po­środku po­miesz­cze­nia na me­ta­lo­wej ko­ze­tce le­żały zwłoki dziecka ja­poń­skiego po­cho­dze­nia. Tech­nik roz­ciął ciało chłopca, wy­jął wszyst­kie or­gany we­wnętrzne i uło­żył je na stole sek­cyj­nym w głębi sali. Po­tem za­jął się na­ci­na­niem skóry na szyi. Gdy już skoń­czył, od­su­nął płat przy­kry­wa­jący czaszkę, od­sła­nia­jąc tym sa­mym ko­ści cie­mie­niową i czo­łową, a na­stęp­nie za­brał się za ich pi­ło­wa­nie, by móc wy­jąć mózg. Po­miesz­cze­nie wy­peł­niło gło­śne, nie­przy­jemne dla ucha bzy­cze­nie piły. „W daw­nych cza­sach ten dźwięk mu­siał być jesz­cze prze­ni­kliw­szy”, po­my­ślała Hra­bianka. Mię­dzy sobą na­zy­wali to na­rzę­dzie „wy­jącą za­kon­nicą”. Ja­poń­czyk od­chrząk­nął. Spoj­rzała na niego, pewna, że za­mie­rza coś po­wie­dzieć. On jed­nak na­dal stał w mil­cze­niu z nie­od­gad­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Nie po­tra­fiła stwier­dzić, czy uważ­nie ob­ser­wuje sek­cję, czy też ra­czej jest po­grą­żony we wła­snych my­ślach.

Zwłoki ob­ró­cono na­stęp­nie na brzuch, po czym wy­ko­nano zdję­cia, pod każ­dym ką­tem i z róż­nej od­le­gło­ści. Sześć rów­no­le­głych głę­bo­kich ran bie­gną­cych od barku do go­leni świad­czyło o bli­skim spo­tka­niu chłopca z jedną ze śrub na­pę­do­wych promu. Kie­row­nik jed­nostki szcze­gó­łowo ob­ja­śnił mło­dej le­karce wszyst­kie ob­ra­że­nia, któ­rych do­znało dziecko. Ko­bieta przy­tak­nęła głową, za­dała parę py­tań, po czym po­de­szła do sto­ją­cego w rogu biurka i po­wie­działa do dyk­ta­fonu kilka zdań, z uwagi na od­le­głość nikt wy­raź­nie ich nie usły­szał. Hra­bianka pró­bo­wała tym­cza­sem na­wią­zać kon­takt wzro­kowy z sze­fem wy­działu, któ­rego bar­dzo do­brze znała i lu­biła, ale bez­sku­tecz­nie.

Hans Hol­ger­sen, pa­to­log są­dowy, peł­nił też funk­cję or­dy­na­tora. Czę­sto się więc spo­ty­kali, za­równo pod­czas sek­cji zwłok, jak i przy oka­zji oglę­dzin miejsc zbrodni. Przez wiele lat był naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem le­gen­dar­nego już pro­fe­sora Ar­thura Elvanga, przy czym w prze­ci­wień­stwie do jego by­łego prze­ło­żo­nego z nim pra­co­wało się dużo ła­twiej i bez­pro­ble­mowo.

Tym­cza­sem w głębi sali le­karka ze sku­pie­niem po­bie­rała wy­cinki tka­nek z na­rzą­dów we­wnętrz­nych dziecka. Póź­niej trzeba bę­dzie opi­sać ich stan i wpro­wa­dzić wszyst­kie dane do spe­cjal­nej ta­beli. Była to stan­dar­dowa pro­ce­dura i pod­czas sek­cji ści­śle jej prze­strze­gano. Pod­czas gdy młoda ko­bieta zaj­mo­wała się na­rzą­dami, tech­nik za po­mocą wałka dak­ty­lo­sko­pij­nego po­sma­ro­wał opuszki chłopca tu­szem, by po chwili móc zdjąć od­ci­ski pal­ców.

Hra­bianka uchwy­ciła spoj­rze­nie Hol­ger­sena, po czym cha­rak­te­ry­stycz­nym ru­chem kciuka i palca wska­zu­ją­cego dała mu znak, że chce z nim po­roz­ma­wiać. Ten po­wie­dział coś do mło­dej le­karki, która na­tych­miast po­de­szła do po­li­cjantki.

Ko­bieta zdjęła ma­seczkę. Miała pro­por­cjo­na­lną syl­we­tkę, ale w bia­łym ki­tlu i wcią­gnię­tych na gołe łydki gu­mow­cach nie pre­zen­to­wała się zbyt atrak­cyj­nie. Te­raz, gdy ma­ska nie za­kry­wała już po­łowy jej twa­rzy, wy­raź­nie było wi­dać, że jest zmę­czona. Spraw­nym, wy­uczo­nym ru­chem zsu­nęła jed­no­ra­zowe rę­ka­wiczki, tak żeby nie ubru­dzić się krwią, po czym cel­nie wrzu­ciła je do sto­ją­cego kilka me­trów da­lej ko­sza na śmieci.

– Mu­szę się do­wie­dzieć, jak zgi­nęli do­ro­śli pa­sa­że­ro­wie statku. To zna­czy, co w tej chwili udało wam się w tej kwe­stii usta­lić. I ile osób było na po­kła­dzie, nikt nam jesz­cze tego nie po­twier­dził – rzu­ciła Hra­bianka.

Jej roz­mów­czyni się za­wa­hała, po czym od­parła nie­pew­nym gło­sem:

– Nie je­stem upo­waż­niona do udzie­la­nia ta­kich in­for­ma­cji…

Po chwili jed­nak jakby zmie­niła zda­nie. Moż­liwe, że to Hol­ger­sen dał jej ja­kiś sy­gnał, co umknęło uwa­dze Hra­bianki. Młoda le­karka wska­zała głową na drzwi, da­jąc znać, że chce, by wy­szły ra­zem z sali.

– Do­brze, ale pro­szę pa­mię­tać, że to tylko wstępnedane.

Szyb­kim kro­kiem ru­szyła w stronę biura, a Hra­bianka po­dą­żyła za nią. Tam ko­bieta zdjęła far­tuch i wrzu­ciła go do ko­sza na pra­nie, zmie­niła buty, a na­stęp­nie wy­jęła z szu­flady biurka nie­wielki no­tes.

– Mar­twe dzieci po­dzie­li­li­śmy na cztery grupy: część z nich zgi­nęła w wy­niku ob­ra­żeń po zde­rze­niu z pro­mem, kil­koro uto­nęło, jesz­cze inne zo­stały zma­sa­kro­wane przez śruby na­pę­dowe, a po­zo­stałe wy­krwa­wiły się w wo­dzie z po­wodu od­nie­sio­nych ran.

Hra­bianka ski­nęła głową, bo nie chciała się po­wta­rzać, że in­te­re­sują ją głów­nie do­ro­śli… Na­stęp­nie le­karka omó­wiła dwie z wy­mie­nio­nych grup, na co Hra­bianka po­now­nie przy­tak­nęła i po­zwo­liła jej mó­wić da­lej.

– Mamy pięt­na­ścioro dzieci, wszyst­kie w wieku szkol­nym, wy­glą­dają na ja­kieś je­de­na­ście lat i wszyst­kie są Azja­tami.

Po­dana przez nią liczba nie zga­dzała się z tym, co funk­cjo­na­riu­sze sami ob­li­czyli na­prędce w wy­dziale za­bójstw po obej­rze­niu na­gra­nia prze­ka­za­nego przez fo­to­grafa. Bra­ko­wało dwóch osób.

– Dwoje prze­żyło – wy­ja­śniła ko­bieta. – Dziew­czynka leży na od­dziale chi­rur­gii ura­zo­wej i jest w sta­nie kry­tycz­nym. Nie wiem, gdzie te­raz prze­bywa chło­piec, ale on nie miał żad­nych ob­ra­żeń.

To była dla Hra­bianki zu­peł­nie nowa wia­do­mość, do tego chyba je­dyna do­bra po­śród tych wszyst­kich okro­pieństw.

– A co z do­ro­słymi? Co o nich wiemy? – spy­tała.

– Zwłoki są w piw­nicy, przy czym zaj­miemy się nimi do­piero za ja­kiś czas.

– Ale była pani już na dole i je oglą­dała, prawda?

Po­twier­dziła ski­nie­niem głowy.

– Pięć ciał: Azjatka po trzy­dzie­stce, która uto­nęła, dwóch męż­czyzn i dwie ko­biety o kau­ka­skich ry­sach. Praw­do­po­dob­nie wszy­scy zgi­nęli od ran kłu­tych za­da­nych no­żem. Obie ko­biety i je­den z męż­czyzn mają około trzy­dziestki, a ten drugi ja­kieś pięć­dzie­siąt i jest… mocno po­kan­ce­ro­wany.

– Jest pani pewna, że mowa o pię­ciu oso­bach, a nie czte­rech? – prze­rwała jej Hra­bianka. Zda­wała so­bie sprawę z tego, jak głu­pio to za­brzmiało. Zu­peł­nie jakby po­dej­rze­wała, że le­karka nie umie li­czyć. Mimo wszystko wo­lała się upew­nić.

– Tak, jest ich pię­cioro, z tego ciała czte­rech zo­stały zi­den­ty­fi­ko­wane, a jed­nej z ko­biet nie. – Zer­k­nęła do no­tat­nika i za­częła wy­mie­niać ko­lejne na­zwi­ska. Naj­pierw ster­nika, po­tem prze­wod­niczki, póź­niej Ja­ponki, a na ko­niec pa­sa­żera.

Na­gle Hra­bianka za­marła…

– Może pani po­wtó­rzyć ostat­nie na­zwi­sko? Pro­szę.

– Jo­nas Zie­gler. Miał przy so­bie prawo jazdy…

– Mu­szę zo­ba­czyć ciało! Te­raz!

Młoda ko­bieta się za­wa­hała, ale po­li­cjantka była już przy drzwiach. Ton jej głosu świad­czył o sil­nym wzbu­rze­niu i naj­wy­raź­niej za­po­mniała o wszel­kich kon­we­nan­sach. Le­karka wy­bie­gła więc za nią i po­pro­wa­dziła ją w stronę windy. Wy­raź­nie było wi­dać, że nie jest jej to w smak, lecz Hra­bianka na­wet tego nie za­uwa­żyła.

W piw­nicy pa­no­wał straszny ziąb, było tam nie­wiele po­nad pięć stopni. Młoda le­karka za­drżała, pod­czas gdy Hra­bianka na­wet nie po­czuła chłodu. Wręcz prze­ciw­nie… Była tak roz­go­rącz­ko­wana, że bała się, że za­raz spło­nie od środka.

We­szły do du­żego, nad­zwy­czaj mało przy­ja­znego po­miesz­cze­nia. Umiesz­czone na su­fi­cie re­flek­tory za­le­wały je sztucz­nym neo­no­wym świa­tłem. Zwłoki le­żały na usta­wio­nych w rów­nym rzę­dzie me­ta­lo­wych no­szach na kół­kach, wszyst­kie przy­kryte bia­łym prze­ście­ra­dłem. Hra­bianka mi­nęła pierw­sze z nich, które bez wąt­pie­nia na­le­żały do dziecka. Za­trzy­mała się przy do­ro­słych i po­cze­kała na le­karkę.

– Ta ko­bieta, która nie zo­stała jesz­cze zi­den­ty­fi­ko­wana. Gdzie ona jest?

Jej to­wa­rzyszka wska­zała na przed­ostat­nie no­sze i wy­ko­nała py­ta­jący gest.

– Od­kryć? – wo­lała się upew­nić.

– Tak, po­pro­szę…

Młoda le­karka po­de­szła i od­su­nęła prze­ście­ra­dło, od­sła­nia­jąc twarz ofiary. Hra­bianka po­dzię­ko­wała. Usi­łu­jąc za­cho­wać zimną krew, oznaj­miła, że wie, kto to jest, ale na tę chwilę nie może ujaw­nić nic wię­cej. Na­stęp­nie chwy­ciła za ko­mórkę i wy­brała nu­mer męża, lecz nie udało jej się z nim po­łą­czyć. Za­dzwo­niła więc do wy­działu za­bójstw i po­pro­siła, żeby Si­mon­sen na­tych­miast się z nią skon­tak­to­wał. Miał pew­nie spo­tka­nie, ale trudno… bę­dzie mu­siał je prze­rwać – jak­kol­wiek ważne by było. Nie mi­nęło pół mi­nuty, a te­le­fon za­wi­bro­wał, sy­gna­li­zu­jąc po­łą­cze­nie przy­cho­dzące.

– Pau­line Berg nie żyje, zo­stała za­dźgana no­żem. Była na statku wy­ciecz­ko­wym – po­in­for­mo­wała bez­na­mięt­nym gło­sem.

Roz­dział 6

Po­nie­dzia­łek, 23 sierp­nia 2010 roku, ko­menda po­li­cji

Aula pę­kała w szwach. Si­mon­sen ku swo­jemu wiel­kiemu za­sko­cze­niu stwier­dził, że wielu funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy przy­byli tu z róż­nych stron – nie­któ­rzy aż z Ju­tlan­dii – bę­dzie mu­siało stać. Za­bra­kło miejsc sie­dzą­cych. Nikt ich nie we­zwał ani nikt nic wcze­śniej nie uzgad­niał. Przy­szli do ko­mendy z sa­mego rana pod wpły­wem na­głego wspól­nego im­pulsu, żeby po­móc, je­śli tylko będą w sta­nie. W Da­nii nie­zmier­nie rzadko zda­rzały się za­bój­stwa po­li­cjan­tów. Gdy jed­nak coś ta­kiego się działo, re­ago­wano so­li­dar­nie i zde­cy­do­wa­nie: wszy­scy z wła­snej woli ofe­ro­wali wspar­cie w za­kre­sie, w ja­kim mo­gli się przy­dać, bez względu na to, czy ktoś aku­rat miał urlop, czy był dzień wolny od pracy, czy też trzeba było pra­co­wać w nocy albo po go­dzi­nach. Wszel­kie prawa pra­cow­ni­cze scho­dziły w ta­kich oko­licz­no­ściach na dal­szy plan…

Część przy­by­łych mun­du­ro­wych znała Si­mon­sena, rów­nież ci spoza per­so­nelu wy­działu za­bójstw, w tym tłu­mie sta­no­wią­cego zde­cy­do­waną mniej­szość. Si­mon­sen na­to­miast więk­szość z nich wi­dział po raz pierw­szy. W szcze­gól­no­ści wielu mło­dych, któ­rzy te­raz spo­glą­dali na niego, go­towi do po­mocy. Wi­dok pew­nych twa­rzy mocno go za­sko­czył. Zwłasz­cza gdy na­gle uj­rzał na sali swoją wła­sną córkę. Sie­działa na sa­mym środku wraz z grupką młod­szych funk­cjo­na­riu­szy z okręgu Ko­pen­hagi Za­chod­niej. Prze­cież miała być z chło­pa­kiem na urlo­pie. Wy­bie­rali się na dzie­sięć dni do Pragi. Ale naj­wy­raź­niej zmie­nili plany… Uśmiech­nęła się do niego, a on ski­nął jej z za­kło­po­ta­niem głową i po­czuł się pa­skud­nie. Przy­szedł też Poul Tro­ul­sen, dziś eme­ry­to­wany już pra­cow­nik wy­działu. Pe­dan­tyczny jak mało kto, za­wsze ofi­cjalny, kon­se­kwentny i nie­zwy­kle sku­teczny, co Si­mon­sen do­ce­nił do­piero wtedy, gdy jego pod­władny za­koń­czył służbę. Te­raz bar­dzo by mu się przy­dał… Przy­byli także jego zwierzch­nicy, za­równo ko­men­dant ko­mi­sa­riatu, jak i Ko­men­dant Główny Po­li­cji. Sie­dzieli w tyl­nym rzę­dzie, usi­łu­jąc za wszelką cenę wmie­szać się w tłum, ale z mar­nym skut­kiem.

Hra­bianka wstała z krze­sła i po­de­szła do męża. Za­su­ge­ro­wała, żeby za­czął od mi­nuty ci­szy dla uczcze­nia ofiar. Miała ra­cję, tak wła­śnie po­wi­nien po­stą­pić, choć wie­dział, że czas na­gli.

Umó­wił swo­ich lu­dzi na wpół do ósmej, żeby dać so­bie – a w prak­tyce ra­czej Pe­der­se­nowi – wy­star­cza­jąco dużo czasu na skrzyk­nię­cie czę­ści ko­le­gów i roz­miesz­cze­nie ich na uli­cach wzdłuż trasy wy­ciecz­kowca do­kład­nie dwa­dzie­ścia cztery go­dziny po jego wy­pły­nię­ciu.

Wielu lu­dzi miało swoje stałe co­dzienne zwy­czaje, na­wet w nocy z nie­dzieli na po­nie­dzia­łek. Li­czyli, że dzięki temu wzro­sną ich szanse na zna­le­zie­nie świad­ków zda­rze­nia. Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że obec­nie funk­cjo­na­riu­szy do roz­lo­ko­wa­nia było pięć razy wię­cej niż zwy­kle. Da­wało im to na­tu­ral­nie sporą prze­wagę, acz­kol­wiek wy­ma­gało rów­nież czasu. Po­sta­no­wił roz­wią­zać dy­le­mat, zmie­nia­jąc ko­lej­ność po­szcze­gól­nych punk­tów spo­tka­nia. Na po­czą­tek za­czął ma­chać do zgro­ma­dzo­nych. Za­dzi­wia­jąco szybko udało mu się wszyst­kich uci­szyć. Na­stęp­nie speł­nił ży­cze­nie żony, to jest, im­pro­wi­zu­jąc, z po­wagą po­wie­dział kilka słów o tra­ge­dii, która ro­ze­grała się po­przed­niego dnia, oraz jej ofia­rach. „Zu­peł­nie się do tego nie na­daję”, po­my­ślał. Na­stęp­nie zło­żył ręce i po­chy­lił głowę, ale tak, żeby mimo to wciąż mieć w za­sięgu wzroku wielki ze­gar wi­szący na tyl­nej ścia­nie sali. Jego wska­zówki wy­da­wały się te­raz po­ru­szać prze­raź­li­wie wolno, co mocno stre­so­wało szefa wy­działu.

Ostat­nia doba zu­peł­nie go wy­koń­czyła – za­równo za­wo­dowo, jak i emo­cjo­nal­nie. Naj­gor­sza była wi­zyta w domu ro­dzi­ców Pau­line. Po­je­chali tam ra­zem z Hra­bianką, żeby po­in­for­mo­wać ich o śmierci córki. Prze­ka­zy­wa­nie ta­kich wie­ści za­wsze było cho­ler­nie trudne, a to, że znali zmarłą oso­bi­ście, zmie­niło ten przy­kry obo­wią­zek w kosz­mar. Póź­niej była cała se­ria wy­wia­dów dla prasy i do domu w Søl­le­rød Si­mon­sen z żoną do­tarli do­piero po pół­nocy. Jakby tego było mało, w środku nocy zbu­dził go te­le­fo­nem Kurt Mel­sing, obec­nie szef wy­działu tech­niki kry­mi­na­li­stycz­nej. Zdo­był in­for­ma­cje do­ty­czące za­mor­do­wa­nego męż­czy­zny, jed­nego z pa­sa­że­rów statku. Wy­szu­ki­wa­nie tego ro­dzaju da­nych w żad­nym ra­zie nie le­żało w kom­pe­ten­cjach Mel­singa. Nie wy­ja­śnił też, jak wszedł w ich po­sia­da­nie. W obec­nej sy­tu­acji nie miało to jed­nak więk­szego zna­cze­nia. Cho­dziło o trzy­dzie­stocz­te­ro­let­niego eks­pe­dienta za­miesz­ka­łego w pół­nocno-za­chod­niej Ko­pen­ha­dze. Na­zy­wał się Jo­nas Zie­gler. Si­mon­sen wie­dział o tym już wcze­śniej, ale te­raz do­wie­dział się cze­goś wię­cej: Zie­gler był swego czasu le­śni­kiem w Duń­skiej Agen­cji La­sów i Przy­rody w gmi­nie Hal­snæs i wła­śnie wtedy po­znał Pau­line. To, co usta­lił Mel­sing, wska­zy­wało na dość nie­przy­jemne za­leż­no­ści. Dla­tego też za­dzwo­nił do swo­jego szefa w środku nocy.

Berg miała ob­se­sję na punk­cie śmierci, która – jak po­wszech­nie wia­domo – jest rze­czą na­tu­ralną. Aspi­rantka jed­nak wszę­dzie do­szu­ki­wała się prze­stęp­stwa i cza­sem przez wiele ty­go­dni po­świę­cała swoim śledz­twom więk­szość wol­nego czasu i masę uwagi w go­dzi­nach pracy. To wła­śnie dla­tego na­wią­zała kon­takt z Zie­gle­rem. Te­raz Si­mon­sen w końcu bę­dzie mu­siał prze­pro­wa­dzić skru­pu­latne do­cho­dze­nie w wy­ima­gi­no­wa­nej spra­wie Pau­line, o które funk­cjo­na­riuszka wie­lo­krot­nie wier­ciła mu dziurę w brzu­chu.

Hra­bianka też się obu­dziła. Mąż stre­ścił jej roz­mowę z Mel­sin­giem, po czym za­py­tał:

– Kiedy za­świ­tało ci w gło­wie, że to Pau­line może być piątą ofiarą? Po tym jak usły­sza­łaś na­zwi­sko Zie­glera?

– Może… Czy to nie wszystko jedno? – spy­tała wy­raź­nie przy­gnę­bio­nym gło­sem.

Nie od­po­wie­dział. Przez ja­kiś czas le­żeli w ciem­no­ści i oboje nie mo­gli za­snąć.

– O czym my­ślisz? – prze­rwała ci­szę, za­da­jąc pro­za­iczne py­ta­nie.

– O tym, jak mocno ty, Arne i Klavs je­ste­ście emo­cjo­nal­nie za­an­ga­żo­wani w tę sprawę. I czy nie le­piej by było was od niej od­su­nąć…

Hra­bianka na­tych­miast usia­dła na łóżku. Mi­nęło jed­nak tro­chę czasu, za­nim się ode­zwała.

– A co z tobą? Z two­imi uczu­ciami?

– Nie mam z tym pro­blemu…

Wcią­gnęła gło­śno po­wie­trze, sta­ra­jąc się opa­no­wać wście­kłość.

– Ja pier­dolę! Si­mon… – Prze­kli­nała nie­zwy­kle rzadko. Po­ło­żyła się po­now­nie, tym ra­zem od­wró­cona do niego ple­cami, po czym wy­szep­tała: – Nie do wiary… Cza­sami za­cho­wu­jesz się jak ostatni du­pek.

Gdy wska­zówka se­kun­dowa okrą­żyła tar­czę wi­szą­cego w auli ze­gara, Si­mon­sen za­koń­czył mi­nutę ci­szy, dzię­ku­jąc ze­bra­nym za uczcze­nie pa­mięci ofiar. Na­stęp­nie od­dał głos Pe­der­se­nowi, by ten prze­ka­zał in­for­ma­cje or­ga­ni­za­cyjne do­ty­czące ak­cji po­szu­ki­wa­nia świad­ków.

– Za­stępca szefa wy­działu za­bójstw, Arne Pe­der­sen – przed­sta­wił go.

Wiele osób się uśmiech­nęło, w tym sam Pe­der­sen. Dum­nie wkro­czył na po­dium, a Si­mon­sen sko­rzy­stał z oka­zji, żeby wy­cią­gnąć z sali Hra­biankę, Tro­ul­sena i Ar­nolda. Wie­dział, że Arne nie po­trze­buje jego po­mocy. Gdy tylko wy­szli na ko­ry­tarz, od razu prze­szedł do rze­czy. Żo­nie przy­dzie­lił naj­sze­rzej za­kro­jone za­da­nie. Po­dał jej mapę i po­wie­dział:

– Za­bierz ze sobą tylu funk­cjo­na­riu­szy, ilu po­trze­bu­jesz, ale zo­staw mi kilku naj­bar­dziej do­świad­czo­nych śled­czych. Spró­buj­cie zdo­być na­gra­nia z mo­ni­to­ringu ze wszyst­kich ka­mer na uli­cach, które za­zna­czy­łem na czer­wono, ewen­tu­al­nie też z in­nych, je­śli wy­star­czy ci lu­dzi. Trzeba to zro­bić jak naj­szyb­ciej, naj­le­piej jesz­cze dziś. Mu­si­cie za­bez­pie­czyć wszystko: to zna­czy nie tylko to, co za­re­je­stro­wały na­sze ka­mery, ale także wszel­kie na­gra­nia ze sta­cji ben­zy­no­wych, fa­bryk, cen­trów han­dlo­wych, szkół, ban­ko­ma­tów i au­to­ma­tów do wy­miany wa­lut, ban­ków, ho­teli, re­stau­ra­cji, tak­só­wek, au­to­bu­sów, dwor­ców ko­le­jo­wych, pe­ro­nów, fo­to­ra­da­rów oraz in­nych miejsc, które mi umknęły. Krótko mó­wiąc: trzeba spraw­dzić wszę­dzie tam, gdzie mają mo­ni­to­ring. Wiem, że daję ci naj­bar­dziej upier­dliwą ro­botę, ale to bar­dzo ważne. Skon­tak­tuj się póź­niej z Mal­tem i po­proś, by upo­rząd­ko­wał filmy chro­no­lo­gicz­nie i wrzu­cił na ser­wer, że­by­śmy mo­gli je ścią­gnąć na swoje kom­pu­tery.

– Malte uczy się do eg­za­minu… Mogę zle­cić na­szym in­for­ma­ty­kom, żeby stwo­rzyli dla nas bazę da­nych – rzu­ciła Hra­bianka bez en­tu­zja­zmu.

Malte Bo­rup był stu­den­tem in­for­ma­tyki, który od­by­wał prak­tyki w wy­dziale za­bójstw. Nie­ba­wem miał jed­nak skoń­czyć stu­dia, więc nikt nie wie­dział, jak długo jesz­cze u nich zo­sta­nie. Si­mon­sen z miej­sca oba­lił plan żony:

– Nie ma szans, po­li­cyjni in­for­ma­tycy są ze wszyst­kim do tyłu… Mo­żesz ewen­tu­al­nie sko­rzy­stać z na­szych zna­jo­mo­ści i po­pro­sić, żeby prze­su­nęli Mal­temu ter­min na uczelni. Ale ścią­gnij go tu, bar­dzo go po­trze­buję.

– Poza tym ra­czej kiep­scy z nich ha­ke­rzy – do­dał su­cho Klavs, gwoli uzu­peł­nie­nia.

Hra­bianka osta­tecz­nie się pod­dała.

– Do­bra. Coś jesz­cze? – spy­tała krótko, chcąc za­koń­czyć tę roz­mowę.

Si­mon­sen nie miał już nic do do­da­nia, więc mo­gła wró­cić na salę.

Na­stęp­nie przy­dzie­lił za­da­nie Tro­ul­se­nowi. Naj­pierw szybko, za­le­d­wie w dwóch zda­niach, wy­ra­ził ra­dość z tego, że znowu go wi­dzi, a po­tem w dzie­się­ciu ogól­ni­kowo wpro­wa­dził go w sprawę.

– Na ra­zie jest za wcze­śnie, żeby stwier­dzić, czy wśród zna­le­zio­nych ciał jest też za­bójca. Ale ist­nieje taka moż­li­wość. Nie mo­żemy jej na ra­zie wy­klu­czyć… – za­koń­czył.

– Jedno dziecko po­do­bno prze­żyło, prawda? – za­py­tał Tro­ul­sen.

– Tak. Chło­piec. Ale jest w szoku i nie da się go prze­słu­chać. Te­raz mieszka w am­ba­sa­dzie Ja­po­nii i Ja­poń­czycy obie­cali skon­tak­to­wać się z Mi­ni­ster­stwem Spraw Za­gra­nicz­nych, jak tylko się cze­goś do­wie­dzą.

Tro­ul­sen wes­tchnął wy­raź­nie za­wie­dziony, a Si­mon­sen mó­wił da­lej:

– Je­śli sprawca lub sprawcy nie byli pa­sa­że­rami wy­ciecz­kowca, a tak wła­śnie przy­pusz­czam, za­sta­na­wia­jące jest, jak w ta­kim ra­zie do­stali się na po­kład. Bo wszystko wska­zuje na to, że na pewno nie na Gam­mel Strand, gdzie roz­po­czął się rejs. Po­twier­dziło to wielu świad­ków, mię­dzy in­nymi bi­le­terka. To jed­nak nie je­dyna kwe­stia, którą mu­sisz roz­strzy­gnąć. Chcę też, że­byś do­wie­dział się ab­so­lut­nie wszyst­kiego na te­mat tego statku. Masz zdo­być spe­cy­fi­ka­cje tech­niczne, jego plan, dane do­ty­czące pręd­ko­ści, sys­temu na­gła­śnia­ją­cego, pro­ce­dur ra­tun­ko­wych w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych i tak da­lej. My­ślę, że na po­czątku warto się skon­tak­to­wać z ar­ma­to­rem. Po­proś na­szych lu­dzi o le­gi­ty­ma­cję po­li­cyjną, w ra­zie gdy­byś jej po­trze­bo­wał, zaj­mij któ­reś z wol­nych biur i wy­bierz so­bie do pracy, kogo tylko ze­chcesz.

Tro­ul­sen po­wtó­rzył szcze­gó­łowo i aż na­zbyt wolno wszyst­kie swoje za­da­nia, po czym stwier­dził, że nie po­trze­buje ani le­gi­ty­ma­cji, ani biura. W tej chwili nie ży­czył też so­bie żad­nej po­mocy. Si­mon­sen sta­rał się za­cho­wać uprzejmy wy­raz twa­rzy, ale gdy tylko jego roz­mówca od­wró­cił się do niego ple­cami, wes­tchnął z wy­raźną ulgą.

Lu­dzie za­częli już opusz­czać salę, co ozna­czało, że Arne za­ła­twił sprawę szybko i sku­tecz­nie. Si­mon­sen od­cią­gnął Ar­nolda na bok, żeby mo­gli w spo­koju po­roz­ma­wiać. Po­tem opo­wie­dział mu o Zie­gle­rze i jego wcze­śniej­szej pracy le­śnika w gmi­nie Hal­snæs. Ju­tland­czyk z miej­sca za­ła­pał, o co cho­dzi. Sam wy­brał się kie­dyś z Pau­line do Melby, gdzie mieli się spo­tkać z pew­nym le­śni­czym, ale ten nie przy­szedł. Po­je­chał z nią w ge­ście do­brej woli, żeby nie­jako wes­przeć ją w jej uro­jo­nej mi­sji.

Ar­nold w prze­ci­wień­stwie do Hra­bianki nie za­pa­mię­tał na­zwi­ska. W pa­mięci utkwiło mu za to coś in­nego.

– Pau­line mó­wiła o nim „le­śni­czy”, a nie „le­śnik”. Tego je­stem ab­so­lut­nie pe­wien.

– Za­rządca lasu, straż­nik le­śny, le­śnik, le­śni­czy, kto by się za­sta­na­wiał, czym te funk­cje się od sie­bie róż­nią? Ale je­śli uwa­żasz, że ma to zna­cze­nie, mo­żesz zgłę­bić te­mat.

Ar­nold nie od­po­wie­dział. Na­gle jed­nak jakby do­tarło do niego, czym bę­dzie mu­siał się za­jąć.

– Czy my­ślisz, że Pau­line mimo wszystko… to zna­czy, w taki lub inny spo­sób…? – spy­tał wy­raź­nie po­ru­szony.

Słowa uwię­zły mu w gar­dle, ale Si­mon­sen szybko uciął te­mat. Było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, żeby się w tej kwe­stii wy­po­wia­dać, a on sam nic nie my­ślał.

– Co za gów­niana sprawa, Si­mo­nie – wes­tchnął, co jego szef po­now­nie zi­gno­ro­wał.

– Za­cznij od prze­szu­ka­nia miesz­ka­nia Pau­line, a przede wszyst­kim przej­rzyj jej te­le­fon. Sprawdź, czy są tam ja­kieś no­tatki do­ty­czące… tej jej sprawy. Za­kła­dam, że tak, więc mu­sisz je od­szu­kać. Daj znać, jak tylko bę­dziesz coś miał. I jesz­cze jedno: mógł­byś za­brać ze sobą Annę Mię i może kilku in­nych funk­cjo­na­riu­szy z jej po­ste­runku? Mar­twi mnie, że tu jest, a jak weź­miesz ją pod swoje skrzy­dła, to przy­naj­mniej będę wie­dział, co robi.

Ar­nold zmarsz­czył brwi.

– No tak… Twoja córka też ma prawo po­móc. Były prze­cież z Pau­line bar­dzo bli­sko.

Si­mon­sen wy­ce­lo­wał w niego pa­lec wska­zu­jący.

– Czy masz ja­kieś py­ta­nia do tego, o co cię po­pro­si­łem?

Ju­tland­czyk po­krę­cił głową na znak, że nie.

– W ta­kim ra­zie za­bie­raj się do ro­boty.

Roz­dział 7

Po­nie­dzia­łek, 23 sierp­nia 2010 roku, ko­menda po­li­cji

Si­mon­sen miał sto­sun­kowo spo­kojny dzień. Po­szcze­gólne grupy wy­ko­ny­wały już po­wie­rzone im za­da­nia, on sam zaś wkra­czał do ak­cji je­dy­nie wtedy, gdy po­ja­wiały się ja­kieś nowe po­szlaki. Około dzie­wią­tej rano w ko­men­dzie zja­wił się Bo­rup, który dla do­bra śledz­twa bez wiel­kiego żalu zgo­dził się na prze­su­nię­cie eg­za­minu koń­co­wego. Si­mon­sen po­in­stru­ował go krótko, by wie­dział, czego się od niego ocze­kuje, po czym chło­pak z za­pa­łem za­brał się do pracy.

Nie­długo po­tem szef wy­działu otrzy­mał wstępne ży­cio­rysy czte­rech do­ro­słych osób, które uczest­ni­czyły w rej­sie wy­ciecz­ko­wym – na­tu­ral­nie oprócz aspi­rantki Berg. Ja­poń­ska na­uczy­cielka nie wzbu­dzała po­dej­rzeń. Wraz z trzema in­nymi pe­da­go­gami wy­brała się z piątą klasą do Ko­pen­hagi w ra­mach pro­gramu wy­miany mię­dzy­kul­tu­ro­wej mię­dzy Ja­po­nią a Da­nią. Za­równo dzieci, jak i ich opie­ku­no­wie po­cho­dzili z mia­sta Sen­dai po­ło­żo­nego nad Oce­anem Spo­koj­nym, na pół­noc od To­kio. Spę­dzili w duń­skiej sto­licy dzie­więć dni, a więc przy­le­cieli w ze­szły czwar­tek. Wiele osób, które wi­działo całe zda­rze­nie z lądu, re­la­cjo­no­wało, że ko­bieta wy­sko­czyła za burtę na wy­so­ko­ści na­brzeża Søn­dre Told­bod na sa­mym środku wej­ścia do portu mię­dzy wy­spą Ama­ger a Ze­lan­dią. Wy­da­rzyło się to chwilę po tym, jak wy­ciecz­ko­wiec wy­ko­nał zwrot o dzie­więć­dzie­siąt stopni, po czym po­pły­nął da­lej, w kie­runku Portu Ze­wnętrz­nego. To było cie­kawe. Na­le­żało przy­pusz­czać, że wy­sko­czyła z ło­dzi, pró­bu­jąc ra­to­wać ży­cie. Wy­ma­chi­wała po­do­bno roz­pacz­li­wie rę­koma, a trzech świad­ków wsko­czyło do wody, by po­pły­nąć jej na ra­tu­nek. Nie­stety nie zdą­żyli, bo za­raz po­tem znik­nęła pod jej po­wierzch­nią. Zgod­nie z in­nymi ze­zna­niami, które do­tarły do Si­mon­sena już wcze­śniej, w chwili, gdy sta­tek pły­nął ka­na­łem Stads­gra­ven, mi­ja­jąc na­le­żące do wy­spy Ama­ger wy­sepki Fre­de­rik­sholm i Ny­holm, nie za­re­je­stro­wano na nim nic po­dej­rza­nego. Miej­sce do­ko­na­nia zbrodni można było za­tem usta­lić z nie­mal stu­pro­cen­tową pew­no­ścią.

Aspi­rantka Berg, były le­śni­czy Zie­gler, ster­nik i prze­wod­niczka zo­stali za­mor­do­wani na wy­so­ko­ści na­brzeża Søn­dre Told­bod około wpół do dzie­sią­tej rano. Na­uczy­cielka z Ja­po­nii uto­nęła mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, a jej zwłoki wy­ło­wiono przy Lan­ge­li­nie chwilę po je­de­na­stej – czyli do­bre pół­to­rej go­dziny po tym, jak wy­sko­czyła za burtę.

Z punktu wi­dze­nia śledz­twa ani prze­wod­niczka, ani ster­nik na pierw­szy rzut oka nie wzbu­dzali więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia. Męż­czy­zna miał pięć­dzie­siąt dwa lata i po­cho­dził z gminy Greve. Był do­ma­to­rem i nie miał na su­mie­niu nic, co po­li­cja mo­głoby uznać za istotne. Dwu­dzie­sto­trzy­let­nia prze­wod­niczka stu­dio­wała an­gli­stykę na Uni­wer­sy­te­cie w Ko­pen­ha­dze. Sama wy­naj­mo­wała miesz­ka­nie spół­dziel­cze w mie­ście. Ani on, ani ona nie mieli kry­mi­nal­nej prze­szło­ści, a przy­naj­mniej nie fi­gu­ro­wali w po­li­cyj­nych re­je­strach. Si­mon­sen wi­dział w nich za­tem je­dy­nie przy­pad­kowe ofiary. Ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że w naj­bliż­szych dniach do­głęb­nie prze­stu­diują ich ży­cio­rysy, więc nic nie było jesz­cze prze­są­dzone. Już nie raz wszystko się wtedy zmie­niało. Tu i te­raz skła­niał się jed­nak ra­czej ku temu, że je­śli sprawca w ogóle miał ja­kiś lo­giczny mo­tyw, jego ce­lem mu­sieli być Pau­line i Jo­nas, bądź jedno z nich.

W związku z tym na­le­żało się przyj­rzeć Zie­gle­rowi.

Uro­dził się w ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym siód­mym roku, do­ra­stał w wio­sce Øl­sted w gmi­nie Hal­snæs. Po ukoń­cze­niu szkoły przy­jęto go w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim roku na prak­tyki w za­wo­dzie ko­wala w wal­cowni stali Stålval­se­vær­ketw mie­ście Fre­de­rik­sværk. Uzy­skał tam świa­dec­two cze­lad­ni­cze i pra­co­wał w wal­cowni do dwa ty­siące dru­giego roku, po czym długo prze­by­wał na zwol­nie­niu le­kar­skim z po­wodu cho­roby krę­go­słupa. W stycz­niu dwa ty­siące trze­ciego roku do­stał po­sadę w Wy­dziale Tech­nicz­nym Urzędu Gminy Fre­de­rik­sværk, gdzie zaj­mo­wał się ochroną przy­rody. Po dwóch la­tach zmie­nił pra­co­dawcę, ale obo­wiązki wciąż miał po­do­bne – za­trud­nił się w Duń­skiej Agen­cji La­sów i Przy­rody w re­gio­nie pół­noc­nej Ze­lan­dii. Tu zo­stał do je­sieni dwa ty­siące dzie­wią­tego roku, po czym znów na­stą­pił zwrot w jego ka­rie­rze. Zo­stał bo­wiem eks­pe­dien­tem sieci han­dlo­wej Da­glig­Køb w Tune i pra­co­wał tam do mo­mentu, gdy go za­mor­do­wano. Poza tym, że w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym roku zo­stał za­trzy­many za jazdę po pi­jaku, Jo­nas Zie­gler nie był ka­rany. W li­sto­pa­dzie dwa ty­siące dzie­wią­tego roku prze­nie­siono go z gminy Hal­snæs do pół­nocno-za­chod­niej Ko­pen­hagi.

Si­mon­sen dwu­krot­nie z uwagą prze­czy­tał prze­ka­zane mu dane, a do tego przej­rzał całe mnó­stwo za­łącz­ni­ków, które jed­nak nie wnio­sły nic do sprawy. Gdy tylko skoń­czył, za­dzwo­nił Ar­nold. Był w miesz­ka­niu Pau­line w Rødo­vre, ale zdo­był też cie­kawe in­for­ma­cje na jej te­mat od in­nych śled­czych. Zre­la­cjo­no­wał, że w ciągu ostat­nich dwóch ty­go­dni Pau­line trzy razy roz­ma­wiała z Zie­gle­rem przez te­le­fon. Dwa razy dzwo­niła ona, na­to­miast za trze­cim ra­zem te­le­fo­no­wał były le­śni­czy. Poza tym we­szli na za­cu­mo­wany przy wy­brzeżu na Gam­mel Strand wy­ciecz­ko­wiec ra­zem i usie­dli obok sie­bie mniej wię­cej po­środku po­kładu.

Si­mon­sen po­dzię­ko­wał za spra­woz­da­nie i nie­malże w tej sa­mej chwili, gdy się roz­łą­czył, zo­ba­czył, że tym ra­zem dzwoni do niego Mel­sing, który rów­nież chciał mu zło­żyć wstępny ra­port. W la­bo­ra­to­rium zba­dano DNA wy­cin­ków po­bra­nych z ran kłu­tych wszyst­kich czte­rech ofiar, a po­nadto udało się okre­ślić, w ja­kiej ko­lej­no­ści zgi­nęły.

Krew pierw­szej za­mor­do­wa­nej osoby za­cho­wała się na ostrzu noża uży­tego przez mor­dercę i do­stała się do tka­nek ko­lej­nych za­bi­tych. Sprawca naj­pierw po­zba­wił ży­cia Zie­glera, dźga­jąc go w szyję. Na pod­sta­wie oceny kąta, pod któ­rym zo­stał za­dany cios, pa­to­lo­dzy stwier­dzili, że były le­śnik umarł, sie­dząc – na­past­nik za­ata­ko­wał z po­zy­cji sto­ją­cej. Póź­niej za­bił aspi­rantkę Berg – dwoma pchnię­ciami no­żem w plecy, przy czym za dru­gim ra­zem tra­fił w serce. Ko­bieta przed śmier­cią zdo­łała jesz­cze wstać, a po­tem osu­nęła się mię­dzy sie­dze­nia, dla­tego nie wi­dać jej na na­gra­niu ope­ra­tora. Na­stęp­nie przy­szła ko­lej na ster­nika, któ­remu mor­derca po­de­rżnął gar­dło. Za­szedł go od tyłu, gdy ten sie­dział za ste­rem. Na sam ko­niec zo­sta­wił so­bie prze­wod­niczkę. Uśmier­cił ją w po­zy­cji sto­ją­cej, za­da­jąc dwa ciosy tym sa­mym na­rzę­dziem – je­den w brzuch, a drugi w szyję. Naj­praw­do­po­dob­niej użył bo­jo­wego noża woj­sko­wego, ale Mel­sing za­zna­czył, że to bę­dzie można do­kład­nie usta­lić do­piero na póź­niej­szym eta­pie.

In­for­ma­cje prze­ka­zane przez szefa wy­działu tech­niki kry­mi­na­li­stycz­nej świad­czyły o tym, że żadne z czte­rech ciał nie na­le­żało do sprawcy, a pół go­dziny póź­niej wnio­sek ten zo­stał osta­tecz­nie po­twier­dzony. Si­mon­sen otrzy­mał bo­wiem nad­zwy­czaj zwię­zły, acz rze­czowy ra­port: mały Ja­poń­czyk, który prze­żył ma­sa­krę, ze­znał, że do­ro­słych Duń­czy­ków za­mor­do­wał no­żem ja­kiś męż­czy­zna. Po­tem na­past­nik opu­ścił sta­tek – za­raz po tym, jak na­uczy­cielka wy­sko­czyła za burtę. Uznano, że duń­ska po­li­cja bę­dzie mo­gła póź­niej prze­słu­chać chłopca, ale naj­wcze­śniej za kilka dni. Nie można więc było wy­klu­czyć, że prze­słu­cha­nie bę­dzie się mu­siało od­być w Ja­po­nii.

Tak jak za­wsze, gdy po­trze­bo­wał się na chwilę ode­rwać, Si­mon­sen pod­szedł do okna swo­jego biura i spoj­rzał na ulicę, nie zda­jąc so­bie na­wet do końca sprawy z tego, co wła­ści­wie wi­dzi. My­ślami był zu­peł­nie gdzie in­dziej…

Wie­dział, że Pau­line i po­zo­sta­łym ofia­rom na nic się zda­dzą jego smu­tek i żal. On zaś miał prawo sku­pić się na śledz­twie, dba­jąc o to, by zu­peł­nie nie­istotne dla sprawy oso­bi­ste emo­cje i uczu­cia nie prze­szka­dzały mu w jej roz­wi­kła­niu. Od swo­ich naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków rów­nież ocze­ki­wał chęci do pracy i en­tu­zja­zmu. Je­śli nie po­tra­fili wziąć się w garść, byli mu w tym do­cho­dze­niu zbędni.

Sam so­bie do­dał otu­chy, po czym za­brał się za spo­rzą­dze­nie ra­portu do­ty­czą­cego ob­se­sji Pau­line na punk­cie śmierci mło­dej ko­biety. Cho­dziło o Juli De­nis­sen, która zda­niem aspi­rantki z całą pew­no­ścią zo­stała za­mor­do­wana. Si­mon­sen nie­jed­no­krot­nie do­sta­wał bia­łej go­rączki, gdy tylko sły­szał o tej spra­wie. Te­raz jed­nak na­gle oka­zała się ona istotna, bo mo­gła sta­no­wić klucz do wy­ja­śnie­nia oko­licz­no­ści rzezi na po­kła­dzie statku. Miał świetną pa­mięć i bar­dzo rzadko mu­siał co­kol­wiek spraw­dzać, co znacz­nie uła­twiało mu pracę.

Pau­line Berg za­częła pracę w wy­dziale za­bójstw w dwa ty­siące szó­stym roku, ma­jąc dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Przez pierw­szy rok była pra­co­wita, su­mienna, żądna wie­dzy i nad­zwy­czaj am­bitna. Ale wszystko się zmie­niło po tym, jak w trak­cie śledz­twa po­rwano ją i za­mknięto w bun­krze na pół­noc­nej Ze­lan­dii. Zo­stała uwol­niona, po­zor­nie cała i zdrowa, lecz jej psy­chika mocno na tym ucier­piała. Po dość dłu­giej re­ha­bi­li­ta­cji wró­ciła do ko­mi­sa­riatu w świet­nej for­mie fi­zycz­nej, za to zu­peł­nie od­mie­niona psy­chicz­nie. Czę­sto ro­biła to, na co aku­rat miała ochotę, wy­ko­ny­wała tylko te po­le­ce­nia, które chciała wy­ko­nać, i sprze­ci­wiała się wszel­kim au­to­ry­te­tom. Przy­naj­mniej raz pod­jęła próbę sa­mo­bój­czą.

Całą swoją ener­gię po­świę­cała jed­nemu śledz­twu. Na­wia­sem mó­wiąc, była to przy­pusz­czal­nie je­dyna sprawa po jej po­wro­cie, do któ­rej na­prawdę się pa­liła. Po tym, jak po­rwano aspi­rantkę Berg, do ko­mendy z wła­snej woli zgło­siła się pewna ko­bieta. Po­sia­dała in­for­ma­cje, które – jak się póź­niej oka­zało – do­pro­wa­dziły do prze­łomu w do­cho­dze­niu. Ko­bieta na­zy­wała się Juli De­nis­sen i miesz­kała we Fre­de­rik­sværk. Za­le­d­wie rok póź­niej, dzie­sią­tego lipca dwa ty­siące ósmego roku, Juli zo­stała za­mor­do­wana na daw­nym po­li­go­nie woj­sko­wym Melby Over­drev. To ma­low­ni­cze te­reny nad cie­śniną Kat­te­gat, mię­dzy As­serbo i Hun­de­sted. Ko­bietę zna­lazł Jo­nas Zie­gler, który pra­co­wał aku­rat nie­opo­dal w le­sie i usły­szał płacz jej dziecka. Utrzy­my­wał, że gdy do­tarł na miej­sce, ko­bieta już nie żyła. Zna­lazł ją Jo­nas Zie­gler, który pra­co­wał aku­rat nie­opo­dal w le­sie i usły­szał płacz jej dziecka. Gdy już do­tarł na miej­sce, za­dzwo­nił, a przy­pusz­czal­nie zro­bili to ra­zem, bo Juli po­czuła się źle. pod nu­mer sto dwa­na­ście. Jed­nak, gdy przy­je­chała ka­retka po­go­to­wia, ko­bieta już nie żyła.

Co do przy­czyny zgonu nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści: Juli De­nis­sen zmarła na sku­tek krwo­toku śród­mó­zgo­wego. Sek­cja zwłok prze­pro­wa­dzona w od­dziale me­dy­cyny są­do­wej szpi­tala w Hil­le­rød wy­ka­zała, że ko­bieta na­le­żała do jed­nego pro­centa po­pu­la­cji, który ro­dzi się z tęt­nia­kami; wy­lew krwi do mó­zgu na­stą­pił w wy­niku na­padu sil­nego lęku, ale gdyby nie to, i tak wcze­śniej czy póź­niej stra­ci­łaby ży­cie z po­wodu swo­jej przy­pa­dło­ści. Nie­pra­wi­dłowo zbu­do­wane na­czy­nia pę­kają w sy­tu­acji du­żego ob­cią­że­nia psy­chicz­nego lub spo­rego wy­siłku fi­zycz­nego.

Póź­niej do wy­działu za­bójstw zgło­siło się kilka osób z kręgu naj­bliż­szych Juli De­nis­sen, twier­dząc, że bez wąt­pie­nia ją za­mor­do­wano. Si­mon­sen zu­peł­nie przy­pad­kowo po­pro­sił, by to wła­śnie aspi­rantka Berg się nimi za­jęła. Za­ło­żył przy tym oczy­wi­ście, że jego pod­władna po pro­stu wy­pro­wa­dzi ich z błędu i ode­śle do domu. Jak się po­tem oka­zało, była to naj­więk­sza po­myłka w jego ka­rie­rze. Pau­line bo­wiem z wiel­kim en­tu­zja­zmem pod­chwy­ciła tę bez­sprzecz­nie błędną teo­rię spi­skową i upar­cie kon­ty­nu­owała śledz­two w spra­wie, na­wet wtedy, gdy in­spek­tor zdo­łał osta­tecz­nie prze­ko­nać po­zo­sta­łych człon­ków sa­mo­zwań­czej grupy do­cho­dze­nio­wej, że Juli zmarła w spo­sób na­tu­ralny. Udało mu się to głów­nie dzięki temu, że na­mó­wił eme­ry­to­wa­nego pro­fe­sora me­dy­cyny są­do­wej Ar­thura Elvanga, by ten do­głęb­nie prze­stu­dio­wał pro­to­kół sek­cji zwłok. Tylko Pau­line na­dal wie­rzyła, że było ina­czej. Po­pa­dła w ob­se­sję na punk­cie tego przy­padku; ku ogrom­nej iry­ta­cji wszyst­kich funk­cjo­na­riu­szy wy­działu za­bójstw, a zwłasz­cza Si­mon­sena, który ani prośbą, ani groźbą nie był w sta­nie wy­per­swa­do­wać swo­jej pod­wład­nej tych uro­jeń do­ty­czą­cych mor­der­stwa. Ko­niec koń­ców wszy­scy, w tym on sam, mach­nęli na to ręką i po­go­dzili się z fik­sa­cją Berg w kwe­stii śmierci Juli De­nis­sen. Nie mieli wy­boru, mo­gli ją je­dy­nie zwol­nić, ale do­wódz­two sta­now­czo się temu sprze­ci­wiało. Zresztą Si­mon­sen tak na­prawdę ni­gdy nie brał tego pod uwagę. Sta­nęło za­tem na tym, że on i jego naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy raz na ja­kiś czas, po­nie­kąd na zmianę, „wspie­rali” Pau­line, oczy­wi­ście zu­peł­nie pry­wat­nie, w jej bez­owoc­nych wy­sił­kach ma­ją­cych na celu roz­wi­kła­nie tej mrocz­nej ta­jem­nicy. Dzięki temu wie­dzieli przy­naj­mniej, czym się zaj­muje. Mię­dzy sobą na­zy­wali ten przy­pa­dek „nie­ist­nie­jącą sprawą Juli De­nis­sen”, czemu z re­guły to­wa­rzy­szył lekko iro­niczny uśmiech.

Si­mon­sen oparł brodę na dło­niach. To, że w tym mo­men­cie w kwe­stii rze­czo­nej nie­ist­nie­ją­cej sprawy ni­czego nie był już pe­wien, ro­zu­miało się samo przez się. Do tego, prze­trzą­sa­jąc za­ka­marki pa­mięci, uzmy­sło­wił so­bie ku wła­snemu za­sko­cze­niu, że już kie­dyś, na­wet je­śli działo się to chwilę temu, miał po­do­bne wąt­pli­wo­ści. Nie po­tra­fił so­bie nie­stety przy­po­mnieć, kiedy i w ja­kich oko­licz­no­ściach, i nie da­wało mu spo­koju.

Skoń­czył ra­port, wpro­wa­dził go do re­je­stru, po czym ro­ze­słał do swo­ich ko­le­gów i in­nych wy­dzia­łów.

Kwa­drans póź­niej ktoś nie­śmiało za­pu­kał do drzwi.

– Pro­szę wejść – rzu­cił in­spek­tor.

W progu jego biura stała dość młoda ciem­no­włosa ko­bieta, wy­soka i krępa, o gru­bych ry­sach.

– Mogę usiąść? – spy­tała głę­bo­kim gło­sem.

Si­mon­sen zmarsz­czył czoło.

– To za­leży w du­żej mie­rze od tego, kim pani jest i o co cho­dzi.

Ku jego zdzi­wie­niu nie­zna­joma za­jęła miej­sce przy biurku, a zro­biła to z obez­wład­nia­ją­cym uśmie­chem, który jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki zu­peł­nie od­mie­nił jej wy­gląd i spra­wił, że wy­dała mu się te­raz na­wet ładna.

– Pro­szę wy­ba­czyć, ale bolą mnie nogi. Na­zy­wam się Anica Buch i od ja­kie­goś czasu pra­cuję w wy­dziale po­li­cji kry­mi­nal­nej w Glo­strup. Dziś ra­zem z wie­loma in­nymi ochot­ni­kami z jed­nostki prze­cze­su­jemy ulice w po­szu­ki­wa­niu świad­ków. Chcia­ła­bym któ­re­goś dnia do­łą­czyć do pań­skiego ze­społu, ale spo­koj­nie, za chwilę so­bie pójdę.

– Je­stem zu­peł­nie spo­kojny. Niech pani mówi…

Otóż funk­cjo­na­riuszka prze­czy­tała na kom­pu­te­rze swo­jego szefa – zu­peł­nie jaw­nie, co chciała po­kre­ślić – prze­słany nie­dawno przez Si­mon­sena ra­port do­ty­czący Pau­line Berg. W związku z tym po­sta­no­wiła po­dejść tu w prze­rwie, bo jej prze­ło­żony nie po­zwo­lił, by sama ko­re­spon­do­wała z sze­fem wy­działu za­bójstw. Uznał, że ze względu na jej sto­pień nie bę­dzie to w do­brym to­nie.

– Ale nie za­ka­zał pani tu przy­cho­dzić? – wtrą­cił Si­mon­sen z lek­kim uśmie­chem.

– Ra­czej nie. To zna­czy… nic o tym nie wspo­mniał.

– W po­rządku. A o czym chciała mi pani po­wie­dzieć?

– Że w szpi­talu w Hil­le­rød nie ma pro­sek­to­rium. A na­pi­sał pan, że sek­cja zwłok dziew­czyny, która zgi­nęła w Melby Over­drev, to zna­czy Juli De­nis­sen, od­była się wła­śnie tam, więc coś się tu nie zga­dza. To pew­nie nie­istotny szcze­gół, ale wo­la­łam, żeby pan o tym wie­dział.

Si­mon­sen po­czuł się za­wie­dziony. Anica obu­dziła w nim cie­ka­wość i szcze­rze mó­wiąc, miał na­dzieję, że po­siada ja­kieś istotne in­for­ma­cje. Poza tym się my­liła.

Szpi­tal w Hil­le­rød w sy­tu­acji prze­cią­że­nia peł­nił bo­wiem funk­cję jed­nostki re­zer­wo­wej szpi­tala kró­lew­skiego. A Si­mon­sen wie­dział o tym z naj­bar­dziej wia­ry­god­nego źró­dła, ja­kie można było so­bie wy­obra­zić – wła­śnie od pro­fe­sora Elvanga. Po­in­for­mo­wał o tym zwięźle funk­cjo­na­riuszkę, spo­dzie­wa­jąc się, że szybko się ulotni, może na­wet ru­mie­niąc się tro­chę ze wstydu.

Ale nic ta­kiego się nie stało.

– Bez względu na to, kto wpro­wa­dził pana w błąd, nie jest to prawdą. W sy­tu­acji prze­cią­że­nia? O ja­kim prze­cią­że­niu mo­gła być mowa la­tem dwa ty­siące ósmego roku, kiedy zmarła Juli De­nis­sen? Poza tym, je­śli cho­dzi o prze­pu­sto­wość w za­kre­sie sek­cji zwłok, je­dyne ogra­ni­cze­nie sta­nowi tu do­stęp­ność od­po­wied­nich po­miesz­czeń, a nie le­ka­rzy me­dy­cyny są­do­wej. A w szpi­talu kró­lew­skim są w sta­nie wy­ko­nać do czter­na­stu sek­cji dzien­nie. Musi pan więc przy­znać, że wo­bec tego te wy­ja­śnie­nia brzmią nie­do­rzecz­nie…

Nie mógł się z nią nie zgo­dzić, ale wciąż nie miał pew­no­ści. Wstał z krze­sła, nie sta­ra­jąc się na­wet ukryć na­ra­sta­ją­cej iry­ta­cji. Miał gdzieś ko­pię ra­portu z oglę­dzin zwłok.

Od­na­le­zie­nie jej za­brało mu do­bre pięć mi­nut. Anica Buch nie ru­szyła się z miej­sca. Sie­działa w mil­cze­niu. Si­mon­sen rzu­cił na stół pro­to­kół, z jed­nej strony wście­kły, że ktoś za­kłó­cił jego spo­kój, z dru­giej zaś ukon­ten­to­wany, bo to prze­cież on miał ra­cję. W rogu do­ku­mentu jak byk wid­niało logo szpi­tala w Hil­le­rød.

Anica nie za­mie­rzała się pod­dać.

– No tak… Ale to je­dy­nie do­wód na to, że albo ta sek­cja ni­gdy się nie od­była, albo ktoś wy­dru­ko­wał pro­to­kół na nie­wła­ści­wym pa­pie­rze. Bo je­śli jej do­ko­nano, to mu­siało się to wy­da­rzyć w Ko­pen­ha­dze, w Odense, w Aar­hus lub za gra­nicą, ko­niec kropka. Nie ma in­nych moż­li­wo­ści.

Si­mon­sen opadł na krze­sło.

– Ko­niec kropka?!

Funk­cjo­na­riuszka ski­nęła głową, nieco zmie­szana, po czym do­dała:

– Tak… ko­niec kropka. Bez względu na to, że pan jest sze­fem wy­działu za­bójstw, a ja tylko…

– Okej, pro­szę się tym za­jąć – prze­rwał jej. – Niech się pani skon­tak­tuje z le­ka­rzem me­dy­cyny są­do­wej, jego na­zwi­sko jest w ra­por­cie, i ustali, co się tak na­prawdę wy­da­rzyło. Może pani usiąść tam. – Wska­zał na przy­le­gły do biura aneks.

Był to do­dat­kowy po­kój, który urzą­dzono spe­cjal­nie dla niego kilka lat wcze­śniej, gdy wró­cił do pracy po ope­ra­cji serca. Anica wstała i ru­szyła w stronę ma­łego po­miesz­cze­nia, ale za­trzy­mała się w pół drogi.

– Mój szef się wściek­nie, je­śli za pięt­na­ście mi­nut nie wrócę do pracy. A jak do­wie się, że je­stem tu­taj, to już w ogóle wpad­nie w szał.

Si­mon­sen za­pew­nił ją, że nie musi się o nic mar­twić. On się tym zaj­mie.

Młoda funk­cjo­na­riuszka wró­ciła po ja­kichś dwu­dzie­stu mi­nu­tach i usia­dła, nie prze­ry­wa­jąc mu lek­tury. Pod­niósł wzrok znad do­ku­men­tów.

– Tak? – spy­tał krótko.

Zło­żyła mu zwię­zły i szcze­gó­łowy ra­port – bez cie­nia dumy, choć oka­zało się, że to on się my­lił. Sek­cji zwłok do­ko­nał le­karz me­dy­cyny są­do­wej Hans Arne Thol­strup. Do wio­sny dwa ty­siące ósmego roku pra­co­wał ra­zem ze swoją ów­cze­sną żoną w In­sty­tu­cie Me­dy­cyny Są­do­wej w Ko­pen­ha­dze, ta rzu­ciła go jed­nak nie­ocze­ki­wa­nie dla ko­chanka. W związku z za­ist­niałą sy­tu­acją Thol­strup do­stał roczny urlop. Po urlo­pie za­trud­nił się z ko­lei w szpi­talu w Hil­le­rød, do któ­rego dzie­sią­tego lipca dwa ty­siące ósmego roku przy­wie­ziono zwłoki Juli De­nis­sen. To on stwier­dził jej zgon. Po­li­cja okręgu pół­noc­nej Ze­lan­dii na­le­gała jed­nak, by wy­ko­nać ba­da­nie po­śmiertne, po czę­ści z uwagi na młody wiek ko­biety, a po czę­ści przez wzgląd na oko­licz­no­ści jej śmierci. Była żona Thol­strupa zdą­żyła się już w mię­dzy­cza­sie roz­stać ze swoim aman­tem. Mąż, który jesz­cze kilka mie­sięcy wcze­śniej nie chciał jej wi­dzieć na oczy, te­raz za­pra­gnął się z nią zo­ba­czyć. Skon­tak­to­wał się więc ze swoim po­przed­nim pra­co­dawcą i ze­zwo­lono mu, by sam do­ko­nał sek­cji zwłok, na­tu­ral­nie w szpi­talu kró­lew­skim. Ob­duk­cja od­była się dzień póź­niej, a ra­port na­pi­sał ko­lej­nego dnia, gdy już wró­cił do Hil­le­rød. Dla­tego wła­śnie sko­rzy­stał z pa­pieru fir­mo­wego tam­tej­szego szpi­tala.

– W ba­da­niu brał udział per­so­nel tech­niczny, dwie osoby nie­po­sia­da­jące spe­cjal­nych kwa­li­fi­ka­cji. Roz­ma­wia­łam z jedną z nich. To ko­bieta. Ta sek­cja wy­jąt­kowo za­pa­dła jej w pa­mięć z uwagi na, bądź co bądź, nie­zwy­kłe oko­licz­no­ści – cią­gnęła Anica.

– Nie skon­tak­to­wa­łaś się bez­po­śred­nio z Thol­stru­pem? – za­py­tał Si­mon­sen, zwra­ca­jąc się do funk­cjo­na­riuszki na ty.

– Thol­strup nie żyje. Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo w stycz­niu ubie­głego roku, gdy rzu­ciła go nowa mi­łość.

Szef wy­działu za­bójstw mil­czał. Znowu za­częły nim tar­gać wąt­pli­wo­ści. W gło­wie świ­tała mu ja­kaś myśl, ale nie po­tra­fił jej jesz­cze uchwy­cić. Być może cho­dziło wła­śnie o tę sek­cję zwłok, o któ­rej mó­wiła Anica. Coś w jego gło­wie mó­wiło mu, że się po­my­lił, i to było lo­giczne wy­tłu­ma­cze­nie. Ale ko­ja­rzył coś jesz­cze… coś o wiele waż­niej­szego. Wstał, żeby od­pro­wa­dzić funk­cjo­na­riuszkę do wyj­ścia.

– Tak so­bie jesz­cze po­my­śla­łam o tych nur­kach w Nor­dhavn, któ­rzy pró­bują wy­cią­gnąć na ląd drugą część wy­ciecz­kowca… – Za­wie­siła głos.

– Co z nimi?

– Upew­nił się pan, że przy oka­zji prze­szu­kają też dno?

– A po co?

– Dzieci na pewno miały ko­mórki. Może na­grały coś, co może się nam… panu przy­dać.

Spoj­rzał na nią onie­miały. Była cho­ler­nie za­czepna, nie­malże bez­czelna. Panna wszyst­ko­wie­dząca… Stała przed nim i su­ge­ro­wała mu coś, co – ma się ro­zu­mieć – już dawno zro­bił. Wręcz pro­siła się o to, żeby od­pra­wił ją z kwit­kiem.

– Masz dość iry­tu­jący spo­sób by­cia, może po­win­naś tro­chę nad tym po­pra­co­wać – wy­ksztu­sił wresz­cie.

– Nie­raz to już sły­sza­łam.

– …Ale nie wzię­łaś so­bie do serca tych uwag?

– Wręcz prze­ciw­nie, sta­ram się, bar­dzo, pró­buję każ­dego dnia…

Uśmiech­nęła się, a jej wy­zna­nie wy­dało mu się szczere.

– Prze­ślij mi ma­ilem swoje dane oso­bowe i… dzięki za po­moc.

Za­mknął za nią drzwi, po czym po­now­nie wró­cił my­ślami do Elvanga. Dla­czego stary pro­fe­sor chciał mu za­my­dlić oczy? Co nim kie­ro­wało?

Roz­dział 8

Po­nie­dzia­łek, 23 sierp­nia 2010 roku, ko­menda po­li­cji

Póź­nym po­po­łu­dniem zmarło jedno z dwóch z ja­poń­skich dzieci, które prze­żyły ka­ta­strofę – je­de­na­sto­let­nia dziew­czynka. Tym sa­mym liczba ofiar wzro­sła do dwu­dzie­stu je­den osób.

Si­mon­sen przy­jął wia­do­mość o zgo­nie ma­łej Ja­ponki dość spo­koj­nie. Prze­rwał roz­mowę i prze­ka­zał in­for­ma­cję sie­dzą­cemu po dru­giej stro­nie biurka Pe­der­se­nowi. Na­stęp­nie spoj­rzał na ze­ga­rek, do­cho­dziła sie­dem­na­sta.

– Tro­ul­sen za­raz tu bę­dzie. Omów z nim wszystko, co udało mu się usta­lić. Wra­cam za go­dzinę i za­dbaj o to, żeby do tego czasu już go tu nie było. Za­ła­tw­cie, co trzeba, i każ mu iść do domu – rzu­cił w prze­lo­cie.

Pe­der­sen przy­jął po­le­ce­nie szefa bez słowa sprze­ciwu, cho­ciaż obaj do­brze wie­dzieli, że bę­dzie to od niego wy­ma­gało ogrom­nych po­kła­dów cier­pli­wo­ści. Poza tym Si­mon­sen mu­siał mieć ja­kieś inne obo­wiązki służ­bowe, skoro nie mógł spo­tkać się z Tro­ul­se­nem. Przy­pusz­cze­nia Ar­nego oka­zały się słuszne.

– Je­stem umó­wiony na wcze­sną ko­la­cję, więc przez ja­kiś czas będę nie­do­stępny. Po­proś, żeby Tro­ul­sen przy­szedł też ju­tro. Będę go po­trze­bo­wał. I ra­czej mu­sisz tu dziś zo­stać do po­źna, a ja w za­mian przyjdę z sa­mego rana. Ja­kieś py­ta­nia?

Pe­der­sen ski­nął głową, brzmiało to cał­kiem roz­sąd­nie. Py­tań nie miał żad­nych.

Tro­ul­sen wprost wzo­rowo wy­wią­zał się z po­wie­rzo­nego mu za­da­nia. Prze­pro­wa­dził skru­pu­latne i nad wy­raz dro­bia­zgowe do­cho­dze­nie, a ra­port z po­czy­nio­nych przez niego dzia­łań był tak nie­mi­ło­sier­nie ob­szerny i wy­czer­pu­jący, jak Pe­der­sen się spo­dzie­wał. Eme­ry­to­wany funk­cjo­na­riusz prze­ko­nał ar­ma­tora, by ten udo­stęp­nił mu wy­ciecz­ko­wiec wraz ze ster­ni­kiem, po czym ra­zem z nim po­ko­nał trasę roz­bi­tego statku całe cztery razy. Pierw­sze dwa razy po to, by ogól­nie od­two­rzyć w gło­wie prze­bieg zda­rze­nia i do­kład­nie umiej­sco­wić w cza­sie jego ko­lejne fazy. A ostat­nie dwa, żeby usta­lić, czy ktoś mógł ewen­tu­al­nie ze­sko­czyć na pod­kład, pod­czas gdy wy­ciecz­ko­wiec był w ru­chu. Je­śli tak, to gdzie mo­gło do tego dojść. Przy­niósł ze sobą mapę mor­ską portu w Ko­pen­ha­dze, na niej za­zna­czył trasę wy­ciecz­kowca, na któ­rym do­szło do prze­stęp­stwa – po­cząt­kowy frag­ment na czer­wono aż do miej­sca, gdzie na mo­rzu, mię­dzy na­brze­żem Søn­dre Told­bod a wy­spą Ny­holm, po­sta­wił krzy­żyk, resztę zaś na nie­bie­sko – do sa­mego końca trasy, któ­rej sta­tek z wia­do­mych po­wo­dów nie zdą­żył po­ko­nać.

Pe­der­sen wziął od Tro­ul­sena mapę, by użyć jej do stresz­cze­nia roz­wle­kłego ra­portu Si­mo­nowi i Hra­biance.