Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Średniowieczny artefakt, templariusze, seniorzy, niemieccy i polscy kibole – przygoda, zagadki historyczne, cosy mystery crime
Świat należy nie do młodych, ale do tych, którzy mają odwagę po niego sięgnąć. Nigdy nie jest za późno na małą przygodę oraz na miłość, o czym przekonuje się czworo przyjaciół po sześćdziesiątce.
Lula, pełna fobii debiutująca pisarka, jej partner Gabryś, były alpinista zawsze gotowy na nową przygodę, Ada, empatyczna psycholożka, oraz Kris, roztargniony informatyk, chcą udowodnić, że rodzina niemieckiego naukowca Dagoberta Troya nadal ma związaną z templariuszami średniowieczną antabę z głową lwa. Ich przodek podczas wojny ukradł ten cenny przedmiot z bazyliki w Czerwińsku. Niewinne śledztwo dziwnym przypadkiem zmienia się w nieplanowaną kradzież kołatki. Czworo przyjaciół po sześćdziesiątce musi uciec przed ścigającymi ich niemieckimi kibolami i równocześnie rozwiązać kryjącą się za kołatką zagadkę historyczną. A po drodze sami przeżyją wiele uczuciowych rozterek. Bo czy można spotkać miłość po sześćdziesiątce?
Alicja Czarnecka-Suls z niesamowitym humorem opisuje, co by się stało, gdyby członkowie „Czwartkowego Klubu Zbrodni” Richarda Osmana spotkali w klasztornej bibliotece Dana Browna i Umberta Eco.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Boże, daj mi siłę, abym mógł zrobić wszystko, czego ode mnie żądasz. A potem żądaj ode mnie, czego chcesz.
św. Augustyn, tłum. obiegowe
Z okien klasztoru w czerwonym świetle zachodzącego słońca widać było wędrówkę ludów. Zaprzęgnięte w konie wozy z tobołami, wózki i objuczone figurki ludzkie. Nic nie słyszał, ale zorientował się, że coś ich wystraszyło, bo nagle zaczęli biec w różnych kierunkach. Opat Rafael spojrzał w lewo. Szarą drogą, wijącą się wzdłuż niebieskiej rzeki i biegnącą pod górę między dwoma ciemnozielonymi wąwozami aż do wysokiej skarpy, bezgłośnie zbliżały się cztery ciężarówki, aż w końcu zajechały na podwórzec przed bazyliką. Wyskoczyli z nich uzbrojeni żołnierze w mundurach. Łomot do drzwi klasztoru niósł się przez korytarze i nie sposób było udawać, że się ich nie słyszy.
Rafael zamknął brewiarz i pogładził okładkę. Pomimo upływu ponad dwustu lat dobrze wyprawiona skóra nadal była miękka, lecz czerwień i złocenia już zupełnie wyblakły. Palcami przesunął po ciągle wypukłych literach i krzyżu. Wiedział, że powinien go zostawić jak resztę innych najcenniejszych inkunabułów na dole, ale tak się przyzwyczaił do wieczornych modlitw odczytywanych z tych starych kartek, że jakoś nie mógł się z nim rozstać. Gestem ręki uspokoił resztę braci zakonnych, którzy chcieli go zatrzymać, i zszedł na dół. To był jego obowiązek.
Mijając pierwsze piętro, kątem oka zauważył, że część chłopców będących na stancji wyszła z dormitorium i jak stado piskląt zbiła się na brzegu schodów w lękliwą gromadkę, ale tylko Edward jak zwykle ruszył za nim. Często go to wzruszało, bo od kiedy po ostatniej kradzieży ten chudzielec na błagalną prośbę matki prosto z sądu opiekuńczego trafił tu pod jego opiekę, zachowywał się jak mały psiak, który zawsze chce być blisko, ale teraz to nie był dobry pomysł. Kazał mu odejść, ale chłopiec nawet nie drgnął. Łomot do drzwi był ogłuszający. Zanim opat odsunął żelazną sztabę, którą ryglowali drzwi wieczorami, poczuł ciężar tamtego klucza w kieszeni. Zawołał bezgłośnie Edwarda i wsunął mu klucz do kieszeni szorstkiego swetra, odpychając go potem jak najdalej w głąb korytarza.
Przed nim stał oficer wyprostowany jak struna. Zasalutował.
– Pater Rafael, proszę zaprowadzić mnie do bazyliki. Z rozkazu Hitlera mam obowiązek zabezpieczyć dzieła sztuki niemieckich artystów.
Opat Rafael dopiero w tym momencie rozpoznał profesora Dagoberta Troya, eleganckiego niemieckiego naukowca, który rok wcześniej przyjechał do niego z wizytą w ramach wymiany naukowej jako gość profesora Stanisława Lorentza.
Niemiec bardzo się wówczas interesował skarbami bazyliki. Na prośbę polskiego uczonego wszystko mu sumiennie pokazano. Opat zapamiętał długie palce naukowca z wypielęgnowanymi paznokciami, ponieważ Troy co jakiś czas wyjmował białą chusteczkę z mereżką, obszytą białą koronką i ocierał nią wysokie czoło albo przecierał okulary, pochylając się nad starymi księgami. Rafael zwrócił na to uwagę, bo jego matka co sobota krochmaliła i prasowała podobną chusteczkę, własnoręcznie ozdobioną koronką, i wkładała mu do butonierki przed mszą w bazylice. „Przecież nie możesz wycierać nosa w rękaw” – mówiła, kiedy protestował, że nie chce paradować z babską chusteczką, bo koledzy się z niego śmieją. Ale nie było rady, nie chciała słuchać. Wciskał więc chusteczkę jak najgłębiej w kieszeń, kiedy nie widziała albo może udawała, że nie widzi, choć potem się gniewała, że wymiętolił ją jak byle szmatkę. Widocznie profesor miał podobnie upartą matkę.
Kiedy wybuchła wojna, tknięty przeczuciem Rafael na szczęście zamurował w ścianie obraz Najświętszej Matki Boskiej Czerwińskiej. Inne cenniejsze rzeczy kazał zanieść do grobowych krypt, ale zupełnie zapomniał o średniowiecznej antabie, jednej z dziewięciu zachowanych w Europie, od wieków wiszącej na drzwiach w bocznym portalu kościoła. A dokładniej mówiąc, jeszcze tego samego dnia rano, kiedy obładowany sam schodził ostatni raz do skrytki, prosił Edwarda, żeby wziął narzędzia z warsztatu i z pomocą jednego ze starszych chłopaków z internatu jak najdelikatniej odkręcił kołatkę. Zależało mu, żeby nie ukruszyli żelaznego gwoździa, który wygięty w łagodny haczyk wysuwał się powoli z okucia. To na nim stary odlewnik z Magdeburga zawiesił przed Wielkanocą roku Pańskiego 1170 ten przerażający łeb lwa z ludzką głową w rozwartej paszczy ku przestrodze wiernych.
Kołatka była znakiem, że ten, kto wejdzie do tej świątyni, ma szansę uwolnić się od grzechów. Była jednym z najstarszych i najcenniejszych śladów zamierzchłych czasów, który salezjanie zastali w zrujnowanym klasztorze i kościele, kiedy przejęli je po strudzonych norbertankach, żeby otworzyć szkołę i internat dla sierot i trudnych chłopców ku chwale założyciela zakonu, ojca Jana Bosko. Odlaną z brązu figurą z uchwytem do drzwi, błyszczącą od spoconych rąk grzeszników, przybywających w te progi od około tysiąca lat. Ukochanym lwem Edwarda, który przemawiał do niego jak do własnego domowego zwierzaka.
Niemiec uprzejmym gestem wskazał zakonnikowi, żeby szedł pierwszy, i powoli omiatał coraz bardziej pochmurnym wzrokiem ściany wewnętrznego dziedzińca. Odgłos podkutych butów odbijał się od ścian i wracał jeszcze donośniejszy. Opat odwrócił się i pytającym wzrokiem spojrzał na Edwarda, który szedł z tyłu ze zwieszoną głową, choć zwykle nie spuszczał z niego oczu. Troy zatrzymał się i położył ręce na biodrach, zawieszając kciuki na grubym skórzanym pasku. Stał w rozkroku na wprost starego romańskiego portalu, zasłaniając drzwi. Rafael poczuł, jak strużki zimnego potu spływają mu po plecach pod habitem. Niemiec odwrócił się. I wtedy Rafael zobaczył ją w otworze utworzonym przez podniesione ramię i rękę w czarnej skórzanej rękawiczce opartą na biodrze.
Troy z uśmieszkiem zadowolenia obserwował, jak żołnierze mocują się z wygiętym gwoździem.
– A teraz proszę, niech pater zaprowadzi nas do krypt – zwrócił się do Rafaela.
Edward nie powinien był się rzucać na Troya, a szczególnie kopać go po błyszczących cholewkach, wypolerowanych z rana jak lustro przez adiutanta prawdopodobnie sprawdzoną w kręgach wojskowych metodą na kość wołową, przemknęło Rafaelowi przez głowę.
Żołnierz odciągnął od zniesmaczonego Troya wierzgającego chłopca i wyniósł go na zewnątrz.
Po chwili do wnętrza świątyni dobiegł odgłos szamotaniny i strzału. Rafael zobaczył w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, jak od witrażowego okna wędrują po czerwono-złotej ścieżce drobinki pyłu i odbijają się w zakurzonych cholewkach Troya. Dawno nie robili generalnych porządków w kościele, pomyślał, obserwując, jak Niemiec białą chusteczką z mereżką w tych czarnych skórzanych rękawiczkach stara się zetrzeć kurz z butów. Jeszcze zdążył się tylko zaciekawić, co powie matka Niemca, gdy zobaczy zabrudzoną chusteczkę, i poczuł, jak żelazna obręcz zaciska mu się powyżej żeber, zanim stracił przytomność.
Człowieku, naucz się tańczyć, bo inaczej aniołowie w niebie nie będą wiedzieć, co z tobą zrobić.
przypisywane Świętemu Augustynowi,tłum. obiegowe
Brat Petrus znajdował się dokładnie na styku prezbiterium i nawy głównej Bazyliki Czerwińskiej, która podobnie jak inne kościoły była zbudowana na podobieństwo Boże. Prezbiterium to głowa, chór to piersi, w transeptach widziano ramiona, a nawę przyrównywano do łona. Petrus leżał tuż pod krzyżem, umocowanym pod sklepieniem w drewnianym sercu oplecionym zieloną-złotą winoroślą. Głowę miał skierowaną do ołtarza, ramiona rozłożone na północ i południe. Krzyż celował prostopadle w środek pępka jego wielkiego brzucha.
Brat Petrus, spadając ze stojących wokół ścian rusztowań, nie zaburzył tego świętego porządku, wręcz go podkreślił, pomyślała Lula, przepychając się przez wianuszek ludzi otaczających ciało.
Najpierw zobaczyła brodę Gabriela z trzema warkoczykami, a potem jego samego klęczącego przy ramieniu zakonnika skierowanym na północ. Badał mu puls. Ciężko się przy tym opierał o posadzkę. Będzie miał problem ze wstaniem z kolan, westchnęła. Pomimo stałego uprawiania intensywnych ćwiczeń, wspinania się przez wiele lat po większości szczytów w Europie i ogólnie dobrej formy te jego ponad sześćdziesiąt lat akurat w kolanach dawało mu się we znaki.
Postanowiła, że nie będzie mu pomagała wstawać, żeby go nie zawstydzać. Usłyszała, jak mówi do słuchawki:
– Tak, czuję słaby puls, ale nie chcemy go dotykać, bo ma rozwaloną głowę. I nie wiem, co z kręgosłupem.
Zobaczyła, jak Gabriel ponad głowami tłoczących się chłopców i szlochających dziewcząt pokazuje Krisowi drzwi przy portalu wejściowym, a Ludwice i Adzie drzwi w nawie południowej.
Zamknijcie je i nikogo nie wypuszczajcie, zrozumiała Lula z bezgłośnego szeptu Gabriela.
Pobiegła do ciężkich drzwi wzmocnionych żelaznymi sztabami i przyciągnęła je do siebie. Zatrzasnęły się z hukiem.
– Pogotowie będzie za parę minut. Policja prosiła, żeby nikt nie wchodził i nie wychodził – oświadczył głośno Gabriel i jego głos odbił się kilka razy echem od ścian. Zapadła cisza. W tej ciszy tym donośniej zabrzmiał nagły szloch dziewczyny. Thomas Apengeter, jeden z opiekunów niemieckiej grupy Polsko-Niemieckiego Obozu Modlitewnego, którego pół godziny wcześniej przedstawił im Petrus, poklepywał ją trochę bezradnie po plecach, równocześnie obejmując pocieszająco.
– Muszę ją wyprowadzić i dać jej coś na uspokojenie, zanim dostanie ataku epilepsji – powiedział do Ludwiki zadziwiająco poprawnie po polsku, choć z twardym akcentem. Zawahała się, ale odsunęła po chwili, widząc półprzytomny wzrok dziewczyny.
Kilka godzin później w małym klasztornym sklepiku, udostępnionym tymczasowo przez księdza dyrektora, policjanci spisali i przepytali po kolei obecne w bazylice osoby. Młody funkcjonariusz podsuwał im protokół do podpisu, przyglądając się wszystkim po kolei. Zajrzał do notatek: ruda z kręconymi włosami, w kolorowej sukience w esy-floresy, to Ada Stankiewicz, lat pięćdziesiąt dziewięć. Nie wyglądała na tyle. Uśmiechała się do niego życzliwie i wspierająco, jak to psycholog.
– Adrianna Idalia. – Machnęła podpis z zawijasem, nie czytając.
Lesiak sprawdził znowu w notatkach: rozczochrany w podkoszulku to informatyk, Kryspin Marek Wiśniewski, lat sześćdziesiąt dwa.
– Używam imienia Kris – poprawił go Kris, nachylając się nad kartką.
Ten z warkoczykami na rudo-siwej brodzie, w bluzie w kratę, to Gabriel Górski, lat sześćdziesiąt trzy, prywatny przedsiębiorca.
– I były alpinista – dodał Gabriel, podpisując się wielkimi literami.
Młody policjant zawiesił się na chwilę; zaskoczyło go to, bo nie wiedział, czy kazać mu to wpisać do rubryki „zawód”.
– To pan dzwonił do nas, prawda?
Stali przed nim mocno zakłopotani i zmęczeni. Najpierw ten wypadek, a potem długie przesłuchanie i spisywanie zeznań każdego z osobna. Dla ludzi w pewnym wieku mogło to być wyczerpujące. Lesiaka nauczono szacunku dla starszych, ale musiał wypełniać swoje obowiązki. Było ich tylko dwóch na posterunku. I akurat on miał prawie pełne wyższe wykształcenie. Liczył na awans w najbliższym czasie.
– Czy mogę poprosić o pani autograf? – zwrócił się do Ludwiki.
– Oczywiście. – Ludwika potrząsnęła zalotnie tak zwanym bobem w kolorze pszenicy, już po dwóch tygodniach nie tak równo ostrzyżonym. Swoją drogą, kto nadaje te nazwy, no i trzeba sprawdzić po powrocie do domu, czy nie ma odrostów. Sięgnęła do torby po długopis i promocyjną kartkę ze swoim zdjęciem, wydrukowaną kiedyś przez pewne wydawnictwo, które poprosiło, żeby rozdawała, gdzie i komu może. Wręczyli jej z tysiąc takich kartek i nie ruszała się z domu bez co najmniej dwudziestu.
– Nie, nie. – Zarumienił się lekko. – Na tym poproszę. – Podsunął jej protokół. – Ale tak szczerze, mój bratanek jest pani wielbicielem, ja też jestem fanem. – Ceglasty rumieniec dotarł do czoła.
– Ach, tak, jasne, to bardzo miłe, jak ma na imię? – Sięgnęła znowu po promocyjną kartkę.
Rozpoznał ją, dawno temu z okazji wydania jej pierwszej książki wydawnictwo przymusiło ją do udzielenia wywiadów w kilku programach porannych. Przydało się tym razem, choć w dziwnych okolicznościach.
– Starszy posterunkowy Paweł Lesiak jakby co. – Do czerwieni policzków doszły krople potu na czole.
Niby jakby co, czy raczej jakby kto, poprawiła go w myślach Ludwika, jakbym opisywała policjanta w nowej książce?
Nie mogła się przyzwyczaić, że ludzie uważają postaci z jej książek za żywe, a zdarzenia za prawdziwe i mające wpływ na ich losy, gdy tymczasem życie było dla niej inspiracją do tworzenia nowych światów, choć oczywiście opartych na rzeczywistości.
– Zawód pani? Nie wpisaliśmy. – Starszy posterunkowy pukał w kratkę na dole protokołu. Lula zmrużyła oczy. Nic to nie dało i w końcu wyrwała mu kartkę z ręki.
– A, tutaj to niech pan pisze, nie mam ze sobą okularów. Reżyserka. Albo nie, pisarka. Początkująca. – Zacisnęła usta i pomyślała: co za bęcwał, przecież przed chwilą podobno mnie rozpoznał. Skoro jest wielbicielem mojej książki, to uwaga! Kim jestem z zawodu? Szczerze mówiąc, sama ostatnio nie wiem, kim jestem.
Paweł Lesiak zawiesił się ponownie. Czy ci ludzie nie mogą się zdecydować, jaki zawód uprawiają? Taka niby inteligentna, wystrojona w garnitur, jakby z biskupem była na spotkaniu, a nie wie, kim jest z zawodu. Chyba pochopnie wyskoczył z tym uwielbieniem.
– Mam tu miejsce tylko na jeden. Niech pani sobie wybierze.
– No to niech będzie pisarka. Akurat mam przy sobie jeden egzemplarz mojej książki. – Lula zaczęła grzebać w przepastnej czarnej torbie, w czarnej dziurze, jak zwykł mawiać Gabryś, odmawiając pomocy przy prostych polecenioprośbach typu „Czy możesz mi przynieść klucze z torebki”? – To by pan bratankowi dał, gdzie ona… O, jest. Mogę mu dedykację napisać. – Lula wręczyła książkę starszemu posterunkowemu Lesiakowi, który wbił w nią wzrok. Naprawdę lubiła te chwile, kiedy ludzie, spotykając pisarza osobiście, kamienieli z wrażenia. Ten tutaj rzeczywiście stał jak urzeczony. Wzruszyła się. To piękny zawód tak nieść w naród polską mowę i historię. Czyli jednak może wybierze zawód pisarki. W sumie to nawet sympatyczny młody człowiek.
– To pani nie jest Maria Dąbrowska? E, to nie, dziękuję – rzucił i oddał książkę.
Luli zabrakło powietrza, chociaż dzień był rześki, i w osłupieniu zaczęła łapać powietrze jak ryba wyrzucona na piasek na brzegu rzeki. Gabriel wyraźnie wymówił nazwisko Luli. Ludwika Rekucka.
Policjant odzyskał pewność siebie i bardziej oficjalnym tonem ponownie wskazał miejsce do podpisu pod wstępną relacją. Poinformował również całą czwórkę, że szczegółowo opowiedzą o zdarzeniu we właściwym czasie, gdy zostaną wezwani na komendę wojewódzką w Płocku. Oni jako posterunek lokalny mają tymczasem różne ważne zadania do wykonania. Wyjaśnił, że trzeba wykluczyć działania osób trzecich i poczekać, aż, daj Boże, brat Petrus wróci do przytomności. Jeśli oczywiście przeżyje ten koszmarny wypadek. Szkoda, że nikt nie widział momentu upadku ani nie wie, dlaczego opat Petrus z tą jego tuszą postanowił się wspiąć na rusztowania. Dlatego on, posterunkowy, prosi o podanie aktualnych danych kontaktowych, aby łatwo można było ich zawiadomić.
Te „aktualne dane kontaktowe” najmniej się spodobały Ludwice, bo wyjątkowo starannie ukrywała przed wszystkimi prywatny numer telefonu i adres. Nie brakuje na świecie różnych takich, którzy mogliby akurat wpaść na pomysł, żeby za nią z jakichś powodów chodzić. Rekuckich dużo na świecie, ale na wszelki wypadek lepiej zachować ostrożność.
Jej prawdziwe miejsce zamieszkania znała garstka przyjaciół oraz bank, w którym mieli kredyt.
– Proszę zapisać do mnie – Gabriel jak zawsze wybawił ją z kłopotu – żona podczas pracy często ma całymi dniami wyłączony telefon.
Podyktował posterunkowemu Lesiakowi swój numer. Podał też adres mieszkania, które komuś wynajmowali i gdzie Ludwika była zameldowana. Odbierali tylko co parę dni pocztę ze skrzynki. Było to kłopotliwe i Gabriel wiele razy prosił ją o przekierowywanie korespondencji na adres, pod którym mieszkali rzeczywiście. Bezskutecznie. Lula, jak sobie coś wymyśliła, to nie było sposobu, żeby ją przekonać.
– Niestety – powiedział Gabriel – nie widzieliśmy momentu upadku. Akurat zwiedzaliśmy inną część bazyliki. Byliśmy w Czerwińsku z powodów pół prywatnych, pół zawodowych.
Posterunkowy Lesiak z widocznym trudem starał się ukryć lekkie poczucie wyższości.
– Nie można być pół w ciąży, a pół nie – oświadczył z całą mocą sprawowanego urzędu. Nie miał wątpliwości, że trzeba nieustannie nieść ten „kaganiec” oświaty, jak go uczyli na szkoleniu z komunikacji ze społeczeństwem. Nawet wobec starszych, bo też nie zawsze są uświadomieni.
Lula wytrzeszczyła oczy. Dopiero co ledwie się opanowała i doszła do siebie po poprzednim afroncie posterunkowego Lesiaka. Nawet nie chodziło o to, że ją pomylił z kimś innym, ale że z Dąbrowską, która nie żyła od ponad pół wieku. Ada cicho wytłumaczyła jej na boku, że Noce i dnie nadal są obowiązkową lekturą dla młodzieży szkolnej jak za ich czasów i że w tej sytuacji może rozważy zmianę fryzury w niedalekiej przyszłości, bo rzeczywiście jest jakby trochę obcięta w stylu znamienitej autorki. To może być mylące. Lula doskonale pamiętała, co noblista Czesław Miłosz pisał o uczesaniu koleżanki po piórze. Tam było coś w rodzaju, że miała grzywkę przyciętą na pacholę, a włosy podstrzyżone dookoła głowy na donicę.
Nagła czerwień na policzkach Luli zwiastowała zbliżające się odpalenie lontu, który na ogół miała dość krótki. Ada w tej sytuacji pośpieszyła z wyjaśnieniem, biorąc na siebie rolę transformatora. Napięcie mogło spokojnie uruchomić fotowoltaikę płaszczącą się na pobliskiej stodole.
– Pani – wskazała na Lulę – jest tu z powodów służbowych, przyjechała, aby rozmawiać o ewentualnym filmie o Czerwińsku, który brat Petrus chciał jej zlecić. Oraz być może o książce. Zanim spadł. Więc służbowo. A my – szerokim gestem objęła pozostałą trójkę – na razie jako osoby wspomagające, na wycieczce. Więc prywatnie.
Posterunkowy Lesiak już miał im zwrócić uwagę, że jeśli jedna osoba jest tutaj z powodów zawodowych, a pozostałe trzy z prywatnych, to nijak nie da się powiedzieć, że są z powodów pół na pół, ale zadzwonił komendant. Paweł Lesiak, chociaż lubił zagadki matematyczne, co było jego półprywatną pasją, wybrał jednak służbę i odebrał telefon.
A miała to być miła wycieczka w słoneczny dzień. Petrus umówił się z nimi na spotkanie, żeby wprowadzić Lulę w temat. To była zaskakująca oferta. Zadzwonił do niej parę dni temu w porze śniadania, przedstawił się i zapytał, czy byłaby zainteresowana filmem. Wyjaśnił, że akurat mija sto lat od czasu, jak zakon wprowadził się do Czerwińska. A on oglądał jej dokument o templariuszach na Pomorzu i mu się spodobał. Ludwika myślała na początku, że to niewczesny żart, że dzwoni do niej jakiś zakonnik i składa dziwne propozycje.
– To jak, jest pani zainteresowana? – dopytywał niecierpliwie. – Możemy się umówić na najbliższy weekend?
Dlaczego nie, pomyślała, odkładając słuchawkę, może da się z tego zrobić ciekawy materiał i na dodatek coś z tego wycisnąć do książki, której termin oddania zbliżał się nieubłaganie. A pomysłu nie miała wcale. Film dla zakonników w Czerwińsku pasował do momentu w jej życiu jak klucz do skrzynki pocztowej z wyczekiwanym listem. Akurat weszła w fazę, że nie wie, kim jest. I co ją określa. Zawód? Wiek? Płeć? Lula już jakiś czas temu pogodziła się z tym, że robotnicy kopiący rów przy jej ulicy nie gwiżdżą za nią prowokacyjnie, tylko grzecznie zdejmują czapki i kłaniają się z szacunkiem należnym starszemu z plemienia. Niemniej jednak przeżywała rodzaj kryzysu twórczego (nie mam pojęcia, o czym pisać) oraz osobistego (jestem stara, sześćdziesięcioletnia kobieta, nikomu niepotrzebna). Propozycja zrobienia filmu wprowadziła ją na powrót na znane tory. Gdy odłożyła słuchawkę, jej twarz rozpromienił szeroki uśmiech, a oczy zalśniły zielonym blaskiem. Czuła się tak szczęśliwa, że mogłaby zaśpiewać partię z opery, chociaż może lepiej nie.
Następnego dnia zaproponowała Adzie i Krisowi, żeby się razem przymierzyli do dokumentu jako mała grupa produkcyjna. Od dawna się zastanawiała nad wystartowaniem z projektami filmowymi na własny rachunek, ale się bała. Propozycja Petrusa była jak otwarte okno w duszny dzień, zmuszała do konkretnego działania. I o dziwo, pomysł wspólnego zainwestowania w bezpieczny projekt dokumentu spodobał się Adzie, która zaczynała mieć serdecznie dosyć toksycznego szefa i też szukała nowego pomysłu na siebie. Ada nie miała odwagi rzucić pracy, bo chociaż obie córki, Nela i Emilia, skończyły już studia, nadal mieszkały z nią i częściowo ciągle były jeszcze na jej utrzymaniu. Dziewczyny z entuzjazmem przyjęły informację o wyjeździe matki. Miały wolną chatę na weekend. Mieszkanie było już za ciasne dla trzech dorosłych kobiet.
Było oczywiste, że propozycja Petrusa spodoba się Gabrielowi. On zawsze lubił wszelkie zmiany. Cud boski, że akurat nie w kwestii kobiet. Krisowi wyjazd był najmniej na rękę, bo miał dużo zajęć, ale lubił historię, więc chciał się przyłączyć. Jako singiel, czy raczej stary kawaler, jak dokuczała mu Ada, z nikim nie musiał uzgadniać wyjazdu, jedynie uporać się wcześniej z terminową robotą. Mimo to jęczał, że chwilowo mu się nie chce ani do przyrody, ani do zabytków, bo ma kolejne wdrożenie programu do systemu szpitala, w którym oboje z Adą pracowali. Bez niego jednak to nie byłoby to samo. Kris tyle wiedział na dziwne tematy, że wystarczyło tylko nacisnąć guzik i zaraz się łączył z serwerem wszechświata, czyli Krisopedią, i wypluwał potrzebne informacje. Taka przygoda dałaby sporo możliwości w poszerzeniu bazy danych, a to zawsze było kuszące. Poza tym podczas tego rodzaju wypraw Kris zawsze zyskiwał jakąś zdobycz do jego zbiorów, bo był, mówiąc delikatnie, kolekcjonerem. Gdyby ktoś potrzebował kabla stosowanego w latach osiemdziesiątych albo modelu kuchenki turystycznej z lat sześćdziesiątych, Kris na pewno by je miał. Musiałby tylko zanurkować pomiędzy pudłami, ustawionymi wszędzie w malowniczych stosach, pomiędzy którymi pozostawały tylko wąskie korytarze. Nikomu nie pozwalał swoich „zbiorów” nawet tknąć. Ada powtarzała mu do znudzenia, że powinien je jakoś uporządkować, a nawet proponowała pomoc, bo miała fioła na punkcie porządków, ale zawsze ją zbywał, mimo że na herbatę nawet zimą zapraszał na taras, bo jedynie tam wystarczało miejsca, żeby swobodnie postawić filiżankę.
Już często wcześniej Lula i Gabryś robili sobie historyczne i krajoznawcze wycieczki z Adą i Krisem. Nie tylko dlatego, że mogły przynieść inspirujący temat dla Luli, która po nakręceniu poważnego filmu dokumentalnego o tajemniczych związkach templariuszy z Polską i napisaniu książki oraz stworzeniu komiksu opartego na filmie dokumentalnym niespodziewanie dla siebie wkroczyła też do młodzieżowego świata fanów templariuszy.
Przez ten poważny temat zrobiła się jeszcze bardziej poważna. W takich chwilach Gabryś zwracał się do niej per Ludwiko. „Nie możesz tak siedzieć godzinami przy komputerze, Ludwiko, trzeba się ruszyć, Ludwiko” – zwykł mawiać.
Lula machała ręką i na kilkanaście godzin znikała w pokoju zwanym gabinetem. Nazywała to odpowiedzialnością. Gabriel bezskutecznie dopraszał się fragmentów do oceny jako szanowany przy pierwszej lekturze książki beta reader.
Uwagi Gabriela o zbliżającym się terminie oddania zamówionej powieści (na podobny temat co pierwszej) Lula kwitowała dziwnymi minami. Gabryś oświadczył więc oficjalnie, że w trybie pilnym trzeba wdrożyć działania specjalne. Wyciągał ją sprzed komputera na małe wypady do ciekawych miejsc w okolicy.
– Lula, ty rzeczywiście wolisz czytać lub pisać o przygodach innych, niż sama je przeżywać – zaczepiał ją Gabriel.
– A ty za to rzucasz się od razu w każdą przygodę bez względu na konsekwencje. To jest lekkomyślność, z którą czas by skończyć, jak się ma tyle lat co ty – odgryzała się Lula. – Tym bardziej jak jest się już dziadkiem, nawet z zagranicznym dystansem.
Propozycja Petrusa była w tej sytuacji dla wszystkich prezentem od losu i zamierzali ją dobrze wykorzystać.
Od świtu wszystko im sprzyjało. Ku zdumieniu Gabriela Ludwika rano wyjątkowo sprawnie się zebrała, przebrała się tylko dwa razy, co oznaczało też tylko dwie poprawki w układzie kolorystycznym w szufladach. Ze spokojem siedział na dole w fotelu z książką, wiedząc, że Ludwika nie wyjdzie z domu, jeśli choć jedna skarpetka nie będzie idealnie złożona po wyprasowaniu w komplet ułożony według kolorów tęczy. Tak uporządkowane szuflady dawały Ludwice pewność, że gdyby niespodziewanie umarła, to ktoś, kto do nich zajrzy, od razu będzie wiedział, że lubiła czystość i porządek.
W końcu udało się, mogli wyjść z domu.
Kris uparł się, że poprowadzi samochód, i jak zwykle zmylił drogę. Był jedyną na świecie osobą, która potrafiła się zgubić nawet wtedy, kiedy trasa prowadziła prosto z punktu A do punktu B. Pomimo tego domagał się zawsze, żeby być kierowcą, co natychmiast wprawiało ich w doskonały humor, ledwie wsiadali do samochodu. Dokuczali mu żartobliwie, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Kiwał głową, z której sterczały na wszystkie strony nieposłuszne szpakowate włosy. Żywił niewzruszone przekonanie, że jeździ lepiej niż większość ludzi, a że służby drogowe nie potrafią ustawiać znaków we właściwych miejscach, to nie jego wina.
– Oni je stawiają gdzie popadnie, robią tylko zamieszanie na drodze – powtarzał za każdym razem.
– Kris, wiemy, że ty masz własny kodeks drogowy – śmiała się Lula. Zwykle ich w gruncie rzeczy nie zauważał, a światła na skrzyżowaniu traktował dość dowolnie. – Czerwony to dla ciebie „jedź”, a zielony „stop”. – Ludwika nawet podejrzewała, że jest daltonistą.
Ledwie ruszyli, Ada otworzyła okno. Pęd powietrza porwał jej kolorowy szalik, który to malowniczo walił o dach i szyby samochodu, to łomotał w środku. Wijące się rude pukle wiatr zarzucał jej na twarz, co wprawiło Adę w doskonały humor. Zaśmiewała się perliście, łapiąc wystawioną ręką ciepłe powietrze.
– Ada, ty dzisiaj przeciągasz się jak Anita Ekberg w Słodkim życiu, tyle że w wersji wiewiórczej – rzucił życzliwie Gabryś z tylnego siedzenia, mimo że ze dwa razy dostał szalikiem z motywami etno.
– Żeby tylko nie skończyła jak Isadora Duncan – mruknęła zgryźliwie Ludwika, walcząc z własnymi włosami. Przytrzymywała je obiema rękoma, wściekła, że nie zabrała szczotki. Ada miała takie włosy, że wystarczyło, że nimi potrząsnęła, i już. Ludwika musiała codziennie rano wypracowywać każde pasmo. A teraz przez to głupie okno było po grzywce.
– Ada, możesz zamknąć? Głowę mi tutaj urywa.
Ada posłusznie zamknęła okno i wyciągnęła kanapki. Każda była zawinięta w osobną serwetkę, dla każdego w innym kolorze, żeby było miło. Poza tym do kompletu należał jeszcze woreczek z naklejonym imieniem, mandarynka i batonik. Dla Gabriela i Krisa czekoladowy, dla niej marcepanowy. Dla Luli owsiany bez glutenu, laktozy, fruktozy. „W ogóle bez niczego” – kpił Gabryś. Jak wycieczka, to wycieczka. Tyle że tym razem jechali do pracy, na pierwszą dokumentację.
– Ada, ty jak zawsze przechodzisz samą siebie, mnie by się nie chciało. Nikomu by się nie chciało. – Ludwika już dawno nauczyła się, że należy natychmiast pochwalić i docenić starania Ady, bo inaczej straci humor. Ada wiele lat temu rozwiodła się z ciągle krytykującym ją ojcem Neli i Emilii, ale trafiła w pracy na szefa o podobnym do eksmęża charakterze i często nawet niewinne uwagi odbierała jako atak lub napomnienie.
– O, przepraszam – obruszył się Gabryś – a kto przygotowuje zwyczajowy pilgrim set?
I wyciągnął płaską metalową piersióweczkę z Ballantine’s pomieszanym z colą. Jedną dla wszystkich. Gabriel wychodził z założenia, że zawartość alkoholu w whisky wystarczająco dezynfekuje, żeby nie trzeba było szykować dla każdego osobnej butelczyny.
– No chyba teraz nie będziemy pili whisky, zanim wejdziemy do bazyliki! – oburzyła się Ludwika.
– Jaka szkoda, prawda? Gabryś zawsze robi takie smaczne mieszanki. – Ada była zachwycona. – Ale rzeczywiście, masz rację, Lula. Nie wypada, poza tym to byłoby niesprawiedliwe wobec Krisa, który podjął się tego ciężkiego zadania, żeby nas dowieźć w całości. Prawda, przyjacielu?
Ku zdumieniu Ludwiki Ada pogłaskała Krisa po plecach. Ludwika kątem oka zauważyła, że Kris ledwo dostrzegalnie się odsunął. Ada zamrugała. Ludwika szybko coś powiedziała, żeby zagadać ciszę.
Wiedzieli, że tak jest prawie zawsze. Kris nie lubił publicznego czulenia się, chociaż była pewna, że pomimo nieustannej wojny, jaką ze sobą toczyli przy każdej okazji, zależało mu na Adzie. Nie umiał tylko tego okazywać. Ludwika pomyślała, że jakby się zastanowić, to w ogóle unikał jakiegokolwiek kontaktu fizycznego. Odskakiwał, kiedy Gabryś próbował go poklepać po ramieniu. Śmiali się potem, że jako informatyk ma wszystkie kończyny chude jak pająk i łatwo je złamać. Innym razem Ludwika, składając mu życzenia świąteczne, przytuliła go niespodziewanie i wyczuła, jak w jej objęciach dosłownie cały skamieniał. Jego twarz wykrzywiła się w takim grymasie, że przestraszyła się, że coś go rozbolało. Od tej pory i Lula, i inni starali się nie przekraczać niewidzialnej granicy, jaką Kris wytyczył między sobą a światem. Dlatego Ludwika zdziwiła się, że Ada pogłaskała Krisa. Było to złamanie niepisanej umowy, jaką mieli od wielu lat. Nie przeszkadzała im. Trzeba nad nim popracować, postanowiła Lula i równocześnie cofnęła rękę, którą gładził zamyślony Gabryś.
Czerwińsk nad Wisłą był uroczym miasteczkiem, dla którego zatrzymały się wskazówki na przedwojennej tarczy zegara i które miało lata świetności za sobą. Najpierw stanęli przy małym placyku z wbitą tabliczką informującą, że tutaj kiedyś stał dom, w którym urodziła się i mieszkała Loda Halama. Przed wojną właścicielka najpiękniejszych nóg w Warszawie i pięciu mężów.
– Pamiętam jej dziki taniec przy wielkim kieliszku szampana z filmu Kłamstwa Krystyny, zrobiła to tak wspaniale, że zaczęłam marzyć o zostaniu tancerką. Miałam wtedy siedem lat. Zaczęłam nawet chodzić na zajęcia w osiedlowym kółku tanecznym, ale musiałam je porzucić, kiedy rodzice się przeprowadzili. Zresztą uważali to za dziecinną fanaberię. Długo nie mogłam tego przeboleć. Zróbcie mi fotkę przy tej tabliczce – poprosiła Ada.
– Pomyśleć, że ten radosny film nakręcili w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Nie wiedziałam, że ona stąd pochodzi – westchnęła Lula, która też uwielbiała i film, i Lodę Halamę. Przyglądała się Adzie pozującej do zdjęcia. Przyjaciółka nigdy im nie opowiadała o tym marzeniu. Ada, gadatliwa i na pozór tak otwarta, w gruncie rzeczy zasłaniała się tą nadpobudliwością.
Klasztor i bazylika z daleka wyglądały jak zamek obronny, którym zresztą podobno kiedyś były. Krisopedia uprzejmie doniosła im, że przekształcenie na opactwo zafundował mu na początku dwunastego wieku rycerz Piotr Włast Dunin, który sam się nadawał na bohatera filmowego bardziej niż Kmicic i Lancelot razem wzięci. Tak jak Kmicic porwał księcia Bogusława, tak Piotr Dunin zuchwale uprowadził na polowaniu niejakiego księcia Wołodara – konkurenta swojego szefa, Bolesława Krzywoustego – który zbuntował się przeciwko władcy i najechał część jego ziem. Piotr założył się z Bolesławem, że odda mu te ziemie i zrobi to bez przelania choćby kropli krwi. Poddani zapłacili za uwolnienie Wołodara gigantyczny okup, który w całości trafił do Bolesława Krzywoustego, bo Piotr nie wziął nawet jednego brakteata* prowizji. Bolesław po tym ufał mu jak dziecko i posłał go w swoim imieniu z prośbą o rękę pięknej księżniczki Marii, córki księcia kijowskiego. Niestety Piotr wzorem Lancelota zakochał się w niej z wzajemnością i zaryzykował utratę łaski pańskiej i głowy. Nic dziwnego, że księżniczka obdarzyła go uczuciem. Piotr, prawdopodobnie wzmocniony domieszką krwi duńskiej, był przystojnym i barczystym blondynem, a Bolesław Krzywousty, no cóż, podobno urodą nie grzeszył i jeszcze usta miał, zdaje się, niezbyt proste. Piotr miał więcej szczęścia niż Lancelot, bo Krzywousty nie gniewał się na przyjaciela długo i pozwolił mu wziąć ślub z jego ruską Ginewrą, gdy tymczasem król Artur napuścił na Lancelota rycerzy Okrągłego Stołu, co jak wiadomo, nie dla wszystkich dobrze się skończyło. Bolesław nawet był po latach wdzięczny Piotrowi, bo piękna Maria okazała się heterą. Te historie spodobały się Gabrysiowi. Obaj z Krisem maszerowali przez dziedziniec jak dwa wcielenia średniowiecznych rycerzy i jakby podano im cięższą zbroję.
Lulę z kolei zelektryzowała informacja, że opactwo dostali kanonicy sprowadzeni z Francji, starsi bracia templariuszy. Akurat ci, z którymi templariusze dzielili tę samą sławetną Świątynię Salomona, pod którą jakoby znaleźli słynny skarb.
Wyjątkowo uprzejmy Petrus czekał na nich przed romańskim portalem. Powiedział im, że przebywa w klasztorze w Czerwińsku od niedawna. Ściślej mówiąc, zaczął tu nowicjat, a potem całe lata spędził w klasztorze w Oświęcimiu. Żałował, że nie ma już tutaj brata Mariana, który rezydował w Czerwińsku przez wiele lat i wiedział o nim wszystko. Obecnie mieszka w domu opieki dla braci zakonnych koło Płocka.
– Możecie spokojnie do niego jechać w ramach zbierania dokumentacji. On uwielbia gości, bo w sumie nie bardzo ma co robić. Chory jest – przekonywał Petrus. – Dajcie mi znać, to do niego zadzwonię. Zaraz zresztą to zrobię. Uprzedzę.
Petrus wyjaśnił im, że wraz z opiekunami w klasztorze salezjanów przy bazylice mieszka grupa niemiecko-polskiej młodzieży uczestnicząca w tak zwanej letniej szkole, więc zwiedzanie odbywa się trochę w chaosie i tłumie. Przedstawił im opiekuna niemieckiej młodzieży Thomasa Apengetera, którego zauważyli już wcześniej, ponieważ od chwili kiedy weszli do bazyliki, przyglądał im się bacznie i krążył czujnie wokół nich.
Petrus chciał się podzielić wiedzą na temat bazyliki i wprowadzić ich w temat. Niesiony zainteresowaniem słuchaczy przejechał niemalże na jednym wdechu przez średniowiecze, gotyk i barok, relacjonując historię cudownego obrazu Matki Boskiej Czerwińskiej, który sam się upomniał o swoje miejsce na ołtarzu w bazylice, oraz oczywiście o Jagielle, który tutaj się przeprawiał w 1410 roku przez pierwszy w Polsce most łyżwowy pod Grunwald. Ten most jest dowodem, że warto czytać. Gdyby Krzyżacy czytali, to już pięć lat wcześniej znaliby elegancko ilustrowany traktat wojskowy niejakiego Konrada Kyesera, w którym szczegółowo opisano, jak wyglądał identyczny most w Niemczech, i nie zlekceważyliby naszego dzielnego króla, który jak widać, czytał.
Grupka przyjaciół obchodziła kościół. W każdym miejscu znajdowali coś ciekawego. Gdy zatrzymali się przy starych romańskich drzwiach, Petrus zwrócił im uwagę na okucia zdobiące drzwi podzielone na trzy części. W centrum każdej był kolisty pierścień, od którego odchodziło osiem ramion podwójnego krzyża zakończonych trójlistnie.
– Koło jest najdoskonalszą figurą, nie ma bowiem niczego „przed” ani „po”, ani początku, ani końca, dlatego jest obrazem wieczności. Widzicie tę jasną okrągłą plamę pod pierwszym kołem? – Dopiero ją zobaczyli, odcinała się wyraźnie od ciemniejszego tła, poczerniałego przez wieki. – W tym miejscu wisiała do wybuchu wojny bezcenna romańska antaba, odlana w brązie. Wyobrażała głowę lwa, której forma sugerowała, że jest to raczej wizerunek lwa demona pożerającego ludzką głowę, wystającą między wielkimi kłami. Antaba miała też związek z pewną historią, legendą najprawdopodobniej, ale o tym później. Między kłami przewleczony był pierścień. O, tutaj widać ślady po ćwiekach mocujących kołatkę do drzwi.
– I co się z nią stało? – zapytała Ada.
– W czasie wojny odkręcił ją od drzwi znany niemiecki naukowiec Dagobert Troy. Po wojnie zarówno naukowcy, jak i rząd polski oficjalnymi i półoficjalnymi drogami starali się ją odzyskać od Dagoberta i jego spadkobierców, ale i on, i później jego rodzina odrzucali konsekwentnie te żądania. – Petrus westchnął. – Troy do końca życia zaprzeczał, że kiedykolwiek podczas wojny był w Czerwińsku – oburzył się. – Uważam, że kołatka jest nadal w rękach rodziny. Bardzo nam zależy, aby ją odzyskać po latach. Mamy we wrześniu pierwszą doniosłą uroczystość, a trzynastego grudnia ostatnią, ponieważ w tym roku mija sto lat obecności salezjanów w Czerwińsku. Właśnie prawie sto lat temu biskup płocki wydał dekret o wieczystej dzierżawie Czerwińska dla zgromadzenia salezjanów. Będą obecni kluczowi dostojnicy z naszego zgromadzenia z kraju i z zagranicy, różne media… – Ściszył głos. – To dla nas niebagatelna sprawa, żeby mieć antabę na powrót przed tymi uroczystościami, z różnych względów. I ten film z tego powodu jest dla nas istotny. Będzie wtedy też wybór nowego księdza dyrektora i władz prowincji…
– Żeby nie było jak z Hongkongiem. Po stu latach wrócił do pierwotnych właścicieli – mruknęła Lula pod nosem.
– To znaczy?! – Petrus spojrzał na nią z ukosa. Już miał coś odpowiedzieć, ale Lula złapała go za rękaw i dość bezceremonialnie podsunęła mu komórkę z artykułem z internetu. Czuła, jak swędzi ją lewa łopatka; zwykle był to znak, że warto się nad czymś zatrzymać. Pomyślała, że może tu znajdzie prawdziwą inspirację do książki, nie tylko do reportażu o historii zgromadzenia.
Petrus spojrzał na ekran, zrobił kwaśną minę i odwrócił wzrok.
– Może sobie pogadamy, pooglądamy najpierw, co my tu mamy za skarby z różnych wieków i krajów? Poznamy się trochę… – Zaczął stukać palcem w srebrny świecznik i obłupywać go z wosku.
– Oczywiście, oczywiście, wszystko po kolei. – Gabriel pośpieszył z pomocą i obskubał świecznik z drugiej strony. – Zwiedzajmy dalej.
W końcu zatrzymali się przy żelaznej furteczce, odgradzającej schody na dół w korytarzu przy muzeum.
– A co tam jest? Możemy zejść? – zapytała Ada, przekręcając uroczo głowę okoloną pierścieniem płomiennych pukli i dokładając do kompletu błagalne oczy Kota w butach ze Shreka. Zawsze działało.
– O, to tylko zejście do podziemi, nie wpuszczamy do nich nikogo, sami rzadko tam schodzimy, bo i po co? To jest rupieciarnia i takie tam, reszta zasypana – wymówił się Petrus. Widząc jednak smutną minę Ady, powiedział ugodowo: – No, dobrze, już dobrze, pokażę wam. Wejdziemy tam na chwilę, ale tylko na chwilę.
Przekręcił włącznik. W słabym świetle żarówek zobaczyli długi korytarz zbudowany z szarych ociosanych kamieni, połączonych zaprawą, i z półkolistym sklepieniem, pod którym biegły plastikowe i żelazne rury oraz kable. W mroku ledwie widać było ścianę zamykającą jego drugi koniec. Zaskoczyło ich, że był stosunkowo wąski i wysoki. W niszy po prawej stronie leżało trochę brył czarnego węgla, spod których widać było dziwną kamienną wypukłość w posadzce.
– To jest na bank góra sklepienia jakiegoś pomieszczenia na dole – oświadczył z mocą Gabryś i zaczął wygrzebywać węgiel na korytarz.
– Może tak, ten rodzaj sklepienia najlepiej przenosił obciążenia – zgodził się Petrus, zamiast go skarcić, i nachylił się z zainteresowaniem. Ciche pik… pik… pik… w równych odstępach powinno im dać do myślenia, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Byli tak podekscytowani, że udzieliło się to nawet poważnemu Petrusowi, który ze splecionymi na brzuchu rękoma przyglądał się Gabrielowi. A ten, nie zważając na wystające spod dresowej bluzy jasnoniebieskie mankiety niedzielnej koszuli, gołymi rękoma odgarniał węgiel. Czarny pył wzbijał się przy jego każdym ruchu.
– Zobaczcie! Tu są ewidentnie ożebrowania! Czy macie jakieś plany tych korytarzy?
Petrus pokręcił głową.
– Niestety, nie wiem. Kiedyś musiały być, ale nigdy nie sprawdzałem. Czas najwyższy, żebym kogoś dopytał, może naszego ekonoma? Część jest niedostępna na pewno. Nasz klasztor to jest zabytek klasy zero i tym się zwykle zajmowały służby zewnętrzne. A tędy – wskazał na duży otwór w rogu powały – zrzucano węgiel z góry do pieca, zanim założyliśmy ogrzewanie gazowe. To resztka tego węgla.
– I bardzo dobrze! Bobyśmy tego w życiu nie zobaczyli. – Gabriel pogładził z zadowoleniem rudo-siwą brodę i trzy zaplecione w niej rano warkoczyki.
Było za późno, Lula nie zdążyła go ostrzec. Warkoczyki przybrały czarnoszary kolor. Przekręciła głowę, żeby się mu dokładniej przyjrzeć w świetle słabej żarówki, i uznała, że Gabryś w kruczoczarnym wydaniu wyglądałby jak stary kruk z tym swoim chudym profilem. Zachichotała bezgłośnie; przecież nic nie można mu było powiedzieć, zawsze upierał się, że mężczyzna musi być szczupły. Ale żeby aż tak? Gabriel w zamyśleniu gładził brodę raz za razem. Siwe zawsze dobrze łapie, wiedziała z doświadczenia przy farbowaniu się na pszeniczny blond co miesiąc. Przynajmniej będzie miał brodę porządnie i równo poczernioną. Już miała otworzyć usta, żeby go jednak ostrzec przed wycieraniem rąk w spodnie, co zwykle robił podczas gotowania, i właśnie zamierzał tak potraktować jasnoszare dżinsy, kiedy wokół nich rozległo się wycie. Nie wiedzieli, skąd się wydobywa, ale jednostajny wysoki dźwięk, odbijający się od kamiennych ścian wąskiego korytarza i półkolistego sklepienia, nie zostawiał żadnych wątpliwości, co to takiego.
– Matko Boska Czerwińska! Alarm pożarowy! Wychodźmy stąd szybko. – Petrus był blady i popychał ich zdenerwowany w stronę żelaznych drzwi.
– Przecież tu się nic nie pali! Pewnie ten pył węglowy wzbudził czujkę. Gdzie się dzwoni, żeby ten alarm odwołać? Albo gdzie nacisnąć co trzeba? – Lula jak zwykle w sytuacjach kryzysowych była opanowana i nie wpadała w panikę. Było to bardzo przydatne w codziennym życiu. Zarówno zawodowym, na planie filmowym, kiedy zawsze coś poszło nie tak, na przykład zabrali za krótkie kable, jak i prywatnym, kiedy zamówiona na wymiar szafka nijak nie dawała się wcisnąć w kąt, a pan stolarz z wiosennie roztargnionym wzrokiem wmawiał im, że pomniejszyli dom od jego ostatniej wizyty. Lula komentowała z poważną miną, że tak, oczywiście, i wyjmowała dalmierz z szuflady. To zwykle załatwiało temat.
* Brakteat – moneta o małej wartości, w formie cienkiej blaszki bitej jednostronnie, w Polsce najbardziej rozpowszechniona podczas panowania Bolesława Krzywoustego.
Redakcja: Anna Landowska
Korekta: Beata Wójcik, Anna Jagiełło
Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz
Grafika wykorzystana w treści książki: Michał Adamiak
Zdjęcie autorki: Izabela Adamiak
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67690-89-8