Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy są jeszcze dzikie miejsca w Wielkiej Brytanii i Irlandii?
Wyobraź sobie, że tworzysz listę dzikich, nieznanych destynacji i postanawiasz wyruszyć w podróż, aby je zobaczyć. Może to być okoliczny las, niezamieszkała wyspa lub słone bagno. Idea jest jedna: dotrzeć tam, gdzie rządzi natura!
To pragnienie zaprowadziło Roberta Macfarlane’a, brytyjskiego pisarza i naturoznawcę, w niesamowite miejsca. Jego poszukiwania dzikości w przyrodzie rozpoczęły się od wizyt w okolicznym lesie i wspinaczki na drzewo – prywatną świątynię dumania. To właśnie tam poczuł, że rodzi się w nim potrzeba dziczy. Odbył wiele podróży, spędził dni, wędrując, pływając, wspinając się i śpiąc daleko od cywilizacji, aby finalnie wrócić do bliskiego mu lasu. Opisał swoje przeżycia, splatając je z doświadczeniami innych podróżników, filozofów i artystów, co sprawia, że jego historia jest fascynującą wyprawą w czasie i przestrzeni.
Ta książka to zaproszenie do wyruszenia w drogę, ale też przypomnienie, że natura jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy uważniej spojrzeć na otaczający nas krajobraz i odkryć „dzikość”, która jest nieodłącznym elementem świata oraz nas samych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Wierzymy, że książki mogą zmienić świat. Wydajemy książki o przyrodzie, o naszych relacjach z dzikim światem, o tym, dokąd zmierza. Nasze książki pozwalają oderwać umysł, przynoszą ukojenie i pobudzają wrażliwość.
Chcemy pomóc Wam odkryć swoje zielone, naturolubne serce.
Chcemy przybliżyć Wam różnorodność naszej planety.
Bo to, co dzikie, nas zachwyca.
Inne naturolubne książki Wydawnictwa Poznańskiego:
Adam Zbyryt, Sensacyjne życie ptaków. Pierzaste wampiry, tęczowe albatrosy i trujące przepiórki
Łukasz Skop, Kwiaty bez ogródek
Łukasz Skop, Zrób ten zielnik
Jacek Karczewski, Zobacz ptaka. Opowieści po drodze
John Lewis-Stempel, Szarak za miedzą. Prywatne życie pola, przeł. H. Jankowska
John Lewis-Stempel, Prywatne życie łąki, przeł. M. Miłkowski
Łukasz Łebek, Co gryzie weterynarza
Dara McAnulty, Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika, przeł. K. Bażyńska-Chojnacka
David Attenborough, Życie na naszej planecie. Moja historia, wasza przyszłość, przeł. P. Surniak
Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat, Łosie w kaczeńcach. O czym milczy Biebrza
Robert Macfarlane, Podziemia. Podróż w głąb czasu, przeł. J. Konieczny
Jacek Karczewski, Noc Sów. Opowieści z lasu
Jakub Chełmiński, Smog. Diesle, kopciuchy, kominy, czyli dlaczego w Polsce nie da się oddychać?
Jacek Karczewski, Jej wysokość gęś. Opowieści o ptakach
Daniel C. Taylor, Yeti. Jak poszukiwania legendarnego człowieka śniegu uratowały Himalaje, przeł. K. Bażyńska-Chojnacka
Robert Macfarlane, Góry. Stan umysłu, przeł. J. Konieczny
Robert Macfarlane, Szlaki. Opowieści o wędrówkach, przeł J. Konieczny
Magda Bloch, A Adi powiedział...
Charles Foster, Jak zwierzę. Intymne zbliżenie z naturą, przeł. J. Konieczny
Moim rodzicom i pamięci Rogera Deakina (1943–2006)
Wyszedłem tylko na spacer, ale przeciągnął mi się aż do zachodu słońca, ponieważ odkryłem, że wyjście tak naprawdę okazało się wejściem.
JOHN MUIR
1
Bukowy las
Wiatr się nasilał, więc schroniłem się w lesie, który rozciąga się na południe od miasta, milę od mojego domu: wąski, bezimienny pas buczyny wieńczący niskie wzgórze. Szedłem najpierw ulicami ku peryferiom, a potem miedzami przez żywopłoty z głogu i leszczyny.
Nad drzewami w górze sprzeczały się gawrony. Niebo było jasnoniebieskie, zimne, w oddali przechodziło w mleczną biel. Już z odległości ćwierć mili słyszałem odgłosy lasu na wietrze; odległy morski pomruk. Była to hałaśliwa kompozycja złożona z dźwięków tarcia – liścia szurającego o liść, gałęzi ocierającej się o gałąź.
Wkroczyłem do lasu od południowego narożnika. Z ruchomego baldachimu zaczynały odrywać się szczątki: gałązki i bukowe orzeszki stukały, opadając na miedzianą warstwę liści. Słońce rzucało jasne snopy promieni na podłoże. Szedłem przez las i w połowie drogi do północnego krańca dotarłem do mojego drzewa – wysokiego buka o szarawej korze, którego gałęzie rozkładały się w sposób zachęcający do wspinaczki.
Wspinałem się na to drzewo już wiele razy, więc doskonale znałem wszystkie jego cechy. U podstawy pnia kora obwisła i pomarszczyła się tak, że przypomina nogę słonia. Gdzieś na wysokości dziesięciu stóp gałąź zagina się pod ostrym kątem; trochę wyżej litera H, którą wiele lat temu ktoś wyciął nożem na pniu, rozdęła się, kiedy drzewo urosło; w górze nadal trwa zabliźniony kikut utraconego konara.
Na wysokości trzydziestu stóp, tuż pod wierzchołkiem, gdzie kora jest gładsza i srebrzysta, dotarłem do miejsca, które nazywam obserwatorium: poziomego, rozwidlonego konaru tuż pod zakrzywieniem pnia. Gdy opieram się plecami o pień, a stopy ustawiam na odnogach gałęzi, mogę się tu wygodnie ulokować. Jeśli będę zupełnie cicho, osoby przechodzące w dole w ogóle mnie nie zauważą. Ludzie zwykle nie spodziewają się innych ludzi na drzewach. A jeśli wytrwam w bezruchu dłużej, wrócą ptaki. Ptaki też zwykle nie spodziewają się ludzi na drzewach. Kosy bawiące się w opadłych liściach; strzyżyki, które z furkotem przenoszą się z gałęzi na gałąź tak szybko, jakby się teleportowały; pewnego razu z ukrycia ostrożnie wychynęła szara kuropatwa.
Umościłem się wygodnie w obserwatorium. Drzewo zakołysało się od mojego ciężaru i poruszeń, a wiatr rozchybotał je jeszcze bardziej, tak, że po chwili wierzchołek buka chwiał się w przód i w tył, zakreślając pięcio-, dziesięciostopniowe łuki. Dziś nie było to obserwatorium; raczej bocianie gniazdo na topie masztu przy wzburzonym morzu.
Z tej wysokości ziemia rozciągała się poniżej jak mapa. Tu i ówdzie pokrywały ją zalesione tereny, których nazwy częściowo znałem: Mag’s Hill Wood (Las Na Wzgórzu Maga), Nine Wells Wood (Las Dziewięciu Studni), Wormwood (Las Piołunu). Na zachodzie przez prążkowane pola biegła szosa pełna pojazdów. Dokładnie na północy znajdował się szpital, potrójny komin jego spalarni wyrastał o wiele wyżej niż moje drzewo na wzgórzu. Hercules o masywnym kadłubie podchodził do lądowania na lotnisku na obrzeżach miasta. Na wschodzie nad poboczem drogi wypatrzyłem pustułkę lecącą z wiatrem, jej rozpięte skrzydła łopotały, ogon rozpościerał się jak wachlarz kart.
Zacząłem wspinać się na drzewa jakieś trzy lata wcześniej. Czy też raczej: ponownie zacząłem, ponieważ kiedyś chodziłem do szkoły, która traktowała las jak plac zabaw. Łaziliśmy po drzewach i nadawaliśmy im nazwy (Skorpion, Wielki Dąb, Pegaz), walczyliśmy o panowanie nad nimi w terytorialnych konfliktach, w których obowiązywały skomplikowane zasady i sojusze. Ojciec zbudował dla mnie i brata domek na drzewie w ogrodzie: przez lata z powodzeniem broniliśmy go przed atakami piratów. Kiedy miałem blisko trzydzieści lat, znów zacząłem wspinać się na drzewa. Dla zabawy: bez zabezpieczeń, ale też bez większego ryzyka.
Podczas tych wspinaczek nauczyłem się rozróżniać gatunki drzew. Polubiłem giętką sprężystość brzozy, olchy i młodej wiśni. Unikałem sosen – kruche gałęzie, zrogowaciała kora – i platanów. Odkryłem też, że kasztanowiec, pozbawiony gałęzi w dolnej części pnia i z kolczastymi owocami oraz spektakularną koroną, oferuje wspinaczkę zarówno trudną, jak i ekscytującą.
Przestudiowałem lektury dotyczące wspinania po drzewach: nieliczne, lecz fascynujące. John Muir wdrapał się na wysoką na sto stóp daglezję podczas kalifornijskiej wichury i patrzył z góry na las, „całą tę gęstwinę, rozpaloną do białości niczym słońce!”. Italo Calvino napisał magiczną powieść Baron drzewołaz, w której młody bohater, Cosimo, w ramach nastoletniego buntu włazi na drzewo w posiadłości ojca i przysięga, że już nigdy więcej nie postawi nogi na ziemi. Dotrzymuje tej impulsywnej obietnicy i zamieszkuje, a potem nawet żeni się, w koronach drzew, przemieszczając się wiele mil po gałęziach oliwki, wiśni, wiązu i dębu ostrolistnego. Brendon Chase autorstwa B.B. (Denysa Watkinsa-Pitchforda) opowiada o chłopcach, którzy wolą wieść dzikie życie w lesie, zamiast wrócić do szkoły z internatem, i wspinają się na sosnę, żeby sięgnąć do ukrytego pośród liści sąsiedniej brzozy gniazda trzmielojada. I, oczywiście, była też drużyna Kubusia Puchatka i Krzysia: Kubuś unosi się na niebieskim baloniku do gniazda pszczół na szczycie dębu, żeby dobrać się do miodu. Krzyś ma zestrzelić balonik z fuzji, kiedy miód zostanie zdobyty.
Obserwowałem również z zachwytem poważnych współczesnych propagatorów wspinaczki na drzewa, szczególnie naukowców, którzy badali sekwoje w Kalifornii i Oregonie. Sequoia sempervirens, sekwoja wiecznie zielona, dorasta do wysokości ponad trzystu stóp. Dorosła sekwoja składa się głównie z pozbawionego gałęzi pnia; dopiero w górze znajduje się potężna i gęsta korona. Badacze sekwoi opracowali specjalną technikę wspinaczki. Wystrzeliwują z łuku strzałę, żeby przerzucić linę nad grubą gałęzią w koronie. Za pomocą tej liny podciągają i mocują linę wspinaczkową. Gdy już dotrą do korony, dzięki doskonałym umiejętnościom poruszają się bezpiecznie i prawie swobodnie, niczym współcześni Spidermani. W górze, w napowietrznym świecie, odkryli zaginione królestwo: niezwykły i niezbadany wcześniej ekosystem.
W moim buku nie ma nic wyjątkowego, wspinaczka na niego nie jest trudna, na szczycie nie ma biologicznych rewelacji ani nawet miodu. Ale stał się moją świątynią dumania. Grzędą. Bardzo go lubię, a on – cóż, on nie ma o mnie pojęcia. Wspinałem się na niego wiele razy; o świcie, o zmierzchu i w samo południe. Wspinałem się zimą, odgarniając śnieg z gałęzi, kiedy drzewo w dotyku było zimne jak kamień, a na konarach sąsiednich drzew czerniły się wronie gniazda. Wspinałem się na początku lata i patrzyłem na rozgrzany krajobraz, gdy powietrze od upału gęstniało jak galareta, a gdzieś w pobliżu sennie buczał silnik traktora. I wspinałem się w ulewnym deszczu, gdy woda lała się strumieniami tak grubymi, że wyraźnie dało się je dostrzec. Wspinanie na drzewo pozwala zmienić perspektywę, choćby nieznacznie; spojrzeć na miasto z góry, podczas gdy zwykle patrzy się z boku. Ukojenie w wyniesieniu. A poza tym w ten sposób mogłem odrzucić roszczenia, jakie wysuwało wobec mnie miasto.
Każdy, kto mieszka w mieście prędzej czy później dozna uczucia, że jest w nim już za długo. Wąskie pole widzenia, jakie wymuszają ulice, wrażenie duszności, tęsknota za powierzchnią inną niż szkło, cegła, beton i asfalt. Mieszkam w Cambridge, położonym w jednym z najintensywniej uprawianych i najgęściej zaludnionych regionów świata. Dziwne miejsce dla kogoś, kto uwielbia góry i dziką przyrodę. Cambridge jest zapewne od dawna bardziej oddalone od zakątków umownie zwanych „dziczą” niż jakiekolwiek miejsce w Europie. Odczuwam tę odległość dotkliwie. Ale trzymają mnie tu ważne sprawy: rodzina, praca, umiłowanie tego konkretnego miasta, sposobu, w jaki kamienie jego starych budowli skupiają światło. Mieszkałem w Cambridge z przerwami przez dziesięć lat i będzie tak, jak sądzę, nadal w następnych latach. Lecz bez względu na to, jak długo będę tu przebywał, z pewnością będę też wyruszał w dzikie miejsca.
Trudno mi teraz powiedzieć, kiedy po raz pierwszy zakochałem się w dziczy, wiem tylko, że tak się stało i że silna potrzeba przebywania w niej pozostanie we mnie na zawsze. Kiedy w dzieciństwie odczytywałem to słowo, w mojej wyobraźni wyczarowywało ono pierwotne przestrzenie, odległe i nieokreślone. Zagubione wyspy z dala od wybrzeży Atlantyku. Bezkresne lasy i błękitne płatki śniegu, opadające na zaspy poznaczone śladami wilczych łap. Poszarpane mrozem szczyty i niecki kryjące w sobie głębokie jeziora. I taka wizja dzikiego miejsca pozostaje we mnie zawsze: nieco arktycznego, wietrznego, rozległego, odludnego, pierwotnego, swoją surowością stanowiącego wyzwanie dla podróżnika. Przebywanie w dzikich miejscach oznaczało dla mnie wyjście poza historię ludzkości.
Bukowy las nie zaspokoi mojej potrzeby dziczy. Dociera tu hałas z pobliskich dróg, podobnie jak łoskot i gwizdy jadących na zachód pociągów. Okoliczne pola zostały zasypane nawozami i herbicydami, by zmaksymalizować wydajność. A żywopłoty to ulubione miejsca do wyrzucania śmieci. Sterty odpadów pojawiały się po nocy: ceglany gruz, napuchnięta od wilgoci dykta, zgniecione gazety. Raz znalazłem stanik i koronkowe majtki wiszące na kolcach jak przerośnięte dzierzby. Był to, jak sądzę, skutek raczej wyrzucania śmieci gdzie popadnie niż porywu przydrożnej namiętności – bo kto chciałby się kochać w ciernistym żywopłocie?
Na parę tygodni przed wichurą poczułem znajomy zew, by się stąd wyrwać, wydostać z cienia spalarni, wyjść poza horyzont obwodnicy miasta. Tamtego dnia, gdy siedziałem na górze w bocianim gnieździe i patrzyłem na drogi, szpital i pola oraz las wciśnięty między nie, odczułem nieodpartą potrzebę, by wyjechać z Cambridge, dotrzeć gdzieś na kraniec wszystkiego, gdzie gwiazdy świecą wyraźnie, gdzie wiatr może dąć na mnie z trzydziestu sześciu kierunków i gdzie ślady obecności ludzkiej są znikome lub wręcz żadne. Daleko na północ albo na zachód, ponieważ to właśnie tam, moim zdaniem, przetrwała dzika przyroda, o ile gdziekolwiek w ogóle przetrwała.
Raz po raz ogłasza się koniec dzikiej przyrody w Wielkiej Brytanii i Irlandii. „Dwie wielkie wojny wymusiły i pozostawiły po sobie ograniczenia – napisał w 1964 roku E.M. Forster – z pomocą przyszła nauka i dzika przyroda na tych wyspach, nigdy szczególnie okazała, została zadeptana, zabudowana i przemierzona w mgnieniu oka. Dziś nie ma lasu ni pagórka, gdzie można się schronić, żadnej jaskini, żeby się w niej skulić, żadnej bezludnej doliny”. Według Jonathana Rabana unicestwienie dziczy nastąpiło o wiele wcześniej: w latach sześćdziesiątych osiemnastego wieku Wielka Brytania była tak „gęsto zaludniona, tak intensywnie zagospodarowana, tak uprzemysłowiona i zurbanizowana, że na dobrą sprawę nigdzie człowiek nie mógł pobyć sam ani [...] przeżyć przygody, chyba że na morzu”. John Fowles w 1985 roku napisał bardziej dobitnie: „Nie da się zaprzeczyć, że obecnie stoimy u ponurego progu straty większości dawnego krajobrazu. Zrobiliśmy naszej przyrodzie niewyobrażalnie złe rzeczy. Tylko tu i ówdzie na wybrzeżu i naprawdę wysoko w górach pradawna bujność naturalnego życia nie jest jeszcze zagrożona”. Pięć lat później amerykański pisarz William Least Heat-Moon opisał Wielką Brytanię jako „schludny ogródek zabawkowego królestwa, gdzie niemal nic nie pozostało z prawdziwej pierwotności, nawet najmniejsze wspomnienie po tejże. Tu lasy są sztucznymi nasadzeniami. Anglicy, Europejczycy, żyją zbyt daleko od dzikiej przyrody. Oto jest różnica między nimi i nami”. Raz po raz ten sam lament albo ta sama pogarda.
Istnieje mnóstwo twardych dowodów na poparcie tych nekrologów dla dzikiej natury. Szczególnie przez ostatnie stulecie na ziemię i morza Wielkiej Brytanii i Irlandii spadła katastrofa. Statystki zniszczeń są powszechnie znane i często powtarzane, bardziej już jak elegia niż protest. W Anglii między 1930 a 1990 rokiem ponad połowa pierwotnych lasów została wycięta lub zastąpiona plantacjami drzew iglastych. Połowę żywopłotów wykarczowano. Prawe wszystkie pastwiska na nizinach zaorano, zabudowano lub wyasfaltowano. Trzy czwarte środkowej części kraju poszło pod uprawę lub budownictwo. W całej Wielkiej Brytanii i Irlandii rzadko spotykane pola skrasowiałych wapieni rozbito i sprzedano na kamienie do skalniaków, tworzące się przez tysiąclecia torfowiska osuszono lub wyeksploatowano. Dziesiątki gatunków wyginęły, a setki znalazły się na skraju unicestwienia.
Obecnie w Wielkiej Brytanii na powierzchni dziewięćdziesięciu trzech tysięcy mil kwadratowych mieszka ponad sześćdziesiąt jeden milionów ludzi. Odosobnienie prawie przestało istnieć, głównie za sprawą samochodów i dróg. Jedynie niewielkie, ciągle kurczące się skrawki terytorium znajdują się teraz dalej niż pięć mil od miejsc, gdzie da się dojechać samochodem. Obecnie w Wielkiej Brytanii użytkuje się prawie trzydzieści milionów aut, które jeżdżą po dwustu dziesięciu tysiącach mil dróg. Gdyby te drogi wyprostować i połączyć w jedną ciągłą jezdnię, dałoby się nią dojechać prawie na Księżyc. Drogi same w sobie stały się nowymi mobilnymi cywilizacjami: szacuje się, że w godzinach szczytu w całej Wielkiej Brytanii i Irlandii w samochodach znajduje się więcej ludzi, niż jest stałych mieszkańców centrum Londynu.
Najpowszechniejszymi mapami Wielkiej Brytanii są atlasy drogowe. Kiedy weźmie się do ręki pierwszy lepszy, można w nim zobaczyć sieć autostrad i dróg pokrywającą całą powierzchnię kraju. Na takiej mapie widać wyraźnie, że drogi poprowadzono tak gęsto, że asfalt i benzyna stały się nowymi żywiołami.
Kiedy się ogląda atlas drogowy, w oczy rzucają się też braki. Nie ma w nim żadnych dzikich miejsc. Wzgórza, jaskinie, ścieżki, lasy, wrzosowiska, doliny rzek i bagna zniknęły. Jeśli w ogóle się je zaznacza, to jako cienie gdzieś w tle lub ogólne symbole. Najczęściej pozostają wyblakłe jak stary atrament, stają się mglistym wspomnieniem pradawnego archipelagu.
Sam krajobraz, oczywiście, nie ma żadnych życzeń co do tego, jak powinno się go przedstawiać. Odnosi się z obojętnością do własnych wyobrażeń oraz do ich twórców. Ale mapy porządkują informacje o krajobrazie w niezwykle wpływowy sposób. Dokonują selekcji jego aspektów, wybierają i szeregują te aspekty według znaczenia i przez to silnie oddziałują na to, w jaki sposób krajobraz jest postrzegany i traktowany.
Potrzeba czasu i wysiłku, by zapomnieć o uprzedzeniach wywołanych mocą mapy. A niewiele map wywiera bardziej wypaczoną presję na wyobraźnię niż atlas drogowy. Pierwszy taki atlas Wielkiej Brytanii stworzył w 1675 roku John Ogilby. Praca składała się z sześciu tomów, które jakoby stanowiły jedyny „Ichnograficzny[1] i historyczny opis wszystkich głównych dróg w Anglii i Walii”. Mapy Ogilby’ego przedstawiały szczegóły krajobrazu z niezwykłą dbałością: znajdowały się na nich nie tylko drogi, lecz także wzgórza, rzeki i lasy, które te drogi obiegały, omijały, przecinały i przekraczały.
Przez stulecia od czasu wynalazku Ogilby’ego atlas drogowy stał się pozycją wszechobecną i wpływową. Co roku w Wielkiej Brytanii i Irlandii sprzedaje się ponad milion tego typu wydawnictw; przypuszcza się, że w obiegu jest stale dwadzieścia milionów egzemplarzy. Priorytety współczesnego atlasu drogowego są jasne. Zawiera wykreślone przez komputery na podstawie zdjęć satelitarnych mapy, które mówią o tranzycie i przemieszczaniu. Zachęca, by wyobrażać sobie kraj wyłącznie w kontekście zmotoryzowanej podróży. Odcina użytkownika od naturalnego świata.
Kiedy myślę o tej mapie – kiedy myślę z punktu widzenia tej mapy – dostrzegam sklejone ziarniste obrazy z kamery przemysłowej, ujęcia kierunku, celu i zamiaru: światła stopu pojazdu o zmierzchu, gorące tchnienie z rur wydechowych. Atlas drogowy sprawia, że łatwo zapomnieć o fizycznej obecności terenu, że kraje, które nazywamy Anglią, Irlandią, Szkocją i Walią składają się z ponad pięciu tysięcy wysp, pięciuset gór i trzystu rzek. Odrzuca ideę, że na długo przed tym, zanim ziemie te stały się całościami politycznymi, kulturalnymi i gospodarczymi, były miejscami kamieni, lasów i wody.
W którymś momencie po wichurze zakiełkował we mnie pewien pomysł. Czy da się urządzić serię podróży w poszukiwaniu dzikich miejsc, które pozostały w Wielkiej Brytanii i Irlandii? Nie wierzyłem, czy też nie chciałem wierzyć, w nekrologi dziczy. Wydawały mi się przedwczesne, wręcz niebezpieczne. Niczym żałoba po kimś, kto jeszcze nie umarł, sugerowały niestosowną tęsknotę za końcem lub przyznanie się do bezradności. Nie wolno ignorować straty dzikich miejsc w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a zagrożenia, wobec których stanęły – zanieczyszczenie, zmiany klimatyczne – wydają się liczniejsze i silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem jednak, że dzika przyroda nie przepadła całkowicie.
Zacząłem planować wyjazdy. Napisałem do przyjaciół z pytaniem, gdzie i kiedy udaliby się na poszukiwanie dziczy. „Do centrum Birmingham w piątek wieczorem, zaraz po tym, jak się wszystko zamyka”, odpowiedział jeden. Inny wspomniał o Da Grind o’da Navir na Szetlandach, gdzie podczas wiosennych przypływów fale wysokie na sto stóp przetaczają głazy ćwierć mili w głąb lądu, formując wał sztormowy – plażę, z której nie widać morza. Potem zadzwonił mój kolega Roger Deakin i polecił mi jaskinię w Breachan, daleko na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Jura, i półwysep na Loch Awe w południowych Highlands, gdzie zrujnowany zamek nawiedzają gawrony i gdzie, jak twierdził, przeżył najbardziej podnoszące ciśnienie i burzliwe spotkanie z zarządcą nieruchomości. Ale może po prostu przyjedź, zasugerował, usiądziemy i porządnie to wszystko obgadamy.
Nie ma lepszej osoby do rozmowy o dziczy od Rogera. Jest członkiem założycielem Friends of the Earth, a natura i krajobraz fascynowały go przez całe życie; kulminacja zaś tego oczarowania nastąpiła pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy udał się w podróż po Wielkiej Brytanii, by kąpać się w dzikich miejscach. W ciągu siedmiu miesięcy Roger pływał w kilkudziesięciu rzekach, jeziorach, plosach, stawach, strumieniach i morzach Anglii, Walii i Szkocji. Postawił sobie za cel spojrzeć, jak to nazwał, „okiem żaby” na kraj, zanurzyć się w nieznanym żywiole i zobaczyć, jak wszystko wygląda z nieznanej perspektywy. Książka, w której opisał tę podróż, Waterlog (Dziennik wód), zalicza się do klasyki: jest to zabawny, liryczny dziennik podróży, jednocześnie obrona dzikich wód, które pozostały, i elegia ku czci tego, co już przepadło. W pełni oddaje też jego osobowość: żywiołową, dygresyjną, dynamiczną. „Ma ponad sześćdziesiąt lat – powiedział mi nasz wspólny przyjaciel – a ciągle ma energię młodego liska!”.
Poznaliśmy się z Rogerem parę lat wcześniej, a połączyła nas miłość do dzikiej przyrody. Napisałem książkę o górach, on o rzekach i jeziorach. Chociaż był prawie dwa razy starszy ode mnie, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy urodziła się moja córka Lily, przejął de facto rolę ciotecznego dziadka. Na pierwsze urodziny dał jej drewniany silnik parowy, zapakowany w klonowe liście i obwiązany trawą. Kiedy pierwszy raz szła z wizytą do jego pełnego zakamarków domu, powiedział mi, że ma dla niej jeszcze jeden prezent: okazało się, że zgrabił tysiące jaskrawożółtych liści morwy i uformował z nich labirynt wielkości odpowiedniej dla Lily.
I tak, pewnego jasnego dnia, jakiś tydzień po naszej rozmowie telefonicznej, jechałem do Mellis Common w Suffolk, żeby się spotkać z Rogerem, i skręcałem przy szerokim pniu wierzby z odroślami, która wyznaczała początek drogi prowadzącej do jego gospodarstwa.
Roger mieszkał w najbardziej niezwykłym domu, jaki kiedykolwiek widziałem. W 1969 roku, kiedy miał dwadzieścia sześć lat, kupił mocno podupadłą zagrodę w stylu elżbietańskim wraz z dwunastoma akrami łąki. Z oryginalnej szesnastowiecznej budowli zostało niewiele, tylko zasilana źródełkiem fosa i ogromna nisza z kominkiem. Ułożył więc śpiwór w palenisku i mieszkał tam, gdy samodzielnie odbudowywał dom.
Dom na Farmie pod Orzechem, jak ją ochrzcił Roger, powstał głównie z drewna. Szkielet był z dębu, orzecha i jesionu, a dach i podłogi podtrzymywało ponad trzysta belek. Kiedy mocno wieje wschodni wiatr, drewno skrzypi i jęczy, wydaje dźwięki „niczym statek w burzę”, jak to kiedyś ujął, „albo jak wieloryb w ruchu”. Żaden budynek nie mógł chyba bardziej przypominać żywej istoty. Roger zostawiał drzwi i okna otwarte, aby powietrze mogło wpadać, a stworzenia krążyć swobodnie. Powiew wiatru wrzucał liście jednymi drzwiami, a wypychał drugimi, nietoperze wlatywały i wylatywały przez okna, przez co zdawało się, że dom niemal oddycha. W każdym kącie pająki rozwieszały jedwabne festony i sieci. W głównym kominie gniazdowały jaskółki, a pod strzechą szpaki. Bluszcz i róże oplatały zewnętrzne ściany i zapuszczały wścibskie wąsy do środka przez szczeliny i dziury po sękach. Od frontu rósł eponimiczny orzech i wczesną jesienią zrzucał twarde zielone owoce na dach stodoły i na głowy gości. Z tyłu znajdowała się fosa, w której Roger kąpał się prawie przez całe lato. O czystość wody dbała kolonia tysięcy zatoczków rogowych – ślimaki to higieniści wodnego świata.
Rogera odwiedzałem często, dobrze więc poznałem dom i przyległości. Jego pola, zadbane, ale nieuprawiane, tętniły życiem. Na niebie krążyły krogulce, jeże spały pod blachą falistą, a puszczyki pohukiwały pośród grabów i dębów, które osobiście zasadził. Przez te parędziesiąt lat postawił na swoich łąkach rozliczne osobne budowle, w tym chatę pasterza, gdzie zainstalował łóżko i piecyk z rurą, starą drewnianą przyczepę z wybitym oknem i wagon kolejowy, który pomalował na pullmanowski fiolet. Lubił spać w wagonie w burzowe noce. „Ależ była niesamowita burza wczoraj w nocy, leżałem i słuchałem – napisał mi kiedyś po letniej nawałnicy. – Jakbym był w kotle, z całą symfonią rozbrzmiewającą na zewnątrz, panoramiczna kwadrofonia!”. Pewnego poranka obudził się w pasterskiej chacie, bo cała konstrukcja się trzęsła. Trzęsienie ziemi? Nie, to kozioł sarny tarł porożem o węgieł, nieświadomy obecności lokatora.
Tego dnia, kiedy przyjechałem z wizytą, usiedliśmy i godzinami rozmawialiśmy o dziczy, piliśmy herbatę z wielkich filiżanek z wypalanej gliny, czasem ściągaliśmy z półek książki lub mapy i porównywaliśmy różne punkty widzenia oraz doświadczenia. Roger opowiedział mi o pewnych miejscach w Anglii, które uznał za najbardziej niezwykłe i dzikie: Brecklands na wschodzie Anglii, Undercliff w Lyme Regis, Canvey Island w Essex. Opowiedziałem mu o kotle eworsyjnym w Glen Feshie, gdzie jest pełno sokołów, a woda ma brunatny kolor; i o Shelter Stone, ogromnym, delikatnie wyważonym głazie w sercu Cairngorms, pod którym można zanocować, nawet zimą.
Spytałem, czy chciałby mi towarzyszyć w niektórych podróżach, i zgodził się, zwłaszcza w tych po Anglii i Irlandii – powiedział, że pisze się na wspólne wtargnięcia na tereny prywatne. Oświadczył, że najchętniej zorganizowałby wyprawę do posiadłości Madonny w Wiltshire, aby upomnieć się o prawo spacerowania po tym pięknym, zalesionym zakątku. Zgłosiłem sprzeciw, zasłaniając się tchórzliwie strażnikami i leśniczymi – ale już nie mogłem się doczekać naszych wspólnych przygód. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, jak ważna okaże się obecność Rogera w moich podróżach oraz jak potężny wpływ mój przyjaciel wywrze na zmianę mojego rozumienia dziczy.
Po wizycie u Rogera kilka tygodni poświęciłem na planowanie. Kupiłem i wypożyczyłem specjalistyczne mapy – geologiczne, meteorologiczne, przyrodnicze – i puściłem się po nich na swobodną wędrówkę myślami, wynajdywałem potencjalne cele, próbowałem wyobrazić sobie w pełni to, co mapa tylko sugerowała. Śledziłem bieg rzek, gdy spadały z urwisk, i odgadywałem kształty skał, w których rzeźbiły sobie drogę. Zakreślałem bezimienne porośnięte lasem wyspy na szkockich jeziorach i w irlandzkich zatoczkach, wyobrażałem sobie, jak do nich dopływam, a potem wspinam się na drzewa i pod nimi śpię. Zaznaczałem obszary pozbawione dróg i rozległe: płaskowyż Rannoch Moor i las Fisherfield. Badałem różne rodzaje skał – gabro, hornblendę, serpentynit, oolity, glinę morenową – patrzyłem, jak się zatapiają w krajobrazie, a potem z niego wyłaniają. Do biurka przypiąłem cytat badacza gór, W.H. Murraya, z ekspedycji na górę Ben Alder w Highland, podczas której korzystał ze starych map jednocalowych[2]: „Nawet na kolorowym papierze cała ta kraina nosiła nieomylne znamię dziczy, rozciętej obniżeniami na tyle rozległymi, że musiały w głębi kryć jeszcze dziksze zakamarki, gdzie czekały nieodkryte sekrety. A jakie sekrety?, mógłby ktoś spytać. Ale ja oczywiście nie wiedziałem”.
Wypisałem forty na wzgórzach, kopce i kurhany w marchiach walijskich i hrabstwach południowo-zachodnich, i naszkicowałem trasy między nimi. Zaznaczyłem urwiska, legendarny skalny dziób Sron Ulladale na North Harris: zerwy na południowo-zachodnim ramieniu Mull, które opadają z wysokości prawie tysiąca stóp do kamienistych plaż, Clo Mor przy Cape Wrath i zwrócony na północ kocioł polodowcowy na Braeriach w Cairngorms, gdzie śnieg leży przez cały rok i zbija się powoli w lód. Zanotowałem też sobie, gdzie mają swoje kryjówki pewne gatunki zwierząt i ptaków: orły przednie, siewki, kwokacze, wydry, zające bielaki, pardwy czy nawet widmowe puchacze śnieżne, które rzadko zapuszczają się na południe od koła podbiegunowego.
Prawie wszystkie te miejsca znajdowały się daleko na północ lub zachód: wysoko w górach lub na odległych wybrzeżach Szkocji i Walii. Ale ta ogólna tendencja narzucała naturalny plan podróży. Zacząłbym od tego, co znam i lubię, wypadów tu i tam, na szczyty i na wybrzeża, które Fowles nazwał ostatnimi enklawami „dawnej przyrody” i które najbardziej pasowały do mojej prywatnej wizji dziczy. Potem w pewnym punkcie na północy skręciłbym na południe, z powrotem przez Irlandię i na koniec do zurbanizowanej Anglii, gdzie dzikie rejony są najbardziej zagrożone, najbardziej ulotne i najmniej mi znane.
Postanowiłem też, że podczas podróży nakreślę mapę – przeciwieństwo atlasu drogowego. Zwyczajną mapę, na której postaram się zaznaczyć garstkę dzikich miejsc na archipelagu, zarejestrować je, zanim znikną na dobre. Byłaby to mapa, miałem nadzieję, która nie połączy miast, miasteczek, hoteli ani lotnisk, za to powiąże ze sobą przylądki, klify, plaże, szczyty górskie, wzgórza, lasy, ujścia rzek i wodospady.
Mapą jest ta książka. A ja zacząłem ją tworzyć, gdy udałem się na zachód wzdłuż wskazującego palca półwyspu Lleyn w północnej Walii, na odległą wyspę, gdzie można znaleźć pierwsze przebłyski dzikiej świadomości.
2
Wyspa
Słabe wieczorne światło pobłyskiwało w fali dziobowej. Wiatr dął mocno, a łódź wychylała się o dwadzieścia stopni od poziomu. Żagle były zwinięte, morze szare, wzburzone. Wszyscy troje na łódce przywiązaliśmy się do lin i belek, aby utrzymać się na przechylonym pokładzie. Stałem za sterem i próbowałem utrzymać kurs na wyspę. Czułem, że prąd spycha nas w bok, wymusza podstępnie ukośny ślizg ku północy, na odległe skały lądu, o które rozbijała się blada linia spienionych fal. Nad lądem wisiały dwie cienkie warstwy chmur, ciemne nad jasnymi: znak, że powietrze jest niespokojne.
Był wczesny wieczór, początek lata, przy najdalej wysuniętym na zachód krańcu półwyspu Lleyn. Wyszliśmy z przystani z opóźnieniem, wiedzieliśmy, że wiatr jest silny, a zmrok zapadnie najdalej za trzy godziny.
Łódź poruszała się z prędkością prawie ośmiu węzłów i huśtała na falach, kiedy rozległ się trzask i gwałtowny łopot, jakby łabędź zrywał się do lotu. Obróciła się gwałtownie do zawietrznej i zwolniła, jak gdyby woda nagle zgęstniała, a nami rzuciło do przodu. Nad sterburtą wystrzeliła lodowata fontanna i opryskała mi twarz. Usłyszałem odgłos jakby nieregularnych uderzeń w bęben.
Sztaksel zerwał się z pokładu, tuż przy dziobie. Gruba przetyczka, która go przytrzymywała, zerwała się pod naporem wiatru i żagiel prawie umknął na wolność, trzymał się tylko przy topie masztu. Ciężka metalowa raksa umocowana do luźnego dolnego rogu żagla skakała dookoła i waliła w pokład z włókna szklanego.
John, szyper, rzucał krótkie i celne komendy. Przejął ster, ustawił łódź przodem do wiatru, a potem kazał mi trzymać kurs. Fale zalewały pokład. Jan, żona Johna, przesunęła się wzdłuż uniesionej burty łodzi, złapała raksę i umocowała ją do relingu. Żagiel opadł, a my z trudem go ściągnęliśmy i zwinęliśmy – teraz leżał zabezpieczony na pokładzie.
Ostatnia godzina minęła w ciszy, która nastała po kryzysie. Z mniejszą powierzchnią żagli poruszaliśmy się wolniej. Cztery węzły, z rzadka trochę więcej.
Na południowym zachodzie przed nami na tle zachodzącego słońca rysowała się wyspa: wielka ściana klifu i urwisko, wyrastające na wysokość pięciuset stóp z morza, potem opadające łagodnie ku długiemu, płytkiemu ramieniu lądu, na którym wznosiła się wysoka latarnia. Jej opalizujące lustra migały co parę sekund.
W końcu wpłynęliśmy na wody osłonięte od wiatru przez klif, a samotny żagiel zwisł z masztu bez życia. Potem, jakby w ramach powitalnego cudu, chociaż oczywiście żadnego cudu w tym nie było, nisko położone już słońce przedarło się przez chmury i oblało fale srebrem, dokładnie w chwili, kiedy wpływaliśmy po tej rozjaśnionej wodzie na silniku do małej przystani.
Gdy znaleźliśmy się już blisko brzegu, powietrze wypełnił wysoki jęk, który narastał w miarę zbliżania się do lądu. Pomyślałem, że musi to być dźwięk wywołany przez wiatr – szybko przelatujące powietrze, śpiewające w napiętych linach łodzi – i obejrzałem się na towarzyszy, niepewny, czy tylko ja to słyszę. Kiedy dźwięk zrobił się jeszcze głośniejszy, uświadomiłem sobie, że nie jest to pojedynczy ton, lecz cała gama współbrzmiących nut, każda o nieco innej wysokości. I wtedy zrozumiałem. Foki! To foki robiły ten hałas, setki fok, które polegiwały na każdej skale i na każdym obwieszonym wodorostami szkierze w zatoce oraz na jej wygiętym w łuk brzegu. Wydawały dźwięk bezwiednie, jak pszczoły albo woda. Były w różnych kolorach: szare, czarne, białe, płowe, lisiorude i skórzastobrązowe. Kiedy minęliśmy z bliska trzy mniejsze samice, zauważyłem, że ich futro jest elegancko pocętkowane.
Małym wiosłowym pontonem John dowiózł mnie w półmroku na kamienistą plażę. Ruszyłem samotnie przed siebie po wąskim południowo-zachodnim ramieniu wyspy, pośród foczego chorału, szukając miejsca na nocleg.
Wyspa nazywa się Ynys Enlli, co znaczy Wyspa Prądów. Nazwa nie wzięła się znikąd, ponieważ wokół Enlli ścierają się silne prądy pływowe. Prąd pływowy powstaje, kiedy przypływ lub odpływ gwałtownie wpycha wody w kanał. W prądach pływowych, szczególnie tam, gdzie zbiega się ich więcej, morze zachowuje się nieobliczalnie. W momencie przesilenia pływu jest gładkie i spokojne, ale kiedy zaczyna się odpływ, woda kipi i powstają podwodne skłębione prądy. Tam, gdzie na siebie wpadną, fale stają dęba jak płetwa rekina i wyrzucają strumienie bąbelków, jakby poruszone zostało samo dno morza.
Prądy pływowe mogą najwyraźniej sięgać również na otwarte wody. Gdy prąd trafi na cypel, jak dzieje się w przypadku półwyspu Lleyn, odbija się od niego i zmienia kierunek. To, jak daleko sięgnie, zależy od szybkości prądu: szybki prąd może utworzyć groźną odnogę nawet długości kilku mil. Łatwo zrozumieć, że gdy dawni nawigatorzy wpadli w sidła takiego prądu, przypisywali niektórym półwyspom i przylądkom nadprzyrodzone złe moce.
Ynys Enlli należała do wielu odległych miejsc przy zachodnich i północno-zachodnich wybrzeżach Wielkiej Brytanii i Irlandii, zasiedlonych między 500 a 1000 rokiem naszej ery. W owym czasie dochodziło do niezwykle intensywnych migracji. Mnisi, pustelnicy, samotnicy i inni pobożni wędrowcy zaczęli przemieszczać się masowo do zatok, lasów, na przylądki, górskie szczyty i wyspy w przybrzeżnej strefie Atlantyku. W nędznych łodziach, bez doświadczenia w sztuce żeglowania wypływali na niebezpieczne wody w poszukiwaniu dziczy, jakbyśmy to dziś określili. Tam, dokąd ich poniosło, budowali klasztory, pustelnie i oratoria, zakładali cmentarze dla zmarłych i wznosili kamienne krzyże dla swojego Boga. Tacy wędrowcy znani byli jako peregrini: nazwa pochodzi od łacińskiego słowa peregrinus i przekazuje ideę przemieszczania się na duże odległości. Stąd wzięło się nasze słowo „pielgrzym”. Przed wyjazdem na Enlli zaznaczyłem na mapie znane trasy i miejsca lądowań tych migrantów i otrzymałem splątany wzór, który łączył najdziksze do dzisiaj obszary Wielkiej Brytanii i Irlandii.
Celtycko-chrześcijańska kultura wycofywania się w odosobnienie wywodzi się z Irlandii piątego i szóstego wieku. Zapoczątkował ją święty Patryk w latach trzydziestych piątego stulecia, a inspirowana ojcami pustyni z wcześniejszych czasów praktyka rozprzestrzeniła się na obecną zachodnią Szkocję i wybrzeża Walii: siła odśrodkowa wypychała ludzi na obrzeża Europy i jeszcze dalej.
Jest rzeczą zrozumiałą, że te odległe rejony odwzajemniały łagodność i ascetyzm peregrini. Ich podróże do dzikich miejsc odzwierciedlały tęsknotę za osiągnięciem harmonii między wiarą a miejscem, między krajobrazem wewnętrznym a zewnętrznym. Możemy przypuszczać, że mnisi usuwali się na ubocze, ponieważ pragnęli znaleźć się poza zaludnionymi terenami: obszarami, których każda cecha miała nazwę. Prawie wszystkie celtyckie nazwy miejsc coś upamiętniają: w szkołach bardów aż do siedemnastego wieku nauczano historii miejsc poprzez ich nazwy, w ten sposób krajobraz stał się teatrem wspomnień, stale przypominał mieszkańcom o przywiązaniu i przynależności. W migracji z nazwanych miejsc (terytoriów, których topografia trwała we wspomnieniach i społeczności) na obrzeża (wyspy nieoznaczone na mapie, anonimowe lasy) chodziło o dotarcie do rejonów nienoszących śladów zamieszkania. Był to akt przeniesienia się z historii do wieczności.
Od samych początków celtyckiego chrześcijaństwa Ynys Enlli była znanym celem peregrini i przypuszcza się, że pierwszy klasztor zbudowano tu w szóstym wieku. Mimo trudnego dostępu wyspa zalicza się do najmniej odległych mnisich siedlisk. Trzeba się zastanowić, jak mnisi docierali do miejsc takich jak Garvellochs – wyspy u wybrzeży Argyll, gdzie ponad tysiąc lat temu ludzie mieszkali w skupiskach kamiennych chat w kształcie uli stawianych bez zaprawy – czy też Skellig Michael – skalistym zębie, który na siedemset stóp wyrasta z Atlantyku dziewięć mil na zachód od wybrzeża Kerry. Do najwyższych zboczy Skellig Michael uczepione zostały cele zbudowane na skale przez mnichów, którzy wylądowali tu w szóstym stuleciu. Cele, przeznaczone do pokuty i medytacji, zwrócone są frontem do Atlantyku. Niżej skała opada tak gwałtownie i stromo, że patrzącemu trudno sobie wyobrazić, że stoi na lądzie, a nie unosi się w powietrzu nad morzem. Tutaj, z widokiem na rozpościerający się ocean, gdzie na pustym horyzoncie nic nie przyciąga ani nie zatrzymuje oka, mnisi mogli bez przeszkód rozmyślać o wieczności.
We wrześniu 1910 roku Bernard Shaw przypłynął na Skellig łodzią wiosłową z poszyciem układanym na zakładkę. Podróż trwała dwie i pół godziny po spokojnym morzu. Powrót był dłuższy i bardziej nerwowy. W gęstej mgle i po ciemku, bez kompasu, bez księżyca, walcząc z prądami pływowymi, przewodnicy Shawa wiosłowali, polegając wyłącznie na instynkcie i znajomości akwenu. Następnego dnia wieczorem przy kominku w hotelu Parknasilla w Sneem Shaw napisał list do przyjaciela, Barry’ego Jacksona, o swoich przeżyciach na Skellig Michael. „Powiadam ci, że to miejsce nie należy w ogóle do świata, w którym ty i ja żyjemy i pracujemy: to świat ze snów [...] jeszcze teraz trudno mi wrócić do rzeczywistości!”. Shaw, podobnie jak mnisi, którzy niegdyś tu mieszkali, uważał, że nigdzie indziej nie da się myśleć w taki sposób jak tu. Było to miejsce idealne do zatapiania się w marzeniach.
Arcyciekawe okazuje się bliższe zbadanie morskich podróży, które podejmowali peregrini. Mieliśmy trudności z dopłynięciem do Ynys Enlli oceanicznym jachtem długim na trzydzieści trzy stopy. W drodze powrotnej ze Skellig Shaw bał się o swoje życie, mimo iż płynął całkiem przyzwoitą łodzią. A jednak mnisi jakoś dostawali się na Skellig i wyruszali w dłuższe, bardziej ryzykowne podróże – na Islandię, Grenlandię, przez wzburzone wody północnego Atlantyku – w o wiele lichszych i bardziej chybotliwych łodziach.
Łodzie, którymi podróżowali, znane są pod różnymi nazwami: korakl lub curricle w Walii, a currach po gaelicku. Różniły się też kształtem: currach był długi i wąski, z zadartym dziobem i raczej kanciasty, podczas gdy korakle były zaokrąglone. Za to wszystkie łączyła metoda budowy. Kadłuby wykonywano z wołowej skóry, którą najpierw wyprawiano garbnikiem z dębu, potem moczono i naciągano na szkielet z giętego drewna i wikliny. Po wyschnięciu skóra kurczyła się i usztywniała szkielet. Później trzeba było zaimpregnować ją łojem. Cechą wspólną łodzi był też sposób poruszania się. Projektowano je tak, by dzięki lekkości i małemu zanurzeniu prześlizgiwały się nad prądami oraz prądami pływowymi i przeskakiwały po falach. To była ich zaleta: wyróżniała je zwinność, ledwo muskały fale i poruszały się po morzu z delikatnością nartnika.
O zachodzie słońca, tuż przy wierzchołku południowego ramienia Enlli, przeszedłem przez pole uschniętego zawciągu, niedużej rośliny, która doskonale sobie radzi na zasolonym morskim brzegu. Szeleszczące główki kwiatów na sztywnych łodygach wibrowały na wietrze, a w gasnącym świetle dnia wydawało się, że to ziemia drży. Po wodzie niosło się od południa krakanie odlatujących kormoranów. Widziałem rozświetlone okienka na łodzi kołyszącej się na wodach zatoki i przez chwilę pożałowałem, że nie jestem tam razem z Johnem i Jan: ciepłe jedzenie, szklaneczka whisky, towarzystwo przyjaciół.
Rzuciłem okiem na główny ląd. O zmierzchu rysował się tylko jako cienka kreska na horyzoncie. Mnisi mogli odpływać łodziami z zatoczek półwyspu. Nawet teraz, latem, w złą pogodę, trzeba czasem poczekać dwa, trzy dni, zanim pojawi się możliwość przedostania na wyspę. Zimą, kiedy szaleją sztormy, Enlli może być niedostępna całymi tygodniami.
Mnisi musieli mieć doskonałe wyczucie czasu. Długie wyczekiwanie na dobre warunki. Obserwowanie pływów. Potem odbicie od brzegu, ze stopami ślizgającymi się na kamieniach, w bryzgach morskiej wody. Łodzie chybotały się nawet na falach w zatoczkach, a potem, kiedy halsem wydostały się na otwarte wody cieśniny, pod nimi warstwowo piętrzyły się prądy morskie.
Pomyślałem sobie, jak bardzo musieli się czuć bezbronni. A może nie, może ich wiara była tak niezachwiana, że ocierała się o fatalizm, który w pewnym sensie równa się nieustraszoności. Bez wątpienia wielu z nich – anonimowych, pominiętych w kronikach – zginęło w cieśninie, porwanych przez fale i prąd. „Jest taka wyspa, gdzie dostać się można / małą łodzią jedynie”, pisał ksiądz poeta R.S. Thomas z parafii Aberdaron, z której rozciąga się widok na Enlli:
Śladami
Świętych, przechodząc galerią
Przerażonych twarzy
Tych pochłoniętych dawno przez fale,
Co gryzą żwir plaż.
Niewiele wiemy o peregrini. Znamy tylko kilka imion. A jednak podczas lektury relacji z ich podróży i doświadczeń w miejscach podobnych do Enlli uchwyciłem powagę motywacji i postawę, którą uznałem za niezwykle pouczającą. Ci ludzie szukali nie materialnych korzyści, lecz uświęconej ziemi: takiej, która wyniesie ich wiarę na najwyższy poziom. Używając sformułowania z ich własnej teologii, byli wygnańcami poszukującymi Terra Repromissionis Sanctorum – Ziemi Obiecanej Świętych.
Istnieje dawna chrześcijańska tradycja, która wszystkich uznaje za peregrini, żywot istot ludzkich postrzega jako wygnanie. Idea ta zachowana została w Salve Regina, antyfonie często odmawianej jako kompleta. Post hoc exilium, głosi modlitwa: po tym wygnaniu wszystko się rozstrzygnie. Śpiewana antyfona brzmi przedwiecznie i niepokojąco. Jest to bez wątpienia utwór o dziczy, dawnej wizji dziczy, i nadal potrafi poruszyć słuchaczy.
Większość wiedzy o życiu ówczesnych mnichów z Enlli i innych podobnych miejsc pochodzi z bogatej literatury, którą po sobie zostawili. Ich poezja mówi dobitnie o żarliwym i ścisłym związku z naturą oraz o mieszaninie otwartości i dystansu, które cechowały ich relację z nią. Niektóre wiersze czyta się jak spisy, notatki z obserwacji: „roje pszczół, chrząszcze, łagodna muzyka świata, delikatne brzęczenie; bernikla obrożna, bernikla białolica, wkrótce przed Wszystkimi Świętymi, muzyka ponurego dzikiego potoku”. Inne zapiski uwieczniają urokliwe chwile: kos nawołujący z gałęzi kolcolistu nad Belfast Loch, lisy bawiące się na polanie. Marban, eremita z dziewiątego wieku, który mieszkał w chacie w jodłowym gaju koło Druim Rolach, pisał o „głosie wiatru w gęstym lesie pod chmurnym szarym niebem”. Anonimowy mnich z dziewiątego wieku, budowniczy kamiennego muru na wyspie North Rona, przerwał pracę, żeby napisać wiersz, który mówi o jego zachwycie, gdy stanął na „krańcu cypla”, spojrzał ponad „gładkim brzegiem” na „spokojne morze” i usłyszał wołanie „cudownych ptaków”. Kopista z dziesiątego wieku, kiedy pracował w klasztorze na wyspie, też przestał na chwilę pracować, by obok łacińskiego tekstu naskrobać uwagę po gaelicku: „Jakież to przyjemne, że słońce dziś migocze nad tymi marginesami”.
Takie znaleziska pozwalają uchwycić charakter wiary peregrini. Są to utrwalone chwile, przeniesione bez zakłóceń przez długi czas, tak jak niektóre dźwięki niosą się z niezwykłą wyrazistością po wodzie lub po zamarzniętej ziemi. Dla tych autorów uważność była formą pobożności, a notowanie nieodłączne od czci. Dzieła, które po sobie zostawili, należą do najdawniejszych świadectw ludzkiego umiłowania dzikiej przyrody.
Idee, jak fale, mają swoją drogę rozwoju. Przybywają z nami, niekiedy pokonując ogromne odległości, a ich przeszłość często pozostaje niewidoczna lub trudno wyobrażalna. „Dzicz” jest właśnie taką ideą: przemieszcza się niezmiennie w czasie. A obecnie opowiada się o niej dwie wielkie i sprzeczne historie. Pierwsza z nich głosi, że dzicz to cecha, która zanika; według drugiej to cecha, którą trzeba pielęgnować.
Etymologia angielskiego słowa wild, „dzicz”, jest niepewna i subtelna, ale najbardziej przekonujące dawne propozycje wskazują język staro-wysoko-niemiecki i słowo wildi oraz staronordyjskie willr, jak również pragermańskie ghweltijos. Wszystkie te terminy nawiązują do nieporządku oraz nieprawidłowości i, jak napisał Roderick Nash, przeniosły do angielskiego rdzeń will, „o opisowym znaczeniu [...] uparty lub niekontrolowany”. Dzikość, według tej etymologii, to wyraz niezależności od narzuconego przez ludzi kierunku, a dzika kraina to, można powiedzieć, kraina samowolna. Kraina, która kieruje się własnymi prawami i zasadami, kraina, której zwyczaje – wzrost drzew, przemieszczanie się zwierząt, swobodny przepływ potoków po kamieniach – rozwijają i realizują się same. Kraina, która, jak kontynuuje współczesna definicja dziczy, „działa lub porusza się swobodnie, bez ograniczeń; jest wolna, nieskrępowana”.
Ta podstawowa definicja dzikości pozostaje niezmienna, odkąd się pojawiła, ale wartości przypisywane tej cesze radykalnie się zmieniały.
Dzikość postrzega się jako siłę niebezpieczną, która zakłóca zabiegi porządkujące wprowadzane przez ludzką kulturę i rolnictwo. Dzikość, według tej narracji, jest pokrewna marnotrawstwu. Dzikie miejsca opierają się adaptacji do ludzkich potrzeb, dlatego muszą być zniszczone lub opanowane. Przykłady wrogości wobec dziczy są wszechobecne w starożytnych i współczesnych kulturach, wschodniej i zachodniej. „Dla wszystkich, poza prawdziwymi budowniczymi cywilizacji”, chwalił się w 1881 roku amerykański kaznodzieja i pisarz James Stalker, „każdy kawałek ziemi, na której żyjemy, wciąż może być nieodkrytą dziczą! Ludzie ci widzą zatłoczone miasta i świetnie prosperujące fabryki na pustkowiu, gdzie inni mogą dostrzec tylko bylicę i zasolone równiny [...] ludzie ci drążyli tunele przez góry, łączyli mostami brzegi rzek i otwierali kopalnie bogactw!”. W staroangielskim poemacie epickim Beowulf występuje wiele wildéor, „dzikich stworzeń”. W poemacie bestie podobne do smoków zamieszkują krainę pełną lasów nawiedzanych przez wilki, głębokich jezior, wietrznych klifów i zdradliwych bagien. Przeciwko tym dzikim miejscom i wildéor występuje cywilizacja Geatów, plemienia Beowulfa – z ciepłymi, dobrze oświetlonymi dworami, swoją hierarchiczną kulturą wojowników.
Równolegle jednak do tej historii znienawidzonej dziczy rozgrywa się też historia alternatywna: która opowiada o dziczy jako energii, wzorowej i znakomitej, i dzikich miejscach, królestwach cudu, różnorodności i obfitości. W tym samym czasie, gdy autor Beowulfa spisywał przypowieść o podboju dziczy, mnisi z Enlli, Rony, Skellig i innych miejsc wychwalali jej piękno i nieokiełznaną żyzność.
Jeszcze przed pojawieniem się peregrini można znaleźć dowody na umiłowanie dziczy. Znajdują się one w chińskiej tradycji artystycznej shan-shui, czyli „rzeki-i-góry”. Shan-shui sięga korzeniami piątego wieku przed naszą erą i przetrwała dwa tysiące lat. Tworzący ją artyści – T’ao Chi’en, Li Po, Du Fu, Lu Yu – byli zazwyczaj wędrowcami lub dobrowolnymi wygnańcami, którzy mieszkali w górzystych rejonach Chin i opisywali otaczający ich dziki świat. Swoją sztuką, podobnie jak wszyscy mnisi z wczesnej epoki chrześcijaństwa, próbowali przedstawić cudowny cykl przeobrażeń świata, nieprzerwane powstawanie. Ten stan żywotności artyści shan-shui nazywali zi-ran, co można przetłumaczyć jako „samoistność”, „takość” (pojęcie z buddyzmu) lub „dzikość”.
Pielgrzymi i wędrowcy eksplorowali góry, jak to nazywali, w „smoczym słońcu” lata, przy długotrwałych zimowych wiatrach i w burzach kwiatowych płatków późną wiosną. Pisali o zimnej mgle opadającej w dolinach o świcie, o kępach bambusa, w których światło jest zielonkawe, i o tysiącach czapli śnieżnych, które wzbijają się do lotu z tafli jezior jak chmura płatków śniegu podczas zamieci. Obserwowali sposób, w jaki promienie zimowego słońca padają na zaspy, jak cienie zwisają z oszronionych gałęzi, i pisali, że takie widoki wzbudzają w nich „czystą, nieskalaną radość”. Szczególnie zachwycały ich noce, z powodu olśniewającego blasku księżyca, w którego srebrzącej poświacie krajobraz wyglądał tak niezwykle. Piękno nie zawsze oznaczało niewinność: Li Po tak ukochał sobie księżyc, że podobno utonął, gdy próbował objąć jego odbicie w rzece. W każdym razie czytanie poematów i oglądanie obrazów z tradycji shan-shui wprowadza nas w świat sztuki, w którym rozdział między naturą i człowiekiem właściwie nie istnieje. Formy nakładają się na treść tak idealnie, że dzieła te nie przedstawiają cudów świata, tylko stają się ich częścią.
Sto jardów od czarnych skał cypla, który wyznaczał koniec półwyspu, zacząłem szukać miejsca na nocleg. Nocne powietrze dźwięczało flażoletami ostrygojadów i zawodzeniem mew. Czułem podekscytowanie przebywaniem tu, w ciemności, pośród ptaków i z morzem, które falowało i chlupało dookoła.
Teren był nierówny i opadał do grupki skał, porozrywanych szczelinami, które wydrążyły wielkie fale. W końcu znalazłem miejsce, gdzie mogłem się przespać: długi na wysokość człowieka spłachetek trawy na tarasowym brzegu, nad głęboką gardzielą wąskiej zatoczki. Brzeg opadał lekko do wewnątrz, więc nie było niebezpieczeństwa, że się stoczę we śnie. Rozpoznawałem sylwetki fok pływających w wodzie. Nade mną przesuwał się snop reflektorów latarni, długie cienkie pasma światła biegnące w ciemność w powolnym, powtarzalnym żółtym obrocie. Było dość ciepło, więc nie potrzebowałem worka biwakowego, który miałem ze sobą, wystarczyło rozłożyć matę i śpiwór na trawie.
Hałas zaczął się o północy, albo przynajmniej wtedy mnie obudził. Ptaki opadały z nieba nade mną, krzyczały przy tym wniebogłosy i zostawiały za sobą podczas tego opadania zakrzywioną trajektorię dźwięku. Słyszałem, jak z głuchym łupnięciem lądują wokół mnie.
Co parę sekund jeden z gwałtownie opadających ptaków wpadał w snop światła obracającej się latarni, pionowe przecinało poziome. Zaczynałem je dostrzegać, tu i tam, podświetlony na mgnienie oka kontur – ptaki o wąskich i ostro zakończonych skrzydłach, wyrastających z małych kulistych korpusów, tak że nawet gdy znikły, moje oko zachowywało obraz ich rozmazanych sylwetek.
Burzyki. Oczywiście, to były burzyki. Długodystansowi i długowieczni wędrowcy, budują gniazda w norach i wylatują z nich dopiero pod osłoną zmroku. Ich nazwa wywodzi się od niskiego lotu w zaburzonym powietrzu nad falami, przez co często pojawiają się w obszarach złej pogody. Najdłuższy zarejestrowany przelot ślizgowy burzyka z Man wynosił półtorej mili. Imponujące są również odległości, na jakie pielgrzymują. W ciągu jednego dnia potrafią pokonać dwieście mil. Kiedy kończy się pora lęgowa, kierując się odruchem, który pozostaje poza zasięgiem naszego pojmowania, burzyki z Enlli pokonują tysiące mil, żeby resztę roku spędzić na południowym Atlantyku.
Ynys Enlli, jak wiele innych wysp i bagien na wschodnich i zachodnich wybrzeżach Wielkiej Brytanii, jest azylem dla ptaków wędrownych. Setki gatunków zatrzymują się tu podczas poszukiwania spokojnych żerowisk. Fale i strumienie ptaków przemieszczają się sezonowo na północ i południe, rozpraszają i wracają, łącząc ze sobą jedno odległe miejsce z drugim.
Około drugiej w nocy burzyki przycichły. Leżałem w spokojnej ciemności i patrzyłem na milcząco krążący w górze snop światła, aż znów zapadłem w sen.
Obudziłem się o świcie. Morze oddychało kojąco na południe ode mnie. Było perłowe, z nisko unoszącą się nad powierzchnią lekką mgłą. Niebo było blade, z prześwitami błękitu. Chlupot wywoływany przez czarnogrzbiete, nurkujące pięćdziesiąt jardów dalej mewy brzmiał jak odgłos kamieni wrzucanych do wody. Usiadłem i zobaczyłem, że kilkadziesiąt małych, szarobrązowych ptaków rozlokowało się na skałach wokół mnie i wypełniło powietrze wysokim piskiem rodem z placu zabaw. Świergotki. Zerwały się do lotu, kiedy się poruszyłem.