29,90 zł
Gujana. Kraina tysiąca rzek, zachłannej puszczy, zapomnianych plemion. Dzikie Wybrzeże. Przeżyć można tylko, podróżując wąskim pasem brzegowym – z każdym kilometrem w głąb lądu rośnie ryzyko złapania egzotycznej choroby, rozszarpania przez dzikie zwierzęta czy utopienia w wartkim strumieniu. Ale to także piękny świat fosforyzującej zieleni oraz nieodkrytych gatunków zwierząt. Ta niezwykła uroda, dziki charakter oraz wspomnienia o przodku, któremu marzyło się cukrowe królestwo na wybrzeżu Gujany, pchnęły Johna Gimlette’a na wyprawę wzdłuż nieposkromionego wybrzeża Ameryki Środkowej. Ta podróż zaprowadzi go do kryjówek zbiegłych niewolników i kolonii karnych, odległych indiańskich wiosek i utopijnej osady sekty Świątynia Ludu, gdzie w 1978 roku ponad dziewięciuset Amerykanów popełniło zbiorowe samobójstwo. Na swojej drodze spotka rebeliantów, poszukiwaczy złota, zbójników i szamanów. „Dzikie wybrzeże” to porywająca opowieść o niezwykłej wyprawie do jednego z najpiękniejszych, najbardziej nieprzyjaznych i najmniej zbadanych zakątków współczesnego świata. 2012 — Nagroda im. Williama Dolmana dla najlepszej książki podróżniczej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 585
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego WILD COAST: TRAVELS ON SOUTH AMERICA’S UNTAMED EDGEProjekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by THE BRIDGEMAN ART LIBRARY / FLASH PRESS MEDIA
Copyright © 2011 by JOHN GIMLETTECopyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013Copyright © for the Polish translation by HANNA PUSTUŁA-LEWICKA, 2013
Redakcja ANASTAZJA OLEŚKIEWICZKorekta AGATA CZERWIŃSKA /D2D.PL, ANNA BRYNKUS-WEBER/D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ /D2D.PL
Skład wersji elektronicznej: MAGDALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O.
ISBN 978-83-7536-622-8
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.plRedakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70e-mail:redakcja@czarne.com.plSekretarz redakcji:malgorzata@czarne.com.pl
Wołowiec 2013Wydanie I
Mojej siostrze Philippie i braciom, Matthew i Edwardowi
Gujana to kraj, który zachował dziewictwo, nie zaznał grabieży, zmian ani zniszczenia.
Sir Walter Raleigh, The Discoverie of the Large, Rich and Bewtiful Empyre of Guiana
Gujańczycy mnie zafascynowali. Zawsze mnie zastanawiało, jak te trzy odpryski imperiów zdołały przetrwać eksplozję dążeń niepodległościowych, która ogarnęła całą Amerykę Południową.
Evelyn Waugh, 92 Days
Niepotrzebny jest żaden wymyślny strój. W ciągu dnia nosi się koszule plażowe albo lekkie garnitury… noszenie rewolweru nie jest konieczne.
The South American Handbook, 1947
Południowoamerykańscy Indianie tereny między Orinoko i Amazonką od zawsze nazywali Guianą, „Ziemią Wielu Wód”. Europejscy odkrywcy nie od razu jednak docenili trafność tej nazwy. Na starych mapach, francuskich i angielskich, obszar ten oznaczony jest jako „Equinoctiale” albo „Caribana, Ziemia Dwudziestu Jeden Plemion”. Holendrzy początkowo widzieli tu swoją „Nową Zelandię”. Dopiero później wymyślili nazwę, która lepiej oddawała to, co czuli, niosąc obietnicę niebezpieczeństwa, ryzyka, bogactwa, a może nawet pożądania: Wilde Kust – „Dzikie Wybrzeże”.
W całej Ameryce Południowej nie ma drugiego takiego miejsca; blisko półtora tysiąca kilometrów błotnistego wybrzeża, przechodzącego w moczary, gęstą puszczę, a następnie – w głębi lądu – w pasma prastarych gór o spłaszczonych szczytach. Człowiek nigdy nie wziął tej ziemi w pełne posiadanie. Na całym wybrzeżu nie ma ani jednego naturalnego portu, a tam gdzie kończy się błoto, zaczyna się las. Pokrywa osiemdziesiąt procent powierzchni regionu i nawet dziś nie przecina go żaden trakt. Rzadka sieć dróg trzyma się głównie wybrzeża. Bez samolotu podróż w głąb lądu może potrwać cztery tygodnie, a to dopiero początek kłopotów.
Większość obszaru Gujany, przykryta gęstym baldachimem drzew, nigdy nie widzi słońca. Może więc nie ma w tym nic dziwnego, że nasza wiedza o tym regionie – zarówno przyrodnicza, jak i historyczna – zdaje się tonąć w mrokach zielonej nocy. Rozległe obszary nigdy nie zostały należycie opisane, z ciemnej gęstwiny lasu wciąż wyłaniają się nieznane dotąd gatunki zwierząt. Nawet niektóre z najbardziej pospolitych potrafią napędzić solidnego stracha. W Gujanie żyją największe mrówki i największe ryby słodkowodne na świecie. Są tam jaguary, zdolne jednym kłapnięciem paszczy odgryźć człowiekowi głowę, węże dusiciele, rzeki pełne ogończy i elektrycznych węgorzy, i chmary insektów, które próbują wwiercić ci się pod skórę. Dla niektórych to piekło. Dla innych – ekologiczny raj, coś w rodzaju edenu tylko dla dorosłych.
Ale jak słusznie zauważyli Indianie, to woda definiuje Gujanę. Płyną tu tysiące rzek (w samej dawnej Gujanie Brytyjskiej jest ich ponad tysiąc pięćset), zupełnie niepodobnych do niepozornych szlaków wodnych Starego Kontynentu. To potężne rwące potoki, które pędzą szerokimi korytami i z hukiem wypadają z lasu, by utorować sobie drogę do morza. Niektóre z nich mogłyby zmieścić w swoim ujściu Barbados. Ale nawet największe – Essequibo, Corentyne i Marowijne – nie nadają się do żeglugi; nic większego od pirogi nie da rady się przedrzeć w jednym kawałku dalej niż sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Kiedyś sądzono, że wszystkie te rozwścieczone rzeki łączą się ze sobą, a Gujana w istocie stanowi skupisko wysp, unoszących się na spienionych wodach.
Tak nie jest, ale to nie zmienia faktu, że woda nadal rządzi. Określa drogi rozwoju, ogranicza możliwości i odcina od świata. Izoluje plemiona, skazując je na żywot wyspiarzy, i umożliwia przetrwanie zapomnianym społecznościom poszukiwaczy bogactw, utopistów i zbiegłych niewolników. Karmi malarię i hoduje niektóre z najbardziej ambitnych szczepów wirusa dengi na naszej planecie. Wilgoć wdziera się wszędzie, gniją od niej budynki i stopy, a powietrze zmienia się w parę. Już w niepamiętnych czasach człowiek zorientował się, że w Gujanie największą szansę na przeżycie daje zamieszkanie na brzegu morza. Jeszcze dzisiaj dziewięćdziesiąt procent ludności regionu skupia się na wąskim, piętnastokilometrowym pasie mulistego wybrzeża.
Ciekawa rzecz, życie w szlamie. Większość domów ma nogi, a wszystkie miasta zbudowane są na siatce aksamitnozielonych kanałów. Tymczasem Ocean Atlantycki ma w tych stronach barwę gipsu, od osadów kopalnianych z dalekiego Peru, wypluwanych przez Amazonkę. To piękny świat soczystej, fosforyzującej zieleni i ociekającej wodą płodności. Nic dziwnego, że jego mieszkańcy są z niego dumni i nadają mu czułe nazwy. W Demerarze nazywają tę ziemię Równiną Błotną (a swoich sąsiadów Łbami Pełnymi Błota). Nie wszyscy jednak podzielają ich zachwyt. Pewien angielski żeglarz, który odwiedził Gujanę w 1882 roku, napisał, że „to beznadziejna ziemia szlamu i gorączki, zupełnie nienadająca się dla ludzi z wyjątkiem żyjących na drzewach Indian, prymitywnych dzikusów, którzy żywią się samymi rybami […]”.
Naturalnie to błotniste, zarośnięte, cuchnące rybami wybrzeże nie kusiło do zejścia na ląd. Przez wiele lat europejscy odkrywcy omijali je dużym łukiem. Teoretycznie, na mocy traktatu z Tordesillas zawartego w 1494 roku, jako pierwsza prawa do niego (i do całego zachodniego świata) zgłosiła Hiszpania. Minęło jednak pięć lat, zanim Hiszpanie wysłali statek, który zresztą nawet nie przybił do brzegu. Pierwsi Europejczycy wylądowali tu dopiero trzydzieści lat później i od razu dali się zjeść tubylcom. Po tym wydarzeniu Hiszpanie w znacznym stopniu stracili zainteresowanie Gujaną. Ostatecznie skolonizowali tylko jej północno-zachodni skrawek, który obecnie nazywa się Guayana i leży w granicach Wenezueli. W tym samym czasie Portugalia zajęła obszary na południu (obecnie brazylijski stan Amapá), reszta zaś pozostała do wzięcia.
To właśnie owa reszta – środkowy obszar regionu – wzbudziła moje zainteresowanie, stając się celem podróży opisanych w tej książce. Mowa o kawałku lądu dwukrotnie większym od Wielkiej Brytanii i podzielonym na trzy nierówne, mniej więcej prostokątne części: Kooperacyjną Republikę Gujany (dawną Gujanę Brytyjską), Surinam (dawną Gujanę Holenderską) i Gujanę Francuską (inaczej Guyane Française). Nazywane niekiedy łącznie – co jest bardzo praktyczne, choć niezbyt ścisłe – Gujaną lub Gujanami (Las Guyanas), stanowią jedyny fragment Ameryki Południowej, który nigdy nie należał ani do Hiszpanii, ani do Portugalii. Co więcej, oparły się całkowicie wpływom kultury macierzystego kontynentu, nie poznały salsy ani tanga, Bolivara, machismo, teologii wyzwolenia ani nawet ruchów narodowowyzwoleńczych. Dwie z Gujan czekały na niepodległość sto pięćdziesiąt lat dłużej niż reszta kontynentu, a Gujana Francuska do dzisiaj pozostaje zamorskim departamentem Francji. Zupełnie jakby olbrzym za ich plecami nie istniał. Jeszcze dzisiaj, kiedy piszę te słowa, żadna droga nie łączy Gujan ze światem zewnętrznym.
Doprowadził do tego splot zdumiewająco krwawych wydarzeń. Kiedy Hiszpania straciła zainteresowanie regionem, przez moment wydawało się, że wybrzeże zajmie po cichu Anglia. W 1595 roku sir Walter Raleigh rozpuścił plotkę, że znajduje się tam miasto całe ze złota, kobiety są urodziwe i uległe, a na każdej gałęzi siedzi tłusta kuropatwa. Opowieści te, jakkolwiek w oczywisty sposób mocno przesadzone, niezwykle silnie działały na wyobraźnię. Pierwszy wyprawił się tam w 1597 roku niejaki John Ley, z zawodu prawnik, choć bynajmniej nie po to, by się tam osiedlić. Byli jednak i tacy, którzy poważnie nosili się z takim zamiarem. Niestety ich ambitne plany najczęściej rozbijały się o brak pieniędzy i drwiny niedowiarków. Nawet ojcowie pielgrzymi przez krótki czas rozważali, czy nie założyć swojej Nowej Anglii w Gujanie, ale ostatecznie zwyciężył rozsądek. Wreszcie w 1604 roku grupa angielskich dżentelmenów założyła na terenie dzisiejszej Gujany Francuskiej pierwsze osiedle, rozpoczynając kolonizację tych ziem. Większość z nich nie dożyła następnego roku.
Założenie pierwszej kolonii zapoczątkowało morderczą grę w krzesła. Przez następne dwieście lat trzy europejskie mocarstwa – Francja, Wielka Brytania i Holandia – przepychały się po całym wybrzeżu, wyrywając sobie nawzajem kolonie i mordując wcześniejszych osadników. Wojny te, a było ich razem dziewięć (pierwsza wojna angielsko-holenderska, druga wojna angielsko-holenderska, wojna dziewięcioletnia, wojna o sukcesję hiszpańską, wojna o ucho Jenkinsa, wojna o sukcesję austriacką, wojna siedmioletnia, amerykańska wojna o niepodległość i kampanie napoleońskie), nieodmiennie zaczynały się i kończyły w Europie. Pod koniec każdej rundy nikt nie znajdował się tam, gdzie zaczął, a całe wybrzeże leżało w gruzach. Obecna Gujana (Kooperacyjna Republika Gujany) przechodziła z rąk do rąk dziewięć razy, Surinam – sześć, a Gujana Francuska – siedem. W pewnym momencie (1676) wszystkie trzy znalazły się pod panowaniem Holandii, w innym zaś (1809) pod panowaniem Anglii. Jak wkrótce miałem odkryć, do dziś nie zdołały się otrząsnąć z chaosu tamtych lat.
Wieloletnie walki pozostawiły również osobliwy bałagan na mapie. Rdzenni Gujańczycy, Indianie (stanowiący obecnie trzy procent populacji), żyją rozproszeni we wszystkich trzech Gujanach, Wenezueli i Brazylii. Co się tyczy granic, są niemal przypadkowe i powstały w wyniku wojen toczonych sześć i pół tysiąca kilometrów stąd. Po zakończeniu walk, w 1815 roku, Europejczycy podzielili region na części odpowiadające mniej więcej sile ich oręża. Wielka Brytania wykroiła dla siebie kawał lądu dorównujący wielkością jej samej (dwadzieścia jeden tysięcy pięćset kilometrów kwadratowych), a Holandia otrzymała o połowę mniej. Francji dostało się najmniejsze terytorium na całym kontynencie, wilgotne, nienadające się do użytku piekło znane przez jakiś czas jako Kajenna.
Granice te nadal są jednak niebezpiecznie niejasne. W głębi zielonej, wilgotnej anarchii interioru często brak zgody, do kogo należy dane miejsce. Na mapach jest wiele pustych plam, określonych jedynie słowami „GRANICESPORNE”. Wszyscy roszczą sobie pretensje do jakiegoś fragmentu cudzego terytorium. Wenezuela domaga się siedemdziesięciu procent obszaru Gujany, który zaznacza na swoich mapach jako La Zona en Reclamación. Pretendenci do tych bezkresnych, niezaludnionych przestrzeni straszą się nawzajem kanonierkami i budują bunkry w dzikiej puszczy. Ich roszczenia zazwyczaj są równie szalone jak sama dżungla. Często opierają się wyłącznie na starych mapach z epoki elżbietańskiej, nakreślonych przez marzycieli, którzy wierzyli w złote miasto i plemię ludzi bez głowy.
Dziś trudno powiedzieć, o co ta cała awantura – może o ropę, a może o złoto. Dla dawnych potęg morskich stawką było coś bez porównania cenniejszego, a mianowicie cukier. W początkach osiemnastego wieku Europa była już całkowicie uzależniona od tego towaru i każdy, komu starczyło przedsiębiorczości, by założyć plantację, mógł w ciągu trzech lat podwoić zainwestowany kapitał. W miastach takich jak Bristol i Amsterdam powstała nowa klasa milionerów: egzotycznych nababów w jedwabnych pantoflach, wzbogaconych na cukrze z Dzikiego Wybrzeża. Zmieniła się również Gujana. Cukier zdominował jej gospodarkę na ponad trzysta lat, tworząc własną klasę rządzącą, tak zwaną plantokrację. Do czasu załamania się popytu na cukier około 1860 roku stanowił on dziewięćdziesiąt pięć procent gujańskiego eksportu. Od tamtego momentu historię regionu można zamknąć w słowach „walka o życie po cukrze”.
Jak ważny był cukier dla historii Gujany, najlepiej widać z powietrza. Wyszukajcie to wybrzeże na Google.earth, a zobaczycie ciągnące się na przestrzeni wielu mil widmowe regularne wstęgi. To dawne pola trzciny cukrowej, owoc wręcz tytanicznego wysiłku. Żeby powstał kilometr kwadratowy uprawy, trzeba było wykopać ponad czterdzieści kilometrów rowów irygacyjnych i przerzucić czterdzieści tysięcy ton ziemi. Oczywiście nie zrobili tego Europejczycy. To wyłączne dzieło niewolników.
Konfrontacja z koncepcją niewolnictwa była jedną z najbardziej niepokojących perspektyw tej wyprawy. Z jednej strony wydawałoby się, że niewolnictwo zniknęło, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu: ogrodzenia i baraki dawno zbutwiały, w całym regionie postawiono zaledwie garstkę pomników. Z drugiej strony wspomnienie niewolnictwa tkwi we wszystkim, nawet w jedzeniu i w sposobie, w jaki ludzie żyją. Czasami czułem, że niewolnictwo jest niczym jakaś dziwna, metaforyczna centrala telefoniczna: każdy aspekt gujańskiego życia nieodmiennie prowadził mnie w to samo miejsce.
Pomijam tu oczywiście trudne pytania, na które my, Europejczycy, musimy sobie odpowiedzieć. Jak nam się udało zawiesić na trzysta lat obowiązywanie podstawowej zasady humanizmu? Czy niewolnictwo było przeżytkiem średniowiecznego myślenia, czy też raczej zwiastunem współczesnej filozofii, zgodnie z którą sprzedać można wszystko, o ile tylko cena jest właściwa?
Bez względu na odpowiedź przykład Gujany jest mało budujący. Niemal każdy dołożył tu swoje trzy grosze. Zaczęło się od bulli papieskiej Dum Diversas z 1452 roku (zachęcającej Portugalczyków do podboju ziem należących do pogan i „kiełznania tych osób w wieczystą niewolę”), która stworzyła sprzyjający klimat moralny do handlu niewolnikami. Portugalia uczyniła z niewolnictwa cnotę, a Holandia biznes. W 1652 roku Holendrzy przywieźli do Gujany pierwszych niewolników. Od tego momentu niewolnikami handlował, kto tylko mógł, nie wyłączając Duńczyków i Szwedów. Ale dopiero Anglicy rozkręcili działalność na prawdziwie przemysłową skalę. (W 1760 roku dysponowali flotą stu czterdziestu sześciu statków do transportu niewolników, mogących zabrać na pokład łącznie trzydzieści sześć tysięcy schwytanych ludzi). Nikt nie wie, ilu Afrykanów spoczęło w gujańskiej ziemi, ale musiały ich być setki tysięcy. Co gorsza, w kolonii holenderskiej ten okrutny, niemieszczący się w głowie proceder trwał aż do 1870 roku, niemal do epoki samochodów.
Gujana zawsze miała niepewne miejsce w literaturze angielskiej.
Wczytując się w The Discoverie of the Large, Rich and Bewtiful Empyre of Guiana, prospekt wydany w 1595 roku przez Waltera Raleigh, uświadomiłem sobie, z jaką podziwu godną swadą kształtował on nasze wczesne wyobrażenia o tym wybrzeżu. Obiecywał inwestorom nie tylko bogactwo, ale wręcz pełnię doskonałości. Oprócz złotych miast i urodziwych Amazonek były tam diamentowe góry, trytony z głowami psów, całotygodniowe popijawy i ludzie z oczami na piersi. Do tego tubylcy, rzecz bardzo dogodna, byli fajtłapami, których nie trzeba się było obawiać. „Owi Gujańczycy – pisał Raleigh – są niewiarygodnymi moczymordami, żaden inny naród nie dorównuje im w pijaństwie”. Czytając jego słowa, czasem nabierałem wątpliwości, czy rzeczywiście jestem w Gujanie. The Discoverie wydaje się mieszaniną hiszpańskich plotek, sztuki marketingu i cokolwiek chaotycznego wykształcenia klasycznego.
Dzięki tym wszystkim zaletom lektura książeczki Raleigh pozostawia niezatarte wrażenie. Gujana stała się synonimem urodzajności i bogactwa na długo, zanim wykiełkował pierwszy pęd trzciny cukrowej. Nawet Szekspir się na to złapał (Falstaff chwali panią Page, mówiąc, że „jest jak Gujana, kraina złota i wszelakiej obfitości”1). Milton też był pod urokiem: na „nie stratowaną jeszcze Gujanę” natrafiamy w samym środku Raju utraconego2. Dwa wieki później Trollope osobiście odwiedził Gujanę i dał się ponieść zachwytowi, tracąc swą zwykłą stateczną powagę. „Życie płynie tam – pisał – wezbranym strumieniem miłości, uśmiechów, szampana i towarzyskich pogawędek”. Wpływ Raleigh – albo może za dużo bąbelków.
Sir Walter Raleigh (ok. 1552–1618). To on sprawił, że do Gujany na kilkaset lat przylgnęła reputacja mitycznej krainy
Bliżej naszych czasów literackie wizje Gujany nie tylko straciły czarodziejski blask, lecz wręcz można by sądzić, że zaciążyła na nich jakaś okrutna klątwa. Evelyn Waugh znalazł tam tylko „niszczącą i drapieżną cywilizację”, której przepowiadał, że zniknie „jak okopy i leje po bombach na polu bitwy”. Bracia Naipaulowie, którzy odwiedzali ten region w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, też nie mieli do przekazania dobrych wiadomości. Zdaniem Vidiadhara Surajprasada było to miejsce „podstępne i ponure”, Shiva zaś uznał, że patrzy na „upadek społeczeństwa”. Zdaje się, że zarówno w sensie gospodarczym, jak i poetyckim Gujana osuwała się w zapomnienie.
Kilkadziesiąt lat później ucichło o niej zupełnie.
Ale w 2002 roku mignęła mi z daleka podczas zbierania informacji przed wyprawą do Nowej Fundlandii. Dowiedziałem się, że niegdyś oba te rejony łączyły starożytne szlaki handlowe; z południa na północ płynęła melasa dla rybaków, a w odwrotnym kierunku transportowano solone dorsze dla niewolników (mieszkańcy Nowej Fundlandii do dzisiaj zresztą gustują w ciemnym gujańskim rumie, znanym tam pod nazwą Screech). Obie kolonie zachowały dziwaczne georgiańskie słownictwo i tendencję do dawania miejscowościom nazw w rodzaju „Profit” albo „Success”. Co więcej, odkryłem, że posiadam dalekiego przodka, który odegrał pewną rolę i tu, i tu, w obu przypadkach z katastrofalnym skutkiem.
Robert Hayman był prawnikiem, poetą, dyletantem i obibokiem. Trudno znaleźć kogoś gorzej predestynowanego do sprostania wyzwaniom Subarktyki i niewygodom tropików. Pochodził z przedsiębiorczej rodziny z hrabstwa Devon, młodość spędził, plącząc się po uniwersytetach w Oksfordzie i w Poitiers. Nie wiadomo, czy mógł się pochwalić jakimikolwiek uzdolnieniami prawniczymi; gdy miał czterdzieści dwa lata, nie zdążyły się one jeszcze ujawnić. Zdesperowany ojciec, który posiadał przyjaciół na dworze, wystarał się dla niego o stanowisko w koloniach. W 1618 roku Robert został mianowany gubernatorem Harbour Grace, wietrznej zatoczki w północnej części Nowej Fundlandii, znanej wyłącznie z ryb.
Jako gubernator Robert wykazał się dramatycznie obojętnym stylem sprawowania władzy. Ledwie zauważył, że jego ludzie mrą jak muchy na szkorbut. Nie zamierzał brudzić sobie rąk, więc jak sam przyznał, nic w tej sprawie nie zrobił. Zajmował się przekładaniem Rabelais’go („tego wybornie dowcipnego lekarza”), po czym przystąpił do napisania własnego dosyć osobliwego dziełka: Quodlibets, Lately Come over from New Britaniola, Old Newfound-Land. Epigrams and Other Small Parcels, Both Morall and Diuine [Kwodlibet, niedawno przywieziony z Nowej Britanioli, czyli starej Nowej Fundlandii. Epigramy i inne pakuneczki, umoralniające i boskie]. Nazywać je „pakuneczkami” to przypisywać im posiadanie treści. W rzeczywistości były to bezmyślne rymowanki, które mogły zyskać sławę jedynie dlatego, że prawdopodobnie stanowiły pierwsze angielskie wiersze zrymowane w Nowym Świecie.
Nowofundlandzka przygoda Roberta skończyła się w 1628 roku. Plany, które roił dla powierzonej swojej pieczy kolonii, dorównywały głupotą jego „pakuneczkom”. Najciekawszą z tych propozycji przesłał Karolowi I przez wspólnego kompana od kieliszka – księcia Buckingham. W swoim liście Robert nakłania króla do zbudowania nowego wspaniałego miasta pośrodku obfitującego w ryby pustkowia. Jedyne, czego w tym celu potrzebował, to milion ludzi, za to miasto po wsze czasy miało sławić imię władcy Anglii jako Carolinople. Te kretyńskie projekty upadły dopiero w sierpniu 1628 roku, kiedy Buckingham zginął z ręki zamachowca. Widząc, że z Carolinople nic nie będzie, Robert zaczął się rozglądać za nowym królestwem dla siebie.
Dla człowieka z wyjątkową smykałką do katastrof Gujana stanowiła idealny wybór. W owej epoce uwaga Europejczyków wciąż jeszcze koncentrowała się na rzece „Wyapoko” – Oyapock w dzisiejszej Gujanie Francuskiej. Choroby i ataki Portugalczyków załatwiły już kilka angielskich kolonii w tym rejonie. Ale podobne drobiazgi nie mogły przecież powstrzymać takiego poety i wizjonera jak mój przodek. W listopadzie 1628 roku, przed udaniem się „za bożym przyzwoleniem do Gujany”, Robert sporządził nowy testament. Następnie wraz z setką ludzi wypłynął z Gravesend „londyńskim statkiem o nazwie Little Hopewell”. Trzy miesiące później dotarli do ujścia Oyapock, wznieśli fort i przygotowali ziemię pod uprawę trzciny cukrowej.
Szybko zdałem sobie sprawę, że podróż śladami Roberta nie wchodzi w grę. Po prostu zbyt mało po sobie pozostawił. Znając jego talenty, można było z góry założyć, że wszelki słuch i o nim, i o jego ludziach wkrótce zaginie. I oczywiście tak właśnie się stało. Po ośmiu miesiącach zapadł na „palącą gorączkę” i zmarł na dyzenterię. W następnym roku Little Hopewell rozbił się u ujścia Amazonki; uratowało się tylko jedenaście osób. Co zaś się tyczy kolonii, Portugalczycy starli ją z powierzchni ziemi, nie zostawiając kamienia na kamieniu.
Miałem nadzieję, że nasze drogi gdzieś się przetną, ale nie to było celem mojej podróży. Opracowałem własną trasę, od Kooperacyjnej Republiki Gujany do Gujany Francuskiej. Ale chociaż Robert nie zostawił dla mnie kropkowanej linii, po której miałem się poruszać, to on rozpalił we mnie zainteresowanie tym regionem. Byłem ciekaw, co się stało z Dzikim Wybrzeżem, które znał. W 2008 roku – niemal dokładnie trzysta osiemdziesiąt lat po nim – wyruszyłem z Londynu, podobnie jak mój przodek niepewny, co znajdę na miejscu.
Mimo wszystkich wad oraz szpecącego działania bezprawia i bandytyzmu Georgetown jest miastem posiadającym niepowtarzalny charakter, bezsprzeczny powab i nieuchwytny wdzięk.
James Rodway, Guiana
Liczba dzieci w Georgetown jest zastraszająca.
Vidiadhar Surajprasad Naipaul, Podróż karaibska3
Wiele działo się w Georgetown w tym tygodniu. W bożonarodzeniowy poranek nieznany mi Holender zastrzelił się w swoim pokoju w konkurencyjnym hotelu z powodu samotności.
Evelyn Waugh, 92 Days
Nic tak nie psuje dobrego obiadu jak groźba ataku granatami ręcznymi.
– Kto nas zamierza zaatakować?
Siedzący przy stole politycy wzruszyli ramionami i wrócili do ogryzania kurczaka.
– Słuchaj, człowieku – wycedził ochroniarz – nie możemy ci tego wytłumaczyć.
Bricko nie sprawiał wrażenia człowieka, który umiałby cokolwiek wytłumaczyć. Wyglądał jak czarny marynarz Popeye, zbudowany z opon samochodowych. Zwróciłem się do przewodniczącego partii, który obserwował ulicę. Był środek popołudnia, po jezdni poruszały się tylko zaprzęgnięte w muły wózki.
– Na ulicach – powiedział – jest dużo zawiedzionych.
– Na przykład kto? – zapytałem. – Kartele narkotykowe?
– Może. Ale są też rozgniewani Indianie…
– …i przedsiębiorcy… – dodał jego zastępca.
– …i Indianie…
– I A f r y k a n i e – warknął Bricko.
Przyniesiono kolejne piwa, na stolik spłynęła piana.
– No i są jeszcze Chińczycy – dorzucił sekretarz partii.
– I inne partie, PNC…
– Albo PPP!
Zdumiałem się.
– R z ą d? Rząd chciałby was zabić?
Przejechał z warkotem stary nissan i zaraz utknął na skrzyżowaniu. Wlepiliśmy w niego wzrok.
– Możliwe – powiedział szef partii. – Nigdy nie wiadomo.
– Ale to przecież prawie w s z y s c y. Wszyscy was nienawidzą?
Nad smętnymi szczątkami obiadu zapadło milczenie. Od momentu założenia ich partia polityczna znajdowała się pod presją. Po chwili ciszę przerwał przewodniczący:
– Ludzie – powiedział – utracili wiarę w politykę.
Jego zastępca pokiwał głową.
– Dlatego właśnie mamy tyle kościołów…
– I sklepów z rumem! Pomaga zapomnieć…
– Czy były już jakieś p r ó b y zamachu? – zapytałem. – Bomby albo strzelanina…?
Bricko pokręcił głową.
– Nie tutaj. J e s z c z e nie…
Przewodniczący zmarszczył brwi.
– To Georgetown – powiedział. – Wszystko może się zdarzyć.
*
Mieszkańcy Georgetown wiedzą, jak z morderstwa zrobić widowisko. W kraju, gdzie nie ma ani jednego teatru z prawdziwego zdarzenia i gdzie działają raptem dwa podrzędne kina, sala rozpraw odgrywa ważną rolę w dostarczaniu rozrywki. Procesy sądowe są zawile brytyjskie, ciągną się tygodniami i są szczegółowo relacjonowane przez prasę. W Gujanie nic nie przyciąga większej uwagi. Nic dziwnego, że politycy zdają się marzyć o tym, by ktoś ich zabił.
Niedługo po przyjeździe do miasta przeczytałem w gazecie o jednym z takich procesów i poszedłem popatrzeć. Odbywał się w Sądzie imienia Królowej Wiktorii, fantazyjnym gmaszysku inspirowanym gotykiem kolonialnym. Z zewnątrz przypomina blaszany pałac ze szczytami z blachy falistej i takimiż kolumnami. Od środka wydaje się jeszcze większy. Zaludnia go tłum martwych od dawna prawników, tak białych w swych marmurowych postaciach, jak nigdy nie byli za życia. Stoi tam nawet posąg samej królowej Wiktorii. Podobno w czasie walk o niepodległość laska dynamitu urwała mu głowę. Ale jak miałem okazję się przekonać, królewska makówka zdążyła już z całą pompą wrócić na miejsce.
Proces dostarczył mi niezapomnianych wrażeń. W pewnym sensie przypominał dramat sądowy, którego akcję umieszczono około 1790 roku. Oskarżeni, Blacksam i Buggins, dwaj zatwardziali przestępcy, pili po tawernach, zagryzając soloną rybą i salsą. Któregoś dnia, wdawszy się w iście georgiańską awanturę z sąsiadem, zaciukali go nożem myśliwskim. Przyznali się do winy i skuci łańcuchami zostali doprowadzeni na salę rozpraw. Zeznawało kilkudziesięciu świadków. Nazwy wsi brzmiały jak stare statki do transportu cukru: Garden of Eden [Rajski Ogród], Providence [Opatrzność] i Friendship [Przyjaźń]. Wystrojeni w najlepsze niedzielne ubrania świadkowie rozprawiali z powagą o „kulisach”, „dokonywanych kradzieżach” i „utrzymywaniu stosunków cielesnych”. Można by pomyśleć, że ostatnich dwustu lat wcale nie było.
Pod każdym innym względem proces stanowił doskonałą ilustrację życia współczesnej Gujany. Boczne ściany sądu były otwarte na świeże powietrze, więc składanie zeznań zakłócało skrzeczenie siedzących na palmach papug. Rozpadało się i krople deszczu waliły o blaszany dach niczym stado galopujących koni. Obrońca, Indus – podobnie jak prawie połowa mieszkańców kraju – był ubrany w czarny jedwabny garnitur i togę. Kiedy tylko się dało, krążył po sali, grzmiąc w soczystej kreolszczyźnie, suto naszpikowanej Dickensem i Donne’em.
Inne rasy też wzięły udział w przedstawieniu. Sędzia i wszyscy konstable byli – jak jedna trzecia Gujańczyków – „Afrykanami”, a w ławie przysięgłych zasiadali przedstawiciele „ras mieszanych”, składających się na resztę populacji. Dwanaście pooranych bruzdami twarzy odzwierciedlało historię Gujany, miszmasz wysiedleńców i imigrantów: niewolników, Indian, holenderskich zdobywców, Chińczyków, irlandzkich awanturników, szkockich pastuchów, pionierów i Pasztunów. Taka wybuchowa mieszanka płynęła w żyłach grupki ludzi, która bez większego trudu zmieściłaby się w budce telefonicznej. Brakowało tylko białych, których udział w populacji Gujany wynosi niecały jeden procent.
– Nie pytajcie, komu bije dzwon! – grzmiał Indus.
Przysięgli go nie słyszeli. Budynek trząsł się od tętentu wodnych kopyt. Ale i tak miłosierdzie przeważyło i przysięgli zakwalifikowali przestępstwo jako zabójstwo. Wyprowadzono skutych więźniów, którzy uśmiechali się szeroko, opuszczając salę.
– Taa, człowieku – powiedział konstabl – wywinęli się dziś od stryczka…
Wokół gmachu sądu trzepocze piękne, lekkie jak piórko miasto. Być może Georgetown – tak jak jego mieszkańcy – nie do końca identyfikuje się z tym miejscem i dlatego unosi się nad wodą. Nic tu nie jest przytwierdzone na stałe. Unoszące się na kanałach i bryzach miasto zbudowane jest z pali, desek, oślepiających bieli, ażurowych zdobień, wrzecionowatych kolumienek i żaluzji. Ulice są szerokie jak pola, a katedra, podobno najwyższa drewniana budowla na świecie, zdaje się bez końca piąć w górę. Jedna z dzielnic nazywa się nawet Lacytown [Koronkowe Miasto], jakby lada chwila miała się oderwać od ziemi i odfrunąć dokądś, może do domu.
Przy takiej obfitości podpałki Georgetown naturalnie pali się jak słoma. W dziewiętnastym wieku ogień spustoszył miasto pięć razy, a w kolejnym stuleciu jeszcze cztery. Pożary zawsze mają jakąś poważną przyczynę – rozruchy albo eksplozję w chińskiej fabryce sztucznych ogni. Podczas ostatniej pożogi w 2004 roku spłonęły kino – jedno z ostatnich w mieście – i katolicka katedra. W obliczu katastrofy mieszkańcy miasta nie poddają się rozpaczy, tylko idą naciąć patyków i budują wszystko od nowa.
Również woda jest stałym elementem życia mieszkańców Georgetown. Podczas przypływu ocean wznosi się półtora metra ponad poziom ulic i tylko specjalny mur chroni miasto przed zalaniem. Woda nie pozwala zapomnieć, że chociaż Georgetown leży w tropikach, ma duszę Amsterdamu. Przez dwieście lat – dobrze ponad połowę swojej kolonialnej historii – Gujana należała do Holendrów, a Georgetown nazywało się Stabroek. Błotniste, gorące i płaskie, na pierwszy rzut oka nie robi najlepszego wrażenia, jednak w czasie negocjacji pokojowych w 1802 roku uważano je za lepszy kąsek od Kanady. Kilka lat później znowu przejęli je Brytyjczycy i nazwali na cześć Jerzego III, króla-farmera. Wkrótce cała podmokła kolonia przeszła w ręce Wielkiej Brytanii i została przemianowana na Gujanę Brytyjską.
Od tamtej pory minęło dwieście lat, ale woda nie straciła nic ze swojego wigoru. Ciągle ktoś mi opowiadał, jak to kilka lat temu Georgetown o mało co nie zniknęło pod dwoma metrami wody, ale na co dzień są to tylko nieefektowne potyczki z wilgocią. Las nieustannie próbuje się wedrzeć z powrotem do miasta i zarazić je pleśnią. Tu nawet beton gnije, a samochody zdają się butwieć. Za dnia kanały są jedwabiście zielone, a w nocy rozbrzmiewają operowym chórem żab. „Czemu to? Czemu?” – śpiewają żaby, a psy wtórują im wyciem. Można odnieść wrażenie, że natura stopniowo odzyskuje swoje dziedzictwo.
Pośród rejwachu papug i przepychu płomieni Afryki (Delonix regia) miasto zachowuje ulotną brytyjskość. Gawędzi się tu na temat „wiosny” i „jesieni”, chociaż przez cały rok panuje jednakowy upał. Mieszkańcy Georgetown potrafią nawet być lekko archaiczni, z dziećmi „siusiającymi do nocniczków” i maślanymi bułeczkami do popołudniowej herbatki. Okruchy brytyjskości przetrwały także w sklepach; można w nich dostać maść Vicks VapoRub, butelkę „toniku na nerwy” albo plik „True Confessions”. Dom towarowy Fogarty’s wygląda jak wielki różowy kwartał londyńskiej dzielnicy Croydon, cichutko zżerany przez wilgoć. Na parterze znajduje się kafejka rodem z lat czterdziestych, łącznie z cieniutkimi krokietami z mięsem i słabym oświetleniem, jakby nadal toczyła się wojna.
Wrażenie, że czas zapomniał o Georgetown, najsilniejsze jest w muzeum miejskim. Parter zajmują rozmaite pamiątki z epoki kolonialnej, w komplecie z pożegnalnym prezentem od Brytyjczyków – maleńkim luksusowym austinem princessą. Ekspozycja na piętrze nie zmieniła się od 1933 roku, kiedy muzeum zwiedzał Evelyn Waugh. Nikła woń formaliny unosi się nad tymi samymi, by zacytować pisarza, „najpaskudniejszymi wypchanymi zwierzętami, jakie gdziekolwiek widziałem”. Nic dziwnego, że miałem całe muzeum dla siebie, dopóki nie dopadł mnie kustosz, który kazał mi zdjąć kapelusz.
Na ulicy trudniej znaleźć ślady dawnego imperium. Oczywiście niemal wszystkie budynki publiczne są z ducha brytyjskie – chociaż czasem zupełnie na to nie wyglądają. Nawet najbardziej lojalni architekci królowej dawali się ponieść rozbudzonej upałem fantazji. Ratusz ojczulka Schole’a wygląda jak zbiegły domek dla lalek, a na katedrę projektu Bloomfielda poszło tyle drzew, że w każdej chwili grozi jej, iż pod własnym ciężarem zapadnie się w błocie. Brytyjskość ujawnia się w szczegółach, takich jak czarne londyńskie taksówki, skrzynki na listy z inicjałami królowej Elżbiety, pomnik wielkiego inżyniera od kanalizacji i dwie armaty spod Sewastopola. Chociaż widziałem też plac budowy z tablicą „Buckingham Palace”, jednak – chyba niestety – zanim zaczęło się zarysowywać jakiekolwiek podobieństwo, całe przedsięwzięcie zbankrutowało.
Mimo tej imperialnej otoczki szybko zorientowałem się, że Gujańczycy nie są ani brytyjscy, ani autentycznie południowoamerykańscy, lecz żyją we własnym świecie. Czasem odnosiłem wrażenie, że bycie obcymi tak weszło im w krew, że już nawet sami siebie nie rozumieją. Rozwija się tam prężnie kilka różnych dialektów, a życie zamiera nie tylko na Boże Narodzenie, lecz także na Diwali, Id alAdha i Holi. Zależnie od tego, kogo pytałem, narodowym daniem są roti, chow mein, ognista indiańska potrawa zwana pieprzniczką albo kurczakiem na ostro. Z początku każda rasa miała własną partię polityczną, ale teraz jest ich pięćdziesiąt. Czasem wydaje się, że w liczącej raptem siedemset pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Gujanie zostało ściśniętych kilka różnych państw.
Często tak właśnie się czułem, idąc przez Georgetown. W jednej chwili byłem w Chinatown, a w następnej mijałem meczet, Dom Smaków, świątynię hinduistyczną i siedzibę Rady Braminów. Za rogiem wpadałem na Cudowną Krucjatę Wszystkich Ewangelii albo meksykański cyrk (Z Prawdziwymi Tygrysami!). Niekiedy różne kultury zderzały się ze sobą, tworząc zwodnicze hybrydy. Co mogło się kryć za tymi wszystkimi konkursami na najlepszą kaczkę w sosie curry? Albo za Festiwalem Ekstremalnego Czatni? Najczęściej jednak wszyscy trzymali się razem we własnym gronie. W każdej dzielnicy rozbrzmiewała inna muzyka – reggae przechodziło w hindi przez kolejne stadia soka4, hip-hopu i znowu calypso.
Wszystko to mogłoby dziwić w wielkim mieście, a przecież Georgetown jest malutkie. Posiada jedne jedyne schody ruchome (nieodmiennie przyciągające tłumy), a pełną zakamarków Galerię Narodową odwiedza dwadzieścia osób na miesiąc. Wszyscy znają wszystkich, nawet faceci sprzedający z furmanek końskie łajno. Nie można tu niczego zrobić, żeby poczta pantoflowa nie roztrąbiła tego zaraz po całym mieście (jak to ujął pewien taksówkarz: „Ty powiesz Tarze, a Tara powie Tarze”). Tylko ja byłem tam obcy: bucra, biały człowiek w mieście zamieszkałym przez wszystkich oprócz białych.
*
Większość ludzi, z którymi rozmawiałem, twierdziła, że rewolucja jest nieuchronna. Wkrótce zacząłem podejrzewać, że w ten uprzejmy sposób pragną po prostu zaznaczyć, iż nie należy ich lekceważyć.
Nie miałem zresztą takiego zamiaru. Byli jak pionierzy: egzotyczna mieszanka optymistów, którzy po mozolnej wędrówce przez historię odkryli, że donikąd nie doszli. Wielu z nich nie miało nawet porządnego nazwiska, jakby wyskoczyli ze swojego życia. Przezwiska, które nosili, świadczyły o dużej inwencji. Opowiadano mi o Blue Beefie, Proroku Willisie (który był w bezpośrednim kontakcie z Bogiem), cukierniku Co Cmokta i zawodowym bokserze o przydomku Johnny Leniwa Stopa; słyszałem też o oprychach Jacket Wallah, Andrew Herbatniczek, Banga Mary5 oraz specu od zamków zwanym Hokus-Pokus. Najbardziej podobał mi się jednak człowiek, który twierdził, że jest biały, ale wszyscy znali go jako Czarnucha Wędrowniczka.
Główną cechą wyróżniającą mieszkańców Georgetown jest jednak duch niepokory. Wyraźnie nie przejmują się, że są nieustannie zalewani, przypiekani i szarpani przez nędzę. Każdy tu uważa się za kogoś ważnego, a swoje poglądy polityczne za interesujące. Gazety dzień w dzień zamieszczają całe szpalty zjadliwych komentarzy, z pogardą pisząc o porażkach i nieufnie o sukcesach. Ale to jeszcze nic w porównaniu z poglądami wyrażanymi na targu, w barach, byle jak skleconych budach i porzuconych furgonetkach. Czasem miałem wrażenie, że zaraz wszyscy rzucą się sobie do gardeł, co ostatecznie – rzecz nadzwyczajna – nigdy się nie zdarzało.
„Prędzej czy później coś podleci” – stwierdzali filozoficznie, kończąc dyskusję. I często mieli rację. Podczas gdy połowa zdolnych do pracy mieszkańców miasta siedziała z założonymi rękami, zastanawiając się, co by tu zrobić, druga połowa znajdowała się w nieustannym ruchu. Jeździli busikami, którym nadawali nazwy w rodzaju Życie Jest Wredne i Daj Szansę Jezusowi, i handlowali, czym popadnie. Mogło to być wszystko: zegarki, sok z trzciny cukrowej, latawce, końskie łajno albo przesłodzony napój zwany swank. Najbardziej przedsiębiorczy wyruszali na poszukiwanie bogactwa do buszu. Sir Walter nie posiadałby się z zachwytu: oto miasto w Las Guianas, zamieszkałe przez nędzarzy o złotych zębach.
„NIEROBOM I NAGANIACZOM WSTĘP WZBRONIONY”, głosiły napisy. Nierealny zakaz. W Georgetown jest się albo jednym, albo drugim. Bogaci też się wiele nie różnią, tyle że mają samochody. Może to właśnie ta ich mobilność sprawia, że tak trudno ich znaleźć.
– Nie ma ich, bo się szlajają – wyjaśnił mi właściciel jednego ze straganów.
Miał na myśli trawienie czasu na przyjemnościach.
– Gdzie? – zapytałem.
Wzruszył ramionami.
– W dużych hotelach za miastem?
Przedstawiciele klasy zmotoryzowanej muszą być bardzo nieliczni, bo zlokalizowanie ich zajęło mi trochę czasu. W końcu jednak wytropiłem ich na Middle Street w lokalu o nazwie Sidewalk Café. Był to wyjątkowy wieczór, lepki od upału i pełen niespodzianek. Sobowtór Marvina Gaye’a śpiewał a cappella, a pierwszy facet, który do mnie zagadał, w ogóle nie miał nazwiska. Znany wszystkim jako „Człowiek z Daleka”, nosił czarny garnitur i używał tak długich i zawiłych słów, że – po dwóch lufach rumu El Dorado – nie potrafiłem się połapać, czy zaczął już nowe zdanie, czy dopiero jest w połowie poprzedniego.
Na szczęście wyratowała mnie właścicielka. Z początku wziąłem ją za kolejną mającą wystąpić artystkę, tak była wszechwiedząca i pełna blasku. Ale Cathy Hughes zawsze jest taka. Przez cały wieczór holowała mnie za sobą, przedstawiając przyjaciołom i klientom. Dla kogoś, kto przyjechał z tak utuczonego miasta jak Londyn, ich zbiorowa hojność była niemal krępująca. Potrząsali moją dłonią i wypytywali mnie o życie Na Zewnątrz (jak nazywali resztę świata). Niektórzy wcale nie byli bogaci, nawet jak na gujańskie standardy. Poznałem między innymi starego kanciarza, który nagabywał ludzi o pieniądze, potrzebne mu rzekomo na benzynę, starą ciocię albo dziecko chore na galopującą malinicę. Nikt nie zwracał na niego uwagi; stanowił element krajobrazu, jak brakujące pokrywy w studzienkach, rum i smażone w głębokim oleju przekąski serwowane przez Cathy.
– Podochocił sobie – tłumaczyła (mając na myśli „upił się w sztok”).
Inni goście wykazywali większą determinację w walce o lepsze życie. Tamtego wieczoru poznałem poszukiwaczy złota, muzyków jazzowych, pilota, piękną Induskę – naukowca o imieniu Racquel, i męża Cathy Nigela, zwalistego afrogujańskiego prawnika, który kiedyś piastował funkcję przewodniczącego krajowej izby adwokackiej. Pilot powiedział mi, że przeniósł się do Antigui i że dziś tyle samo Gujańczyków pracuje za granicą, co w kraju. Jakiś facet o krótkiej sękatej czaszce zwierzył mi się, że pojechał za pracą aż do USA i tam dziwnym zrządzeniem losu skończył jako pułkownik piechoty morskiej wysłany do Iraku.
Nigel odwiózł mnie do domu, zręcznie wymijając krowy i dziury w asfalcie.
– Życie tutaj nie zawsze jest łatwe – powiedział – ale nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej.
*
„Do domu” w moim przypadku oznaczało niesprecyzowany obszar o nazwie Republic Park, ciągnący się od skraju miasta i urywający na granicy plantacji trzciny cukrowej. Nie mogłem się połapać, czy jako dzielnica pnie się w górę, czy podupada. Połowa domów sprawiała wrażenie pustych albo ginęła pod zwojami drutu kolczastego, a funkcję ulic pełniły po prostu długie białe bruzdy sypkiego piasku. Taksówkarze uwielbiali opowiadać mi, kto tu mieszka: narkotykowi baronowie, policjanci z drogówki i nadziani politycy. Właścicielem największego domu, który wyglądał jak fragment Wersalu, był jednak ewangelicki pastor.
– Tak – słyszałem ciągle – w Gujanie kościół to świetny interes.
Dom, w którym mieszkałem, był najmniejszy w całej dzielnicy. Z powodu ogromnej liczby żelaznych sztab i krat z zewnątrz przypominał betonową klatkę. Ale w środku był wesoły i chłodny; ciemnopomarańczowe ściany zdobiły afrykańskie maski. Miałem do dyspozycji własną łazienkę, w komplecie z małą żółtą żabką, która mieszkała w rezerwuarze. Co rano hałasowała jak mały generator. Podobała mi się idea domu zasilanego żabią energią.
Układ, jaki miałem z moją gospodynią, był trochę dziwny. Przed wyjazdem do Gujany przez wiele tygodni szukałem rodziny, która by mnie do siebie przyjęła. W Gujanie najwyraźniej nikt jeszcze o czymś takim nie słyszał. Dlaczego bucra chce mieszkać w prywatnym domu, a nie w którymś z wielkich hoteli? Co będzie jadł? Czy będzie potrzebował basenu? Niezrażony, rozsyłałem kolejne maile, które zaczęły się przesączać do diaspory, obejmującej szmat świata od Kanady po Izrael. W końcu ktoś znalazł dla mnie rodzinę, a przynajmniej połówkę rodziny. Poradzono mi, żebym skontaktował się z Lorlene James, mieszkającą ze swoim ośmioletnim synem.
Jeszcze dziś śmieję się, ilekroć pomyślę o Lorlene. Szczuplutka i żwawa, obdarzona była darem wymowy typowym dla grubasów. Zorientowałem się, że jej wesoła paplanina zwykle odbiega od tego, co naprawdę czuje. Oczywiście umiała być też poważna, kokieteryjna, intelektualna, wściekła i kpiąca, ale najczęściej była po prostu zabawna. Ludzie przepadali za nią; potrafiła naśladować, kogo tylko chciała: sprawiedliwych i uczciwych, gliny i ludzi z rządu. Jeśli na stole znajdowało się trochę rumu, potrafiła rozśmieszyć nawet siebie i właśnie w jednym z takich momentów zauważyłem, że pomiędzy salwami jej śmiechu zawsze czai się smutek.
Przypuszczam, że wszyscy jesteśmy produktem wydarzeń, które złożyły się na nasz los. W przypadku Lorlene pozostaje tajemnicą, jak udało jej się w tym wszystkim zachować poczucie humoru. Opowiedziała mi o swoim życiu, które miotało nią od nieszczęścia do nieszczęścia. Cudowne dzieciństwo w Georgetown skończyło się nagle, kiedy w latach siedemdziesiątych jej rodzinę wyrzucono z kraju.
– Mój ojciec wydawał „The Guyana Chronicle” – wyjaśniła – i prowadził program radiowy, który naraził go dyktaturze.
Azylu udzieliła im Kanada. Z początku wydawała się wielka i ekscytująca, ale to nie było dobre miejsce dla czarnych, i do tego bez pieniędzy. Jej ojciec dostał bezduszną pracę polegającą na kontrolowaniu innych imigrantów; małżeństwo rodziców się rozpadło. Prześladowana przez kolegów ze szkoły niemal do początku studiów, Lorlene uznała wreszcie, że Kanada nie jest dla niej. Postanowiła wrócić do Gujany.
– Przyjechałam jedenaście lat temu i zrozumiałam, że nie było dnia, abym nie tęskniła za Gujaną.
Przez krótką chwilę wydawało się, że wszystko ułoży się szczęśliwie. Lorlene wyszła za mąż, urodziła Floyda i rzuciła się w wir polityki. Wstąpiła do AFC – Alliance for Change [Sojuszu na rzecz Zmian] – partii, która wpadła na nowatorski pomysł reprezentowania wszystkich ras. Wkrótce została posłanką do parlamentu, a przygotowany przez nią projekt ustawy zakazującej stosowania kar fizycznych spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Ale mówimy o Gujanie, więc prędzej czy później coś musiało pójść nie tak. Najpierw mąż Lorlene zginął pod kołami jednego z nielicznych w tym kraju samochodów sportowych, a następnie przepadł projekt ustawy.
– Partia rządząca ukręciła mu łeb – powiedziała mi. – Nie zamierzali pozwolić, żeby jakaś chudzina z AFC, którą do tego uważali za Kanadyjkę, mówiła im, co mają robić. Nienawidzę polityki. Jest kompletnie nieskuteczna. N i c nie da się zrobić.
Floyd nie znał ojca, ale z jakiegoś powodu uznał prześladującego jego mamę pecha za własny. Nigdy nie spotkałem dziecka tak bardzo wyczulonego na potrzeby dorosłych. Kiedy raz zabrałem go ze sobą na basen, zapytał mamę, czy się z nią ożenię. Lorlene wyjaśniła mu, że mam już rodzinę, ale Floyd nie chciał dać za wygraną. Ilekroć wyjeżdżałem na którąś z moich wypraw do interioru, wtulał się we mnie i wybuchał płaczem. Nadal boli mnie wspomnienie jego łez chlapiących na moją koszulę i dziwnych, skierowanych pod niewłaściwy adres nadziei. Wiedział tylko, że kiedyś będą musieli wyemigrować, i godzinami przeglądał książki oraz komiksy w poszukiwaniu miejsca, gdzie da się zamieszkać. W końcu znalazł rozwiązanie wszystkich problemów – Japonię.
Lorlene, jedyna gospodyni w całej Gujanie wynajmująca pokoje turystom, była beznadziejnie hojna.
Z miejsca odmówiła przyjmowania pieniędzy i zamiast tego wyprawiła przyjęcie. Jej przyjaciele, zarówno Afrykanie, jak i Indusi, przypominali towarzystwo zbierające się w Sidewalk Café, tyle że byli jeszcze bardziej rozpolitykowani. Kiedy wjechało jedzenie – prawdziwa uczta, złożona z pikantnego kurczaka, ryżu, smażonych bananów, ogromnych ciastek nazywanych duble, duszonego wężogłowa, filetów z ryby Banga Mary i ogromnych dzbanów ponczu – hurmem rzucili się do stołu. Po chwili trącaliśmy się kieliszkami i perorowaliśmy w najlepsze. Brzmiało to, jakby kręcąc gałką radioodbiornika, ktoś wyłapał wszystkich ekspertów naraz. Byłem zdumiony, że można postrzegać politykę w tak prosty sposób. Ludzie z AFC twierdzili, że są atakowani, spychani poza nawias społeczny i całkowicie wykluczeni z życia publicznego w odwecie za to, że ośmielili się zająć centrum i adresować swoje przesłanie do wszystkich ras. Starsi wiekiem, trockistowscy przyjaciele Lorlene widzieli to jeszcze prościej: nie istnieją żadne niepomyślne zbiegi okoliczności, życie składa się z serii niesamowitych spisków. Jedna z pań poinformowała mnie z całą powagą, że za wszystkie nieszczęścia, od powodzi przez plagę kradzieży po ceny cukru, odpowiadają siły zewnętrzne.
– Nawet AFC – dorzuciła jej koleżanka – chodzi na pasku CIA.
W przerwach między zacietrzewionymi dysputami Lorlene zabierała mnie do miasta. Była prawie niewypłacalna, więc jej samochód ledwo jeździł. Nie miał lakieru, zderzaków ani nazwy. Nie miał też klamek, więc Floyd musiał wślizgiwać się do środka przez tylne okno i przekopywać się przez sterty klamotów, żeby odblokować zamek. Podobała mi się myśl, że ktoś może sądzić, iż dostała tego grata od CIA. Kiedy już ruszył, podróż nim przypominała jazdę w kontenerze z gruzem – dopóki się nie rozpędził. Wówczas wydawał z siebie przeraźliwy ryk i cały się trząsł. Kilkakrotnie zdarzyło się, że w czasie jazdy jakaś część oderwała się od podwozia i ze stukotem potoczyła drogą.
– No cóż – wzdychała wówczas Lorlene, jakby to był odprysk jej życia – grunt, że jedzie się dalej, no nie?
Uwielbiałem te wycieczki. Z rykiem silnika pędziliśmy przez pordzewiałe przedmieścia, sunęliśmy skrajem stojącego w ogniu pola trzciny cukrowej, zaglądaliśmy do kilku sklepów – albo barów – i wtykaliśmy głowy do wszystkich budynków publicznych, obok których przechodziliśmy. Chociaż Lorlene upierała się, że nie ma tam nic do zobaczenia, Georgetown było wyzywająco fascynujące. Gdziekolwiek szliśmy, ludzie próbowali urządzić przedstawienie, wykorzystując to, co akurat mieli pod ręką. Robili tak nawet zmarli w szklanych karawanach zaprzężonych w konie ustrojone w pióropusze. Raz karawaniarze zamknęli całą Homestretch Avenue i urządzili wyścig mułów – widok jak z Ben Hura (gdyby nie gumowe koła i zołzy). Inne spektakle były mniej ambitne, wystarczały do nich kije, szmaty i znalezione w lesie stworzonka. Ze szmat i kijów robiono latawce i piłki do futbolu, a narodowym sportem był „rackling”. Żeby być racklerem, musiałeś wsadzić do klatki maleńkiego ptaszka i nakłonić go, by śpiewał.
Nasze wycieczki często kończyły się przy basenie hotelu Pegasus. Floyd mógł tam zjeść frytki, które kosztowały majątek, i poudawać, że jest gdzieś indziej. Przy basenie kręciło się zawsze sporo ludzi, którzy na swój skromny sposób też próbowali uciec. Miejscowe dziewczęta, wysztafirowane i wystrojone, szukały męża, najlepiej obcokrajowca. Często przychodzili tam brytyjscy żołnierze. Zwykle dopiero co wrócili z obozu treningowego w dżungli i próbowali przystosować się z powrotem do społeczeństwa, wypijając ogromną liczbę koktajli. WOJSKA POWIETRZNODESANTOWE („air borne”), głosiły tatuaże na ich ramionach, jakby to wszystko wyjaśniało. Popisywali się przed dziewczętami, wskakując do wody ze stolików i pokazując wszystkim pośladki.
– Czy to jest n o r m a l n e? – zapytała Lorlene.
– Obawiam się, że tak – odpowiedziałem. – Dla wojaków.
Lorlene zmarszczyła brwi. Często mówiła, że Gujańczycy są napuszeni i że dopiero głęboko pod powierzchnią drzemią w nich pokłady kobieciarstwa i kochliwości.
– W pełnym blasku dnia – wyjaśniła Lorlene – to całkiem inna sprawa. Jak już zdążyłeś się zorientować, tu wszystko musi być a k u r a t n i e.
*
Tylko w jedno miejsce Lorlene nie chciała mnie zabrać: na dawny targ niewolników.
– Napadną cię – powiedziała.
Jej przyjaciele przytaknęli.
– Tam gwałcą…
– …duszą i okradają…
– …a ciała wrzucają do Demerary…
Z dawnych czasów oprócz brutalności zachowała się jedynie nazwa. Niegdyś słowo Stabroek oznaczało dobrze zapowiadające się miasto, ale do dziś przetrwał tylko targ. Po dawnych niderlandzkich osadnikach nie został żaden ślad. W 1880 roku, siedemdziesiąt pięć lat po wyrzuceniu Holendrów, Brytyjczycy postawili na miejscu holenderskiej osady monstrualną fortecę, zbudowaną w całości z żelaza oraz blachy i pomalowaną w imitację pruskiego muru. Zastanawiałem się nieraz, z czym pruski mur może się kojarzyć potomkom niewolników. Z niedoróbką? Ekstrawagancją? A może z kuku na muniu? Każda z tych trzech interpretacji trafiłaby w sedno. Zwalista budowla miała pierwotnie pełnić funkcję dworca kolejowego, z którego zamierzano poprowadzić rozchodzące się promieniście linie kolejowe do wszystkich części kontynentu. Nic jednak z tego nie wyszło. Idea Dworca Centralnego Georgetown upadła, odżył za to targ Stabroek.
Młoda niewolnica, której w 1773 roku wymierzono dwieście batów. Brutalność epoki niewolnictwa pozostawi po sobie trwałe dziedzictwo
Pomimo ostrzeżeń czułem, że muszę tam wejść. Wyobrażam sobie, jak wyglądam, przemykając się chyłkiem: komiczna postać, z daleka zwracająca uwagę bladością i wyraźnym strachem. Byłem pewien, że lada moment bandyci zacisną mi na szyi łańcuch i obrobią mnie jak jakiś ludzki bankomat. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Być może w gorącym, mięsistym półmroku byli zbyt zaskoczeni widokiem kogoś tak całkowicie bezbarwnego jak ja.
– Hej, białasie! – wołali za mną. – Biaaaały chłoptasiu!
Tylko raz zostałem zaatakowany przez potężną, rozdętą Afrykankę, która bez entuzjazmu klepnęła mnie w tyłek.
– Coś ty taki?! – huknęła. – No chodź, daj mamuśce pieprzonego buziaka!
Wszyscy ryknęli śmiechem, a ja spiekłem raka i wcisnąłem się w tłum. Mogłem przewidzieć, że coś takiego mnie tu spotka. Turystów zawsze ostrzegano przed tym miejscem. W 1912 roku James Rodway (najwybitniejszy i jak na razie jedyny historyk Gujany Brytyjskiej) odradzał zbytnią delikatność, „bo Murzynki, które się tam schodzą, nie przebierają w słowach”. Ale nieprzebieranie w słowach nie było jedyną wadą tego miejsca. Przemykałem się w ciemności, grzęznąc w odpadkach i przeskakując otwarte ścieki. Aż nagle uderzyło mnie gorące, wilgotne powietrze przesycone zapachem błota, ciemności rozrzedziły się i ukazała się rzeka.
Otrząsnąwszy się ze strachu, chłonąłem wzrokiem afrykański targ. Na zewnętrz roiło się od karłów i śmieciarzy, ale w środku kwitł handel. Znalazłem tam leśny miód, solonego rekina, olej krabowy i paski suszonego mięsa przypominające kawałki starej kory. Niektórzy myśliwi sprzedawali także broń i amulety oraz zabójczy gatunek rumu zwany Cut and Load [Tnij i Pakuj]. Obok znajdowały się stragany czarownic, zastawione butelkami po sosach, zawierające mikstury i balsamy opatrzone napisami „ból głowy”, „przeziębienie” albo „tonik na męskość”. W słoiczku z tą jakże intrygującą etykietką znajdowały się zwykłe papryczki chili, zamarynowane w rybich łuskach i rumie domowej produkcji. Nie wiem, jak to działa na afrykańską męskość, ale nie sądzę, żeby pomogło na moją.
Przeżyłem za to chwilę archeologicznego wzruszenia. Być może spowodowały to tylko pot i ciemność, ale nagle odniosłem wrażenie, że cofnąłem się w czasie. Czy na dawnym holenderskim targu panowała podobna atmosfera? Możliwe, tyle że wówczas handlowano tu zupełnie innym towarem.
Z zachowanych relacji wynika, że sprzedaż ludzi stanowiła tu niegdyś powód do świętowania.
Wszyscy stroili się na tę okazję. Według niejakiego doktora Pinckarda, który odwiedził Gujanę na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, „było to istne święto”; plantatorzy wkładali „swój najbarwniejszy przyodziewek” i pozwalali niewolnikom ubrać się „odświętnie”. Całe miasto przychodziło obejrzeć nowy towar. Plantatorzy mogli się zaopatrzyć w nowych robotników i reproduktorów, a niewolnicy w żonę. Czasem plantatorzy pozwalali im, żeby sami wybrali sobie kobietę, a nawet – choć rzadko – jeśli później któryś z nich był niezadowolony z dokonanego wyboru, przywozili go z powrotem, żeby mógł ją wymienić na inną. Dzień targowy w Stabroek to coś, czego nie wolno było przegapić.
Nowy towar, drepczący tymczasem w błocie, znajdował się w znacznie mniej radosnym nastroju. Upłynęło wiele miesięcy, odkąd zostali schwytani w Nigrze czy Beninie, i najczęściej zdążyli już kilkakrotnie przejść z rąk do rąk, wymieniani na dzwoneczki, rękawiczki, czerwone kapelusze albo paciorki. Mieli za sobą długą podróż – „podróż karaibską” – w czasie której karmiono ich wyłącznie bobem i oliwą. Nic dziwnego, że przybyli na miejsce w opłakanym stanie.
Wyładowany ze statków towar w pierwszej kolejności wymagał porządnego czyszczenia. Nieszczęśnicy, którzy stracili już swoje imiona i dobytek, tracili teraz jeszcze włosy. Następnie, aby nadać im atrakcyjny wygląd, nacierano ich mieszanką soku z limy, oliwy i prochu. Dopiero po tych zabiegach nadawali się do wystawienia na sprzedaż.
W 1800 roku dobry Afrykanin wart był od pięćdziesięciu do stu funtów, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze stanowi równowartość połowy ceny za średniej klasy samochód. Więcej kosztowały brzemienne kobiety, urodziwe dziewczęta i niewolnicy, którzy potrafili czytać lub szyć. Większość zaraz po nabyciu trafiała na plantacje trzciny cukrowej, ale część zostawała w mieście, żeby dbać o domy holenderskich osadników. Tak czy inaczej, natychmiast otrzymywali nowe nazwisko – na przykład Smith, Hughes albo Amsterdam – i trafiali na sześć tygodni w ręce starego niewolnika, który miał ich przeszkolić. W tym czasie uczyli się języka niewolników (tak się składa, że był nim angielski) i odzyskiwali siły po koszmarze podróży. „Z ludzkich szkieletów – napisał w latach siedemdziesiątych osiemnastego wieku pewien szkocki oficer – przeobrażali się w tłustych grubasów o pięknej, gładkiej skórze, która pozostawała taka, dopóki jakiś łotr właściciel nie oszpecił jej batogiem”.
Ale życie niewolników w holenderskim Stabroek nie składało się z samej chłosty. Ten odrażający system pozostawiał miejsce na zaskakujące obszary swobody. Większość niewolników zachowała swoich afrykańskich bogów, magię i tajemnicze mikstury. Niektórzy prowadzili własną działalność zarobkową i wracali na targ, żeby sprzedać swoje wytwory: miód, może rum albo solone mięso rekina. Inni mieli własne gospodarstwa rolne i wolno im było pozostawać poza domem do ósmej wieczorem (pod warunkiem że wzięli ze sobą latarnię). Niewielka część posiadała nawet własnych niewolników. Niewolnicy mieli swoje święta, odbywały się bale niewolników (cztery razy do roku) i regularnie wydawano im grog. Co więcej, Afrykanów zachęcano do płodzenia dzieci – zwłaszcza po wprowadzeniu w 1807 roku zakazu importu nowych niewolników. W tym samym roku jedno z towarzystw rolniczych przyznało nagrodę za hodowlę ludzi. Otrzymał ją plantator, który wyhodował największą liczbę małych niewolniczątek.
Dziś to wszystko, a już zwłaszcza koncepcja posiadania ludzi w sposób, w jaki się posiada przedmioty, wydaje się zupełnie nierealne. Ale niewolnicy oznaczali nie tylko majątek, lecz także odpowiedzialność; na właścicielu spoczywał obowiązek karmienia ich i ubierania aż do śmierci, spłacania ich zobowiązań (łącznie z opłatą więzienną wynoszącą pięć pensów dziennie) i pilnowania, żeby nie stali się obciążeniem dla kiesy publicznej. Co więcej, tylko on miał prawo ich chłostać, zmuszać do pracy, wyzwolić, podarować albo zapisać w testamencie. Tak jak niewolnicy określali status własnego pana (Europejczyk musiał posiadać co najmniej dwudziestu pięciu niewolników, by mieć prawo głosu), tak pan określał ich byt. Pod względem prawnym życie niewolnika bardzo przypominało życie kosztownego konia.
*
Zmycie zmazy niewolnictwa okazało się dla Georgetown trudnym zadaniem. Po części dlatego, że epoka niewolnictwa pozostawiła po sobie znaczne dziedzictwo. Najstarsze dzielnice miasta zostały niemal w całości wzniesione przez niewolników. To oni ścinali drzewa i wypalali cegły. Wybudowali pierwsze drogi, wał przybrzeżny osłaniający miasto od morza i przekopali kanały. Swoich zmarłych chowali na własnych błotnistych cmentarzach, wyznaczanych w przyzwoitej odległości od cmentarzy białych. Do dziś dalej położone dzielnice nazywane są zagonami, jakby nie liczyło się nic oprócz pracy.
Chodzi jednak nie tylko o ślady materialne, lecz także o ludzi. Prawie połowa mieszkańców miasta nosi nazwiska niewolników i nie ma pojęcia, skąd przybyli ich przodkowie. Śpiewają pieśni niewolników, stosują lekarstwa niewolników i posługują się standardową angielszczyzną handlarzy niewolników. Również jedzenie – solona ryba, bataty i owoce drzewa chlebowego – jest pożywieniem niewolników, służącym niegdyś za paliwo dla ludzkiego znoju. Czasem odnosiłem wrażenie, że wszystkie, nawet najbardziej intymne sfery codziennego życia są skażone niewolnictwem – nie wyłączając małżeństwa. Jeden z taksówkarzy, którzy mnie wozili, ujął to w ten sposób:
– My, Afrykanie, nie lubimy się żenić, nie chcemy się ustatkować. Bywa, że mamy dzieci z trzema kobietami. Myślę, że to sięga epoki niewolnictwa. Jak nas wtedy nazywali? B y k a m i r o z p ł o d o w y m i…
– A pan? – zapytałem.
– Z moją starą mam dwójkę – odparł – a z moją dziewczyną jeszcze jedno.
Także okrucieństwo do dziś prześladuje Gujańczyków. Nawet zupełnie obcy ludzie potrafią tu sobie nabluzgać. „Hej, kulisie! Gruba babo! Trochę więcej szacunku!” Jak powiedziała mi pewna kobieta, trzeba mieć grubą skórę, żeby przeżyć w śródmieściu. Agresja nie zawsze jest tylko słowna. Czterdzieści lat temu V.S. Naipaul zauważył, że Gujańczycy biją swoje dzieci tak brutalnie jak żaden inny naród na świecie.
– To może być prawdą do dzisiaj – powiedziała Lorlene. – To chyba właśnie przemoc wobec dzieci pchnęła mnie w kierunku polityki…
Kultura niewolnictwa ma jeszcze inny, bardziej przewrotny aspekt, nieustannie podkopujący poczucie własnej wartości. Przekonałem się, że bycie czarnym jest kwestią nie dumy, lecz proporcji. Musisz mieć właściwy odcień czerni, najlepiej z domieszką białego. To pozostałość z epoki niewolnictwa, kiedy plantatorzy własne mieszane potomstwo traktowali lepiej od stuprocentowo czarnych dzieci niewolników. W owych czasach istniały osobne nazwy dla każdego wariantu takich krzyżówek: byli cobs (ćwierćbiali), mulattos (półbiali), mustees (biali w trzech czwartych) i octoroons (biali w siedmiu ósmych). Jeszcze teraz przekrój przez gujańskie społeczeństwo ukazuje nie tyle podziały klasowe, ile spektrogram barw.
– Ja jestem czerwona – mówi z dumą Lorlene. To znaczy, że wśród jej przodków byli i niewolnicy, i właściciele niewolników.
Ale czasem nawet właściwy odcień czerni nie wystarcza.
– Jeśli trzy osoby pójdą do restauracji – wyjaśnia – kelner zawsze najpierw obsłuży białego, po nim Indusa, a dopiero na końcu czarnego. Bez względu na to, jakiego koloru jest kelner. I nikt się nawet nie odezwie…
To bardzo demoralizująca myśl. Zastanawiałem się, czy od tamtych czasów zaszła jakaś rzeczywista zmiana, czy też niewolnictwo nadal zatruwa powietrze, sącząc się spod ziemi jak gaz.
Dla poprawy samopoczucia postanowiłem udać się na poszukiwanie abolicji.
Nie musiałem iść daleko; w Georgetown na każdym kroku jest jakiś kościół.
Afrogujańczycy je uwielbiają. Mają u siebie wszystkie odłamy chrześcijaństwa i niezliczoną liczbę kościołów dowolnych kształtów i rozmiarów. Mają kościoły różowe i zielone, zbory, sale cudów, kaplice na palach i świątynie wyglądające jak rakiety. Można odnieść wrażenie, że połowa miasta należy do Boga. Dla niektórych ludzi udział w nabożeństwach jest po prostu sposobem na przebrnięcie przez dzień, ale nie wszyscy podchodzą do tego w taki sposób. W uroczych staroświeckich budowlach w rodzaju Saint James-the-Less nadal wyczuwa się atmosferę rodzącej się rewolucji. W latach dwudziestych dziewiętnastego wieku w tym kościele gromadzili się niewolnicy domagający się, żeby ich traktowano jak ludzi.
Ale to nie tam skierowałem swoje kroki. Cofnąłem się przez targ Stabroek i idąc wzdłuż potężnej czarnej balustrady, dotarłem do Saint Andrew Kirk, szkockiego kościoła prezbiteriańskiego. Z tego miejsca historia wygląda inaczej. Wzniesiony w 1818 roku, zaledwie czternaście lat po przejęciu kolonii przez Brytyjczyków, kirk jest aż do przesady szkocki. Ściany zdobią szkoccy święci i szkockie flagi, a całość pokrywa gruba warstwa werniksu barwy starego torfu. Co osobliwe, chociaż niewolnictwo znajdowało się już wówczas w odwrocie, świątynię w całości wznieśli niewolnicy, zmuszeni do pracy na rzecz Kościoła. Nad drzwiami umieszczono nawet napis: MURZYNI I ZWIERZĘTA NIE MAJĄ TU WSTĘPU. Najwyraźniej oficjalny Kościół nie był przyjacielem niewolników.
Usiadłem w jednej z ławek i chłonąłem chłód. Zasada apartheidu nie obowiązywała długo. Ledwie wysechł werniks, rozgorzała debata – oczywiście nie tutaj, lecz o tysiące kilometrów stąd, w kawiarniach Londynu. Z jednej strony byli ewangelicy, z drugiej zwolennicy Adama Smitha. Jedni i drudzy argumentowali, że utrzymywanie nadmiernie rozrośniętej plantokracji, żyjącej z pracy niewolników, jest moralnym i ekonomicznym błędem. W 1834 roku niewolnictwo zostało zniesione.
Kolonia przygotowała dla niewolników pożegnalny prezent: Boga. Gujanę zalali misjonarze. Ale zamiast przynieść harmonię, zapoczątkowało to epokę buntów. Niejasną świadomość cierpienia zastąpiło palące poczucie niesprawiedliwości. Po rozruchach z 1823 roku stracono setki niewolników. Ich zatknięte na zaostrzone kije głowy wystawiono na pokaz w małych ogródkach obok Sidewalk Café.
W głębi świątyni dwie dziewczyny zaczęły śpiewać. Ich piękne afrykańskie głosy wypełniły kościół pod samo sklepienie i przez otwarte drzwi popłynęły na miasto. Widziałem, jak przechodnie przystają, zachwyceni pieśnią. W cudownej kaskadzie dźwięków słychać było zarówno ludzką radość, jak i stulecia goryczy. Pomyślałem, że tak właśnie brzmi odkupienie.
Może tak, a może nie – wiele osób uważa, że walka się jeszcze nie skończyła.
*
W osiedlach mieszkaniowych z dala od centrum bunt jest jedynym towarem dostępnym bez ograniczeń.
Pewnego dnia poprosiłem induskiego taksówkarza, żeby mnie zawiózł do Timehri. Przez całą drogę Ramdat Dhoni nawijał o czarnych.
– Nie oszczędzają, żyją z dnia na dzień i bez przerwy kłamią…
Milczałem. Dopóki słuchałem grzecznie, przynajmniej patrzył na drogę.
– Mają po wiele kobiet, a poza tym to sami złodzieje…
– Nie pracują? – zaryzykowałem.
– To leniuchy! – wykrzyknął piskliwie Ramdat.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie pokazali się na plantacjach, odkąd zniesiono niewolnictwo.
– A co robią, jak nie znajdą innej pracy?
– Kończą w takich miejscach jak Timehri…
Toczyliśmy się piaszczystą drogą pośród wysokich traw.
– To zakazane miejsce – powiedział ponuro Ramdat. – Nie zatrzymuj się, nawet jak złapiesz gumę…
Z gęstwiny trawy wychynęły łebki o zmierzwionych włosach i patrzyły na nas obojętnym wzrokiem.
– Mają tylko spluwy i dragi.
I rudery z pustaków i płacht plastiku, jak właśnie zdążyłem się przekonać.
– To nie jest prawdziwe osiedle mieszkaniowe.
– W Gujanie osiedla mieszkaniowe kończą się na etapie dobrego pomysłu.
Przed nami jakiś dzieciak ostrzył nóż albo maczetę. Ramdat wykonał gwałtowny skręt kierownicą.
– Sami złodzieje – powtórzył zawzięcie. – Wszyscy Afrykanie to złodzieje.
Najwyraźniej Timehri wydobywało najgorsze cechy z każdego, nie wyłączając Ramdata Dhoniego. Patrząc na jego szczerą, pucołowatą twarz i zadzierzysty kaczkowaty chód, nigdy bym nie pomyślał, że tai w sobie tyle zapiekłego gniewu. Sądziłem, że po prostu zwyczajem większości Gujańczyków wiesza psy na czarnoskórych sąsiadach. Generalizowanie jest tu zjawiskiem powszechnym. We wszystkich trzech Gujanach wielokrotnie słyszałem od przybyszów z Azji mniej więcej to samo, co powiedział mi Ramdat. Nawet V.S. Naipaul – Indus z Karaibów – uważał Afrykanów za ociężałych umysłowo, ponurych, impulsywnych kłamców i pisał o „malarycznej ospałości” prześladującej tę rasę.
Afrogujańczycy zgodziliby się zapewne z Azjatami w jednym punkcie: niewolnictwo spaczyło pojęcie pracy. Zniesienie niewolnictwa nie uzdrowiło automatycznie sytuacji. Afrykanie chętnie pracują w mieście albo w służbach mundurowych, albo – najlepiej – dla samych siebie. (Największe „osiedle mieszkaniowe”, Buxton, zaczynało jako afrykańska spółdzielnia). Potrafią harować do upadłego, szukając złota w górnym biegu rzeki. Ale nie podejmą żadnej pracy, która łączy się z posiadaniem szefa, groźbą ubrudzenia sobie rąk albo jakimś innym afrontem dla ich niedawno odzyskanej godności. Jeśli nie ma alternatywy, wolą wrócić do buntowania się. Mimo że na plantacjach trzciny cukrowej stale brakuje rąk do pracy, tysiące Gujańczyków wybierają życie w nędzy i na bakier z prawem. Często oznacza to zepchnięcie na margines społeczeństwa, tak jak w Timehri.
– Policja nie zagląda tu po zmroku… – powiedział Ramdat.
Jego syn odbywał służbę wojskową w osiedlach mieszkaniowych.
– Mówię ci, człowieku, każda noc była jak wojna domowa…
Działo się to w czasie, gdy miasto otoczyło się drutem kolczastym i czuło się, jak oblężona twierdza.
– Mamy większy współczynnik zabójstw niż USA…
Zapytałem Ramdata, o co to wzajemne zabijanie się.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Ludzie tu są stuknięci. Jakby szukali jakiejś zemsty.
Wszyscy tu dobrze pamiętają tamten wybuch przemocy. Kto tylko mógł, uciekł, tak jak cała rodzina Ramdata. Ale najgorsze miało się dopiero wydarzyć. Najpierw, w 2002 roku, Nowy Jork zebrał wszystkich swoich gujańskich kryminalistów i odesłał ich do domu. A cztery lata później GDF – Guyanese Defence Force [Gujańskie Siły Obronne] – zgubiły gigantyczną partię kałasznikowów. Ludzie zaczęli tworzyć własne armie. Zagraniczne ambasady zmieniły się w fortece, a w nocy całe miasto zatrzaskiwało kraty, pozostawiając ulice przestępcom.
Spytałem Ramdata, czy od tamtej pory zaszła jakaś zmiana na lepsze. Zawahał się.
– Chyba tak. Zwłaszcza odkąd zabiliśmy Finemana i Chudego.
Słyszałem historię Finemana i Chudego od wielu ludzi. Przypominała legendę o Robin Hoodzie, tyle że bez szeryfów i pięknych dam, a za to ze skrzynką kałaszy i dwudziestoma pięcioma Robinami, okradającymi przeważnie biednych. Często natykałem się na listy gończe za Finemanem, porozlepiane w sklepach i warsztatach samochodowych, i na drzewach. POSZUKIWANY ZA MORDERSTWO. Na niektórych figurował sam, na innych razem z kumplami. Niepotrzebne były portrety pamięciowe, wystarczały same ksywki. Można było odnieść wrażenie, że za morderstwami stoi jakaś makabryczna banda zbiegłych karykatur: Mały Kulis, Maluch James, Nieprzyjemniaczek, Cmokający Daniels, John Oczko, Postrach, Capone, Kulka, Biały Chłopczyk i Nerwus.
Nikt nie wie, dlaczego Fineman zaczął zabijać.
– Przyjechał do Lusignan – powiedział Ramdat – i zastrzelił dwunastu Indusów. Bez dania racji.
Wkrótce policja zaczęła przypisywać mu wszystkie popełnione zbrodnie. Ramdat przytoczył całą listę:
– …minister rządu, prezenter telewizyjny…
Inni, jak choćby Lorlene, mieli pewne wątpliwości.
– Zrobili z Finemana postrach – powiedziała – naszą jednoosobową falę przestępczości.
– Nawet dzieciaki o nim mówiły! – gorączkował się Ramdat. – Śnił im się po nocach.
A potem wszystko się skończyło. Kilka miesięcy temu wojsko dopadło go tutaj, w Timehri.
– To tutaj go zabili! – oznajmił Ramdat, zatrzymując z poślizgiem taksówkę. – Dokładnie w tym miejscu! Odstrzelili mu głowę!
Wyjrzeliśmy przez okno. Nie było tam nic oprócz falującej trawy.
– A co z jego gangiem?
– Nadal ich wyłapują.
I rzeczywiście, w ciągu następnych kilku tygodni wystrzelali ich jak kaczki. Za każdym razem gazety publikowały pośmiertny portret: niebieskawa skóra, ubłocone włosy, oczy jak dwie marmurowe kulki i odstrzelone pół twarzy. Był to, jak sądzę, współczesny odpowiednik zatykania na kijach odciętych głów.
*
Wróciliśmy do miasta, wypatrując po drodze kawałków Indii.
Horyzont ciągnął się długą linią zielonych pól. Jakbyśmy płynęli po morzu; niemal niewyczuwalnie przemieszczaliśmy się pośród kłębiących się prądów trzciny cukrowej. Raz po raz Ramdat dostrzegał to, czego szukaliśmy. Świątynia! Meczet! Flagi modlitewne! Od czasu do czasu natrafialiśmy na niewielkie skupiska różowych domów na palach, które nazywał posiadłościami. Tylko Afrykanie, jak twierdził, mieszkają w „osadach”.
I znowu otaczała nas trzcina. Raz zauważyłem w polu maleńkie figurki robotników z maczetami i płonącymi pochodniami. Powietrze było niczym rozgrzana, wilgotna papka i figurki poruszały się w nim, jakby brnęły przez skwar. Wyobraziłem sobie, że tak właśnie musieli wyglądać niewolnicy – przed abolicją. Kiedy zniesiono niewolnictwo, większość z nich odmówiła pracy na plantacjach swych dawnych panów, nawet za nędzne pieniądze, które teraz właściciele farm byli zobowiązani im płacić. Bez robotników ocean cukru z powrotem zamieniłby się w błoto.
– To właśnie wtedy przyjechała tu moja rodzina – powiedział Ramdat – około 1840 roku…
– Wiesz skąd?
– Oczywiście! Z Bengalu.
Ramdat był bardzo nietypowym Bengalczykiem. Ani on, ani jego przodkowie od dwustu lat nie postawili stopy w Indiach. Nie mówił ani nie ubierał się po bengalsku i nie wiedział nawet dokładnie, gdzie ten Bengal leży. Mimo to pozostawał uparcie induski. Trząsł głową, czcił hinduskich bogów i dokądkolwiek się udawał, zabierał ze sobą owinięte w papier i obwiązane sznurkiem pakuneczki z dhalem i ryżem. Zupełnie jakby czekał na moment, kiedy wreszcie będzie mógł wrócić do domu, w którym nigdy nie był. W końcu jego przodkowie zawsze zamierzali wrócić do Indii.
– Podpisali kontrakt na pięć lat – powiedział mi – ale nigdy nie udało im się zebrać pieniędzy na podróż powrotną.
Podobną historię mogłaby opowiedzieć większość gujańskich Indusów. W latach 1838–1917 przyjechało ich tu prawie ćwierć miliona. To było jak exodus, tyle że na odwrót: ucieczka do niewoli. Związani warunkami kontraktów kulisi (jak ich zaczęto nazywać) znaleźli się w nie lepszym położeniu niż afrykańscy niewolnicy, którzy pracowali na plantacjach trzciny cukrowej przed nimi. Nie dość, że nie wolno im było opuszczać terenu plantacji, to jeszcze przez nieuwagę zgodzili się, by nakładano na nich grzywny, głodzono ich i zamykano za nieobecność w pracy, zostawiano bez środków do życia, chłostano i polewano rany marynatą do pikli. Nie była to raczej ziemia obiecana. W ciągu stu lat do 1950 roku wybuchło co najmniej szesnaście poważnych buntów. Co innego mogli zrobić? Tylko nieliczni mieli pieniądze na powrót do domu.
– I oto jesteśmy tutaj – Ramdat się zaśmiał – w miejscu, w którym wcale nie chcieliśmy się znaleźć.
Dużo o tym myślałem. Może tak właśnie powinno brzmieć epitafium Gujany? Nie licząc garstki Indian i kilku poszukiwaczy przygód, populacja tego kraju składa się wyłącznie z potomków ludzi, którzy woleliby się znaleźć gdzie indziej. Między Afrykanami a Indusami jest jednak pewna różnica. Afrykanom odebrano ich przeszłość, tymczasem Indusi mogli dalej żyć w swoim świecie; nie zawierali małżeństw mieszanych, nie przyjęli cudzych bogów i nigdy nie zmienili nazwisk. Udało im się nawet zmonopolizować plantacje trzciny cukrowej, ponieważ pracowali za niższą stawkę niż Afrykanie i wykupywali ich ziemie.
– Więc chyba nic dziwnego, że się nie dogadujecie? – spytałem Ramdata.
Potrząsnął głową.
– Myślą, że jesteśmy bogaci…
– A wy myślicie, że oni są leniwi?
Zastanawiał się przez moment.
– Nie mogę zapomnieć, jak zabili mojego ojca…
„Ach – pomyślałem – mamy wreszcie brakujący fragment układanki”.
– Był hydroinżynierem.
– A oni?
– Wielki tłum Afrykanów. Zatłukli go na śmierć w 1963 roku.
Opowiedział mi, co się wydarzyło, i na dłuższą chwilę pogrążyliśmy się w milczeniu. Jechaliśmy, patrząc na przesuwające się za oknem morze trzciny cukrowej. Prawdopodobnie nigdy nie zrozumiem, jak to się stało, że mózg Ramdata seniora wylądował na podłodze w kuchni, ani dlaczego w podobny sposób zginęło wielu innych ludzi, ale mogłem przynajmniej wyrobić sobie pewne wyobrażenie o początkach obecnej epoki. W tym celu musiałem odwiedzić gabinet dentystyczny i poznać człowieka, którego rodzice byli republikańską parą królewską i dla których nie ma on nic prócz pogardy.
*
Kiedy skończyła się epoka cukru, nastały rządy dentystów.
Znalezienie gabinetu zajęło mi trochę czasu. Charlotte Street przypominała łożysko rzeki, pluskającej między kamieniami i resztkami asfaltu. Miejscami nawierzchnia znikała całkowicie, odsłaniając budzące grozę dno. Choć w końcu udało mi się znaleźć grunt pod nogami, pozostał jeszcze problem adresu. W Gujanie takie sytuacje są na porządku dziennym. Budynki albo w ogóle nie mają numerów, albo mają niewłaściwe, ewentualnie bez żadnego związku z numerami sąsiednich domów. Czasem gdy posuwałem się w całkiem niezłym tempie wzdłuż jakiejś ulicy, dwadzieścia domów nagle znikało, a kilometr dalej pojawiało się po przeciwnej stronie jezdni. Zupełnie jakby w nocy Georgetown odwiedziły leśne duchy i poprzemieszczały tabliczki.
Kilka razy pytałem o drogę.
– Przepraszam, gdzie znajdę gabinet dentystyczny Cheddiego Jagana?
To tak, jakby chodzić po Londynie i pytać o numer 10. Wszyscy wiedzieli, kim był Cheddi, i często mówili o nim, jakby nigdy nie umarł. Bo w pewnym sensie tak było. „Jaganizm” był wszechobecny. Dla Afrykanów symbolizował po prostu bycie Indusem i marksistą, ale dla Indusów – wolność od imperializmu i Afrykanów. Może nie był nadmiernie inspirujący, lecz za to – dla nich – przewidywalny, profesjonalny i krzepiąco bolesny, jak sama stomatologia.