Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chodząc po peryferiach świata – nieważne, czy to są Lofoty czy Armenia, Andy czy Picos d’Europa, zamarznięte jeziora, lapońskie białe bezkresy, chaszcze Korsyki czy Gruzji, zapomniane schrony i opuszczone kopalnie Pirenejów – Katarzyna Nizinkiewicz nie „pokonuje”, nie „pobija”, nie „przełamuje” i nie „udowadnia”. Idzie swoją drogą: za biegiem strumienia, za promieniem światła, za głosem i jego echem – za szczegółem. Za pięknem. Szczyty, pustynie, zbocza, wody, echa, czasem człowiek, czasem zwierz. Dzikość.
Idzie z ciekawością, uważnie i ostrożnie – by czegoś nie zepsuć, nie naruszyć odwiecznej równowagi. Nie dąży do celu. Potrafi zawrócić! I opowiada o tym prosto i mądrze, zamienia w słowa wiatr, lód, kroplę, płomień, podróż.
W Kontynentach liczy się opowieść. Zatem:
Tu opowiada się o wędrowaniu. O potrzebie dostrzegania piękna. O szukaniu. I o znajdowaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Nizinkiewicz
Fotografka, pisarka, autorka „Kontynentów” i Laureatka Progu 2020 – Nagrody Specjalnej „Kontynentów” przyznanej za, jak głosi werdykt, „niespieszne podążanie za pięknem i za nadanie sensu wędrowaniu pojmowanemu jako sztuka nieosiągania celu”. Co roku kilka miesięcy spędza na chodzeniu – często samotnie – z plecakiem po górach. Autorka bloga Kocham Góry (blog.kwark.pl) i książki „Wędrówki pirenejskie”. Z wykształcenia fizyk, z zawodu projektantka ubrań sportowych. Współwłaścicielka outdoorowej firmy Kwark
– Panie Darku... – Tadeusz Konwicki zawiesił głos i spojrzał na mnie w taki sposób, że zamarłem. Szykowałem właśnie do druku kolejny tom jego „Książek wybranych”. On sam podyktował kolejność i wybór tytułów, wprowadził nawet w te zamknięte literacko utwory kilka poprawek, ja zaś czuwałem nad całością i czułem się zaszczycony. I mocno przejęty. I zdjęty nabożną czcią. A teraz zapytałem go, czy zgodziłby się, by poprosić znanych literaturoznawców etc., by pisali do jego powieści słowa wstępne. – Panie Darku – powtórzył, nie odrywając ode mnie oczu – książka ze wstępem to książka podejrzana – dokończył, a ja już z tym pomysłem do niego więcej nie wróciłem. Postanowiłem tylko, że objawionej mi prawdy będę się trzymał.
Baczny Czytelniku „Opowieści podróżnych”! Niniejszy, siódmy już tom tej serii, tak jak i poprzednie, nie wymaga wstępu. Wiesz przecież, że sześć tekścików, które wyszły dotychczas spod mojej klawiatury i zostały zamieszczone jako pierwsze w obu „Azjach”, w „Afryce”, „Ameryce”, „Wyspie” i „Europie”, nie wstępami są, lecz opowiastkami. Którymi wprowadzać Cię pragnę w świat mistrzów podróżowania i opowieści – w świat znakomitych autorów „Kontynentów”. W świat.
Tak jest i teraz – opowiastka o mistrzu Konwickim jest tu po to, by mocniej wybrzmiało przesłanie, jakie niosą ze sobą zebrane tu w jeden tom opowieści jednej autorki: że...
... a może lepiej Ty sam, w trakcie lektury, znajdź klucz do świata Katarzyny Nizinkiewicz...?
Ja Ci podpowiem tylko jedno słowo: trans. Tak. Bo takie wędrowanie, jakie sensem swego życia uczyniła Katarzyna Nizinkiewicz, to jest rodzaj transu. Chodząc po peryferiach świata – nieważne, czy to są Lofoty czy Armenia, Andy czy Picos d’Europa, zamarznięte jeziora, lapońskie białe bezkresy, chaszcze Korsyki czy Gruzji, zapomniane schrony i opuszczone kopalnie Pirenejów – ona nie „pokonuje”, nie „pobija”, nie „przełamuje” i nie „udowadnia”. Idzie swoją drogą: za biegiem strumienia, za promieniem światła, za głosem i jego echem – za szczegółem. Za pięknem. Szczyty, pustynie, zbocza, wody, echa, czasem człowiek, czasem zwierz. Dzikość.
Idzie z ciekawością, uważnie i ostrożnie – by czegoś nie zepsuć, nie naruszyć odwiecznej równowagi. Nie dąży do celu. Potrafi zawrócić! I opowiada o tym prosto i mądrze, zamienia w słowa wiatr, lód, kroplę, płomień, podróż.
Ta książka to niezrównana opowieść. O wędrowaniu. O potrzebie dostrzegania piękna. O szukaniu. I o znajdowaniu.
Pójdziesz tym szlakiem? Poszukasz klucza?
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”
Sami... Nikt nie zna pochodzenia tego słowa. Rdzenni mieszkańcy Laponii nazywają się tak, odrzucając obelżywe ich zdaniem Lapps – kojarzące się z biedą i zacofaniem (lapp to połatany). Od kilkudziesięciu lat konsekwentnie odbudowują swoją kulturę i narodowość. Są dumni. Przez stulecia wędrowali po dalekiej północy ze stadami reniferów, nie uznając dzielących Laponię granic. Teraz znormalnieli. Osiedli. W Norwegii zdobyli sporą autonomię. Stworzyli uniwersytet (w Kautokeino) i parlament (w Karasjok). Kultywują tradycje, dbają o język. Kiedy dotarliśmy do Kautokeino, odbywała się tam międzynarodowa konferencja ludów pierwotnych. Stąd te plakaty. „Jesteśmy sami” – czytałam, wlokąc pulkę po pustych zmrożonych ulicach. Dla mnie to słowo miało sens. Sami na tym bezkresnym odludziu. Sami wobec natury, zimy, mrozu. Otwartej, wietrznej przestrzeni. Sami wobec kultury Zachodu.
Miasto leży na środku ogromnego pustkowia. Z wyglądu przypomina sporą wieś. Garść drewnianych domków, stacja benzynowa, kościół, supermarket i hotel. Z map wiem, że troszkę dalej na zachód są kopalnie. Minęliśmy prowadzącą do nich linię energetyczną, jak wszystko tutaj inną niż u nas – wspartą na drewnianych słupach. Zanim dotarliśmy do centrum, długo kluczyliśmy po białych ulicach wśród zagraconych podwórek pełnych zasypanych po dach samochodów i bardziej tu od nich praktycznych śnieżnych skuterów. Przy kilku domach suszyło się mięso wywieszone równo w metalowych klatkach. Całe obdarte ze skóry renifery. Dalej trafiliśmy na zagrodę ze zwierzętami. Obok mężczyzna na kolanach, wprost na śniegu oprawiał dwie sztuki. Za tydzień święta...
Miałam ochotę podejść i to sfotografować, ale śpieszyliśmy się. Był wieczór, a trzeba było zrobić zakupy, załatwić nocleg. Zalodzone uliczki przeszły w odarty z bieli asfalt – brzydki i szorstki, musieliśmy więc zdjąć narty. Potem szło nam coraz trudniej. Minęło nas kilka samochodów, prowadzące je panie wyglądały egzotycznie. Nosiły kolorowe chusty, wielkie srebrne medaliony, mignął mi też ozdobny czerwony czepek. Nikt nawet nie zwolnił, chociaż chcieliśmy tylko spytać o drogę. „Jesteśmy sami” – pomyślałam przez chwilkę, ale zaraz zatrzymał się samochód. Starszy, astmatyczny pan powiedział, że nam pomoże. Że znajdzie nocleg.
Wszystko było zajęte, bo konferencja, ale udało się. Właściciel motelu, Sami (wiem to od ubranych po swojemu Indian – uczestników konferencji), radził nam bez przekonania, zajęty czymś innym: – Idźcie do Karasjok, najlepiej rzeką, tam się nie da pogubić.
Spędziliśmy w Kautokeino kilka godzin, poszukując informacji i map. Nie tak to sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie tu trochę turystów, że będzie nam ze wszystkim łatwiej, ale było inaczej, ciekawiej. Mapy, które znaleźliśmy w sklepiku pokazywały tylko goły teren, bez szlaków, bez schronów.
– My tu nie potrzebujemy map – mówili pytani o nie ludzie.
– Gdzie pójść dalej? – wyciągaliśmy z nich. – Gdzie jest najpiękniej?
– Gdziekolwiek, to Finnmarksvidda – odpowiadali. – Tu wszędzie jest bardzo pięknie.
Nie rozumiałam tego jeszcze. Żeby polubić płaskowyż, trzeba mu poświęcić czas. Na pierwszy rzut oka, na szybko, wydawał się wszędzie jednakowy, monotonny, lodowaty i groźny. „Jest bezkresny. Nie da się z niego uciec. Każdy jest na nim całkiem sam, bezbronny wobec przyrody” – myślałam, bojąc się dalszej drogi.
W informacji turystycznej piękna, egzotycznie wyglądająca dziewczyna w ludowym stroju spytała, czy idziemy na Nordkapp. Mieliśmy i takie plany, ale gdy wspomniała, że ludzie zwykle tak robią, pomyśleliśmy, że my nie musimy.
– Chcemy zobaczyć Laponię – zdecydowaliśmy. – Nic konkretnego.
– Góry czy las? – wtrącił się krępy chłopak, blondyn ze skośnymi azjatyckimi oczami.
– Góry – powiedzieliśmy jednocześnie. Bo las – niskie pokręcone brzózki, przysypane luźnym śniegiem, przez który bardzo trudno przejść – widzieliśmy już w Finlandii.
– Idźcie nad Čárajávri – poradził bez namysłu. – To piękne, wysokie góry. Potem możecie iść do Masi, tam są i hotel, i sklep.
– Jak to daleko? – pytaliśmy, przeliczając od razu kilometry na dni.
– Jakieś sto dwadzieścia kilometrów.
– Jest może po drodze jakiś schron?
– Nie... może jeden... – zastanawiał się głośno chłopak.
Niestety, nie udało mu się pokazać na mapie, gdzie.
– Koło jeziora Čárajávri jest kilka pasterskich domków, ten najbliższy wody jest otwarty. Reszta pozamykana, nie powiem wam, gdzie są klucze...
Nie pytaliśmy. Zresztą chłopak już odszedł. Widocznie powiedział, co chciał.
Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, z reguły interesowali się nami przez chwilę, a potem milkli, wracali do swoich myśli czy zajęć bez słowa, bez pożegnania. Czasem wciąż stali koło nas, ale byli już zajęci czymś innym. Nieobecni. Tak jakby nie tylko przestrzeń była tu nieskończona, ale też czas. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Poczekać? Odejść?
– Patrzą na horyzont – mówił José i było w tym sporo prawdy. Niewiele więcej tu przecież widać. Przynajmniej zimą, kiedy wszystko zasypie śnieg.
Droga nad Čárajávri zajęła nam cztery dni. Temperatura spadała poniżej –20 stopni w dzień (wolę nie wiedzieć, ile było nocą). Wiatr odwrócił się i teraz wiał w twarz. Po łagodnych, niekończących się wzgórzach wędrował zmrożony śnieg. Strumień puchu. Nocami opływał nasz mały namiocik, zawsze znajdując sobie wejście, ale ponieważ był suchy, bez problemu można go było rano wysypać. Tak robiliśmy. Staraliśmy się mieć tego śniegu wewnątrz jak najmniej, zeskrobywaliśmy narosły nocą szron, trzepaliśmy puchowe śpiwory. Mieliśmy czas. Przede wszystkim musieliśmy pić, a wytopienie wody zajmowało nam całe godziny. Ani razu nie udało nam się uzyskać wrzątku. Garnek stygł szybciej, niż się ogrzewał. Niewiele się działo. Wędrówka na nartach była monotonna, ale widoki piękne.
Nocami codziennie pojawiała się zorza, w dzień często towarzyszyło nam halo. Rósł coraz jaśniejszy księżyc.
Przez wiele kilometrów szedł z nami lis. Wyprzedzał nas, bawił się na śniegu jak kot, stawał ciekawie, czaił się, znikał i wracał. Piękny, porośnięty wspaniałym futrem i w tej bezkresnej bieli rażąco jaskrawoczerwony i żywy. Intrygowaliśmy go, może nigdy nie widział narciarzy, ale ostatecznie uznał nas za nieużytecznych i znikł.
Minęła nas para na skuterze, wieczorem spotkaliśmy ich znów, wracali. Na nasz widok pojazd zatrzymał się i chwilkę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Wszyscy czworo byliśmy w maskach i w goglach. Wichura wyła, a śnieżny tuman sięgał nam mniej więcej do pasa.
– Nie wiecie, gdzie by tu przenocować? – próbował wykrzyczeć po angielsku José. – Może jakiś schron albo lepsze miejsce na namiot? Cokolwiek, byle się schować?
– Po drugiej stronie... – powiedziała wolno dziewczyna, zdejmując gogle.
Błękitne oczy i eskimoska skośna powieka. Ładna, bardzo delikatna twarz. Patrzyła na mnie ciepło, życzliwie.
– Po drugiej stronie czego? – spytałam zdezorientowana.
– Po drugiej stronie... – powtórzyła.
– Ale czego? – wtrącił się niecierpliwie José.
– Poczekajcie, on wam pokaże – dodała, widząc, że nic nie rozumiemy.
Chłopak, z wyglądu również Sami, skulił się za swoim skuterem i wyciągnął GPS. Było mi go żal, odsłonił dłonie.
– Za jakieś pięć kilometrów, na końcu jeziora – usłyszeliśmy.
– Widzicie – wskazał ręką pod wiatr.
Nic nie widziałam. Nie odróżniałam, gdzie skała, gdzie woda. Ostatni promień słońca ślizgał się po krawędziach błękitniejących wzgórz. Reszta świata była nieostra, mętna.
– Za pięć kilometrów, po drugiej stronie... – powtórzył.
Dalej nie rozumieliśmy.
– Wiatr ustanie – powiedziała na pocieszenie dziewczyna wolno, tak jak poprzednio, a ja ucieszyłam się, zanim dotarła do końca zdania – ...ustanie... już za kilka dni...
Kiedy doszliśmy „na druga stronę”, była już noc. Na stoku stała na wpół zakopana kempingowa przyczepa, nieszczęśliwie zamknięta na klucz. Postawiliśmy namiot tak, że odrobinkę osłaniała od wiatru.
Rano wydawało mi się, że widzę komin wystający ze śniegu, kilkaset metrów bliżej szlaku. Możliwe, że był tam torfowy pasterski dom, ale nie udało mi się wypatrzyć wejścia. Wszystko oprócz tej wystającej rury czy kołka było zasypane, zawiane ruchomym śniegiem. Nocą nie mieliśmy szans, żeby to coś odnaleźć. Zbyt silny wiatr, zbyt ciemno.
Dwa dni później byliśmy już bardzo zmęczeni. Wyło tak, że nie mogliśmy prosto iść. Postawienie namiotu wymagało wykopania dziury chroniącej przed wywianiem. Skorzystanie z toalety, zwłaszcza nocą, stawało się wielkim wyzwaniem. Pamiętam, jak pomimo tego, że się starałam schować, zasłonić jak tylko się da, odkryłam kropelki na nogawkach.
– Cholera jasna! – pomyślałam, zniszczyłam moje puchowe spodnie!
Chciałam wytrzeć te krople, zanim wsiąkną, ale kiedy je dotknęłam chusteczką, zsypały się leciutko na ziemię. To był lód. Idealnie okrągłe kulki zastygłe w locie. Księżycowe światło zostawiło na nich piękny błysk. Kiedy poskarżyłam się rano José, myśląc, że natura jest niesprawiedliwa i mężczyźni mają łatwiej i lepiej, usłyszałam: – Co ty! Ustawiłem się precyzyjnie z wiatrem i po chwili czuję, jak mnie siecze lodem w twarz...
Duży mróz był dla nas bardzo trudny. Nawet zdjęcie na chwilkę rękawiczki powodowało ból. Wbiła mi się wtedy w pamięć myśl, że to, co zmarznie, już nigdy nie zostanie rozgrzane. Wszystkie nasze zabiegi były skierowane na to, żeby nie marznąć. Nie odsłaniać się. Przetrwać ten najzimniejszy czas. „Może w końcu trafimy na schron i wszystko nagle zacznie wyglądać lepiej” – pocieszaliśmy się każdego wieczora.
Dochodząc do Čárajávri, zobaczyliśmy skuter i dwie ludzkie sylwetki na lodzie. Daleko, już odjeżdżali, ale kiedy wystartowałam w ich kierunku biegiem, zauważyli mnie, zawrócili i podjechali. Próbowałam dowiedzieć się, gdzie znajdziemy ten obiecany, długo oczekiwany schron, ale okazało się, że to aż osiem kilometrów od brzegu w przeciwnym niż się poruszaliśmy kierunku. Do tego domek jest zimny, nieszczelny i pozbawiony opałowego drewna. Jens, biolog z Alty podarował nam wtedy coś, co nas postawiło na nogi. Podwiózł skuterem do położonej szesnaście kilometrów dalej myśliwskiej chatki, gdzie mogliśmy się rozmrozić i ogrzać. Szybka jazda przez zamglony, pofałdowany krajobraz była fascynująca, chociaż trochę się bałam. Nigdy wcześniej nie jechałam śnieżnym skuterem i co chwila miałam wrażenie, że spadnę. José i przyjaciel Jensa siedzieli na podskakujących zapakowanych skrzyniami saniach, trzymając dodatkowo nasze narty i kije. Pulki ciągnęły się dalej za nimi i nie wiem, jakim cudem nie powywracały się i nie pogubiły. Jens odwracał się do nich co i rusz, ani na moment przy tym nie zwalniając. Widziałam go wtedy z bardzo bliska. Na twarzy miał rząd niebieskich nitek – świeży szew, pozostałość po niedawnej wywrotce.
– Wszystko pod kontrolą – krzyczał przez wiatr, kiedy łapałam się go nerwowo na wybojach. Był duży i grubo ubrany i trudno mi go było objąć w pasie. Pochodził z Kautokeino, jego mama była Sami, ale wyglądał raczej jak Wiking – po ojcu. Nie spotkaliśmy się już, chociaż mieliśmy taki plan. Za kilka dni zaczynały się święta i kiedy dotarliśmy do Alty (porzucając krótszą drogę do Masi), Jens był już w rodzinnym domu. W Laponii święta wielkanocne zaczynają się w Wielką Środę. W czwartek i piątek wszystko jest pozamykane. To ogromna, barwna i hucznie obchodzona impreza. Święto światła, które wraca po miesiącach ciemności. Schodząc do Alty, widzieliśmy sznur samochodów ciągnących na tę okazję do Kautokeino. Były i wyścigi reniferów, i śpiewy...
Jakaś część mnie miała ochotę zrzucić narty i tam pojechać. Tylko byłoby w tym coś powierzchownego. Za mało jeszcze o tym kraju wiedzieliśmy, za mało wsiąkliśmy w północ, żeby świętować. Pomyśleliśmy, że to zbyt płytkie. Zbyt łatwe. Paradoksalnie po dwóch tygodniach wędrówki przez płaskowyż czuliśmy się mniej sami na pustkowiu. Przyjechaliśmy tu przecież, żeby iść, przed siebie, bez celu, poddać się drodze, a Kautokeino było w drugą stronę. Nie wróciliśmy.
[...]