Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato w Hiszpanii to zapis wędrówki przez Hiszpanię – od Pirenejów aż po zachodnie krańce Półwyspu. W tej trwającej 88 dni i liczącej 2300 kilometrów wyprawie nie wyczyn jednak się liczy. Nie ma tu rekordów i wspinania się na szczyty wytrzymałości. Jest za to stricte literacki dziennik kobiety, która idzie swoją drogą. W głąb Hiszpanii – i w głąb siebie. W stronę poznania. Po drodze spotyka ludzi – dobrych i złych, zwierzęta – groźne i przyjazne. Ale towarzyszy jej – od początku do końca, zwłaszcza w chwilach zwątpienia i krańcowego zmęczenia – tylko jedna tajemnicza, dyskretna postać: Anioł.
Katarzyna Nizinkiewicz wędruje samotnie od lat. Jej trasy wiodą przez peryferia Europy, często poza szlakami, niemal zawsze po bezludziach, miejscach zapomnianych, ale jakże przez to ciekawych. Tak jest też w przypadku Lata w Hiszpanii. Czytając tę opowieść, czytelnik odkrywa nowe, nieznane oblicze Hiszpanii – tej prawdziwej, niekomercyjnej; zachwyca się – wraz z autorką, uważną obserwatorką – surowym pięknem parków naturalnych, gór, lasów, łąk nieskażonych cywilizacją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 172
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501453924
Fotografia na okładce:
Katarzyna Nizinkiewicz
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by „Kontynenty” 2024
Copyright © by Katarzyna Nizinkiewicz 2024
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2024
ISBN: 978-83-961233-8-1
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Można iść dokądś. Można iść po coś. Można iść.
„Isza (Jezus), syn Maryam (Maryi) powiedział: Świat to most. Przejdź po nim, ale nie buduj na nim. Kto pokłada nadzieję w dniu, może pokładać nadzieję w wieczności, ale świat trwa tylko godzinę. Spędź ją w pobożności, reszta jest niewidzialna”. Ten cytat z Koranu wieńczy Bramę Zwycięstwa, Buland Darwaza. Brama przez meczet prowadzi do Fatehpur Sikri – miasta na pustyni, pomnika próżności cesarza Akbara, władcy indyjskiego imperium Wielkich Mogołów. Miasta przedziwnego, bo zbudowanego z przepychem – miało wszak być stolicą – ale raptem po czternastu latach porzuconego. Powód był zaskakujący: architekci nie wzięli pod uwagę, że na pustyni może zabraknąć wody...
Inskrypcja, spisana szlachetnym krojem pisma nask, zarezerwowanym dla kaligrafowania Świętych Wersetów, była dziełem hodży Husajna Czisztiego. Ten zaś był uczniem samego Salima Czisztiego – świętego sufickiego bractwa czisztijja, nauczyciela, mędrca i proroka, którego grób stoi do dziś w centralnym miejscu miasta – widma.
Dlaczego, czytając hiszpańską opowieść podróżną Katarzyny Nizinkiewicz, przywołuję moją wizytę przed laty w Fatehpur Sikri? Gdy, naśladując innych pielgrzymów, zawiązałem czerwoną nitkę w dźali, ażurowym oknie marmurowego mauzoleum Salima Czisztiego? Gdy wpatrywałem się – nie rozumiejąc – w arabeskę wyrytą nad Bramą Zwycięstwa przez Husajna Czisztiego, o której teraz dopiero wiem, co znaczy?
Odpowiedź dam złożoną: Lato w Hiszpanii to dla mnie nie tylko opowieść. Ona ma jeszcze, jak sentencja w Fatehpur Sikri, dwa poziomy poznania. Pierwszy to w e z w a n i e. Drugi – p r z e s t r o g a. Rozważmy to.
Zacznijmy od odpowiedzi na p y t a n i e, d o k ą d idzie Katarzyna Nizinkiewicz? Myślę, że definiując jej cel w kategoriach przestrzennych, uraziłbym ją. Bo wędrowania Nizinkiewicz nie należy sprowadzać do prostego zadania pokonania trasy – od punktu A do punktu B. Owszem, zaczyna w konkretnym miejscu. Owszem, wspomaga się mapą i górskim GPS. Ale mam nieodparte wrażenie, że motywację ma wyższą: ostateczny wybór kierunku dyktują jej nie współrzędne, lecz objawiające się w trakcie wędrowania znaki na niebie i ziemi. Te subtelne sygnały Nizinkiewicz potrafi dostrzec i odczytać jak mało kto. A one prowadzą ją ku światłu, które odsłoni przed nią onieśmielająco piękny widok. Ku wodzie, która w skwar da ukojenie. Ku monumentalnej górze, na której weźmie lekcję pokory. Ku polanie, na której rozbije namiot. I ku miasteczku, w którym znajdzie sklepik, zrobi minimalistyczne zakupy i wróci na swe połoniny. Jakim szóstym zmysłem omija pułapki, które czyhają poza szlakiem – nie wiem. Dlaczego na tych aragońskich, kastylijskich, galicyjskich bezludziach nie osaczają jej dzikie zwierzęta, czemu nie porywają jej rwące strumienie i nie pochłaniają przepaście – nie wiem. I ona sama tego nie będzie wiedzieć aż do czasu, gdy w towarzyszącym sobie cieniu rozpozna Anioła. I wtedy wszystko stanie się jasne.
Chociaż – nie wszystko. Bo w miarę zagłębiania się w lekturę, synchronizowania się z rytmem wędrówki i opowieści, coraz bardziej dokuczało mi pytanie: p o c o ona idzie? Czy po to, co – jako wyrzut – wylicza w Opowieści o Żydowskim Kamieniu zamieszczonej w trylogii Na wysokiej połoninie Stanisław Vincenz? „Ludziom dzisiejszym się wydaje, że wystarczy rzucić kłopoty, ciągłe troski o chleb codzienny, o rodzinę, przesadny lęk o życie, a z tym i całą przemyślność i chytrość, przebiegłość i niepokój tych zabiegów, a wtedy na dnie duszy znajdą źródło, znajdą tętno radości”. Zapomniany dziś mędrzec z Pokucia, mistrz mojej młodości, zawarł w tym jednym proroczym zdaniu definicję współczesnego zachłannego miotania się po świecie. Do Nizinkiewicz – chcę wierzyć – stosuje się ono z drobnym wyjątkiem: jej się nie wydaje. Ona to źródło, tętno radości, na dnie duszy w końcu znajduje. W ciszy. W zapachu kwitnących żarnowców. W huku bystrzy i szumie strumieni. W promieniach słońca rozbłyskujących na ostrych szczytach Picos d’Europa. Znajduje jej tyle, że i dla Ciebie, stęskniona Czytelniczko, stęskniony Czytelniku, wystarczy. Idzie przez świat, a świat to most. I tu widzę owo w s k a z a n i e.
A p r z e s t r o g a? W trwającej 88 dni i liczącej 2300 kilometrów samotnej wędrówce po górach i lasach są chwile grozy, momenty zwątpienia, lęk, znużenie i ból. Jest też, naznaczony żalem i podszyty strachem, powrót. A właściwie zawrócenie. I to czytam właśnie jako p r z e s t r o g ę: jeśli chcesz wejść na taką drogę, pomyśl, jak udźwignąć moment, gdy dojdziesz do jej kresu. Co będzie dalej.
Można iść dokądś. Można iść po coś. Można iść. Reszta jest niewidzialna.
Lato w Hiszpanii jest opowieścią Idącej.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”
„Cap de Creus” – błyska napis na autobusie, nie wiedziałam, że tu się da przyjechać. Bo to taki dobry początek. Wschód. Górski grzbiet wbity w bezkres Morza Śródziemnego najgłębiej, jak tylko można sięgnąć w Hiszpanii. Rano, kiedy znów zejdę na wybrzeże, znad chaszczy poprzerastanych opuncjami podniesie się rój małych jasnych much. Gęsty tuman jak zimowa zawieja. Wirują na granicy światła i cienia, jakby świętowały wolność od ciężaru rosy.
Skrzypi piach. Pachną wyrzucone na brzeg wodorosty. El Port de Selva jest pusty przed sezonem, mijam go obojętnie i zaraz za ostatnimi domami wbijam się w strome podejście. Ukrop, strumień potu spod okularów. Mapa wskazuje, że poniżej klasztoru jest źródło. Tam idę najpierw, piję, chlapię na szyję, na włosy. Kamienie są omszałe i śliskie. Górą wieje i jesiony szumią tak, że choć na dole powietrze jest nieruchome, niemal czuję chłód.
Javier jest pierwszym wędrowcem, którego spotykam. Jedynym, który planuje przejść całe Pireneje. Młody, roześmiany. – Do zobaczenia – żegna się, chociaż szansa, że się ponownie zobaczymy, jest nikła. Nie mam zamiaru trzymać się szlaku, idę na zachód. Gdziekolwiek, jakkolwiek się da, byle po górach. Chcę wolności. Chcę poczuć, że jestem, że jestem kimś. Kimś ważnym choćby tylko dla siebie.
Dolmeny, megalityczne grobowce sprzed 4,5 tysiąca lat ciągną się przez kilkanaście kilometrów, łączą je zawiłe ścieżki, głaska wiatr z rozpalonego południa i czasem chłodniejszy podmuch od wybrzeża. Z tej wysokości wszystko, co niżej, wydaje mi się zupełnie płaskie. Plaże po horyzont, nad lądem unosi się lekka mgła. Na zachodzie poszarpane wulkany Garrotxy. Wsie ciche, postawione luźno, z ogrodami. Bywa woda, nawet myję się przy wiejskim źródełku, pod ubraniem, czujnie, czy nikt nie patrzy, bo na ulicy. Namiot rozbijam w lesie, już po ciemku, przy cylindrycznym zbiorniku z wodą. Pachnie rdzą, jest wysoki i ledwo mi się udaje sięgnąć i zaczerpnąć. Nocą z chaszczy podchodzi stado dzików, młode są ciekawskie, ale kiedy je straszę, zmykają.
Ranek chłodny. Do Sant Quirze de Colera prowadzi spękany asfalt. Przecinają go bariery dla krów, metalowe rury położone płasko nad wgłębieniem w szosie. Stawiam na nich stopy uważnie, bo można wpaść. Jest ich mnóstwo. W suchych trawach powoli budzą się trzmiele. Monastyr otaczają wyschnięte pagórki. Rzadki las. Z samochodu wychodzi mężczyzna i sika pod murem. Murem, co ma 1200 lat. Nie zauważa mnie. Ptaki cichną, narasta rozedrgany upał. Ruszam na grań polną drogą, chaszczami ku szosie. Prowadzi z Col de Banyouls. Wydaje mi się absurdalnie szeroka, czysta, jakby nigdy nie używana. W południe zobaczę na niej rowerzystów. Dla pieszego jest jak trakt do piekła. Rozgrzany jak płyta piekarnika. Nieunikniona przez kilka kilometrów. Oddycham z ulgą, widząc wieś, tuż za nią powinna być rzeka, ale wyschła. Dno zasnuły omdlałe rośliny, w kałuży tylko zawiesina z glonów, jaskrawa zieleń w tym suchym krajobrazie drażni oczy. I zaraz za mostem, jakby dla równowagi, przy płocie otaczającym oliwny sad – stolik. Na nim pełne butelki i napis w pięciu językach, też angielskim: „Czysta woda do picia, bierzcie”. Jest cień i ślad przewiewu, padam na macie pod śliwką, która już zaczyna dojrzewać, polewam twarz, ramiona, szyję, zwilżam dłonie. Leżę, patrzę na gałęzie, ani drgną. Nocuję w opuszczonym schronisku. Na drzwiach kartka, że zamknięte, bo covid, ale drzwi są otwarte. Nocą myszy kradną mi puszkę po sardynce.
Zamek Requesens powstał w IX wieku. Trudno powiedzieć, jak wtedy wyglądał, 1000 lat później przebudowano go w stylu neoromańskim i kiedy chodzę wkoło, wzdłuż płotu z napisem „prywatne”, zauważam tylko tę późniejszą nadbudowę. Wyobrażenie, jak powinien wyglądać styl romański. Technika też inna niż średniowieczna, bo wiele doklejonych później ozdób odpada. Najlepiej wygląda to z daleka, z dystansu. Z przełączki widzę szlak do La Jonquery. Opada, przecina szosę, zakola autostrady tną obsypujące się zbocza. Zabudowa jest chaotyczna i luźna. Warczą ciężarówki. Nie chcę tam iść. Strzałka zapowiada wodospad, więc skręcam. Ścieżka ledwo widoczna, strome urwisko, łańcuchy. Nie wiem, czego się spodziewałam, pewnie chłodu. Potok jest suchy. Tylko skała. Wiszący most, tabliczka ze zdjęciem wody, drapiące krzaki. Graniczna twierdza Le Perthus. Schodzę prosto na fort, ale oczywiście wcześniej jest szosa i miasteczko pełne przygranicznych sklepów. Zjadam paellę przy ocienionym parasolem stoliku. Tylu ludzi szuka biurowej pracy, ale czy ktoś błogosławi urzędnika? Wychodząc, błogosławię kucharza.
Przy pomniku w centrum Las Illas darmowe pole namiotowe. Z wodopojem, prysznicem i stołem. Oprócz mnie nocuje tu kilkanaście osób. Dziwi ich mój lekki plecak, niegórskie ubranie, biegowe buty. Dziwi, że idę tak daleko, że szybko, zamiast cieszyć się każdym detalem tu. Chcę wyjaśnić, że lubię wyzwania, że muszę sobie coś przemyśleć, coś (w duszy) poukładać i wyleczyć, takie rzeczy opowiada się nieznajomym. Najłatwiej anonimowo, w ciemności. Ale wszyscy jesteśmy zmęczeni i rozmowa zamiera, zanim się odważę odezwać. Wstaję przed świtem. Wracam do Hiszpanii trasą, którą w czasie wojny domowej przeszły (w odwrotnym kierunku) setki uciekinierów, w tym prezydent Katalonii Lluís Companys, złapany potem we Francji przez Gestapo i odesłany generałowi Franco na śmierć, Prezydent Kraju Basków José Antonio de Aguirre (jemu udało się uciec do Stanów), Manuel Azaña y Diaz, prezydent Republiki – umarł w obozie dla internowanych we Francji. Została po nich informacyjna tabliczka przy bramce dla krów, kilka zdjęć jeszcze oficjalnych, z czasów zanim ich świat się rozsypał. To jedna z pierwszych pirenejskich przełęczy. Niska, ukryta w lesie. Nie ma tu drogi i nadal można przejść niepostrzeżenie. Na szczęście. Jest czerwiec 2021, przekraczanie granic wymaga okazania papierka: kod QR, świadectwo szczepienia. Nie wiem, czy wolno przechodzić górami, ale Hiszpania jest sucha jak pieprz, więc wieczorem znów schodzę do Francji.
Kusi mnie, żeby sfotografować jego paznokcie. Sine, dobrze widoczne w postrzępionych sandałach. I uśmiech, omiatający z równą czułością harce dziewczynek, rudego kota, który liże resztkę sosu z mojego talerza z uszami położonymi na płask i miną łotra, który kiedyś przeprosi. I lawendę kwitnącą w przydrożnym rowie. „Patrzy jak ktoś, kto ma mało czasu” – myślę. „Jakby się żegnał”. Nie wiem, że już po powrocie spojrzę tak samo na chaszcze za domem wycięte pod budowę przemysłowych hal. Może on też żegnał się, nie dlatego, że sam już odchodził, tylko bo przemija nasz świat?
Siedzimy w barze, weszłam nabrać do butelki wody i skusił mnie zapach obiadu. Kotlety w fasolce i pomidorach, ponoć lokalna specjalność. Oprócz nas są tu dwie kobiety. Obie chude z ptasimi ostrymi nosami, w dopasowanych ciuchach. Ciemna musi być matką dziewczynek i chyba żoną właściciela baru. Tleniona mówi trochę po angielsku i kiedy pytam, czy mogę rozbić namiot, odpowiada, że jej przyjaciel pomoże. Że zanocuję sobie na farmie z krowami.
Wstaje, kiedy domykam plecak. Szczupły, zaniedbany, z długimi siwymi włosami w kitkę, zżółkłymi pewnie od papierosów. Zęby też naznaczone paleniem. Niekompletne. Jestem pewna, że on nie ma krów, jeszcze nigdy nie widziałam rolnika w sandałach. – Nic ci nie grozi – uspokaja tleniona z miną kogoś, kto zna lekko wstydliwy sekret.
Idziemy razem kilka kilometrów. Zerkam czasem na mapę, ale to w dobrą stronę, ku granicy. Polna droga, bukowy las, wąska ścieżka w młodniaku, w chaszczach, na moment pojawia się widok na świętą górę Katalończyków – Canigou. Na grani utknęła ciemna chmura. – Tu – pokazuje. W lesie jest łąka po pas. Kwiecista, wilgotna, na pewno pełna kleszczy. Staję niezdecydowana. – Chcesz zobaczyć, jak mieszkam? – domyślam się, nie znam francuskiego. – Masz wodę? – pytam. Kiwa głową. Myślę, że przy domu będzie kran, ale tam nie ma domu. Ruina wypełniona wewnątrz zielenią. Wysoka na dwa piętra, chwiejna, bez dachu. Dwie staroświeckie wanny z deszczówką, plastikowe krzesełko obrośnięte porostami i omszały fotel jakby ustawione do rozmowy, wszystko w wybujałej trawie. W kwiatach dzikiej marchwi. W dzwonkach, świergocie ptaków, szumie bardzo starych lip. Na górce zdezelowana przyczepa. Długowłosy zagląda i wynurza się Hindus, koło czterdziestki. – Mogę w czymś pomóc? – jego głos brzmi oficjalnie. – Chciałam spytać, czy gdzieś tu jest woda. – Tak – podaje butelkę mineralnej. – Dziękuję, nie, myślałam, że strumień czy rzeka, albo że może macie kran. – Czuję się niezręcznie, narzucam się, nie chcę im niczego zabierać.
– Staramy się wyremontować rodzinny dom (Hindus zerka w stronę Długowłosego), żeby móc tu mieszkać też zimą. – Co teraz robicie zimą? – Podróżujemy. – Patrzy na mnie surowo, Długowłosy po swojemu, z czułym rozbawieniem.
Do domu nie prowadzą rury, kable czy droga. Nie ma maszyn, nawet łopaty czy taczki. Trawa jest niezadeptana i muszę ją zgnieść, żeby postawić namiot.
Ranek chłodny, kwiaty zlane rosą. Droga przecięta siatką, więc skręcam obejrzeć Villa Rouge, to blisko, a wieś zabytkowa. Podoba mi się, dopóki znów nie zatrzyma mnie płot. Ktoś zagrodził też leśną drogę. Nie dowierzam, próbuję obejść. I nic. Zaglądam w bramę, mężczyźni w identycznych koszulkach układają kamienny mur. „Teren prywatny” – powtarza się treść z ogrodzenia. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, przecież mapa, przecież nawigacja... więc wchodzę. „To tylko kawałek, wrócę do Hiszpanii” – myślę... i po kilku krokach dopada mnie sfora myśliwskich psów. Rozwrzeszczane, rozwścieczone, za nimi właściciel, równie napastliwy. Krzyczę, uciekam, para staruszków w sąsiednim ogródku ze współczuciem wskazuje mi drogę w dół. Zbiegam lasem, chaszczami, po stromym, przechodzę potok. Upał narasta, pachnie padliną. Z ulgą wychodzę na asfaltową szosę. I tu znów ogrodzenie, z wyraźnym zakazem wchodzenia. Hotel, pola golfowe ukryte w lesie. Tyle się dowiaduję z reklamy. Wracam. Zakręcam, schodzę suchym lasem. Brzegi dróżki są zasypane dębowymi liśćmi, po każdym kroku jak echo pojawia się drugi szelest. Myślę, że to uciekają żmije, a to tylko malutkie jaszczurki.
Prats-de-Mollo-la-Preste. Pod zamkniętymi drzwiami z napisem „fryzjer damski” gromadka miejscowych pań. Patrzą ze zrozumieniem, chcę się przysiąść, ale nie ma miejsca, więc idę dalej. Szosa jest pusta, dolinę nakrył już wieczorny cień. Wieś kamienna, wtulona w potężny las, w ścianę zieleni. Mężczyzna podlewa surfinie. Proszę o wodę, bo źródło ledwo kapało.
– Zostań na noc – spod róży rozpiętej nad wejściem wynurza się jego żona. – Mamy hotel, zamknięty, bo pandemia, ale skoro tu jesteś, otworzę.
W południe ukrywam się wśród sosen, skarlałych już od wysokości. Leżę, słucham szelestu traw, postukiwania, pocierania gałęzi. Ozdabiam kanapkę z kiełbasą uzbieraną tuż przy ścieżce koniczyną. Smakuje jak cukrowy groszek, jak świeża niegotowana fasolka. Chrzęści piachem. Zamykam oczy i staram się to zapamiętać. Niech zawsze trwa. Łąka faluje niezdeptana jeszcze przez krowy, niezjedzona. Wiatr marszczy futro kozicy, co staje zdziwiona tuż obok mnie i nie ucieka, nie odchodzi. Patrzy, patrzymy obie. Chłodny wiatr, wyszłam na 2000 m.
Nocuję za schroniskiem d’Ulldeter i przed świtem wdrapuję się na wysoką grań. Jest weekend, ścieżką przesuwa się kolorowy tłum, jakby to był wybieg dla ludzi z miasta, odpowiednio interesujący, wystarczająco prestiżowy. Na prawie 3000 m jest przyjemnie chłodno, szłabym dłużej, ale brakuje mi wody. Schodzę na północ, do Francji. Dolina Eyne jest zarośnięta kwiatami – bodziszki, rododendrony, goryczki, wśród nich baraszkują młode świstaki. Potok opada z hukiem we mgłę. Ścieżka jest błotnista i wąska.
Dolinę Cerdanya zamyka linia granatowych gór, nakryta wałem chmur, z których pod wieczór ma wykluć się burza. Mijam kolejne średniowieczne osady. Ciche, jakby nikt tu nie bywał, choć to zapewne nieprawda, bo na bruku leży rozjechana żmija. Zostaję na noc na punkcie widokowym. Mój namiot to tylko daszek, płat materiału bez podłogi. Trochę przecieka.
Ranek jest parny, po wsiach snuje się ciężki zapach kopru. Biją kościelne dzwony. Dźwięk obija się o skały, mnoży w lesie. Miejscowości wydają mi się jednakowe, szare kamienne domy mogą stać tu już od średniowiecza, nic nie burzy porządku, stylu. Może tylko mały żółty pociąg – Le Petit Train Jaune – kiedy przejeżdżając, znienacka trąbi. Na otwartej platformie siedzi kilka osób. W barze, gdzie przysiadam na kawę, tylko jedna. Niedzielne przedpołudnie. Ładuję baterię, więc nie przeszkadza mi, że barmanka owinięta fryzjerską pelerynką daje się strzyc eleganckiej starszej pani. Im też nie przeszkadza, że jestem.
Zanim dotrę do Puigcerdy, osiada upał. Hiszpańską granicę przecina pylista droga, obwieszona tabliczkami z zakazem przejścia. Nikt nie pilnuje. W mieście jest targ. Rynek zarosły stragany, falują powywieszane staniki, błyskają garnki. Ludzie stłoczyli się, ścisnęli, jakby ktoś (lub coś) ich skleiło. Masa prowadzona wspólnym pragnieniem. Siedzę na ławce w nieczynnej kawiarni i czuję się niewidzialna. Nie obca, tylko z wyboru osobna.
Doliną biegnie pielgrzymkowy szlak, nie poszłabym nim, gdybym nie znała tutejszych gór, nie jest fascynujący, ale obiecałam sobie znaleźć nowe miejsca, takie, gdzie jeszcze nie byłam, więc skręcam w asfalt, pomiędzy domy wielkie, wystawne, krzyczące, jakby każdy chciał się tu wyróżnić, pokazać, odwrotnie niż we francuskiej części, starej i skromnej. W ogrodach wystrzyżone trawniki, iglaki, już nie koper. Jedyne, co łączy obie strony, to ulotka poprzyklejana do drzew. „Zaginął pies”, zdjęcie już wypłowiało, sylwetka wsiąkła w tło, czytelny jest tylko numer telefonu.
Do popołudnia idę dnem doliny, potem zboczem, po wsiach, znów kamiennych jak tamte we Francji. Czuję się nieswojo, rozbijając namiot. Wyżej w Pirenejach nikogo by to nie zdziwiło. Tu nie pasuje. Niedaleko, a jednak to są inne światy. Dla turystów – tam, gdzie nie uprawia się ziemi, gdzie nie mieszkają na stałe ludzie – i to. Pogranicze. Jeszcze nadal na wpół dzikie, ale już podzielone płotami, nie dla obcych. Chmury ocierają się o grzbiet Cadí, z daleka świecą lampy wsi. Próbuję je nazwać, znaleźć na mapie. Jeszcze niedawno używałam tylko papierowych. Pokazywały wycinek świata, ten najciekawszy. Teraz w nawigacji widać, jak bardzo był malutki, jak ciasno otoczony, jak ściśnięty. Przez dwa dni idę labiryntem gruntowych dróg. Lasem, czasem urwistym i stromym, przez rzeki i polany. Na niektórych stoją samotne farmy. Trudno mi się odnaleźć w tym krajobrazie. Nie czuję cichej, stałej radości, którą zawsze wywoływały we mnie góry. Góry bez ludzi. Góry, które wydawały się niczyje, czyli jak sądziłam – każdego. Moje. Nie wiem nawet, jak powinnam nazwać ten stan. Równowaga? Pamiętam, że znikają w nim wszystkie rozterki. Wszystkie troski, co wypełniają zwykle życie i zostaje tylko sam czas, sama wędrówka, sama teraźniejszość.
Robiłam to latami, obserwowałam jak dzikość się kurczy, jak tną ją drogi, a nimi już bez oporów wtacza się cywilizacja. I pomyślałam, że dużo przeszłam i powinny wystarczyć mi miejsca mniej cenne, półpuste. Tych tak nie żal, tym nie zagrożę swoją obecnością, nie przyciągnę swoim przykładem innych, nie zrobię tłoku. I teraz nie jestem już pewna, czy wystarczą.
[...]