Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mariusz Gładzik
Echa zaświatów
Zenek poślubił zjawę. Bladą, chudą jak szczypior, wiecznie zmęczoną niedoszłą poetkę o twarzy pozbawionej wyrazu. Smutną, w swoim mniemaniu nostalgiczną i wrażliwą, w rzeczywistości zaś oschłą, beznamiętną i wiecznie rozczarowaną. Rozczarowaną brakiem kilkunastu własnych tomików wierszy, brakiem świętego spokoju i wiecznym hałasem, który zdmuchuje jej natchnienie z powiek niczym huragan papierowe serwetki. Brakiem czasu na zaspokajanie podstawowych potrzeb – długiego, monotonnego wypuszczania dymu w kierunku okna i pochłaniania odwiecznej energii kosmosu. Energii, która miała przynieść wyższe uczucia, wejść w umysł i rozjaśnić go, szarpnąć duszę i wewnętrzną siłą rozpalić niczym pierwszy wulkan tworzący życie na Ziemi. Która miała przynieść słowo, ugnieść je niczym plastelinę, obrócić w głowie w każdym możliwym kierunku i rozciągnąć w nieskończoność. Przekształcić w myśl, spłodzić rym i sprawić, że ręka zadrży i chwyci pióro.
Energii, która miała wyciskać z niej wiersze, jak wyciska się sok z cytryny. Energii, która wciąż gdzieś była, ale nie chciała się aktywować. Nie spalała jej, jak robiła to z setkami poetów, nie rwała jej duszy, nie przynosiła nieśmiertelności. Zamiast tego przynosiła chłodne powiewy wiatru z nieszczelnego okna, którego ten idiota Zenek nie potrafił naprawić. Przynosiła brudne niebo jesienią i ohydne płatki śniegu zimą. Wiosenne przesilenie i skwar lata, który sprawiał, że wstrętnie się pociła. Nie było wierszy, nie było oklasków i poetyckich spotkań wśród szumu wyschniętych październikowych liści z drzew kasztanowców. Nie było adoratorów w wykwintnych koszulach, całujących dłonie i sprawnie nalewających wino. Nie było zachwytów, postów w Internecie i obszernych recenzji w pismach literackich.
Był za to on. Zenek. Flegmatyk, słabeusz i dupa wołowa. W jakimkolwiek powstaniu, romantycznym zrywie ku wolności, który mogłaby opisać tysiącami słów w tysiącu poematach, ten beznadziejny słabeusz zginąłby od pierwszej kuli. Nie! Nawet nie od pierwszej kuli, bo to już samo w sobie jest ekscytująco romantyczne, seksualnie pociągające! On umarłby, udusiwszy się własnym strachem. Rzygowinami, które wystrzeliłyby mu z żołądka i zatkały płuca. Narobiłby w gacie i zasmrodził marzenia o wolności własnym gównem. Żałosna parodia mężczyzny. Wieprz, któremu ona przez wieki mogłaby rzucać perły pod sam żałosny nos, a on tylko by kwiczał i wierzgał przykrótkimi łapkami, nie rozumiejąc, co ma właśnie przed mikroskopijnymi ślepiami. Ślepiami bez koloru i życia. Bez ognia i choćby cienia zrozumienia tej cieniutkiej jak bibułka strefy świata, zarezerwowanej tylko dla wybranych, dla tych z większą duszą i poezją w sercu. Dla tych, którzy chwytają innych za pysk nie dłonią, a strofami. Powalają świat na kolana wierszem złożonym przynajmniej z pięciu wersów.
Podobno Hemingway (tak czytała w Internecie, był o tym nawet demotywator) założył się kiedyś, że w jednym krótkim zdaniu opisze wielką ludzką tragedię. Był pijany jak to on. W knajpie musiał panować półmrok, czuć było swąd alkoholu i pot mężczyzn. W świecach topił się wosk, lampy naftowe tworzyły klimat, jakiego dzisiaj nie da się ani znaleźć, ani odtworzyć. Za oknem panowały prawdziwe ciemności, nie to, co dzisiaj. Wszędzie lampy, neony, syk gazów wypełniających świetlówki i miliardy lamp, lampeczek i żarówek. Nie ten czas, nie ten świat, który mógłby dać jej natchnienie, tak jak dawał Hemingwayowi. A jemu dawał. Dawał za dwóch, za trzech. Napełniał go gwałtownie i bez zapowiedzi, jak nagłe ulewy napełniają górskie potoki. Gwałcił mu myśli, jak błyskawica gwałci spokojne lipcowe popołudnie. Hemingway założył się i wygrał. Może na kartce, pożółkłej i zmiętolonej, którą nosił w spodniach na wszelki wypadek, a może na papierowej serwetce (tak, to na pewno była papierowa serwetka. Tak jest romantyczniej – pomyślała) zapisał kilka słów i podał je reszcie awanturników, pijaków, dziwkarzy o błądzących duszach poetów, i cała ta reszta oniemiała.
Chwycona za gardło, za pysk i za żołądek. I wtedy jeden z nich, ten, który sam wybrał siebie na sędziego, głośno odczytał to jedno, jedyne zdanie i przyznał rację Hemingwayowi.
– Erneście, wygrałeś!
Serwetka upadła na podłogę i zdeptały ją ostre szpilki złych kobiet. Słowa jednak jeszcze długo rozbrzmiewały w głowach tych, co je usłyszeli. Jedno zdanie, w którym opisał ludzką tragedię: „Sprzedam buty dziecięce, nieużywane”. Nigdy nie wierzyła tym, którzy próbowali podważyć autentyczność tej historii.
Więc nie Hemingway, nie jego kolejne wcielenie po kolejnej reinkarnacji, a dupowaty Zenek został jej mężem. A został nim przez jakąś niebywałą pomyłkę, przez wielkie, kosmiczne nieporozumienie. Błąd w sztuce, kaszlnięcie Boga, który przez ułamek sekundy nie patrzył na świat i popełnił to niewytłumaczalne przejęzyczenie, nadając im status wiecznie złączonych dusz.
Mogłaby napisać o tym wiersz, nawet kilka, ale nikt by tego nie chciał czytać.
A Zenek latami wracał z pracy i powtarzał w myślach, że poślubił zjawę.
Zjawa tonęła w fotelu, rozmytymi jak galareta oczami błądziła po tapetach, suficie i oknie. Błąkała się po pokoju w dusznym mieszkaniu – klatce w dusznym bloku, postawionym z klocków na dusznym, szarym osiedlu w dusznym, szarym mieście, w dusznym, ciasnym jak pułapka kraju. Kraju romantycznym jak skorupa żółwia bądź rozdeptana na asfalcie żaba.
Z wiecznie obrażoną miną i pretensją wymalowaną na twarzy zjawa unosiła się wśród oparów cameli, tanich perfum i zapachu szarego mydła, klnąc, że to szare mydło jest jak jej życie, i wypowiadając może ze dwa słowa na dwa tygodnie.
Wieczorami opadała na sofę, jedyną rzecz odziedziczoną po ojcu i pasującą do reszty mieszkania jak róża do świńskiego ryja, po czym, głośno wzdychając, słabła i zapadała się w sobie. Umierała na tysiące chorób, na raka mózgu, zapaść, anemię, zapalenie płuc, padaczkę, chorobę popromienną rodem z Czarnobyla, bladą rozpacz i czarną depresję. Umierała każdego wieczoru, a Zenek robił jej zimne okłady z octu, nacierał olejkami, amolem, podsuwał do ust witaminy, magnez i olej z wiesiołka. Nic nie pomagało, na śmiertelne choroby mógł pomóc tylko anioł, tylko natchnienie, bóstwo, które wreszcie uwolniłoby tysiące słów schowanych w jej schorowanym gardle. Bo właśnie w gardle utknęły i Zenek, ta pierdoła popromienna, nie był w stanie ich stamtąd wyrwać. A czytała przecież, że uwięzione w gardle słowa mogą doprowadzić do poważnych chorób, w tym nawet do nowotworu krtani.
Budziła się koło południa, wykończona myślami o kolejnym beznadziejnym dniu, ze świeżym przypływem niezadowolenia. Parzyła herbatę, podlewała paprotkę i fikusa, po czym kroiła cieniutki pasek wędliny i kładła go na jaśniutką kromkę żytniego pieczywa. Koniecznie żytniego, bo pszenne otłuszcza wątrobę. Żuła długo i dokładnie. Nim przełknęła, popiła kilka razy rumiankiem, w innym przypadku mogłaby dopuścić do gazów. Do tych cholernych wybryków natury nieprzystających ani do dam, ani tym bardziej do poetek. Gdy Zenek wracał z pracy, zawsze o piętnastej trzydzieści, zawsze z tym durnowatym wyrazem twarzy i idiotyczną skórzaną teczką rodem z PRL-u, ona tonęła już w falbanach kleistego jak smoła półsnu, szukając natchnienia w zmieniających się za oknem porach roku.
– Odchodzę – szepnęła nagle, zmieniając dwudziestopięcioletni rytuał.
Zenek opadł na fotel ustawiony obok jej świętego miejsca. Jego głowa utonęła w dłoniach, a palce gwałtownie przeczesały włosy.
– Jak to?
– Tak to. Po prostu odchodzę.
Dopiero teraz zauważył, że nie miała na sobie szlafroka, który zazwyczaj nosiła. Ubrała się w dżinsy i sweter, zapominając, że nie jest już dwudziestoletnią bibliotekarką. Podniosła się powoli, leniwie i ruszyła w kierunku przedpokoju.
– Dokąd odchodzisz?
– Na razie do mamy. Ojciec nie żyje od pół roku, a ona jest samotna. Później nie wiem. Wyjadę do Paryża, do Mediolanu albo do Barcelony, co za różnica? Gdzieś, gdzie jest ciepło i normalnie. Gdzie nie ocenia się człowieka po sekundzie znajomości i nie drwi się z jego zamiłowań. Zenek, ja naprawdę odchodzę, rozumiesz to?
– Odchodzisz? Teraz? A byłaś tu kiedykolwiek? – Zenek westchnął i spojrzał w sufit. – Odeszłaś stąd dwadzieścia pięć lat temu, w pierwszy dzień po ślubie.
– Widzisz? Widzisz, jaki ty jesteś? Nawet nie potrafisz mnie zatrzymać! Nie potrafisz paść na kolana, złapać mnie za rękę i płakać tak, jak potrafi płakać mężczyzna w obliczu tragedii! Przyciągnąć mnie do siebie i wrzasnąć, że nigdzie mnie, kurwa, nie puścisz! Trzasnąć mnie w pysk i nie puścić!
Zjawa się zmaterializowała. Urzeczywistniła w krzyku i drobinkach śliny strzelającej z rozdziawionych ust. Nabrała ludzkich kolorów i dźwięków. Jej materialna postać trzasnęła drzwiami do sypialni, włożyła płaszcz i wybiegła na klatkę, po czym wcisnęła przycisk windy.
W jej wnętrzu poczuła zapach moczu i strach. Wcisnęła przycisk, zapłakała i zjechała na parter. Na zewnątrz, drepcząc chodnikiem, poczuła ulgę pomieszaną z niepewnością. Wyjęła telefon z kieszeni – jako duch praktycznie go nie używała – i wybrała numer.
– Mamo, to ty? Jadę do ciebie. Jadę i już nigdy cię nie opuszczę. Twoja słodka dziewczynka będzie czytać ci Tuwima, tak jak kiedyś, przed maturą. Pamiętasz, prawda?
Rozłączyła się i wybrała kolejny numer.
– Na Szkolną proszę, tuż koło Intermarché. Będę czekała na parkingu. Podejdę do taksówki, jak tylko ją zobaczę.
W mieszkaniu Zenek wpatrywał się w ścianę. Dyszał ciężko i próbował zatrzymać gonitwę myśli. Właściwie nic się nie zmieni. W domu nadal będzie cicho. Nadal nie będzie miał do kogo gęby otworzyć i życie będzie takie, jak było. Może nawet lepiej, zniknie smród papierosów i tanich perfum. Znikną jęki i szlochy, a on wieczorami, zamiast biegać z okładami i pastylkami, po prostu odetchnie i kto wie, może zacznie pić piwo i wydzierać się do telewizora. Może włączy mecz i nauczy się oglądać futbol z emocjami. Może obejrzy western. Może…
A może wróci na wieś, do rodzinnego domu, na którym wciąż wisi brudna szmata z napisem: „Na sprzedaż”.
W tysiąc osiemset trzydziestym dziewiątym roku Hertha miała pięćdziesiąt pięć lat i wciąż jadła. Szynki na Boże Narodzenie, wielki baleron w Nowy Rok i pączki na smalcu z powidłami ze śliwek, które smażyła całą jesień na piecu.
Nie umiała wiele więcej prócz zbierania owoców, karmienia świń, zbierania jajek i znoszenia mąk i kasz z oddalonego o cztery kilometry sklepiku i przerabiania tego wszystkiego na smakołyki.
Joseph miał dobry rok, sprzedał cielaka, świnia urodziła młode, z których żadne nie padło. Z desek, które zostały po naprawie płotu, zbił kilka klatek i kupił od Hansa parę królików. Mieli się dobrze, nie byli głodni i potrafili tak się zorganizować, że na zimę zostawały im zapasy.
A Hertha ponad wszystko inne na świecie lubiła jeść. Rozsmakowywała się w potrawach niczym cesarz w powiększaniu imperium. W niej samej jednak coś zaczęło się zmieniać i po raz pierwszy poczuła to na pasterce tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku. Najpierw czarne, a zaraz później białe plamy w oczach zamigotały jak złośliwe chochliki. Straciła z widoku księdza i ludzi. Przestała słyszeć słowa o narodzeniu Pana, a po twarzy pociekły cieniutkie strużki potu. Ugięła się i usiadła na ławie blada niczym śnieg i słaba jak wierzbowa witka. Wyprowadzili ją drżącą na zewnątrz, połknęła mroźne powietrze i wyostrzył jej się wzrok, nad nią gwiazdy, pod nią zmrożone grudy śniegu, na wprost ciemna noc i niecierpliwie rżący koń. W niej pustka i szarpiące się niczym lis we wnykach serce.
Joseph wziął ją pod rękę i pomógł wgramolić się na sanie. Wziął lejce, cmoknął na konie i ruszyli w noc. Bad Flinsberg nie spało. W domach migotały świeczki, ludzie wypełniali kościół i ostatni spóźnialscy dreptali wąskimi ścieżkami na mszę.
–To nic, Hertho, Bóg nam wybaczy. On wie, że źle się poczułaś – rzucił mąż, gdy zjeżdżali stromą uliczką w dół miasteczka.
Ale ona go nie słyszała. Mdliło ją i kłuło w piersiach. Wzrok wrócił, ale bełkot w uszach mielił się nadal z pogwizdywaniem grudniowego wiatru i parskaniem konia. Słowa, szelesty, pohukiwania nic nie znaczyły, bo były jedną wielką breją, w której utonęła jej głowa. Patrzyła więc przed siebie, nie układając w głowie żadnej myśli, nie odnajdując znajomego słowa. Jakby świat pękł, a ona wyskoczyła z niego niczym z jajka i wylądowała w nowym, nieznanym miejscu. Jakby ta chwila, te sekundy były pierwszymi sekundami jej życia. Kiedy można tylko patrzeć i niczego nie sposób nazwać.
Joseph wiedział, że coś jest nie tak. Hertha była zielona na twarzy i kompletnie nieobecna.
Gdy po pół godzinie dotarli do domu, Hertha wyszeptała tylko, że nie czuje twarzy. Że chyba jej odpadła albo odmarzła. Zasnęła, ale budziła się co jakiś czas i do Nowego Roku była bardzo słaba.
Dopiero w styczniu, gdy odwiedziła lekarza po kolejnym takim ataku, usłyszała, że musi zadbać o serce, bo bije nierówno.
Hertha pomyślała o lesie. O świeżym powietrzu i przyjemnej woni świerkowych igieł. Nie chciała czekać do wiosny, czuła, że to za długo i już teraz musi coś ze sobą zrobić.
Pracy w zimie było mniej, wystarczyło nakarmić zwierzęta, posmarować kilka pajd Josephowi i można było podreptać wokół domu.
Dreptała tak cały styczeń. Z początkiem lutego ruszyła pod górkę wyjeżdżoną przez sanie leśników dróżkę. Nawet nie zauważyła, kiedy połknął ją las. W jego głębi śniegu było mniej, więc łatwiej było iść. Czuła się świetnie, jak nigdy dotąd. Albo jak wtedy, gdy miała dwadzieścia dwa lata i próbowała odgonić od siebie tego natręta Josepha. Zaśmiała się na to wspomnienie. Łaził za nią całymi dniami. To było przyjemne, ale i bardzo dziwne. Po co tak łazić, jak się usłyszało „nie”?
Ale on łaził i ona w końcu powiedziała „tak”. I nie żałuje. To dobry gospodarz i mąż. Sumienny, pracowity i mądry.
Coś trzasnęło i wyrwało kobietę ze wspomnień. Coś szarpało się i panicznie szeleściło. Hertha skuliła się i przykucnęła. Histeryczne szarpanie nie ustępowało, było blisko, tuż za kilkoma niskimi świerkami. Mróz uderzył ją w twarz, a strach zmroził plecy. Ciekawość jednak zwyciężyła i kobieta, nie wstając z kucek, posuwała się powoli w kierunku hałasu.
Za kilkoma drzewkami sporej wielkości zając wierzgał łapami, próbując uwolnić się z czegoś, co ukryte było pod śniegiem. Cienki drut wpijał mu się w skoki, drobniutkie kropelki krwi kilkoma kleksami ubrudziły śnieg. Gdy kobieta zbliżyła się do niego, strach dodał zwierzęciu sił. Drut zerwał się i zając w kilka sekund zniknął w gęstwinach.
Otrzepała spódnicę ze śniegu i ruszyła w dół, w kierunku wioski. Miała dość spaceru i świeżego powietrza w płucach. Krobsdorf płaszczył się leniwie w dolinie, odpoczywał po żniwach, sianokosach i wykopkach. Chował się w śniegu i tulił do niewielkich wzgórz otaczających go z każdej strony. Żył, bo dymiły kominy. Jasne strużki płynęły wysoko w granatowe niebo, leniwie rozpływając się w powietrzu. Żył, bo w stajniach rżały konie, a krowy wzywały gospodynie do dojenia mleka. Żył, choć wyglądał, jakby spał.
Hertha pomyślała o zającu. I o człowieku, który zastawił wnyki. Dlaczego? Czyżby był głodny? Biedny? Wokół tyle pracy, naprawianie płotów, bron, pługów. Pomaganie przy sianokosach, zbieranie kartofli. A zimą karmienie zwierząt. Wystarczy pochodzić po wiosce i popytać. Zawsze znajdzie się jakieś zajęcie za talerz gorącej zupy. Zając? Dlaczego zając? Przecież to żywe zwierzę, żal tak zabijać. Przecież są kury, kaczki. Są świnie. A tu zwierzę! Tak piękne i chcące żyć. Niech się tylko dowie, kto to zrobił, zaraz weźmie go na rozmowę. Jedzenie chodzi po podwórkach i śpi w chlewie. W lesie są zwierzęta, to proste.
I po raz kolejny w ciągu ostatnich minut Herthę zamurowało. Ślady człowieka równiutko schodziły w dół, na ich końcu stał mężczyzna. Znała go, mieszkał zaledwie dwa kilometry od Krobsdorfu, ale po drugiej stronie doliny. W Bad Schwarzbach. W jednym z pierwszych domów klejących się do krętej drogi i zdaje się, że widywała go tutaj już wcześniej.
Kurz, rosły i małomówny mężczyzna, którego znała z widzenia, stał, wlepiwszy wzrok w dwie wyrosłe nagle przed nim postaci. Naprzeciwko niego stali Hirt i Christ, dwaj leśniczowie, którzy prawdopodobnie wyszli na obchód. Z tyłu ślimaczył się ten śmieszny chłopak, Frey – stażysta i pomocnik w leśniczówce. Wzdłuż ręki Kurza zwisała strzelba.
Hertha przykucnęła za zmarzniętym krzewem jarzębiny. Mogła tylko patrzeć i czekać. Nie chciała i nie potrafiła ruszyć się z miejsca.
Christ krzyknął coś niezrozumiałego, równie niezrozumiale wrzasnął Kurz. Kilka słów i ciszę rozerwał huk wystrzału, za chwilę drugi. Obaj leśniczowie upadli na śnieg, Frey z bladą jak u trupa twarzą przykląkł, musiał być blady, choć ona teraz tego nie widziała. Sama była blada i śmiertelnie przerażona. Trzęsła się i chwytała palcami drobniutkie gałązki jarzębiny. Równie dobrze mogłaby chwytać powietrze albo nawet palące pokrzywy. Po prostu musiała czegoś się trzymać. Jakiejś materialnej rzeczy, czegokolwiek, po to, by myśli nie rozpadły się jak paciorki z nagle rozerwanego naszyjnika.
Tych dwóch na pewno już nie żyło. Leżeli na wznak w śniegu, jakby robili aniołki. Jakby się wygłupiali przed młodymi dziewczętami. Czerwone plamy krwi mogłyby być przecież tylko winem z rozbitego dzbana albo zwyczajnym wiśniowym sokiem. Hertha bardzo chciała w to wierzyć, jednak nie potrafiła. Sumienność i niemieckie twarde stąpanie po ziemi mają czasem wady.
Frey tymczasem podniósł się z klęczek. Zrozumiał nagle to, co równie nagle zrozumiała Hertha.
Strzelba ma dwie lufy, a w niej głęboko siedzą dwa naboje. Albo siedziały, bo teraz grzeją się w ciepłych jeszcze ciałach leśników. Kurz musi albo załadować broń, albo rzucić się na chłopaka z gołymi rękami.
Uciekaj! – pomyślała kobieta. Zamknij gębę, odwróć się i uciekaj.
I to „uciekaj” stało się nagle cichą modlitwą powtarzaną w myślach i poruszającą bezszelestnie usta.
Uciekaj, Frey, w imię Ojca i Syna. Amen. Uciekaj, Frey. Uciekaj. Bóg cię poprowadzi.
Nawet z tej odległości Hertha widziała, że to nóż. Stalowe ostrze w rękach Kurza nie wróżyło niczego dobrego. Chłopak był młodszy, ale dwa razy mniejszy i na pewno słabszy. Odwrócił się, spojrzał w stronę łąki, która teraz przykryta była grubą, po kolana, warstwą śniegu, i zaczął biec.
Choć właściwie biec to za dużo powiedziane. Zaczął brodzić w głębokim śniegu jak mucha, która nieuważnie wpadła w garniec miodu. Oprawca jednak zapadał się głębiej i wkrótce się poddał. Zrozumiał, że w tym śniegu nie dogoni chłopaka. Schował nóż, strzelbę zawiesił na plecach i ruszył w przeciwnym kierunku, chyba w stronę domu, tak pomyślała kobieta. Musi zejść do Krobsdorfu albo iść górą i później po zamarzniętej rzece przejść dalej, i schować się po drugiej stronie, w lesie.
Frey już pędził w dół. Zniknął jej z oczu, utonął w przyjaznych i bezpiecznych ramionach miasteczka. Komenda policji w Bad Flinsberg zaraz zostanie postawiona na nogi. Kurz zniknął w zagajniku po drugiej stronie.
Gdy Hertha oprzytomniała, była już praktycznie na swoim podwórku. Nie pamiętała, jak długo i którędy wracała. Przemoczone buty, sukienka i kryształki zamarzniętej wody we włosach nie ciążyły jej mocno w porównaniu z tym, co osiadło w jej głowie i sercu. Przerażenie, niemoc i myśl, że mogła jednak jakoś pomóc. Wrzasnąć, przestraszyć go. Wtedy odwróciłby się i strzelił w jej kierunku. Na oślep. Strzeliłby dwa razy ze strachu, a oni, Hirt i Christ, rzuciliby się na niego i obezwładnili. Żyliby, zamiast leżeć teraz tam w śniegu i mrozie całkiem martwi.
Żyliby. Ona też by żyła. A teraz czuje się na wpół martwa. Może całkiem martwa, nieżywa jak oni, mimo że czuła bicie własnego serca.
W wiosce już wrzało. Albo wieści rozeszły się szybko, albo ona bardzo długo schodziła z lasu.
Joseph chwycił żonę wpół i zaciągnął do izby.
– Czyś ty zwariowała? Gdzie ty łazisz? Kurza szukają!
– Nie znajdą go. On im ucieknie. W taki albo inny sposób im ucieknie.
– Co ty bredzisz, kobieto? Najadłaś się czego?
– On im ucieknie. Tak się przestraszyłam, Joseph. Tak się bałam, że poczułam uciekające życie. Ono uciekło z tych ludzi. Ucieka z nas wszystkich i ze wszystkich, którzy żyją, a nie są ludźmi.
Ucieka też ze zwierząt, Joseph. Życie ucieka ze wszystkich i nic się nie da z tym zrobić. Nie da się nikogo ukarać i nie da się nikogo wynagrodzić. Nasze uczynki są niczym. Tyle, co dmuchawce na wiosnę. Tak się boję, Joseph, że nie wiem, co więcej miałabym powiedzieć.
–To już lepiej zamilcz!
Policja już po godzinie zapukała do domu Kurza. Musiał być bardzo szybki, bo gdy weszli do środka, wisiał na środku izby na grubym powrozie. Gęba skrzywiona, oczy mętne, nieobecne. W kroczu wielka plama moczu.
– Wiedziałam, że im ucieknie. Wiedziałam – powiedziała Hertha do męża, gdy o wszystkim się dowiedzieli.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Echa zaświatów
ISBN: 978-83-8373-430-9
© Mariusz Gładzik i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek