Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To polski steampunk, z naciskiem na punk. W Prusach Zakonnych toczy się wojna ze Wschodniobałtami, zaś w salach szpitala dla ułomnych i obłąkanych w Kortau kabaliści eksperymentują z nieznanym. Wielowątkowa powieść z mistyką w tle.
Okładka jest wynikiem steampunkowej sesji fotograficznej grupy AlterSteam (modelka Magdalena Mysłowska, wizaż Ewa Szcześniak, fotografia i fotomanipulacja Nivelis).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Ektenia
Emil Strzeszewski
Noc przyniosła upragniony chłód oraz ciało na podłodze mieszkania przy Berlinerstrasse 10. Krew na dywanie i nożu była jeszcze ciepła, a w ponurym świetle okopconej lampki naftowej posoka zdawała się parować. Otwarte oczy martwego zakonnika patrzyły bez wyrazu na oblicze mordercy.
Wacław Sarment zapiął kamizelkę w tureckie wzory. Właśnie docierało do niego, co zrobił, choć planował to przecież od dłuższego czasu. Aż do ostatniej chwili miał jednak nadzieję, że sprawy ułożą się inaczej, przyszedł wszak się tylko rozmówić. Zaproponować korzystne warunki odstąpienia od interesu. Mógł zapłacić, miał pieniądze. Przywiózł je z rodzinnego Krakowa, starczyłoby na wykupienie połowy Allenstein. Dostać niezłą sumkę tylko za to, żeby czegoś nie kupić? Któż by się nie skusił?
Paul Hodmann jednak nie przystał na to. Ani myślał o odstąpieniu. Nie zadziałała żadna prośba. Zakonnik nie bał się też gróźb. Nie wiedział, że powinien.
— Nic z tego. Zabieraj siebie i swoje pieniądze z mojego domu — powiedział z kpiącym uśmieszkiem. Patrzył na Sarmenta pełnym pogardy wzrokiem. To było jeszcze do zniesienia. Czarę goryczy przelała odrobina współczucia, którą mężczyzna wypatrzył w spojrzeniu Hodmanna.
Sarment nie mógł znieść współczucia.
Wyjął więc nóż i jednym płynnym, zamaszystym ruchem przeciął Prusakowi gardło. Ostrze aż zazgrzytało o kręgi szyjne. Choć zakonnik umarł w okamgnieniu, kabalista kroił go dalej, patrząc w martwe oczy – sprawdzał, czy prysło z nich pożałowanie.
Już po wszystkim ucieszył się, że zawczasu zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła. Nadal była czysta, mógł więc ukryć pod nią plamy krwi na koszuli i kamizeli. Z twarzy oraz rąk zmyć resztę, a potem wyjść, po czym wrócić tu. Z automobilem, prototypem wytworzonym w stadninie parowej niejakiego Kanta z Königsbergu, który niegdyś parał się filozofią, ale na stare lata zamarzył o byciu wynalazcą. W gruncie rzeczy Sarment nie wiedział, dlaczego od razu nie przyjechał swym czarnym pojazdem. Może chciał uniknąć popełnienia jakiegoś głupstwa? W głębi duszy łudził się, że nie jest zdolny do morderstwa, ale jeśli przyjechałby swym wehikułem o pojemnym bagażniku, jedyne, co zaprzątałoby jego myśli, to jak najszybsze załatwienie sprawy. Ostateczne.
A jednak doszło do zbrodni. I Sarment, sam nie wiedząc czemu, cieszył się, że to już za nim. Może wreszcie ruszyć dalej, może przyjąć na swe barki każdy ciężar. Prawie nic już mu bowiem nie stało na przeszkodzie. Plan miał się dopełnić, cel zrealizować, a to było warte nawet i zabójstwa.
Wreszcie ujrzy twarz Boga.
Opłukał się ciepłą wodą, przelotnie zerknął na „Allensteiner Zeitung” leżący na konsoli w hallu. Dla pewności wziął gazetę, aby sprawiać wrażenie zwykłego spacerowicza, i wyszedł. Przemierzanie miasta nocą z gazetą pod pachą nie miało wielkiego sensu, uznał jednak, że potrzebuje czegoś, co pozwoli mu zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Nie sądził, że wyda się przechodniom podejrzany, ale nigdy nic nie wiadomo. Gdyby ktoś próbował go zaczepiać, pokaże gazetę i najzwyczajniej w świecie, łamanym niemieckim z polskim akcentem, spyta, jak dojść do Kortau, do szpitala dla ułomnych i obłąkanych, o którym pisano na pierwszej stronie. Tym odwróci uwagę – po prostu udając, że nie zna języka i jest przejazdem, z wizytą u pacjenta.
Układanie odpowiednio koślawych i nienaturalnych słów pozwalało mu nie roztrząsać sprawy Paula Hodmanna. Ciało zakonnika jednak wciąż majaczyło mu się pod powiekami. Widział już wielu martwych, ale nigdy wcześniej sam nie przyczynił się do czyjejś śmierci.
Bóg kazał Abrahamowi zabić syna. Nieistotne, że zatrzymał w końcu jego rękę. Ważne, że wydał rozkaz. Gdyby chciał, powstrzymałby i jego dłoń.
Powietrze orzeźwiło nieco Sarmenta. Pozwoliło przetrwać pierwszy paraliżujący szok i ułatwiało myślenie. Szeptem wymieniał sprawy, którymi powinien się zająć. Po pierwsze zwłoki – zapakować do odpowiednio dużego wora, a potem niepostrzeżenie znieść do automobilu. Było to trudne, ale – pod osłoną mroku – nie niemożliwe. Wracając, musi więc stłuc latarnię. Łatwiej byłoby przenieść poćwiartowane ciało, ale potrzebował je w jednym kawałku. Po drugie – poszukać papierów. Zakonnik, jako człowiek lubiący porządek, gdzieś zapewne trzymał swoje formuły, całą dokumentację. Wacław tak właśnie by zrobił, a Paul był bardzo podobny do niego. Łączyła ich ta sama pasja. Czy też – ta sama obsesja.
A formuła, której obaj szukali, była bezcenna. Ten, kto żądał za nią pieniędzy, był głupcem największym z możliwych. Analizując wszystko na chłodno, Sarment pojął wreszcie, że od początku oszukiwał sam siebie.
Tak, znalazł się w tym domu, by zabić.
A teraz szedł przez noc, starając się nie rozglądać. Na szczęście do wynajmowanej przez Sarmenta kamienicy nie było daleko. Bezpośrednie sąsiedztwo puszczy zapewniało prywatność niezbędną do eksperymentów. Na dodatek większość mieszkańców miasta nie zapuszczała się w te rejony. Szpital psychiatryczny w Kortau nie był ulubionym celem ich spacerów.
Na niebie kilka gwiazd przebijało się przez chmury. Wilgoć w powietrzu – pozostałość po dusznym dniu – osiadała na wąsach i dłoniach, cudownie orzeźwiając. Pomyślał, że zanosi się na deszcz.
— Fenomenalnie — wyszeptał. — Fenomenalnie…
Gdy otwierał drzwi swojego pojazdu, spadły pierwsze krople. Wacław uśmiechnął się.
Mistrz policji śledczej siedział na widowni. Był człowiekiem w podeszłym wieku, o wiele starszym od niezbyt młodego Sarmenta. Brodę strzygł na wzór austriackiego Kaisera, a była ona równie siwa, jak u owego monarchy. Na nienagannym mundurze-habicie nie nosił orderów – zgodnie ze starym zwyczajem zakonników, którzy za czasów młodości Gerharda von Gertha nie potrzebowali podkreślać swoich dokonań byle błyskotkami. Ubierali się skromnie, a blizny na ich twarzach mówiły więcej niż medale.
Obok niego spoczął wierny jak pies, do psa zresztą podobny, Andres Biedemayer – o wiele młodszy niż jego przełożony, według plotek równie bystry i tak samo bezlitosny. Głowę pochylał tylko przed swoim oficerem oraz przed Wielkim Mistrzem, a zarazem cesarzem Hohenzollernem.
Dwóch twardych ludzi żywo zainteresowanych wykładem kabalisty. Odczyt dotyczył niuansów sztuki golemicznej, w którą notabene nie wierzył nikt z Towarzystwa Ezoterycznego. Sarment dostrzegał, że – paradoksalnie – do tematu o wiele przychylniej nastawieni byli policmajstrzy niż jego koledzy i koleżanki po fachu.
I musiał to przyznać – podziwiał ich. Nie wiedział, czy wpadli już na właściwy trop, minęła wszak zaledwie doba od zniknięcia Hodmanna i z pewnością nikt jeszcze nie wiedział, co tak naprawdę się zdarzyło, ale służby już węszyły. Słyszał, jak skuteczna jest tutejsza policja zakonna, lecz nie spodziewał się, że zwykłe przeczucie (bo przecież cóż więcej?) tak szybko zaprowadzi detektywów do niego.
— Wśród moich, nazwijmy to, pacynek — kontynuował swój odczyt jak gdyby nigdy nic — wśród więc moich pacynek odnaleźć można częściowe potwierdzenie teorii, jakoby stworzenie golema z ciała było możliwe. Spójrzcie, proszę, szanowne audytorium, na ów pokaz kinograficzny.
Sarment nacisnął przycisk, który od początku wykładu dzierżył w dłoni. Mały wskaźnik połączony parą miedzianych przewodów z resztą machiny włączył spore pudło z wyświetlaczem. Wewnętrzne sprężyny, uwolnione z haczyka, rozprężyły się i zaczęły wirować, przesuwając taśmę z fotografiami dymnymi tak szybko, że zgromadzonym wydawało się, iż obraz na białej płachcie się porusza. Cudowne złudzenie optyczne. Najnowszy wynalazek z Małopolski, autorstwa braci Lumierskich.
Pierwsza scena kinografu ukazywała polskich lekarzy amputujących mały palec u stopy pacjentowi w początkowym stadium gangreny. Sarment, uprzedzając pytania, poinformował słuchaczy, że mężczyzna ten zgodził się na udział w eksperymencie i przeznaczył część swojego ciała na cele naukowe. Oczywiście za niewygórowaną sumkę.
Potem pojawił się obraz zabiegów nad palcem – wypisywanie kabalistycznych inskrypcji na zasuszonej skórze i oblepianie go gliną. Wacław ponownie nacisnął wskaźnik i obraz zastygł.
— Winien jestem szanownemu gronu pewne objaśnienia dotyczące natury tych zjawisk. Otóż glina, jak wiadomo, posiada naturalne właściwości zmiany kształtu. W odpowiednich warunkach laboratoryjnych można skłonić ją do przybrania większości konfiguracji, o czym wiedzą zresztą artyści parający się rzeźbiarstwem. Opracowali oni jednak krótkotrwały proces, po którym raz utwardzona glina utrzymuje ów stan. W nauce ezogolemicznej chodzi jednak o to, aby rzeczy pozostały plastyczne, aby mogły kształtować się stale, będąc jednocześnie zwartymi. Nieco ubogie jest tu porównanie do wody, która może przybierać dowolne kształty, bo woda nie potrafi sama żadnego kształtu utrzymać, jeśli nic jej nie ogranicza. Jeżeli wlejemy ją do szklanki, wypełni ją. Ale już rozlana na stole, będzie się chaotycznie rozprzestrzeniać przyciągana siłą grawitacji. Naturalnym kształtem wody, jeżeli można to tak nazwać, jest kropla, będąca jedyną formą nieograniczaną przez żadne siły zewnętrzne. Nasza glina, którą uformujemy w kształt miniaturowej dłoni, musi być na tyle twarda, aby zawsze tą dłonią pozostała, a zarazem na tyle plastyczna, aby poruszać palcami. Powinna więc być trochę jak woda, trzeba bowiem móc nią manipulować dowolnie, ale musi również być zupełnie inna, bo koniecznością jest trzymać dany stan w formie zadowalającej użytkownika, czyli krótko mówiąc mnie bądź pana w pierwszym rzędzie, w pięknym tupeciku.
Przez salę przetoczył się pomruk rozbawienia.
— Tego nie sposób dokonać! — krzyknął ktoś.
— Owszem — odpowiedział prelegent. — Przy zastosowaniu konwencjonalnych środków – nie. Ale wtedy z pomocą przychodzi ezoteryka. Jak wiadomo, każdy pierwiastek składa się z tak zwanego tchnienia Boga, czyli Słowa…
— Sarment! My to wszystko wiemy, ale nikt nie znalazł jeszcze namacalnych dowodów na wykrycie owego Słowa. To mit! — zawtórował kolejny głos z zaciemnionej sali.
— To nie jest prawda — odparł Polak. — Używamy imion Boga w medycynie chociażby. Pierwszy przykład, by daleko nie szukać, to respirator.
— To kontrowersyjna teoria, musisz przyznać, drogi kolego!
— Nie sądzę. Sztuczne płuco wykorzystuje ezoteryczne znaki, by wywołać u pacjenta odruch samoistnego oddychania. Przecież widzieliście panowie prototyp, pokazywany był w Allenstein nie dalej niż pół roku temu. To żelazna komora uszczelniana wokół szyi pacjenta. Przypomnijcie sobie, głowa przecież znajduje się poza urządzeniem. A człowiek oddycha za pomocą nosa oraz ust. Sztuczne płuco nie podaje mu żadnych gazów oddechowych, zamiast tego, przy udziale wywołanego ezoterycznie podciśnienia, powoduje unoszenie się i opadanie klatki piersiowej chorego, ulokowanego tą częścią ciała wewnątrz urządzenia. I czyni to bez wspomagania zewnętrznego. Oznacza to, że potrafi zmieniać warunki rozciągłości samego siebie, a przez to również ludzkiego ciała, które w nim spoczywa. Nie może czynić tego mechanicznie, nie ma źródła zasilania. Dopiero zwiastowane Słowo je napędza, a ono pochodzi z siły Boga. Dziwnym jest, abym to ja, Żyd, musiał wam przypominać wartość tegoż. Doktor Luter jasno postawił sprawę, jaką moc ma Słowo.
— To dowód przez domniemanie i nie gadaj nam tu o solum verbum. Tak naprawdę nikt nie wie, na czym polega fenomen respiratora.
— Na dodatkowe potwierdzenie wspomnę tylko, że kolejny model sztucznego płuca, bez wspomagania ezoterycznych napisów na obudowie, nie spełnił swojej roli i nie oddychał za pacjenta.
— Dobrze, ale to nie zmienia tego, że glina nie jest sztucznym płucem. Te wykonane było z uświęconego żelaza. No i przecież ludzkie ciało, jeśli zmartwiałe, nie może zostać ezoterycznie ożywione. Przeczy temu tradycja kabalistyczna.
— I na te właśnie wątpliwości odpowiada dalsza część naszego wizjopokazu.
Sarment kolejny raz uruchomił kinograf, a zgromadzeni ucichli. Dało się wyczuć irytację i przekorną chęć niewiary w jego odkrycia. Trudno ludziom zanurzonym w starych przyzwyczajeniach bez sprzeciwu przyjąć nowy porządek. Wacław nie winił ich za to. Byli ślepi i nie mogli dostrzec zalet jego dokonań. Dobrze odnajdywali się w zaszłych teoriach. Jego tezy były zbyt nowe, zbyt radykalne, zbyt buńczuczne. Nawet jeśli prawdziwe.
A wiedział, że takie właśnie są.
Na płachcie pojawił się obraz wycinania inskrypcji w glinie oraz skórze.
— To imię Boga, tak jak nakazuje tradycja — wyjaśnił.
— Chyba legenda — zakpił ktoś.
— Widzą państwo, że trzeba nie tylko wyryć znak w glinie, ale także w ciele. Tnie się głęboko.
Przez salę przeszedł pomruk zdziwienia.
— Palec drgnął — stwierdził kabalista z dumą, oczekując dalszej reakcji.
Obecni spojrzeli po sobie, a potem, jak jeden mąż, wstali z miejsc. Krzesła zaszurały o podłogę, rozległ się trzepot zakładanych płaszczy.
— To jakaś kpina! — krzyknął jeden z widzów.
— Sfabrykował pan to wszystko — dodał drugi. — Jak martwy palec mógł się poruszać pod wpływem nacięć? A nawet jeśli poruszył się pod nożem, to cóż z tego? Kończyny żaby też się ruszają, jeśli odpowiednio nacisnąć mięśnie.
— Pan zapomina, że to była tkanka z gangreną! Martwa! — Sarment począł się tłumaczyć, ale gość tylko machnął ręką.
Ludzie pchali się do wyjścia. Kabalista, równie zły i zniesmaczony jak jego publika, nie mówił już nic, wyłączył projektor i rzucił wskaźnik na stół. Odwrócił się do okna i spojrzał na ulicę oświetloną jasnymi promieniami słonecznego dnia. Było ciepło, choć w powietrzu wyczuwało się nadchodzącą zimę. Liście powoli opadały na chodnik, tworząc złoto-brązowe dywany.
Gdy drzwi wreszcie zamknęły się z hukiem, odwrócił się. Spostrzegł, że von Gerth i Biedemayer dalej siedzą na sali.
— Panowie, proszę mi wybaczyć, ale dalszej prezentacji nie będzie. Bardzo przepraszam.
— To my przepraszamy, drogi panie — odezwał się starzec tubalnym głosem. — Publiczność w Allenstein bywa strasznie zmanierowana. W tutejszym teatrze widywałem podobne sceny. Prawdziwy brak kultury. Za mojej młodości przerywać artystom było nie do pomyślenia.
— Nie jestem artystą, lecz uczonym.
— Czyż uczony nie jest artystą na swój sposób?
Von Gerth powstał, a za nim jego podkomendny. Podeszli bliżej.
— Szkoda, że nie zamierza pan kontynuować — zagaił ponownie Mistrz policji. — Tak się składa, że akurat nas ciekawi ten temat i nie uważamy pana za hochsztaplera.
— Och — zdołał wydusić z siebie Sarment.
Zakonnik uniósł kącik ust w oszczędnym uśmiechu i dodał:
— Zagadnienie, muszę przyznać, jest niezwykle interesujące, a pańskie metody nowatorskie. Być może nie uwierzy pan, ale mamy w mieście podobnej pasji naukowca. Paul Hodmann jego godność.
Kabalista przysunął trzy krzesła i zaprosił gestem.
— Obawiam się, że nie znam. Mówi pan, że prace pana Hodmanna są podobne do moich?
— Z pewnością istnieją podobieństwa. Nasz brat parał się tą samą dyscypliną co pan, a na dodatek znam trochę jego teorie, gdyż niedawno składał raport ze swych postępów przed kapitułą zakonną. Nie wiem, czy jego próby były tak zaawansowane, jak te prezentowane tutaj, przyjmował natomiast ten sam punkt widzenia.
— Niezwykłe, że dwóch ludzi nie znając się, a więc niezależnie od siebie, wpada na bliźniacze pomysły. Tym bardziej żałuję, że nie miałem przyjemności poznać brata Hodmanna. Być może stworzylibyśmy zgrany zespół.
Starzec zaśmiał się krótko.
— Barwnie powiedziane! Ale do rzeczy, przyszliśmy tu dlatego, że w dniu wczorajszym Paul Hodmann zaginął.
Sarment przełknął ślinę.
— Doprawdy? Może udał się gdzieś, a panowie po prostu o tym nie wiedzą?
— Nasz brat nigdzie nie ruszyłby się bez zameldowania o tym zawczasu. To był wyjątkowo zorganizowany człowiek, o chłodnym podejściu do spraw, pomijając oczywiście jego zamiłowanie do sztuki kabalistycznej.
— Mistrz wybaczy pytanie, to straszna tragedia, ale czy nie lepiej więc go poszukać?
Tym razem von Gerth ryknął śmiechem. W rytmie głośnego rechotu stukał dłonią o kolano. Biedemayer, dotychczas milczący i poważny, ani na moment nie zmienił wyrazu twarzy.
— Ależ my szukamy, naprawdę! Choć mogłoby się wydawać, że przybyliśmy dla przyjemności, jesteśmy tu służbowo. Trzeba jednak przyznać, że poza niezręczną sytuacją z opuszczeniem sali przez tych prostaków, bawiliśmy się przednio. Pan umie wykładać ciekawie.
— Dziękuję uprzejmie — odparł Wacław.
— Bardzo proszę, to ja dziękuję za wyśmienicie spędzony czas.
— Dalej jednak nie pojmuję, jaki związek ze sprawą ma obecność panów na moim wystąpieniu?
— Och, przyszliśmy się dowiedzieć, czy nie miał pan do czynienia z Mistrzem Hodmannem z racji podobieństwa prowadzonych badań, mogli się panowie znać na stopie zawodowej. Musieliśmy sprawdzić, czy nie ma pan informacji na temat aktualnego pobytu zaginionego, no ale już raczył pan rozwiać nasze wątpliwości.
Kabalista pokiwał głową ze zrozumieniem.
— No tak, trzeba sprawdzić wszystkie źródła, zanim napije się zdrowej wody.
— Lepiej bym tego nie ujął.
— Cóż, pojmuję więc, że panowie będą teraz zajęci poszukiwaniami. Choć pragnąłbym tak doskonałemu gronu zdradzić coś więcej z moich postępów nad tworzeniem golema, wiem, że wzywa panów palący obowiązek.
— Przykro nam, że spotkaliśmy się w tak nieprzyjemnych okolicznościach. To był zaszczyt pana poznać.
Wstali, podając sobie dłonie na pożegnanie.
— Niech pana Bóg prowadzi, doktorze Sarment.
— Panów również. W wolnej chwili zapraszam do siebie na pogawędkę.
— A gdzie pan zamieszkuje? — odezwał się po raz pierwszy Biedemayer. Konkretne, krótkie, prawdziwie policyjne pytanie. Towarzyszące mu przenikliwe spojrzenie, wprost w oczy Wacława, rozbudziło jego niepokój.
— Na Berlinerstrasse. Kierunek Kortau.
— Domki przy tej medycznej placówce?
— Tak właśnie.
— Zatem do zobaczenia. Do rychłego! — dodał von Gerth, uśmiechając się.
— Do rychłego.
W izbie panował chłód, co uśmierzało w jakimś stopniu alergiczne dolegliwości Wacława. Szczelnie zamknięte okna, zaciągnięte zasłony, a mimo to pyłki bogatej roślinności puszczy w sobie tylko znany sposób wdzierały się do środka, rozpalając oczy mężczyzny i wywołując katar sienny. Zimno pomagało – zmniejszało gorączkę, jaka dopadała Sarmenta w dni takie jak ten.
Z chusteczką przy twarzy siedział pochylony nad solidnym dębowym stołem. Zmęczonymi oczyma wpatrywał się w papiery Hodmanna. A zabrał ich sporo, przykryły całą tylną kanapę automobilu. Bagażnik był bowiem zajęty przez trupa.
Pod osłoną nocy Sarment wywiózł ciało zakonnika w gęste lasy. Kierował się na Neindenberg. Była to uczęszczana trasa, kabalista skręcił więc, wjeżdżając głębiej w dzikie ostępy. Zatrzymał się dopiero nad jeziorem. Obciążył poćwiartowane zwłoki kamieniami, załadował do łódki i wypłynął jak najdalej od brzegu. Dopiero wtedy poczuł, co się naprawdę stało. Spojrzał na ogromny księżyc, doskonale widoczny na bezchmurnym niebie. Chciał zapłakać, choćby dla przyzwoitości, ale jedyne, na co potrafił się zdobyć, to chwila zadumy w ciszy rozkołysanej przez fale.
A teraz w wynajętym pokoju studiował zapiski zakonnika, licząc, że znajdzie w nich formułę oraz inne przydatne informacje.
Nerwowo kartkował skradzione notatki. Hodmann był uporządkowany aż do przesady. Zapisywał wszystkie pomysły, jakie przyszły mu do głowy, charakteryzując je według prawdopodobieństwa, elegancji czy też ekonomii myślenia. Na dodatek uzupełniał je bogatymi przypisami oraz uwagami na marginesie. Czasem grupował idee ze sobą, starając się je łączyć, tworząc modele przypominające pajęczynę powiązań. Odsyłał do literatury specjalistycznej, do podań, do manuskryptów, do legend. Wreszcie powoływał się na pozornie niezwiązane z tematem badania innych naukowców. Gdyby nie to, że każdy paragraf kończył odwołaniem do wielkości Stwórcy, można byłoby zapomnieć o jego stanie kapłańskim.
Sarmenta dziwiło, że pomimo tak metodycznego podejścia do studiów, Hodmann nie wyobrażał sobie, co można osiągnąć, tworząc golema. Jakby opętała go jedynie wizja stworzenia na pół glinianego, na pół cielesnego sługi.
Odłożył rękopisy, sięgnął do prywatnych zapisków. Kusiły go od początku. Liczył oczywiście, że w pamiętniku jego ofiara zawarła dokładniejsze wskazówki co do charakteru formuły oraz o miejscu, gdzie się ona znajduje. Zżerała go również ciekawość, jakim człowiekiem był ten, którego zabił.
„Droga Loro!” – przeczytał na luźnej kartce, która wypadła ze środka. – „Według przyjętych zwyczajów powinienem się teraz przywitać i napisać kilka zdań wyrażających moją tęsknotę i potrzebę bycia przy Tobie, jednak skręca mnie pragnienie jak najszybszego podzielenia się z Tobą nowostkami, jakie zajmują mnie od przeszło kilku miesięcy. Proszę, wybacz mi więc tak jawne kpiny z konwenansów, wierzę jednakowoż, iż nasza znajomość jest na tyle zażyła, że raczysz nie winić mnie za moją zapalczywość. Znasz mnie przecież wcale dobrze i wiesz, co ze mnie za człowiek. Gorąca krew, pomimo pozornego chłodu kapłańskiego żywota…”.
Lora… Sarment zastanowił się. Kim była? Znajomą, to pewne, jak jednak bliską? Przyjaciółką? Kochanką? Członkowie Wielkiego Zakonu mogli zawierać małżeństwa i wcale nie kryli się ze swoimi żądzami cielesnymi, w samym Allenstein Wacław widział dwa domy publiczne. Nie zdziwiłoby go więc, gdyby Lora była nałożnicą, czerpiącą zyski ze starego Hodmanna.
„Jak już wspomniałem, spędziłem wiele miesięcy na zgłębianiu tematu, aczkolwiek dopiero teraz potrafię dostrzec właściwy cel. To sprawia, że chce mi się co rano wstawać, i to pomimo krótkiego nocnego odpoczynku, śpię bowiem zaledwie po dwie godziny. Nie takiego mnie pamiętasz, bo przecież mało co może spędzić sen z mych powiek.
Nie wiem, czy odnajdujesz w swojej pamięci nasze rozmowy na temat kabały golemicznej? Byłaś zafrapowana tą kwestią i namawiałaś mnie, abym dowiedział się czegoś w tej materii. Krótki to był jednak afekt w Twoim przypadku, ja natomiast sięgnąłem po stare podania z Chełmna i wpadłem niczym złota moneta na dno studni. Wydaje mi się, że po okresie przygotowawczym, przeznaczonym na zdobycie środków badawczych i skompletowanie instrumentarium, zdołam odtworzyć reakcję tworzenia golema.
Po pomoc zwróciłem się do Towarzystwa Ezoterycznego w Allenstein, ukrywając jednakowoż, iż się znamy. Napisałem także do Berlina. Nikt jednak nie chciał mi pomóc, spotkałem się jedynie z szyderczymi uśmieszkami i kpiącymi uwagami od ludzi, o których nie sądziłem, iż są zdolni do takich zachowań. Bóg niech raczy im wybaczyć. Jeżeli będzie chciał słuchać, oczywiście. Zainteresowanie zaś wyraził, ku mojemu zdziwieniu, sam nasz Zakon. Zaofiarowali się utrzymywać moje badania. Pomyślałabyś? To kolejny dowód na to, jak bardzo otwarte umysły znajdują się pośród nas, wydawałoby się, po norymberskim wystąpieniu doktora Lutra, zamkniętych na świat innych doktryn. Pozory mylą, czyż nie mówiłem Ci tego? Bóg ukochał sobie wielobarwność. Wraz z innymi braćmi wierzymy, iż nie będzie miał nic przeciwko, abyśmy poznali Jego dzieło stworzenia od nowej strony. Przyczyni się to do Jego lepszego zrozumienia. Od czasów wieży Babel zdołaliśmy się chyba nauczyć odpowiedniej pokory…”.
Odłożył list, zadumany. Zrozumiał już, dlaczego tak szybko przyszły do niego służby policyjne. Hodmann pracował na zlecenie Zakonu. Jak widać, zdołał przekonać przełożonych o ważnym charakterze badań, a Zakon wyczuł, że w razie powodzenia przedsięwzięcia skorzysta na tym.
W każdym razie Sarment był niepocieszony. Znaczyło to bowiem, że będzie musiał się mieć na baczności.
Wziął kolejną kopertę i wyjął list:
„Najdroższa Hildo!” – Hildo? Zadumał się. – „Nawet nie wiesz, jak radosny wydaje mi się ten zimowy dzień! Rad wielce jestem, iż mogliśmy się wczoraj zobaczyć. Chwała niech będzie Bogu i Jego pomocnikom tu na ziemi, którzy zorganizowali nam bezpieczne spotkanie. Pytałaś mnie już wczoraj i odparłem Ci, ale w liście powtórzę – o nic się nie martw. Nikt, oprócz naszej czwórki, nie wie o tej sytuacji i nigdy się nie dowie”.
Uśmiechnął się pod nosem. Przewrotny los. Bóg daje i odbiera, ofiarowując komuś innemu…
„Zastanawiałem się nad tym, coś mi powiedziała. Nie znałem tego traktatu, wątpię, aby ktokolwiek go znał. Oprócz Ciebie oczywiście i kilku innych wtajemniczonych. Tekst wygląda na autentyczny, przede wszystkim znać w nim rękę kogoś zaznajomionego z legendą z Chełmna. Brzmi on jednak nieprawdopodobnie, przyznać musisz. Choć biorąc pod uwagę to, co zdarzyło się potem, nie należy ignorować przestrogi…”.
Traktat? Przestroga? Wacław oparł się wygodniej o krzesło.
„Nie chcesz mi wyznać, kto go spisał, ale mówisz, że podyktowała go Wyrocznia? Zawsze uważałem, że to szarlataństwo. Z tego powodu trudno przyjąć mi traktat jako prawdziwy, jako zakonnik jestem sceptyczny. Wyczulonym bardzo na herezje… Aczkolwiek nie mogę odegnać od siebie tego, com przeczytał. Boję się i zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie zaprzestać wysiłków? Wyrocznia powiedziała mi jednak, iż z pewnością nie użyję moich badań do tego celu. To mnie uspokaja. Dziwnym jest za to, że wierzę w te zapewnienia, choć istnienie samej Wyroczni podaję w wątpliwość… Mam taki mętlik w głowie… To COŚ wydaje się stać w sprzeczności z moją wiarą, wiem to, a jednak doń chodzę… W każdym razie rozumiem już, dlaczego Twój afekt do golemicznej kabały tak szybko zanikł. Ty wierzysz. Ja nie, ale to nie znaczy, że mam zbagatelizować ostrzeżenie. Niemniej Zakon ani myśli zaprzestać działań. Gdy spojrzy się na sprawę z właściwej strony, można dostrzec same zalety – pomyśl o możliwościach medycznych! Nowe kończyny! Protezy! A może nawet i organy wewnętrzne!”.
Kichnął. Potarł zmęczone alergią oczy i wyjął kilka kolejnych listów.
Paul Hodmann pisał:
„Miła Inge!”.
Oraz:
„Wierna Vero!”.
Tudzież:
„Moja Samanto!”.
Dalsza treść dotyczyła albo postępów w pracy, albo wątpliwości zakonnika. Żadnych użytecznych informacji. Całość sprawiała jednak wrażenie, jakby pisana była do jednej, konkretnej osoby. Tylko dlaczego za każdym razem pojawia się inne imię?
Zastanowiło go coś jeszcze – po co Hodmann w ogóle pisał te listy, skoro najwidoczniej nigdy nie trafiły do adresata?
Pod wieczór Sarment usłyszał bicie kościelnych dzwonów, wyszedł więc na ulicę. Nie wybijały pełnej godziny ani nie wzywały na nabożeństwo. Krótko gościł w Allenstein, zdążył już jednak poznać zwyczaje tego miasta. Komandoria zamku i pobliska kaplica wzywały wiernych rankiem, w południe oraz nieco przed zachodem słońca. Teraz było za wcześnie na zgromadzenie wiernych.
Z Berlinerstrasse na Rynek prowadził go narastający gwar. W mijanych domach i kamienicach nie paliły się światła, a nieliczni przechodnie szli w tę samą stronę dowiedzieć się, co się dzieje.
Od samego mostu Jana Nepomucena ciągnął się tłum. Widział go doskonale z dołu – morze głów aż do samej Wysokiej Bramy wieńczącej mury obronne warowni od północy. Z wieży ktoś przemawiał, ale nic nie było słychać. Pełna napięcia, nerwowa atmosfera malowała niepokój na twarzach zgromadzonych.
— O co chodzi? — pytał jakiś mężczyzna o pospolitej twarzy.
— Kto tam mówi? — chciała się dowiedzieć gruba chłopka.
Wtórowali im inni, przepychali się, powodowani bezsensowną potrzebą znalezienia się choćby kilka metrów bliżej centrum wydarzeń.
Wtem piskliwy głos jakiegoś umorusanego chłopca w łachmanach przebił się przez hałas:
— Specjalne wydanie „Allensteiner Zeitung”! Specjalne wydanie „Allensteiner Zeitung”! Kupujcie specjalne wydanie „Allensteiner Zeitung”!
Tłum otoczył go w mgnieniu oka. Ktoś szturchnął Wacława pod żebra, inny nadepnął mu na stopę. Sarment odsunął się szybko. Schodami zszedł na Wysoką, położoną najniżej ze wszystkich ulic Rynku.
Gwar przycichł i słychać było szum rzeki przecinającej miasto. Na brzegu, obok kamienicy stała kobieta w skromnej, a nawet ubogiej sukni. Twarz nie była widoczna z oddali, jednak od postaci biły pewność siebie i spokój, tak dziwny wobec powszechnego niepokoju.
Kabalista ukrył się we wnęce drzwi wejściowych kamienicy. To był dobry punkt obserwacyjny – widział wszystko, co działo się na brzegu, sam pozostając niewidoczny.
Wacław miał przeczucie, a nie zwykł go bagatelizować. Jako naukowiec działał raczej roztropnie, wsłuchiwał się jednak w głos instynktu i pozwalał sobie czasem na improwizację. Miał otwarty umysł, a życie nauczyło go, by korzystać ze wszystkich zmysłów oraz możliwości.
Do kobiety podszedł mężczyzna, którego Sarment rozpoznał od razu. Ten butny krok i dym unoszący się z fajki – jeden z członków Towarzystwa Ezoterycznego. Wczoraj pojawił się na wykładzie, a dziś tutaj – stoi równie spokojny, co jego towarzyszka.
Czy to kobieta, do której pisał Hodmann?
Z góry na Wysoką, paradoksalnie położoną niżej niż reszta ulic, podniósł się głośny jęk, jakieś dziecko zaczęło płakać. Potem następne, a chwilę później do swoich pociech dołączyły przestraszone matki. Na moście Jana ludzie chwytali się kurczowo barierek. Ktoś zasłabł.
Sarment otworzył usta, przeczuwając, że dzieje się coś dziwnego. Staruszki czyniły znak krzyża, jakiś elegancki jegomość zdjął kapelusz i wachlował nim swoją towarzyszkę, która osuwała się powoli ku ziemi. Kabalista zadrżał. Czuł, że udziela mu się panika.
Przypomniał sobie o parze stojącej nad brzegiem rzeki, odwrócił się, ale nikogo już tam nie było, nie dostrzegł żywej duszy.
Z mostu zbiegł mały, umorusany chłopiec. To był gazeciarz. Wyrwał się z tłumu, pod pachą wciąż ściskał kilka egzemplarzy „Allensteiner Zeitung”.
— Mały, daj no jedną! — powiedział Sarment.
Dzieciak rzucił mu gazetę.
— Dwie marki się należą — odparł.
Wacław stał jak skamieniały. Milczał.
— Dwie marki!
Ale Sarment już nic nie słyszał. Zszokowany, wpatrywał się w pierwszą stronę.
— Dwie marki! — mówił chłopak.
„Wojna!” – krzyczał nagłówek.
Wojna!
W imię Boga, historii i sprawiedliwości w dniu dzisiejszym Najświętszy Zakon pod wezwaniem Doktora Lutra wypowiada wojnę w obronie granic księstwom narodowym Wschodniobałtów.
Czas tolerowania bandyckich napaści na suwerenność i niezawisłość Państwa naszego się skończył. Wiele grzechów przeciw swoim sąsiadom, chcącym wieść spokojne i pełne zrozumienia życie, popełniły barbarzyńskie plemiona Wschodniobałtów. Wszelkie próby mediacyj, nawet z udziałem przedstawicieli państw neutralnych, zawiodły. Nie ma już pokojowej drogi do zaprowadzenia porządku i zapewnienia bezpieczeństwa naszym rodakom. Każda umowa, każden pakt i każde słowo – wszystko zostało złamane i łamane jest dalej. Brak szacunku, niezwykła buta oraz prymitywne zapędy mordu czy grabieży – wszystko to doprowadziło do zaistniałej sytuacji. Świat patrzy na nas i widzi, że to nie po naszej stronie leży wina.
Narody bałtyckie bez umiaru:
1) napadały na pograniczne wioski Zakonne
2) napadały na karawany celne oraz kupieckie
3) wstrzymywały ruch przygraniczny, uniemożliwiając handel, a co za tym idzie zarobek mieszkańcom Prus
4) podejmowały wszelkie czynności mające na celu gwałcenie świętych praw do życia mniejszości pruskiej na terenach swoich państewek
5) dokonywały bezpodstawnych konfiskat majątków bogatszych przedstawicieli mniejszości pruskiej
6) zatrzymywały, więziły i torturowały mieszkańców swoich terenów o narodowości pruskiej oraz zakonnej
7) wreszcie – wystosowywały oficjalne groźby i pretensje do Festung Bartenstein i okolic, utrzymując, że jest to ściśle bałtyckie terytorium.
Te siedem grzechów głównych przeciw Państwu Zakonnemu to zbyt wiele. Nie można tolerować takiego zachowania!
Mobilizacja przy Festung Bartenstein
Wokół okręgu Festung Bartenstein trwa mobilizacja wojsk. Armia Zakonna, od dawna postawiona w stan gotowości, zajęła posterunki przygraniczne, a także weszła w głąb terytorium Wschodniobałtów. Jednocześnie przygotowany został obóz dla ochotników, którzy pragną pomóc w obronie ojczyzny w specjalnych oddziałach świeckiego pospolitego ruszenia. Do obozu szkoleniowego wzywa się każdego chętnego luteranina. Obowiązkowe jest posiadanie kompletu odzieży zimowej oraz podręcznych zestawów do jedzenia, jak sztućce, manierka, mała metalowa miska. Bijcie się z Bogiem!
Kaiser oddany w modlitwie
Z Berlina dochodzą pierwsze informacje o gorącej modlitwie cesarza. Gabinet monarchy przesyła najszczersze zapewnienia o poparciu dla pruskiej sprawy całego Związku Niemieckiego, a także żywi nadzieję, że jego kuzyn, Wielki Mistrz Hohenzollern, poprowadzi nas do słusznego zwycięstwa.
Premiera w Teatrze im. Wilhelma
Teatr Wilhelma serdecznie zaprasza na premierę niezwykłej sztuki Schellera o wymownym tytule „Światło w ciemnościach”.
W rolach głównych wystąpią: Marlena Datrich, Clara de Gable oraz Micheal Montag. Nie przegap najważniejszego wydarzenia kulturalnego Allenstein! Wstęp 10 mar.
Opary według Hansa Groblera (powieść w odcinkach) – część 102
Tej nocy opary przysłaniały nawet ciemność. Były gęstsze niż zwykle, wściekle pożerały budynki, ulice i ludzi. Wiecznie głodne, nigdy nienasycone, bezczelnie wgryzały się w myśli, spijały lęk i niepewność. Joseph żył w nich od urodzenia, nauczył się wsłuchiwać w ich ciche szepty, czytał ich ruchy, rozumiał je, a mimo to dziś na niewiele się to zdało.
Pakunek był o wiele cięższy, niż chłopak się spodziewał. Cokolwiek znajdowało się w środku, spowalniało go, męczyło. Najpierw zgubił towarzyszy, później drogę. Jedyne, czego nie udało mu się pozbyć, to pościgu, depczącego mu po piętach. Wydawało mu się, że kiedy opary gęstniały wokół niego, dla policmajstrów rozrzedzały się.
Umykał w nieznane sobie uliczki, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie okolicę. Chadzał tędy wielokrotnie, przecież musiał, ale wspomnienia uleciały, nie pozwalając na przywołanie żadnego szczegółu. Tam, gdzie powinny być drzwi, znajdowały się ściany, skręt w lewo prowadził w ślepy zaułek, schody w dół zmieniały się w stromy i śliski od mokrej trawy pagórek.
Dziupla z pewnością gdzieś tu była. Wejście do starej kamienicy od tyłu, a tam pokój bez okien, z jedną naftową lampą, której i tak nie można zapalać od razu. Wpierw trzeba przeczekać w ciemnościach, aż pościg oddali się, minie, zgubi trop, a później dla pewności czekać dalej. Wpaść do środka. Zaryglowali drzwi od wewnątrz. I oddychać ciszą z dala od tych przeklętych oparów – o tym właśnie marzył.
Nawoływania policji słyszał doskonale. Nerwowe, bliskie – zbyt bliskie – odgłosy biegnących wyprzedzały ich i samego Josepha, po czym odbijały się od ścian, by wrócić z głuchym odgłosem. Niosły się z każdej strony, zwielokrotnione. Opary poruszały się w ich rytmie, drżały od dźwięków. Joseph patrzył na te szaleńcze tańce i robiło mu się słabo.
Nie wypuszczał paczki z rąk. Wewnątrz nie było drogocennych kamieni, już wiedział to na pewno. Nie było niczego, co mógłby rozpoznać dotykiem. Nic nie przychodziło mu na myśl.
Od początku węszył podstęp. Zlecenie wyglądało na łatwe, a on już dawno nauczył się, żeby nie brać łatwych robót. Takie z reguły kończą się najgorzej. Na nic jednak zdało się doświadczenie oraz zdrowy rozsądek – potrzebował pieniędzy. Dużych pieniędzy. A wynagrodzenie było więcej niż zadowalające.
Obejrzał się za siebie, ale tak jak się spodziewał, nie dostrzegł niczego poza puszystym murem zdradzieckiej mgły. Miał ochotę zaryzykować i ściągnąć maskę. Już kilka razy tak zrobił przy innych okazjach. Zawsze działało – adrenalina wystrzeliwała w górę, by odnaleźć zaginione siły oraz zmysły, z których nie zdawał sobie sprawy. Wystawiony na pewną śmierć w męczarniach trującego gazu, wiecznie unoszącego się nad ulicami miasta, nie miał już nic do stracenia i dlatego wygrywał wszystko. Uciekał przed pogonią, gubił pościg, odnajdywał właściwą drogę.
Zamiast tego po prostu zatrzymał się, wiedziony impulsem i uśmiechnął – znajoma brama, znajomy właz. Miejsce zbiórki. Otworzył klapę, wskoczył do środka kanału i szybko zasunął za sobą wejście. Był uratowany.
Wewnątrz, wbrew wszelkim środkom ostrożności, było jasno. Zimna woda skapująca z sufitu ostro kontrastowała z ciepłym, choć również mokrym, podłożem. W jednej chwili rozpoznał kobietę pochylającą się nad nim. Z uśmiechem na ustach wyjmowała mu paczkę z rąk. Nie miał siły się sprzeciwiać.
– Przykro mi, chłopcze, naprawdę – powiedziała, ściskając nóż tuż przed jego twarzą. – Musiałam to zrobić. Wykonałeś już, co do ciebie należało.
Umierając, zrozumiał, że leży w ciepłej kałuży krwi – swojej oraz towarzyszy, z którymi wkradł się do posiadłości. Chłód kapiącej na czoło wody – kobieta musiała zdjąć mu maskę, jak pomyślał, na chwilę przed śmiercią – uspokajał i usypiał.
Tymczasem zabójczyni wytarła nóż o jego skafander, po czym rozcięła pakunek. Jej oczy zabłysły.
W następnym odcinku konfrontacja!
Sarment wracał roztrzęsiony. Ta wojna mogła pokrzyżować mu plany. Atak na Wschodniobałtów sąsiadujących z Prusami – w ramach odwetu za przygraniczne zamieszki. Według przeczytanego naprędce artykułu hordy bałtyckich plemion od jakiegoś czasu najeżdżały zakonne przedsionki i wioski, grabiąc, co się dało. Delegacje do tamtejszych książąt nie pomogły. Nie było żadnej centralnej władzy, a przynajmniej nie było dość silnej, aby powstrzymać wszystkich. Rozbicie dzielnicowe Moskwy sprzed już ponad wieku doprowadziło do okrutnej biedy. Na horyzoncie nie pojawił się nikt, kto mógłby pod swoim sztandarem zjednoczyć podzielone narody. Te zaś, pozostawione samopas, bez żadnej kontroli, bez pomocy, wzięły los w swoje ręce.
KONIEC FRAGMENTU