Enamorada - Elżbieta Walczak - ebook

Enamorada ebook

Elżbieta Walczak

0,0

Opis

Dziennikarka telewizyjna  traci pracę. Zostaje zastąpiona młodą adeptką, która zdobywa jej posadę przez łóżko. Piętnaście lat poświęconych dla kogoś innego, bez wdzięczności i podziękowań zmieniają diametralnie podejście  Eli do życia. Zamyka się w domu oglądając brazylijskie seriale, ćwicząc jogę i kłócąc się nieustannie z mężem. Dwadzieścia pięć lat udanego małżeństwa stoi pod znakiem zapytania.  Marysia służąca z Bzowa, nazwana  Carmen, ma wpływ na zmiany mentalne sfrustrowanej Eli. Wszystko się zmienia na lepsze, kiedy do domu Eli i Mateusza wprowadza się mąż Carmen Rysiu, który ma zdolności przewidywania przyszłości. Główna bohaterka  w wyniku zawirowań różnych zdarzeń otrzymuje lepszą pracę, zaczyna podróżować i poznawać ciekawych ludzi m.in. Omarę Portuondo z kubańskiego zespołu Buena Vista Social Club. Olbrzymi wpływ na wszystkie przemiany ma sąsiad, kubańczyk Diego i jego żona Marcelina. Ela realizuje film o ich życiu erotycznym i dostaje prestiżową nagrodę. Dzięki temu rozpoczyna się jej prawdziwa kariera.

Zróbcie  krótki urlop, aby w ciszy i spokoju poprawić sobie humor i dowiedzieć się , kto jest ojcem Lilki, córki Diego:)

Ela Walczak aktorka i finalista konkursu Debiut Literacki Roku 2015 jest autorką Enamorady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Elż­bie­ta Wal­czak

Ena­mo­ra­da

Ena­mo­ra­da Art.

Wy­daw­ca:Ena­mo­ra­da Art.Kon­takt: ena­mo­ra­[email protected]

Ko­rek­ta tek­stu: Iza Wal­czak

Pro­jekt okład­ki: Kry­stian Szczu­bliń­ski

Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­ne­go: Prze­my­sław Tra­fal­ski / ebo­ok­man.pl

Wy­da­nie pierw­szeISBN: 978-83-943468-1-2Co­py­ri­ght © Ena­mo­ra­da Art.

PO­CZĄ­TEK

Je­stem bez­ro­bot­ną dzien­ni­kar­ką. Mam czter­dzie­ści pięć lat. Parę dy­plo­mów i cer­ty­fi­ka­tów, któ­re wi­szą nad biur­kiem. Ni­g­dy nie do­sta­łam dłu­go­pi­su ani ze­gar­ka w po­dzię­ko­wa­niu za wy­si­łek, jaki wło­ży­łam w swo­ją pra­cę. Moje zmarszcz­ki za­czę­ły się prze­no­sić przez ekran te­le­wi­zji. Ko­muś to prze­szka­dza­ło. Moim wi­dzom chy­ba nie. Zwol­ni­li mnie tak, po pro­stu, po pięt­na­stu la­tach wkła­da­nia ener­gii, wy­sił­ku i re­ali­zo­wa­nia mo­ich po­my­słów dla ko­goś. Ob­ra­zi­łam się na świat. Od pół roku sie­dzę w domu. Oglą­dam se­ria­le, ćwi­czę pi­la­tes i jogę, dużo czy­tam. Je­den se­rial na­wet mi się spodo­bał. Je­stem pod wra­że­niem Jose Man­che­go i jego żony, któ­ra ni­g­dy się nie do­wie, że zdra­dzał ją z Ju­ani­tą i brzyd­ką Lau­rą. Ona go nie zdra­dza­ła, ale my­śla­ła o in­nych. To też zdra­da.

Coś się jed­nak zmie­ni­ło w moim ży­ciu. Może wpływ na to mia­ło feng-shui, któ­rym za­in­te­re­so­wa­łam się z nu­dów. Sztu­ka feng-shui od­no­si się do sfer ży­cia, na któ­re jako lu­dzie mo­że­my mieć wpływ. Kształ­tu­jąc od­po­wied­nio kie­ru­nek „ti” oraz „ren” zy­sku­je­my od­mia­nę swo­je­go losu. Ku­pi­łam kil­ka sym­bo­li, któ­re chy­ba po­wie­si­łam nie po tej stro­nie, co po­win­nam, bo nic się nie zmie­nia­ło. Cze­ka­łam na pro­po­zy­cję pra­cy i oglą­da­łam co­dzien­nie pro­gram te­le­wi­zyj­ny, któ­ry stwo­rzy­łam, a ja­kaś mło­da cip­ka za­rzy­na­ła go na mo­ich oczach. A więc po­czy­ta­łam i do­wie­dzia­łam się, że moje feng-shui to wszyst­ko, co skie­ro­wa­ne na pół­noc­ny za­chód. Wszyst­ko, co skie­ro­wa­ne w in­nym kie­run­ku, to po­raż­ka. Prze­wie­si­łam ga­dże­ty i zdjąt­ko mo­je­go męża w tym wła­śnie kie­run­ku. Czy bar­dziej mnie ko­cha – nie wiem.

Ma­te­usz jest po­waż­nym biz­nes­men. Pre­ze­sem spół­ki „Ma­te­la”. Ład­na na­zwa, ko­bie­ca. Je­ste­śmy mał­żeń­stwem od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Uda­nym? Cza­sa­mi strze­la­my fo­chy, a cza­sa­mi nie. To, co dzie­je się w na­szym ży­ciu te­raz, to nie­zły sce­na­riusz na se­rial pol­sko-bra­zy­lij­ski. Po­skła­da­ła­bym z tego ty­siąc trzy­sta od­cin­ków.

By­łam pod wiel­kim wpły­wem bra­zy­lij­skie­go se­ria­lu o se­nio­rze Man­che­go, dla­te­go Ma­ry­się, na­szą słu­żą­cą z Bzo­wa, na­zwa­łam Car­men. Taka wal­ka z nudą.

Ten stan spra­wiał, że kłó­ci­li­śmy się z Ma­tim przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu. Nie było o co, tak na­praw­dę, ale wy­da­wa­ło mi się, że wszyst­ko jest prze­ciw­ko mnie. Sama two­rzy­łam kli­mat, w któ­rym nie po­tra­fi­łam się od­na­leźć, więc za­czę­łam wy­my­ślać swój nowy sce­na­riusz na ży­cie. Dłu­go nie wie­dzia­łam o co mi cho­dzi. Po pół roku chy­ba jed­nak przy­zwy­cza­iłam się i po­ko­cha­łam ten czas. Na­zwa­łam ten stan, swo­ją pry­wat­ną bra­zy­lia­dą.

OD­CI­NEK I 

Czas na zmia­ny

– Zno­wu sta­wiasz pa­sjan­se Ela? Po­praw mi kra­wat. Mam spo­tka­nie z za­rzą­dem. Spóź­nię się.

– Za­rząd ma ja­kieś imię? – spy­ta­łam Ma­te­usza.

– Foch? Zno­wu? – za­cze­sy­wał na­że­lo­wa­ny pió­ro­pusz i czy­ścił pa­lu­chem zęby. Ohy­da.

– Kie­dy wró­cisz Mati? – nie od­ry­wa­łam wzro­ku od kart, bo nie dało się pa­trzeć na ten po­ran­ny cyrk.

– Nie wiem, jak się prze­dłu­ży, to dam ci znak.

– Jak się wy­dłu­ży, to też daj znak – pod­nio­słam wzrok i wi­dzia­łam, że jest zmie­sza­ny.

– Ela, pro­szę cię. Te two­je żar­ci­ki już mi się prze­ja­dły.

Ma­te­usz co­dzien­nie rano od­by­wał ten sam ry­tu­ał. Błę­kit­na ko­szu­la, żel na wło­sy i kre­tyń­ski czer­wo­ny kra­wat. Za­wsze się spie­szył. Po pro­stu pe­tar­da: sza­fa, lu­stro, to­a­let­ka, żel, tecz­ka, kur­tecz­ka i już go nie było. Pra­wie, bo za­trzy­mał się w drzwiach i wró­cił do lu­stra.

– Zrób dzi­siaj pa­el­lę. Albo nie, same kre­wet­ki zrób. Lu­stro prze­trzyj, bo znie­kształ­ca. Żelu za­bra­kło. Za­dzwo­nię do Kwiat­kow­skiej.

Kwiat­kow­ska, to na­sza są­siad­ka. Dys­try­bu­tor ko­sme­ty­ków.

– Po co mi o tym mó­wisz? – spy­ta­łam i wy­pię­łam pup­kę w jego stro­nę. Nie za­uwa­żył, prze­le­ciał koło mnie.

– Czas… Czas mnie goni. Ostro i do przo­du! Jak się pre­zen­tu­ję? Hę? Dam im dzi­siaj po­pa­lić. Nie siedź go­dzi­na­mi przy tym kom­pu­te­rze i zo­staw te kar­ty. Mi­łe­go dnia.

Od pół roku ży­czy mi mi­łe­go dnia! Cza­sa­mi mó­wię do sie­bie. Mój mo­no­log we­wnętrz­ny, któ­ry się musi uze­wnętrz­nić ja­koś. Pod­nio­słam żel, żeby spraw­dzić fak­tycz­ną za­war­tość i mo­no­lo­go­wa­łam:

„Uro­cze. Ko­sme­ty­ki Kwiat­kow­skiej. Wiem do cze­go pi­jesz, Ma­te­uszu. Dys­try­bu­to­ra chce ze mnie zro­bić. Kre­tyn. Wi­tam, do­nio­słam panu pach­ni­dła na lata całe. Po­le­cam. Do­nia Ela”.

Spoj­rza­łam na sie­bie w lu­stro i stwier­dzi­łam, że fak­tycz­nie znie­kształ­ca. Bio­dra jak­by szer­sze, zna­la­złam dwa wło­sy na bro­dzie, nową zmarszcz­kę i nowy pie­przyk na czo­le.

„Ja pi­to­lę był wcze­śniej czy nie? Cze­goś ci bra­ku­je Elu. Żelu? Mi­ło­ści? Ra­do­ści?” ­– spoj­rza­łam w lu­stro, a z tyłu, za mną, stał wiel­ki hisz­pań­ski kok we wło­sach.

Car­men, moja słu­żą­ca z Bzo­wa, za­wsze po­ja­wia się ci­cho, bez­sze­lest­nie. Naj­pierw ob­ser­wu­je przez dziur­kę od klu­cza, co się dzie­je. Po­tem po­ja­wia się, stoi, pa­trzy i cze­ka.

– Car­men we­szłaś tak ci­chut­ko. Na­wet nie szu­rasz kap­cia­mi. Bra­wo. Co tam?

– Przy­nio­słam ko­re­spon­den­cję dla pana Ma­te­usza.

– Po­łóż pro­szę. Ład­nie wy­glą­dasz.

– Dzię­ku­ję.

– Pięk­nie… Na­praw­dę! – mam na­dzie­ję, że nie wie­rzy­ła w to co mó­wię, bo co­dzien­nie wy­glą­da­ła iden­ty­ko.

– Pani śnia­da­nie… – ten pisz­czą­cy głos draż­nił mnie co­raz bar­dziej.

– Po­staw – ugry­złam ro­ga­li­ka, któ­ry od razu sko­ja­rzył mi się z za­po­mnia­ną, mę­ska czę­ścią cia­ła i po­czu­łam się le­piej.

– Jak ci się Car­men ukła­da z mę­żem? – py­ta­łam, bo coś trze­ba było mó­wić.

– Zmie­nił się – od­po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło.

– Po­sta­rzał się? – ciam­ka­łam z roz­ko­szą.

– Nie, na­wet nie to. Cią­gle cze­goś szu­ka.

– Cze­go taki Ry­siu może szu­kać. Czy­stych maj­tek? Wód­ki? Oni bez prze­rwy cze­goś szu­ka­ją. Oj tam. Znaj­dzie­cie, każ­dy w koń­cu znaj­du­je – kon­wer­so­wa­łam, czu­jąc ma­seł­ko orze­cho­we i cie­peł­ko w ustach.

– Oby nie w kimś in­nym.

– Tak Car­men. Każ­dy ma swo­je pro­ble­my. Stra­ci­łam pra­cę. Skoń­czy­łam czter­dziest­kę i nie mam gło­wy do tego, żeby ro­zu­mieć. Mo­żesz iść – ciam­ka­łam. – Prze­jedź tyl­ko szmat­ką po­są­żek Bud­dy. Bo może to przez ten kurz prze­sta­łam być uko­cha­nym dziec­kiem Wszech­świa­ta.

– Pan Ma­te­usz, gdy­by to sły­szał by­ło­by mu tro­chę przy­kro. Ko­cha pa­nią.

– Szczę­ście już mnie daw­no opu­ści­ło. Mam czter­dzie­ści pięć lat i żad­nych per­spek­tyw na przy­szłość. Dzien­ni­kar­ka roku to prze­szłość. Nie po­ja­dłam. Co mamy jesz­cze do­bre­go w lo­dów­ce?

– Wszyst­ko co pani po­trze­bu­je, żeby obej­rzeć swój pro­gram. Po co pani to robi? Trze­ba się ogar­nąć i iść da­lej – mó­wi­ła, prze­cie­ra­jąc po­są­żek uśmiech­nię­te­go Bud­dy.

– Jak mam iść da­lej? Jak ja­kaś mło­da cip­ka za­rzy­na moje me­dial­ne dzie­ciąt­ko – cho­dzi­ło o mój pro­gram te­le­wi­zyj­ny, któ­ry stwo­rzy­łam. Co­dzien­nie go oglą­da­łam, pła­ka­łam, po­pi­ja­łam, ob­że­ra­łam się. Mu­sia­łam. To było sil­niej­sze ode mnie.

– Po co pani na to pa­trzy?

– Car­men, pro­szę cię. Przy­nieś lody, chip­sy i kie­li­cha. I włącz ten te­le­wi­zor.

– Do­brze, ale nie zmu­si mnie pani, żeby oglą­dać go z pa­nią. Pro­szę bar­dzo.

Włą­czy­ła. Nie wy­trzy­my­wa­łam pre­sji. Mło­da, ład­na. Mu­sia­łam so­bie na­lać. Wcze­śniej tego nie ro­bi­łam, ale w tej sy­tu­acji… Bo­la­ło.

– Sza­now­ni pań­stwo, w dzi­siej­szym pro­gra­mie „Kawa czy kawa z cu­krem”, bę­dzie­my go­ścić zna­ne­go te­ra­peu­tę – pana Vana.

– Je­steś za­srań­cu – ga­da­łam do te­le­wi­zo­ra – te­ra­peu­ta Van? Skąd go wy­trza­snę­łaś? Ama­tor­ka!

– To trud­ne – mą­dro­wał się pan Van – trze­ba zmie­nić na­wy­ki my­ślo­we. Zmia­ny mu­szą do­ko­nać się w nas sa­mych. Co we­wnątrz, to na ze­wnątrz.

– To praw­da – do­da­łam swój ko­men­ta­rzyk – je­śli w środ­ku wy­glą­da ten pan tak jak na ze­wnątrz, to gra­tu­lu­ję.

– Każ­dą te­ra­pię za­czął­bym od za­da­nia so­bie py­ta­nia: cze­go tak na­praw­dę chcesz? Je­śli znasz od­po­wiedź na to py­ta­nie, wszyst­ko się zmie­nia, na­kie­ro­wu­je się samo.

– Że tak po­wiem – wie­dzia­łam, co po­wie. Za­wsze wie­dzia­łam.

– Że tak po­wiem. Nasi ro­dzi­ce już od dzie­ciń­stwa wpa­ja­li nam złe na­wy­ki my­ślo­we. Po­wie­dze­nia typu: je­steś nie­do­bry, dzie­ci i ryby gło­su nie mają, wy­ro­bi­ły w nas na­wyk au­to­de­struk­cji.

– Za­sra­niec – wy­tknę­łam ję­zyk do te­le­wi­zo­ra.

– Sza­now­ni pań­stwo. Nasz gość bę­dzie od­bie­rał te­le­fo­ny jesz­cze przez pół go­dzi­ny. Trzej pierw­si te­le­wi­dzo­wie, któ­rzy się do nas do­dzwo­nią, będą mie­li szan­sę na roz­mo­wę na an­te­nie i otrzy­ma­ją w pre­zen­cie kosz pe­łen nie­spo­dzia­nek.

– Wo­la­ła­bym tor­bę z two­ją de­dy­ka­cją. Dla­cze­go zga­si­łaś te­le­wi­zor? Car­men!

– Pan Ma­te­usz pod­je­chał – wie­dzia­ła, że cier­pię.

– Jak to, o tej po­rze? Za­bie­raj to ża­reł­ko. Da­le­ko nie cho­waj.

*

Ma­te­usz wpadł wście­kły z za­la­ną je­dwab­ną, nie­bie­ską ko­szu­lą ku­pio­ną w ZA­RZE. Ko­cha te kli­ma­ty, więc miał pra­wo być wście­kły.

– Co tu ro­bisz Ma­te­usz?

– Wy­sze­dłem na par­king, po­da­wa­łem stró­żo­wi kwi­tek. Wy­lazł do mnie z kawą i zo­bacz ­– wy­ma­chi­wał łap­ka­mi i pre­zen­to­wał wiel­ką, brą­zo­wą pla­mę na pięk­nej ko­szu­li.

– Kawa czy kawa z cu­krem? – spy­ta­łam zło­śli­wie. Bo mój pro­gram na­zy­wał się „Kawa czy kawa z cu­krem”, ale już tyl­ko ja o tym pa­mię­ta­łam.

– Z cu­krem, bo zo­bacz... Spójrz – był na­praw­dę roz­dar­ty.

– Przy­je­cha­łeś spod fir­my zmie­nić ko­szu­lę?

– Po­win­ni go zwol­nić za ten nu­mer.

– Ile miał lat?

– Oko­ło czter­dziest­ki. A ja­kie to ma zna­cze­nie? Wiesz ile ta ko­szu­la...

– Kosz­to­wa­ła? Wiem. Sama ci ją ku­pi­łam. Jak jesz­cze pra­co­wa­łam.

– To sama ro­zu­miesz moje po­ru­sze­nie.

– Nie prze­gi­naj.

Na sło­wa nie prze­gi­naj sta­nął jak wry­ty, ro­zej­rzał się. Szu­kał mo­ty­wu, żeby mi do­wa­lić. Zna­lazł. Włą­czo­ny, wy­ci­szo­ny te­le­wi­zor, a w nim „za­sra­niec”: uśmiech­nię­ta twarz, bez zmarsz­czek i kom­plek­sów.

– Ela, jak tak sie­dzisz, to sprawdź moje wa­liz­ki. Wy­jeż­dżam za ty­dzień służ­bo­wo. Oczy­wi­ście mó­wię te­raz, żeby nie było, że nie mó­wi­łem.

– Aha – pró­bo­wa­łam za­re­ago­wać na tę wia­do­mość.

– Mó­wię te­raz, bo wiem jak cię wszyst­ko ostat­nio draż­ni. Zo­bacz ile mam na gło­wie – nie wiem czy zno­wu mu cho­dzi­ło o żel. – Na jogę się za­pi­szę. Taki żar­cik. Ty też się ogar­nij, bo wi­dzę, że się co­raz bar­dziej nu­dzisz. Minę masz taką, że bez kija nie pod­chodź. Za­po­mnij już o te­le­wi­zji. Skoń­czy­łaś czter­dzie­chę. Po­gódź się z tym – do­szedł do mnie i spoj­rzał mi w oczy. ­– Obie­caj, że znaj­dziesz dla sie­bie ja­kieś sen­sow­ne za­ję­cie. Tak dłu­żej nie moż­na. Ten bo­toks, mó­wi­łem. Zo­bacz jaką masz tu zmar­chę – do­tknął mo­je­go czo­ła – ska­so­wał cię ten skal­pel jak za zbo­że. Moja mat­ka ni­g­dy ni­cze­go nie sto­so­wa­ła. Może olej sło­necz­ni­ko­wy jak się opa­la­ła. I zo­bacz, sie­dem­dzie­siąt­ka na kar­ku i ho, ho! Kawy nie pij. Ta dziew­czy­na co cię w te­le­wi­zji za­stę­pu­je zro­bi­ła bar­dzo cie­ka­wy wy­wiad o ka­wie. Kra­wat mi po­praw – po­pra­wi­łam.

– Pod­du­szasz mnie! Wa­riat­ka.

– Sta­ra wa­riat­ka.

– Ty to po­wie­dzia­łaś. Zwol­ni­li cię z tej te­le­wi­zji bo... bo pod­du­sza­łaś wszyst­kich swo­ją za­bor­czo­ścią. My­śle­nie zmień. Po­zy­tyw­nie się do ży­cia na­staw. Tyle masz tu po­zy­tyw­nych ksią­żek. Elka, do cie­bie mó­wię! Czar­ną masz du­szę jak moja ko­szu­la. Co ja ga­dam. Wy­sy­sasz ze mnie po­zy­tyw­ną ener­gię. Je­stem wy­koń­czo­ny. Wy­pa­lo­ny. Wy-me-mła-ny.

– Nie krzycz tak, bo się mu­chy zle­cą.

– Chcia­ła­byś pew­nie, żeby to były hisz­pań­skie mu­chy. Kwiat­kow­ska dzwo­ni­ła do mnie. Py­ta­ła czy nie za­ję­ła­byś się dys­try­bu­cją ko­sme­ty­ków. Lu­dzie cię zna­ją, sza­nu­ją, może coś ku­pią. Żad­na pra­ca. Za­sta­nów się.

– A jed­nak! – wy­szło szy­dło z wor­ka, cho­dzi­ło o dys­try­bu­cję. – Nie re­ży­se­ruj mi ży­cia.

– Ktoś musi.

– Z dzien­ni­kar­ki chcesz zro­bić dys­try­bu­to­ra?

– Roz­czu­lasz się nad sobą pół roku. To ty prze­sta­łaś ga­lo­po­wać ze mną. Dzien­ni­kar­ka roku, któ­ra sta­wia so­bie pa­sjan­se, żeby spraw­dzić czy się zi­ści. Ra­dzi­łaś so­bie bez tego. Zro­bi­łaś coś dla sie­bie dzi­siaj? Czy tyl­ko my­śla­łaś o tym jak wpły­ną­łem na two­ją po­raż­kę? My­ślisz, że twój wiek, two­je zmarszcz­ki, twój cel­lu­lit i zmia­na za­rzą­du w te­le­wi­zji to moja wina. Czyż nie?

– Mati! – krzyk­nę­łam, bo trosz­kę prze­gi­na­li­śmy obo­je. Tak jak mó­wi­łam, przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu.

– A o czym my­ślisz jak już so­bie wyj­dę? O mnie? Nie, my­ślisz wy­łącz­nie o so­bie. My­ślisz o tym, czy pa­su­je za­ło­żyć bia­łe spodnie i strin­gi do tego. Czy bę­dzie wi­dać to ta­kie, co jak pal­cem do­tkniesz, to się za­pa­da i za­raz po­tem pod­no­si. Na­wet nie za­py­ta­łaś dla­cze­go jem lun­che na mie­ście. Po­wiem ci dla­cze­go. Bo po ostat­nim two­im obie­dzie, któ­ry je­dli­śmy wspól­nie nie mo­głem za­trzy­mać… Bie­gun­ki, nie mo­głem za­trzy­mać! La­ta­łem w fir­mie jak opę­ta­ny. Bąka przez cie­bie pu­ści­łem, Elu. Wsty­du się naja­dłem! Po­wiedz coś. Mil­czysz w waż­nych ży­cio­wych kwe­stiach. Prze­sta­łaś się sta­rać!

– Two­je bąki są waż­ną kwe­stią od dwu­dzie­stu lat. Spać się nie da. Od dwu­dzie­stu lat ten sche­mat, co wie­czór. Chra­pa­nie i bąki.

– Nie mo­głaś mi tego po­wie­dzieć wcze­śniej?

– Jak?

– Po­roz­ma­wia­my o tym przy ko­la­cji. Mu­szę le­cieć. Cze­ka­ją na mnie.

– A leć. Nikt nie bę­dzie tę­sk­nił. I nie wra­caj. Mam do­syć! – wal­nę­łam rącz­ką w stół i roz­sy­pał się mój pa­sjans, sta­wia­ny cały po­ra­nek.

– Ja też! Trza­snął drzwia­mi i wy­szedł. At­mos­fe­ra była za­gęsz­czo­na i nie do znie­sie­nia.

– Car­men, kie­li­cha! Nic nie mów. Co mi po­ka­zu­jesz? Ko­lo­ro­we, dur­ne cza­so­pi­smo – wnio­sła ja­kiś pe­rio­dyk, nie wie­dzieć dla­cze­go w tym mo­men­cie. – „Żyj tak, jak­by to był ostat­ni dzień z tych, któ­re ci jesz­cze zo­sta­ły”? Czy to są ofer­ty firm po­grze­bo­wych? – rzu­ci­łam je na stół.

– Nie, ofer­ty ma­try­mo­nial­ne.

– Su­ge­ru­jesz, że czas na zmia­ny? – wzię­łam z po­wro­tem. – Chcesz mi je prze­czy­tać? Sama prze­czy­tam. Albo od razu na­pi­szę: „Po­znam pana w śred­nim wie­ku, po­szu­ku­ją­ce­go praw­dzi­wej mi­ło­ści”.

Na­praw­dę mia­łam do­syć. Sie­dzia­łam od pół roku w domu. Im bar­dziej tam sie­dzia­łam, tym wię­cej czy­ta­łam dur­no­wa­tych ksią­żek i oglą­da­łam rów­nie dur­no­wa­te se­ria­le. Ma­te­usz od wie­lu lat czy­tał wy­łącz­nie po­zy­tyw­ne po­zy­cje li­te­rac­kie: „Czym się kar­misz, tym na­sią­kasz”, „Co da­jesz – wra­ca”. Tym się kar­mił, tym się na­krę­cał. Ja prze­rzu­ci­łam się na pi­la­tes i feng-shui. Ale moja pod­świa­do­mość za­ła­pa­ła te­mat z książ­ki: „Jak skoń­czysz czter­dziest­kę, to cię uśpią”. Ba­łam się. Mój oj­ciec za­wsze mó­wił mat­ce ta­kie rze­czy. Za­sta­na­wia­łam się na ile przy­czy­ni­li się do mo­jej złej kar­my. Za­pro­gra­mo­wa­li mój strach. Je­stem pew­na. Za­uwa­ży­łam, że co­raz czę­ściej mó­wię do sie­bie. Sta­nę­łam i zu­peł­nie nie­świa­do­mie mo­no­lo­go­wa­łam przed lu­strem:

– A gdy­by po­więk­szyć so­bie pier­si i wy­je­chać w po­szu­ki­wa­niu przy­gód. W po­szu­ki­wa­niu praw­dzi­wej, nie po­wiem tego sło­wa na M. Ma­jor­ka, nie Ca­sa­blan­ca. Inni lu­dzie, inni kli­mat. Inny mę­ski, cza­ru­ją­cy, kru­czo­czar­ny Ma­te­usz. Oszu­kam prze­zna­cze­nie. Niech bę­dzie blon­dyn, Bra­dzio Pi­dzio. Si. Albo niech ma bro­dę, albo coś dłuż­sze­go. Wło­sy niech będą dłuż­sze. Niech bę­dzie owło­sio­ny cały. Niech to bę­dzie ma­sa­ży­sta – do­tknę­łam swo­ich ma­łych pier­si. – Nie­wi­do­my ma­sa­ży­sta. Ole! Mu­szę się odro­bin­kę pod­lać.

Bez od­gło­su, po ci­chut­ku wla­zła Car­men. Wie­dzia­łam, że sły­szy:

– Czyż nie, Car­men? – do­da­łam.

– Gdy­by umia­ła się pani ogar­nąć, by­ła­by pani inną ko­bie­tą. Te­raz te­le­wi­zja po­trze­bu­je za­dba­nych. To pani ob­żar­stwo do ni­cze­go do­bre­go nie do­pro­wa­dzi. A pod­le­wać to by się pani mo­gła z umi­ty­go­wa­niem – ko­men­to­wa­ła zbie­ra­jąc za­sta­wy ze sto­łu.

– Co to za sło­wo, Car­men?

– Nor­mal­ne, pol­skie. A nie: si, gra­cias. Co to kogo ob­cho­dzi? Woda z mó­zgu. Pani jest wy­kształ­co­na, pięk­na. Moż­na ar­ty­ku­ły dla ga­zet pi­sać. A nie ogło­sze­nia ma­try­mo­nial­ne. No i co z tego, że tyle lat zmar­no­wa­nych. Moż­na za­cząć od nowa.

– Car­men odejdź. Daj mi spo­kój. Za­sła­niasz. Man­che­go od­cho­dzi od Lau­ry – od­ga­nia­łam ją od te­le­wi­zo­ra.

– Idę, ale nie będę krzy­czeć „cho­wać kie­lisz­ki” jak pan Ma­te­usz pod­je­dzie.

– Nie mu­sisz. Pod­ję­łam de­cy­zję.

– Jaką de­cy­zję?

– Od­cho­dzę.

– Pro­szę mi od­dać ten al­ko­hol! – pró­bo­wa­ła za­brać bu­tel­kę ze sto­łu, więc ją przy­ci­snę­łam do sie­bie.

– Pro­szę. Zo­bacz Car­men – otwo­rzy­łam lap­to­pa – ktoś jed­nak od­pi­sał. – Wy­sła­łam swo­je ogło­sze­nie ma­try­mo­nial­ne, tak na pró­bę: „Je­stem te­raz wła­ści­cie­lem si­łow­ni. Ko­cham pa­nią.” Wi­dzisz… Albo to: „Je­stem eme­ry­to­wa­nym ak­to­rem. Gra­łem w re­kla­mach kle­ju do zę­bów. Po­win­na mnie pani znać”. Od­dy­chaj Car­men. Jesz­cze, głę­biej – sa­pa­ła ze zło­ści na mnie. Ale zu­peł­nie mi to nie prze­szka­dza­ło, aby kon­ty­nu­ować. – Po­win­nam znać? Mo­żesz odejść. Resz­tę do­czy­tam sama.

Lu­bię Ma­ry­się, w sen­sie Car­men. Jest taka wraż­li­wa, od­da­na i po­tra­fi ko­chać Ry­sia, któ­ry roz­ma­wia ze zwie­rzę­ta­mi, bo ma po­dob­no wy­ro­bio­ną in­tu­icję. A ja ni­g­dy nie prze­ży­łam praw­dzi­wej mi­ło­ści. Ma­te­usz… Na­wet nie wiem jak wy­glą­da. Czy ma cel­lu­lit, czy nowy pie­przyk. Tyle cza­su mi­nę­ło. Obej­rzę se­rial, a po­tem się za­sta­no­wię.

Do­pi­łam reszt­ki z bu­tel­ki i za­snę­łam.

*

– Hola. Pani Sola? – usły­sza­łam, jak­by przez sen.

– Que tal? To pan od­po­wie­dział na moje ogło­sze­nie? – sły­sza­łam szum mo­rza i grza­ło słoń­ce.

– Si. Na­zy­wam się Ma­nu­el Man­che­go. Dzię­ku­ję, że pani przy­szła.

Sie­dzia­łam w mek­sy­kań­skiej re­stau­ra­cji. Na sto­le le­ża­ła róża i książ­ka. Kru­czo­czar­ny nie­zna­jo­my do­ty­kał mo­jej ręki.

– Co pani robi? – nie wie­dzia­łam o co pyta, ale z ru­chu jego warg usta­li­łam, że o mój za­wód.

– Je­stem dys­try­bu­to­rem ko­sme­ty­ków – od­po­wie­dzia­łam.

– Pięk­ny za­wód. Za­mó­wię Mar­ti­ni. Szyb­ko pani przy­szła.

– A po co tyle cze­kać? Tak ład­nie pan na­pi­sał – wy­pi­łam dusz­kiem Mar­ti­ni. Chy­ba za­schło mi gar­dle.

Za­mó­wię na­stęp­ne. Może po­wie mi coś o so­bie… Był taki pięk­ny i de­li­kat­ny. Czu­łam mu­ska­nia jego warg na swo­jej dło­ni i cie­pło, jak­bym ja­dła ma­sło orze­cho­we.

– Nie mam nic do ukry­cia. Je­stem otwar­ta i szcze­ra. Mó­wię co my­ślę. A pan co my­śli? – miał na so­bie mek­sy­kań­skie som­bre­ro, któ­re prze­szka­dza­ło mi doj­rzeć ko­lor jego oczu.

– Róż­ne rze­czy. Raz my­ślę o pra­cy, raz o niej nie my­ślę. Tak po pro­stu już mam.

– Po­tra­fi pan zła­pać rów­no­wa­gę – uśmiech­nę­łam się w dziw­nie zwol­nio­nym tem­pie i moje war­gi lek­ko za­trze­po­ta­ły.

– Si. Je­śli tyl­ko pra­ca nie jest cięż­ka. Sil­ny je­stem. Pani jest de­li­kat­na. Ale wi­dzę, że nosi pani w so­bie cię­ża­ry. Co we­wnątrz, to na ze­wnątrz. Musi się pani ich po­zbyć. Wi­szą u szyi i ra­mion.

– Tak, te cię­ża­ry nie po­zwa­la­ją się ru­szyć. Bez nich mo­gła­bym pójść da­le­ko – prze­su­wa­łam się cia­łem w jego kie­run­ku.

– Pięk­nie to pani po­wie­dzia­ła. Je­śli zmie­rzy­my się z tym ra­zem, to udźwi­gnie­my wszyst­kie cię­ża­ry. Szyb­ko pani pije. Za­mó­wię na­stęp­ny. O czym to ja mó­wi­łem…

– Że jak nie bę­dzie­my sami, to nie bę­dzie­my sa­mot­ni.

– Co ro­bi­my, żeby móc ra­zem... – ob­su­nę­łam się pod sto­lik.

– Si, za szyb­ko pani pije – usły­sza­łam dziw­ny dźwięk.

*

– Car­men! Co tam? Spa­łam? Tyle cza­su? – spoj­rza­łam na ze­gar. Ro­bi­łam to co­raz czę­ściej. Prze­sy­pia­łam – Mo­głaś mnie obu­dzić.

– Pró­bo­wa­łam. Pan Ma­te­usz pod­je­chał. Po­dać lunch?

– Jak­byś mo­gła.

– Ello. I’m home! – wrzesz­czał od drzwi mój uko­cha­ny

– Co to za che­mia w po­wie­trzu? Pi­łaś? O tej po­rze?

– Mały dri­ne­czek, z małą pa­ra­so­lecz­ką – mó­wiąc szcze­rze, by­łam nie­źle wsta­wio­na.

– Te two­je bra­zy­lij­skie pro­ble­my cię kie­dyś prze­ro­sną.

– Ma­te­usz. Usiądź, pro­szę – nie mia­łam hu­mo­ru, więc nad­szedł ko­lej­ny czas roz­sta­nia.

Tak po­sta­no­wi­łam. Rzu­ci­łam okiem w stro­nę lu­stra: włos po­tar­ga­ny, szyb­ko wy­ję­łam „śpio­cha” z oka, ale tym ra­zem Ma­te­usz był szyb­szy.

– Dłu­go nad tym wszyst­kim dzi­siaj my­śla­łaś? – wie­dział co po­wiem, od­cho­dzi­łam co ty­dzień, więc się nie bał.

– Nad czym?

– Nad tym, co za chwi­lę usły­szę.

– Tym ra­zem, to po­waż­na spra­wa.

– Wiem, prze­ży­łem ty­sią­ce two­ich waż­nych spraw.

No i tym ra­zem by­łam pew­na, że de­cy­zja była słusz­na.

– Wiesz, ile lat je­ste­śmy ze sobą?– spy­ta­łam, opar­ta o blat sto­łu.

– Wiem. Tyle ile mam pa­lusz­ków? – pa­trzył i miał ka­mien­ną twarz. Zu­peł­nie jak Ore­rio z mo­je­go uko­cha­ne­go se­ria­lu. Za­du­fa­ny w so­bie i nie­czu­ły.

– Tyle, ile mia­łam zmarsz­czek, za­nim je usu­nę­łam. Dwa­dzie­ścia pięć – od­po­wie­dzia­łam z rów­nie zim­nym spoj­rze­niem.

– Mia­łaś tyle zmarsz­czek?

– Jed­na zmarszcz­ka, to je­den rok z tobą.

– I cel­lu­lit w pa­kie­cie – był bez­czel­ny.

– Sam wi­dzisz. Ja mó­wię czar­ne. Ty mó­wisz bia­łe. I tak przez dwa­dzie­ścia pięć lat.

– Ga­lo­pu­jesz – pu­kał pa­lu­cha­mi w blat.

– Nie ro­bi­łam tego ho, ho.

– Nie świn­tusz, te two­je żar­ci­ki prze­sta­ły mnie ba­wić.

– Pa­mię­tasz, kie­dy ostat­ni raz ga­lo­po­wa­li­śmy ra­zem?

– Wszyst­ko jest na mo­jej gło­wie. Daty kre­dy­tów, szy­fry do sej­fu. Za­py­tam ina­czej. Do cze­go pi­jesz od rana?

– Roz­sta­je­my się Ma­te­usz.

– Jak to? Tak po pro­stu? Po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach? – py­tał prze­żu­wa­jąc klu­ski, któ­re po­da­ła mu Car­men.

– Nie po pro­stu. Po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach, nie­uda­ne­go mał­żeń­stwa. Dłu­żej nie dam rady tego zno­sić. Chcę za­cząć od nowa. Z nową ener­gią i z no­wym na­sta­wie­niem do ży­cia ­– oczy­wi­ście to był cy­tat z któ­rejś z jego uko­cha­nych ksią­żek. – Chcę być szczę­śli­wa. Znasz zna­cze­nie sło­wa szczę­śli­wa?

– Je­stem szczę­śli­wy – pa­trzył spode łba.

– To zna­czy, że znasz, ale ja nie znam.

– Cze­go ci bra­ku­je Ela? Wszyst­ko masz. Mó­wisz, masz.

– Ty mó­wisz, że mam. Ja mó­wię, że nie mam.

– Mamy pięk­ny dom – prze­strzeń, ci­sza – i cały czas ciam­kał.

– Oczy­wi­ście. Na­sze ran­czo jest więk­sze od ran­cza Ale­jan­dro Ber­mu­dez – wie­cie, bra­zy­lia­da.

Li­cy­to­wa­li­śmy się czas ja­kiś.

– Na­wet ko­nie mamy – to po­wie­dział Ma­te­usz.

– Ty masz ko­nie – a to ja.

– Za to ty masz szmer­gla i to co­raz więk­sze­go. Mo­że­my ku­pić czwar­te­go ko­nia.

Ga­lo­po­wa­łam już w te­ma­cie roz­stań, by­łam w tym nie­zła. Nie zwra­ca­łam uwa­gi na to, czy spra­wiam mu przy­krość. Sta­łam głów­nie ty­łem do nie­go, żeby nie wi­dzieć jego nie­czu­łych spoj­rzeń albo, żeby nie za­uwa­żył mo­jej no­wej zmarszcz­ki, któ­ra po­ja­wi­ła się na mo­jej twa­rzy. Już sama nie wiem, ale par­łam do przo­du.

– Mu­szę zmie­nić za­wód. To upo­ka­rza­ją­ce w tym wie­ku.

– Kto ci każe zmie­nić za­wód?

– Nie wiem, kto. Nie sta­wiam pa­sjan­sów.

– Sta­wiasz. Oszu­ku­jesz sie­bie. Nie wiesz cze­go chcesz. Skoń­czy­łaś czter­dziest­kę i co z tego? Je­steś pięk­niej­sza niż zwy­kle? Mą­drzej­sza? Lep­sza? Le­piej go­tu­jesz niż kie­dyś. Oprócz tego jed­ne­go razu, no wiesz… No, roz­wi­nę­łaś się.

– Po­ży­czam jed­ną wa­liz­kę – wy­rwa­łam się do sza­fy.

– Je­dziesz do mamy? – od­su­nął ta­lerz i wy­tarł usta o ob­rus.

– Od­cho­dzę. Zmę­czy­ły mnie two­je biz­nes pla­ny i ta cała Ma­te­la.

– Do­brze Elu, też już je­stem zmę­czo­ny. Wiesz czym naj­bar­dziej?

– Szu­ra­niem kap­cia­mi i ma­ły­mi pier­sia­mi. Za­wsze pa­trzysz mi tyl­ko w oczy. Biust mam tu­taj. Od­cho­dzę Ma­te­usz. Car­men, zo­sta­jesz z pa­nem Ma­te­uszem. Mam to gdzieś.

– Tak pro­szę pani – po­wie­dzia­ła ze smut­kiem moja słu­żą­ca.

– Znisz­czy­łaś na­sze ży­cie. Idź i nie wra­caj. Bę­dziesz skam­la­ła pod drzwia­mi. Nie wpusz­czę!

– Nie wpusz­czaj. Car­men, po­daj panu kie­li­cha. Niech się ogar­nie.

Wzię­łam wa­liz­kę, wrzu­ci­łam ciu­chy i wy­szłam. Za­trzy­ma­łam się za drzwia­mi, od­wró­ci­łam gło­wę i wy­szep­ta­łam: „Adios”. Ma­te­usz zo­stał sam z Car­men.

*

– O co jej cho­dzi, Car­men? Wszyst­ko ma. Od pół roku roz­czu­la się nad sobą. Oglą­da ja­kieś bra­zy­lij­skie pier­do­ły i czy­ta głu­po­ty. Po­słu­chaj: „Do­nia Ines ga­lo­po­wa­ła na swo­im ko­niu. Po­ran­na prze­jażdż­ka do­brze jej ro­bi­ła. Ko­cha­ła go ca­łym ser­cem. I in­ny­mi or­ga­na­mi”.

– Może o te inne or­ga­ny cho­dzi. Po­dać kie­li­cha?

– Po­dać. Idź do domu Car­men. Nie chcę że­byś mnie wi­dzia­ła w ta­kim sta­nie.

– Zo­sta­nę. Bo tu­taj miesz­kam. Jest pan za mięk­ki.

– Czym jest suk­ces? – pła­kał Ma­te­usz wy­pi­ja­jąc dusz­kiem al­ko­hol, a ni­g­dy nie pił. – Czym jest luk­sus? Zdo­by­wa­li­śmy wszyst­ko ra­zem: od łyż­ki po mer­ce­de­sa. Po­daj dru­gą bu­tel­kę Car­men i idź. Po­daj mi chu­s­tecz­ki por fa­vor.

– Niech się pan nie pod­da­je.

– Nie pod­dam się. Na­pi­szę książ­kę o na­szej mi­ło­ści, a po­tem zro­bię z tego se­rial. To się opła­ca.

*

Sta­nę­łam w drzwiach, po­sta­wi­łam wa­liz­kę, mój mąż wy­glą­dał nie­ziem­sko sek­sow­nie. By­łam inna, w swo­im ży­wio­le.

– Czy mnie wzrok nie myli? Już wró­ci­łaś? Wcze­śniej niż zwy­kle. Wy­dmu­cha­ło z cie­bie po­wie­trze? – miał na gło­wie som­bre­ro, któ­re do­stał w pre­zen­cie od na­sze­go są­sia­da.

– Wy­dmu­cha­ło. Wię­cej nie pi­jesz. Car­men, zrób panu sza­ta­na. Ogar­nij się mi­strzu­niu, bo wra­cam do za­wo­du. Dzwo­nił ja­kiś Grze­siuk. Pra­cu­je dla kor­po­ra­cji Ki­tro­ni. Zwol­ni­li go, bo skoń­czył czter­dziest­kę. Zro­bię o tym re­por­taż.

– Prze­cież je­steś wy­pa­lo­na – jego na­kry­cie gło­wy osu­nę­ło mu się na twarz, więc je zrzu­cił na pod­ło­gę.

– Za­cznę od nowa. Z nową ener­gią. Z no­wym na­sta­wie­niem do ży­cia. Za­ko­cham się...

– Elu, ustal­my coś! – pró­bo­wał ude­rzyć ręką w stół, ale jego wi­bru­ją­ca dłoń unio­sła się tyl­ko na chwi­lę i za­trzy­ma­ła się na ko­la­nach.

– Za­ko­cham się w ży­ciu z wza­jem­no­ścią. Jak Man­che­go w Maj­te.

– Jak Kwiat­kow­ska w żelu... – le­d­wo wy­ar­ty­ku­ło­wał Ma­te­usz.

Za­dzwo­nił do mnie fa­cet, nie­ja­ki Grze­siuk, któ­re­go zwol­ni­li z kor­po­ra­cji, bo skoń­czył czter­dzie­ści lat. Po­czu­łam, że nad­szedł czas ze­msty i do­bro­by­tu. Dam im wszyst­kim po­pa­lić. Po­szłam prze­wie­szać feng-shui na kie­ru­nek „suk­ces”.