Euforia. Powieść o Sylvii Plath - Elin Cullhed - ebook

Euforia. Powieść o Sylvii Plath ebook

Cullhed Elin

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

'Euforia" to opowieść o ostatnim roku życia Sylvii Plath (1961–1962), ekspresyjny portret błyskotliwego umysłu zmagającego się z otaczającym go światem, najdroższymi osobami oraz z samym sobą. To także zaskakująco współczesna historia kobiety walczącej o skrawek własnego terytorium w świecie pozornie zakładającym równość płci. Sylvia jest w ciąży z drugim dzieckiem, natchniona obietnicą nowej przygody, u progu której stanęła z mężem Tedem Hughesem: wizją remontu starej posiadłości i stworzenia w niej własnego królestwa – rodziny. Zanim pojawiły się dzieci, jako dwoje intelektualistów szli szturmem przez życie, czerpiąc z niego pełnymi garściami. Teraz Ted z łatwością znika i zasiada do pisania, podczas gdy Sylvia czuje się jak samica oblegana przez swoje młode – przytłoczona rolą matki, niespełniona jako artystka. Kiedy nadchodzi pierwsze wspólne lato w Devon, jabłonie uginają się pod nadmiarem owoców, a róże kwitną w bujnych kępach, lecz ich słodki zapach mąci nuta rozkładu…

W 2021 roku powieść została nagrodzona Augustpriset, najważniejszą szwedzką nagrodą literacką. Krytycy zwracali uwagę na językowy aspekt książki, odzwierciedlający stan ducha bohaterki, a także znakomicie oddaną atmosferę wewnętrznej walki, gdy potrzeba artystycznego rozwoju konkuruje z przyziemnością, z instynktem macierzyńskim, z niezrozumieniem i zazdrością.

ELIN CULLHED - Szwedzka pisarka urodzona w 1983 roku. Zadebiutowała uznaną przez krytykę powieścią dla młodzieży "Gudarna" (Bogowie). Euforia to pierwsza jej książka adresowana do dorosłego czytelnika. Cullhed zafascynowała się życiem i twórczością Sylvii Plath, znalazłszy się w podobnej sytuacji życiowej: została żoną pisarza oraz matką walczącą o przestrzeń i czas dla swojej własnej twórczości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 350

Oceny
3,9 (16 ocen)
4
8
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nniedziolko

Nie oderwiesz się od lektury

Miałam opory przed zaczęciem tej powieści. Temat wydawał mi się eksploatacyjny i nieetyczny że względu na tragiczny temat i żyjących potomków opisywanych bohaterów książki. Moje wątpliwości osłabił opis na okładce, mówiący, że temat jest inspirowany prawdziwymi przeżyciami autorki, po urodzeniu dziecka. Książkę odebrałam właśnie w ten sposób, jako hołd złożony poetce przez kobietę, która współodczuwa i identyfikuje się z nią. Książka dla wszystkich kobiet, które kiedykolwiek współdczuwały i identyfikowały z Sylvią Plath. Smutne, piękne i głębokie przeżycie. Polecam 🔥
10

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­na­łuEu­fo­ri
Pro­jekt okład­ki NA­TA­LIA TWAR­DY
Fo­to­gra­fie na okład­ce© yel­lo­_il­lu­stra­tion / Enva­to Ele­ments © An­drew­ti­mo­thy / Enva­to Ele­ments
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuPA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaCHAT BLANC – ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ
Ko­rek­taKOR­NE­LIA DĄBROW­SKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Elin Cul­l­hed 2021 Pu­bli­shed by agre­ement with Ah­lan­der Agen­cy
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6284-7
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Mo­jej ma­mie

Eu­fo­ria to utwór li­te­rac­ki o Sy­lvii Plath. Nie na­le­ży go od­czy­ty­wać jako bio­gra­fii. Przed­sta­wio­nym w te­kście po­sta­ciom i wy­da­rze­niom ma­jącym swo­je od­po­wied­ni­ki w rze­czy­wi­sto­ści nada­no w ksi­ążce cha­rak­ter wy­obra­żo­ny. Tym sa­mym Sy­lvia Plath sta­je się w tym utwo­rze po­sta­cią fik­cyj­ną.

7 grud­nia 1962, De­vonSie­dem po­wo­dów, by nie umie­rać:

1. Skó­ra. Ni­g­dy wi­ęcej nie czuć do­ty­ku skó­ry uko­cha­ne­go dziec­ka. Ni­cho­la­sa, gdy wy­głu­pia się na łó­żku, a ja wtu­lam twarz w jego pup­kę. Frie­dy, któ­rą trze­ba po­ła­sko­tać, by po­czu­ła, że żyje, a pó­źniej, po wszyst­kim, uspo­ko­iła się swym oczysz­cza­jącym śmie­chem. Mo­jej skó­ry na­pie­ra­jącej na ich skó­rę, świa­do­mej, że je­ste­śmy jed­nym cia­łem na wie­ki wie­ków amen. Och, ni­g­dy wi­ęcej nie po­czuć ich dud­ni­ące­go, moc­ne­go pul­su, któ­ry po­wo­ła­łam do ży­cia. Nie mogę ni­g­dy prze­stać dla nich żyć, nie­wa­żne, ile mają w so­bie rów­nież skó­ry Teda, jego skó­ry węża, gada roz­wie­ra­jące­go pasz­czę i po­ły­ka­jące­go ofia­rę w ca­ło­ści, aż ją za­du­si.

2. Czas. Chcę pa­trzeć, jak moje dzie­ci do­ra­sta­ją, jak ob­cie­ra­ją so­bie ko­la­na pod­czas na­uki jaz­dy na ro­we­rze, pra­gnę zdjąć z szyi pętlę i za­śmiać mu się w twarz, gdy będzie (ca­łkiem sam, węże są pa­to­lo­gicz­nie po­chło­ni­ęte sobą) podążał w stro­nę na­stęp­nej ofia­ry, a ja będę za­jęta ży­ciem. Chcę li­zać li­zak i czuć, jak roz­pusz­cza­ją się we mnie cu­kier i czas, chcę się prze­bu­dzić któ­re­goś let­nie­go dnia z fi­li­żan­ką kawy w dło­ni i po­czuć po­trze­bę, by prze­lać na pa­pier całe to tkwi­ące we mnie ba­gno, aż czas rów­nież się za­trzy­ma i za­kon­ser­wu­je, i spły­nie ni­czym woda mor­ska, i udzie­li mi prze­ba­cze­nia. Cza­sie, chcę, byś mi wy­ba­czył. Chcę też po­czuć, jak pod wpły­wem cza­su wszyst­ko sta­je się tak cho­ler­nie skłon­ne do wy­ba­cza­nia, jak za jego spra­wą tru­skaw­ki ko­lej­ny raz wy­ska­ku­ją z zie­mi (choć śmie­rć jest tak bli­sko, tuż po niej roz­kład), jak lu­dzie bu­dzą się z gło­wa­mi na po­dusz­kach i ko­lej­ny raz za­czy­na­ją so­bie wma­wiać, że wszyst­ko się uło­ży.

Boże, tak mi do­brze, te­raz, gdy mam umrzeć. Wi­dzę wszyst­ko o wie­le wy­ra­źniej niż kie­dy­kol­wiek. Po­win­nam za­wsze żyć po to, żeby umrzeć, to jest jak he­ro­ina, jak rausz, któ­ry czu­je się na wi­dok daw­ne­go uko­cha­ne­go tra­cące­go od­dech, bo wy­czer­pał już całe po­wie­trze w swo­jej zbroi. Wąż musi zmie­niać skó­rę, a ona blak­nie ni­czym strzęp ma­te­ria­łu po­rzu­co­ny na an­giel­skiej pla­ży. Ja wolę spło­nąć, je­stem prze­ko­na­na o ab­so­lut­nej prze­wa­dze po­ża­ru, szcze­gól­nie jako me­ta­fo­ry od­no­szącej się do mo­je­go ży­cia. Ech, po­żar, nie zo­stał po­wi­ta­ny z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Ech, ja­kież prze­ra­że­nie wy­wo­łał, ogar­nia­jąc pi­sa­ni­nę ży­jące­go czło­wie­ka, w któ­rej ów czło­wiek nie­opatrz­nie wi­dzi ma­te­riał na Na­gro­dę No­bla. Mó­wię wam, przy­szło­ść mnie za­pa­mi­ęta. Nie mu­szę być skó­rą i cza­sem, i wcze­sny­mi la­ta­mi sze­śćdzie­si­ąty­mi, bo czas zmie­ni się we mnie, choć bez mo­je­go udzia­łu. Nie­ska­la­ną jak wy­ra­fi­no­wa­ne sło­wo na kart­ce olśnie­wa­jące­go tomu po­ezji. Ted wy­pie­rze stro­ny mo­ich ksi­ążek, jak ja pra­łam jego brzyd­ką ko­szu­lę. Sam zwi­ęd­nie i skur­czy się ni­czym opa­dłe je­sie­nią raj­skie ja­błko. Jak owoc któ­re­jś z ja­bło­ni kwie­ci­stych, któ­re tu­taj mamy.

3. Już ni­g­dy się nie pie­przyć, nie po­czuć go­rące­go pala wbi­ja­jące­go się w moje cia­ło, zmie­nia­jące­go mnie w zwie­rzę, w uni­ce­stwie­nie. Gdy­by ktoś miał ocho­tę pie­przyć się ze mną ka­żde­go dnia, nie mu­sia­ła­bym umie­rać, ha, ha. Nie cy­tuj­cie tych słów, ale po­ka­żcie je mo­jej mat­ce, oso­bie, któ­ra pie­przy­ła się naj­mniej w hi­sto­rii świa­ta (dla­te­go jest tak zgorzk­nia­ła i za­su­szo­na, dzie­cin­nie ła­twa do przej­rze­nia, ni­czym szklan­ka wody; moja mat­ka jest szklan­ką wody, nie da się bez niej obe­jść, ale jest tak nie­mi­ło­sier­nie nud­na i bez­na­dziej­nie prze­wi­dy­wal­na, i uczy­ni­ła mnie tak po­gar­dli­wą wo­bec śmier­ci, pe­łną nie­na­wi­ści do in­nych ko­biet, choć być może to wła­śnie ko­bie­ty by­ły­by mi w sta­nie po­móc; spra­wi­ła, że czu­ję się tak, jak­bym wca­le nie po­trze­bo­wa­ła wody, jak­bym była po­nad nią, je­stem stwo­rze­niem nie­po­trze­bu­jącym wody, nie je­stem ssa­kiem, sto­ję po­nad wami wszyst­ki­mi cier­pi­ący­mi na zwy­kłe, śmier­tel­ne pra­gnie­nie, nie­na­wi­dzę wody, nie ka­żcie mi wy­pi­jać mo­jej co­dzien­nej por­cji wody!).

4. Wyj­dzie na JEGO. Spre­zen­tu­ję mu swo­ją śmie­rć i spe­łnią się wszyst­kie jego prze­po­wied­nie. „By­ło­by ła­twiej, gdy­byś uma­rła” – wy­sy­czał mi­nio­ne­go lata, pró­bu­jąc ze­brać się na od­wa­gę i mnie zo­sta­wić. „Ty i ta two­ja smu­ga śmier­ci, masz szcze­gól­ny za­pęd do umie­ra­nia”. To jego zrzędze­nie, że wszyst­ko odzie­wam w śmie­rć. Nie chcę, żeby wy­szło na jego. Chcę stać na środ­ku rin­gu, pro­mie­nieć i żyć. Je­śli nie zro­bię tego ja, kto mnie za­stąpi? Nie chcę mu od­da­wać opo­wie­ści o moim ży­ciu. Nie chcę, żeby wy­de­kla­mo­wał: Cóż, dzie­ci, wa­sza mat­ka była wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem, nie za­wsze do­brze się czu­ła, ko­cha­ła ży­cie, gdy ob­sy­py­wa­ło ją zło­tem, lecz ży­cie mie­wa rów­nież ostre kra­wędzie, nie­raz przy­no­si chłód, za­raz­ki w mar­cu i nie­do­sta­tek pie­ni­ędzy. Będzie­my, dzie­ci, czcić jej pa­mi­ęć, będzie­my po­wta­rzać jej opo­wie­ści, a ka­żdej wio­sny, gdy spod zie­mi wyj­rzą nar­cy­zy, uzbie­ra­my bu­kiet na jej cze­ść. Głos wa­szej mat­ki Sy­lvii był głębo­ki i sil­ny, lecz ni­g­dy nie wy­do­był się z jej cia­ła i nie spły­nął na stro­ni­ce ksi­ążki, dla­te­go tak bar­dzo pra­gnęła wy­ga­sić swo­je cia­ło i spra­wić, by prze­trwał je­dy­nie duch. To, co na­pi­sa­ła dla przy­szłych po­ko­leń, było dla niej wa­żniej­sze niż ży­cie z nami. Bla, bla. Chrza­nić to! Nie chcę od­da­wać mu naj­lep­szych ka­wa­łków z tor­tu mo­je­go ży­cia. Nie chcę, żeby Ol­wyn, jego star­sza sio­stra, sta­nęła na tych swo­ich sztyw­nych jak ze sta­li no­gach, skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­si i oznaj­mi­ła: No i pro­szę, mó­wi­łam to od sa­me­go po­cząt­ku, kie­dy tyl­ko ją zo­ba­czy­łam, z tą ko­bie­tą da­le­ko nie zaj­dziesz, Ted, ta jej wątła siła, ten ża­łob­ny we­lon osnu­wa­jący twarz, tak ku­sząco ła­twy do zdar­cia byle sar­ka­zmem mo­gącym zbu­rzyć całe jej wy­obra­że­nie o sa­mej so­bie i za­mie­nić ten sze­ro­ki uśmiech w zwy­czaj­ny gry­mas. To mała dia­bli­ca, Ted, ślicz­not­ka, sła­biut­ka Ame­ry­kan­ka o ser­cu opa­ko­wa­nym ce­lo­fa­nem. Za­trzy­masz ją przy so­bie tyl­ko na chwi­lę, a po­tem się roz­pad­nie, roz­pły­nie się jak cu­kier na desz­czu. Prze­ko­nasz się!

A on po­słu­cha swo­jej star­szej sio­stry, uro­śnie w siłę i po­my­śli: Tak, by­łem głup­cem, pró­bu­jąc ją po­ko­chać, bo jej się ko­chać nie dało.

A praw­da jest taka, że to w jego domu nie ma miej­sca na mi­ło­ść. W domu, z któ­re­go po­cho­dzi, tyl­ko się pra­cu­je i za­gry­za zęby, zmy­sło­wo­ść, es­te­ty­ka i spo­sób, w jaki od­no­si się do sie­bie na­wza­jem, NIE MAJĄ ŻAD­NE­GO ZNA­CZE­NIA, w jego domu nie ma kul­tu­ry, fi­ne­zji, żad­nej szla­chet­no­ści, jest się w nim su­ro­wym i nie­okrze­sa­nym, nie ma się ma­nier przy sto­le i cóż mo­głam po­ra­dzić na to ja, oso­ba umie­jąca ko­chać i być pi­ęk­na, ja, któ­ra przy­je­cha­łam do jego domu, do tej jego An­glii, do tego to­por­ne­go węglo­we­go dzie­dzic­twa i wiecz­nie ubru­dzo­nych ubrań.

Chcia­łam się po­dzie­lić tym, co mia­łam, bły­sko­tli­wo­ścią, wie­dzą, ta­len­tem do słów i rze­czy, któ­re wi­dzi się wo­kół sie­bie. Spo­strze­że­nia­mi. A tu pro­szę, oka­zu­je się, że świat nie ży­czy so­bie ład­nych i pra­co­wi­tych dziew­cząt zro­bio­nych ze szcze­re­go zło­ta. Świat nie może ich znie­ść. Chce su­ro­wych i zło­śli­wych dziew­czyn, jak Ol­wyn, ta­kich, któ­rych mężczy­źni nie ko­cha­ją, któ­re ro­dzą się po to, by ra­dzi­ły so­bie w ży­ciu same, eu­ro­pej­skich po­wo­jen­nych ko­biet wie­dzących, jak za­ka­sać ręka­wy, ale nie­ma­jących po­jęcia, jak to jest być in­te­lek­tu­al­nie wy­ra­fi­no­wa­ną i uczyć dziew­częta w Smith Col­le­ge, a w wol­nym cza­sie pi­sać za­chwy­ca­jące wier­sze. Są za­zdro­sne, och, jak one za­zdrosz­czą ta­kim jak ja, lecz mimo wszyst­ko to one zwy­ci­ęża­ją – wy­gry­wa­ją ży­cie, choć ni­g­dy nie uro­dzą dzie­ci żad­ne­mu mężczy­źnie i nie przedłu­żą kró­lew­skiej li­nii, nie roz­ło­żą nóg i nie wy­pchną z sie­bie na świat wrzącej mag­my. Ol­wyn ni­cze­go nie po­da­ru­je temu świa­tu, bo ni­g­dy nie za­pło­nie. Będzie tyl­ko sta­ła, za­gry­za­ła i za­gry­za­ła zęby, i po­zwa­la­ła, by aż do śmier­ci ży­cie prze­le­wa­ło się przez nią jak przez sito. Ni­g­dy nie wkro­czy w sam śro­dek ży­cia i nie nada mu kszta­łtu, nie po­dyk­tu­je mu wa­run­ków, nie upchnie go w ład­ną for­mę, nie po­da­ru­je mu żad­nych dzie­ci. Tym sa­mym ni­g­dy nie po­czu­je, że świat nie go­dzi się na jej siłę, na jej dru­zgo­cące pi­ęk­no, na jej ge­niusz. Ol­wyn wy­śmie­je moją śmie­rć, wes­tchnie i wzru­szy ra­mio­na­mi, ale za­ra­zem będzie mi tej śmier­ci za­zdro­ści­ła, bo sama ni­g­dy, prze­nig­dy nie zdo­by­ła­by się na taką od­wa­gę!

5. Oce­an. I ka­mie­nie. Prze­chadz­ki po Win­th­rop w wątłym po­po­łu­dnio­wym świe­tle, zbie­ra­nie ka­my­ków dla taty, gdy mam sie­dem lat i od­kry­wam, że ka­wa­łecz­ki przy­ro­dy, ja­kie dla nie­go znaj­du­ję, bu­du­ją mi­ędzy nami więź sil­niej­szą niż co­kol­wiek na świe­cie. Tyl­ko nas dwo­je po­zna­je po­wie­rza­ne mu prze­ze mnie ta­jem­ni­ce, tyl­ko nas dwo­je ota­cza je czcią, jak se­kre­ty sa­me­go ser­ca. Oce­an liże moje opa­lo­ne nogi, wście­kle pach­nie solą i wil­got­ny­mi, roz­na­mi­ęt­nio­ny­mi wo­do­ro­sta­mi, a on pro­si mnie, bym po­szła na spa­cer i zna­la­zła naj­pi­ęk­niej­sze mu­szel­ki, naj­gład­sze ka­my­ki, o któ­rych mi pó­źniej opo­wie. Pla­ża i mój tato, oce­an, jego wiecz­no­ść. Ko­cham tatę. Wiem, że zro­dzi­łam się rów­nież z nie­go, że on prze­ka­zał mi ta­jem­ni­cę i sło­wa, czu­ło­ść. Po­wró­ciw­szy do Win­th­rop, nie do­strze­gam już roz­ma­chu plaż, a oce­an na­pa­wa mnie nudą – wiem, że cze­ka­ją na mnie inne spra­wy. Wy­da­je mi się, że od­naj­dę uko­je­nie i czar dzie­ci­ństwa, lecz osi­ągam tyl­ko tyle, że prze­ni­kam je wzro­kiem na wskroś i moim no­wym spoj­rze­niem do­pusz­czam się na nich zdra­dy. Być może więc wca­le nie jest to po­wód, by da­lej żyć. Bo na­wet gdy­by moje dzie­ci po­ko­cha­ły oce­an tak bar­dzo jak ja, ni­g­dy nie spo­tka­ją mo­je­go taty, swo­je­go dziad­ka, i nie po­zna­ją jego ogrom­nych dło­ni, w któ­rych mo­gły­by cho­wać małe okrągłe ka­my­ki. Mój tato jest i za­ra­zem nie jest po­wo­dem, by da­lej żyć. Chcę go upa­mi­ęt­nić, trwać u jego boku i po­zwo­lić, by moje cia­ło po­pły­nęło na skraj cza­su ni­czym ko­twi­ca jego roz­bi­te­go stat­ku. Ale nie chcę też pa­trzeć jak oce­an, ka­my­ki i mu­szel­ki zmie­nia­ją się w wid­ma. I czuć zgrzy­tu śmier­ci wo­kół mo­jej szyi.

6. Frie­da, och, Frie­da.

7. Ni­cho­las.

Rok wcze­śniej

.

To moje ży­cie było tek­stem.

Moje cia­ło, moja skó­ra, moje bia­łe, lśni­ące nad­garst­ki kie­ru­jące ro­we­rem, gdy je­cha­łam przez De­von. Gdy wi­dzia­łam ko­goś zna­jo­me­go, prze­bie­gał mnie dreszcz, jak­by ner­wy i na­czy­nia krwio­no­śne two­rzy­ły gęstą sia­tecz­kę na ze­wnątrz mnie, a ser­ce było mo­imi usta­mi, to ono prze­mó­wi­ło, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie „Cze­ść!”, gdy spo­tka­łam sąsiad­kę (żonę dy­rek­to­ra ban­ku), przy­gląda­jącą mi się za ka­żdym ra­zem tak, jak­by spraw­dza­ła, czy je­stem nor­mal­na.

Ser­ce biło w sa­mym cen­trum mnie. W mo­ich ustach. W mo­ich czer­wo­nych ustach. To ja by­łam przed­mio­tem, sa­mym mo­ty­wem, jak w ta­kiej sy­tu­acji mia­łam si­ęgnąć poza sie­bie i stwo­rzyć inne mo­ty­wy? Jak mia­łam umiej­sco­wić sie­bie z dala od cen­trum sa­me­go mo­ty­wu?

Ted o tym wie­dział, wła­śnie dla­te­go się ze mną oże­nił: By­łam ner­wa­mi, by­łam krwią, by­łam ser­cem, by­łam bia­łą skó­rą, by­łam na­szyj­ni­kiem z pe­reł, by­łam mar­mu­rem, by­łam go­łębi­cą, by­łam ła­nią, by­łam mar­twym kre­tem, któ­re­go zna­le­źli­śmy na zie­mi, by­łam dziew­czy­ną, by­łam ko­bie­tą, by­łam mat­ką jego dzie­ci. By­łam Ame­ry­ką, by­łam ca­łym kon­ty­nen­tem, by­łam przy­szło­ścią, by­łam mo­ty­wem, któ­ry on pra­gnął od­kryć, by­łam kimś, kogo chciał sko­lo­ni­zo­wać, chciał mnie po­żreć, chciał mnie za­sie­dlić, chciał mnie za­cho­wać. Chciał przy­wie­źć mnie do domu z Ame­ry­ki, gdzie przy­szłam na świat, bym po­czu­ła w ser­cu puls lon­dy­ńskie­go ży­cia, a po­tem chciał mnie umie­ścić w domu na wsi, w De­von, po­śród nar­cy­zów i pta­ków. Ku­pił mi ro­wer. Pie­przył mnie ostro na ka­na­pie w zim­nym sa­lo­nie, by­łam pod nim jak cie­pła, wil­got­na ka­łu­ża, a on w nią wcho­dził. Pach­nia­ło mi­ęsem i krwią. Sper­mą. Po­tem czuł się wszech­moc­ny. Pod­bił Ame­ry­kę, po­sze­rzył swo­je gra­ni­ce, zde­fi­nio­wał mo­tyw: Ko­bie­ta, któ­ra musi umrzeć.

Ko­bie­ta ska­za­na na śmie­rć.

Stwo­rzył mnie.

Pod­nio­słam się z ka­łu­ży i po­szłam się umyć, z uśmie­chem szczęścia na twa­rzy, za­szcze­pił we mnie swo­je dziec­ko, swo­je ma­rze­nie, swo­je obiet­ni­ce. An­glię. By­łam na jego zie­mi. Na jego te­re­nie ło­wiec­kim. Po­śród jego ja­bło­ni, do­kład­nie sie­dem­dzie­si­ęciu je­den sztuk (ja do­li­czy­łam się sie­dem­dzie­si­ęciu dwóch). Wśród jego słów, jego drzew, jego pi­sa­nia. W jego gło­sie. Do­pe­łnia­łam mu ży­cie. Wy­da­łam na wszech­świat jego dziec­ko, wy­pa­dło pro­sto z mo­je­go cia­ła. Frie­da. Jak ja­błko zro­dzo­ne z ja­bło­ni. Czer­wo­ne usta, czer­wo­ne ser­ce, czer­wo­ny puls. Wów­czas ja rów­nież po­czu­łam, że żyję. „Nic nie uszczęśli­wia mnie tak jak dzie­ci”, na­pi­sa­łam w li­ście do domu, do mo­jej mat­ki. Ale wie­dzia­łam też, że wszyst­ko, co mó­wi­łam i co pi­sa­łam (CAŁY MÓJ GŁOS; TO, KIM BY­ŁAM), pew­ne­go dnia ob­ró­ci się prze­ciw­ko mnie. Moja rze­czy­wi­sto­ść zmie­nia­ła kszta­łt w ka­żdej mi­nu­cie, Ted o tym wie­dział, w jed­nej chwi­li by­łam za­do­wo­lo­na, w dru­giej szczęśli­wa, w trze­ciej zroz­pa­czo­na, w czwar­tej pła­ka­łam, po­ci­łam się, tęsk­ni­łam, pra­gnęłam i mia­łam na­dzie­ję.

Wła­ści­wie nic z tego nie mo­gło być bra­ne na po­wa­żnie.

Kie­dy więc żona dy­rek­to­ra ban­ku na­tknęła się na mnie w cen­trum, gdy zgra­mo­li­łam się z sio­de­łka (znów by­łam w za­awan­so­wa­nej ci­ąży), za­pra­gnęłam być nią, bym to ja JĄ wi­dzia­ła, a nie ona mnie. Ja, Sy­lvia, mu­sia­łam być o wie­le mil­sza dla oka, a mimo to nie mo­głam do­strzec sa­mej sie­bie!

Uśmiech­nęłam się z wy­si­łkiem, z tru­dem ła­pi­ąc od­dech, sta­rłam z twa­rzy pe­re­łkę potu. Było mi go­rąco w cie­płym ubra­niu. Cen­trum już ude­ko­ro­wa­no, zo­sta­ło tyl­ko kil­ka ty­go­dni do Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Żona dy­rek­to­ra ban­ku ku­pi­ła coś, co ja wła­ści­wie też po­win­nam była ku­pić, i na­raz so­bie uzmy­sło­wi­łam, że nie po­zwo­li­łam jej w pe­łni za­jąć na­le­żne­go jej miej­sca, że ja też, bez­wied­nie, już ją sko­lo­ni­zo­wa­łam, za­gar­nęłam coś z tego jej ma­ło­mia­stecz­ko­we­go ob­ja­wie­nia się w cen­trum i prze­ka­za­łam jej wła­dzę, by roz­nie­ci­ła we mnie lęk i stres.

– Masz prze­sy­łkę do ode­bra­nia? – za­py­ta­ła.

– W rze­czy sa­mej. Za­le­ży mi na utrzy­my­wa­niu pre­nu­me­ra­ty pew­nych ame­ry­ka­ńskich pism – od­pa­rłam i na­tych­miast po­ża­ło­wa­łam, iż udzie­li­łam jej tak dłu­giej i za­wi­łej od­po­wie­dzi na bar­dzo pro­ste py­ta­nie.

Cie­ka­wi­ło mnie, ja­kie to uczu­cie być jej przy­ja­ció­łką, lecz ode­gna­łam tę myśl ca­łkiem inną my­ślą: Boże, cóż za okrop­ny płaszcz.

– A gdzie Frie­da? – za­py­ta­ła.

Po­sła­łam jej krzy­wy uśmiech spod mo­ich po­tów.

– W domu, ze swo­im tatą – rzu­ci­łam dum­nie.

– Ja­kiż on dziel­ny, ten twój mąż – orze­kła żona dy­rek­to­ra ban­ku.

– Ted – przy­po­mnia­łam jej. – Ted Hu­ghes.

Żona dy­rek­to­ra ban­ku po­tak­nęła. Wy­gląda­ła tak, jak­by for­mo­wa­ła w gło­wie ja­kąś myśl.

– Może wpad­nie­cie do nas kie­dyś na ko­la­cję? Po­sie­dzi­my ra­zem przy sto­le. Po­my­śla­łam, że może już na­de­szła pora, by­śmy się po­zna­li, jako sąsie­dzi. Pa­su­je wam... ju­tro?

Ja­kież to... po­praw­ne. No ja­sne. Zła­pa­ła mnie – pro­szę, jak spryt­nie! Tu­tej­sze zna­jo­mo­ści w ni­czym nie przy­po­mi­na­ły tych w moim ro­dzin­nym kra­ju, tam mo­żna było po­wie­dzieć I Love You do ko­goś, z kim spo­ży­ło się tyl­ko je­den nud­ny po­si­łek. I Love You – z ła­two­ścią odła­my­wa­ło się ka­wa­łek swo­je­go ser­ca i wca­le nie mu­sia­ło to ozna­czać, że wcho­dzi się z tym kimś w in­tym­ną re­la­cję. Lecz tu, w An­glii, mia­łam wra­że­nie, że ob­co­wa­nie z in­ny­mi od­by­wa­ło się we­dług su­ro­wych re­guł, nie ro­bi­ło się tego dla przy­jem­no­ści, ale z dzi­wacz­ne­go po­czu­cia obo­wi­ąz­ku. Może na­de­szła już pora, by­śmy się po­zna­li jako sąsie­dzi. Mu­si­my. Nie mo­że­my żyć obok sie­bie, wi­dy­wać się ka­żde­go dnia, nie zdra­dziw­szy so­bie, kim na­praw­dę je­ste­śmy i ja­kie sta­re, za­ku­rzo­ne me­ble sto­ją w na­szym domu. Uch, nie mia­łam na to siły. Ale nie mia­łam też siły, by spoj­rzeć jej w oczy i po­wie­dzieć: Nie. Nie! Nie chcę! Za­po­mnij o tym!

Pacz­kę wręczył mi mło­dy mężczy­zna za­trud­nio­ny w punk­cie pocz­to­wym i coś w mo­jej po­sta­ci spra­wi­ło, że nie­pew­nie błądził wzro­kiem, może sia­tecz­ka ner­wów, może usta jak ser­ce, czer­wo­ne i tęt­ni­ące, tęt­ni­ące. Po­de­ner­wo­wa­nie.

Od­wró­ci­łam się do babsz­ty­la.

– Oczy­wi­ście! – roz­pro­mie­ni­łam się. – Nie mamy żad­nych pla­nów. Bar­dzo chęt­nie.

Żona dy­rek­to­ra ban­ku uśmiech­nęła się z ukon­ten­to­wa­niem w swo­im fu­trza­nym płasz­czu. Za­szcze­bio­ta­ła. Niech będzie, po­my­śla­łam: Oto uda­ło mi się ko­goś za­do­wo­lić.

– Lo­ve­ly, ho­ney! – wy­krzyk­nęła na cały ry­nek.

Czy ja ni­g­dy się nie na­uczę? Od­bie­ra­nie prze­sy­łek, za­ła­twia­nie spra­wun­ków, je­żdże­nie na ro­we­rze, wy­rzu­ca­nie z sie­bie „cze­ść” i „dzi­ęku­ję”, ro­bi­łam to tak, jak­by były to naj­trud­niej­sze rze­czy na świe­cie. Lu­dzie na co dzień zaj­mo­wa­li się spra­wa­mi o wie­le bar­dziej wy­ma­ga­jący­mi, a wszyst­ko, co ro­bi­łam ja, spro­wa­dza­ło się do: (1) by­cia w ci­ąży i (2) je­żdże­nia na ro­we­rze do cen­trum i na­wet z tym so­bie nie ra­dzi­łam, na­wet tego nie by­łam w sta­nie zro­bić, nie po­zo­sta­wia­jąc po so­bie ja­kie­goś od­ci­sku w świe­cie.

Czy mu­szę? Czy na­praw­dę mu­szę? Mu­szę być cho­dzącym cyr­kiem? Mu­szę mieć ser­ce? Mu­szę lu­dziom o czy­mś przy­po­mi­nać – o ich wła­snych uczu­ciach i po­bud­kach? Mu­szę być kręcącym się po oko­li­cy na ro­we­rze uoso­bie­niem od­li­cza­nia cza­su?

Wio­złam pacz­kę na ba­ga­żni­ku, nie­pew­nie po­ru­sza­łam kie­row­ni­cą, czu­łam roz­cza­ro­wa­nie, bo za­ła­twi­łam już spra­wun­ki w cen­trum i to, na co li­czy­łam – że coś się wy­da­rzy, że ob­ja­wi się ja­kaś myśl, że z wy­si­łku zro­dzi się li­nij­ka wier­sza, że ot tak zda­rzy się coś za­baw­ne­go, coś faj­ne­go – nie do­szło do skut­ku. W gło­wie nie za­świ­ta­ło ani jed­no sło­wo, ża­den po­czątek roz­dzia­łu, żad­na po­wie­ść, nie przy­bra­ła for­my żad­na po­stać. Nic.

Wy­bi­ła dru­ga, gdy wcho­dzi­łam po schod­kach na ga­nek, po­tężna i ci­ężka ni­czym gór­ski troll. Znów by­łam w domu. W kró­le­stwie Teda Hu­ghe­sa oraz moim.

I Frie­dy. Pod­bie­gła do mnie, na­pa­rła na mnie swo­im ma­łym jed­no­rocz­nym cia­łkiem. Umknęłam jej, mó­wi­ąc: mama nie może cię te­raz no­sić, je­steś za ci­ężka. Pra­wie ode­gna­łam ją kop­nia­ka­mi, wy­plątu­jąc się z kurt­ki, zo­sta­wi­łam na so­bie we­łnia­ny swe­ter.

Ku memu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu od­kry­łam, że Ted sie­dzi i pi­sze, w moim ga­bi­ne­cie.

Do tej pory jesz­cze mnie nie za­uwa­żył, lecz te­raz pod­nió­sł się z krze­sła, zza ma­szy­ny do pi­sa­nia, i po­czła­pał scho­da­mi w dół.

– Pi­szesz? – za­py­ta­łam.

Wy­glądał tak, jak­bym przy­ła­pa­ła go na go­rącym uczyn­ku. Zdo­by­łam się na mój naj­bar­dziej za­dzi­wio­ny uśmiech, ten, któ­ry wy­strze­lał z taką siłą.

– Tak, na­pi­sa­łem kil­ka li­ni­jek – przy­znał. – Chcą, że­bym do­star­czył wi­ęcej ma­te­ria­łu dla BBC.

Wy­so­ki, po­tężny Ted. Brązo­we wło­sy, podłu­żna twarz, wy­ra­zi­sty nos. W na­szym domu pa­no­wał chłód, na gó­rze i na dole było wręcz lo­do­wa­to, na­le­ża­ło na­pa­lić w pie­cu. Nie po­wi­nien był sia­dać i pi­sać, kie­dy mnie nie było, to JA mia­łam mieć wol­ną chwi­lę, ja mia­łam być wol­na, w cen­trum, na ro­we­rze. A mimo to... Mimo to on pi­sał?

– Jak ci się to uda­je? – za­py­ta­łam, schy­la­jąc się do cór­ki, wy­ta­rłam jej nos. – Gdy tyl­ko ja pró­bu­ję coś zro­bić, ona na­tych­miast przy­cho­dzi, szar­pie mnie i ci­ągnie.

Ted wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Jak wspo­mnia­łem, chcia­łem na­pi­sać tyl­ko parę li­ni­jek.

Frie­da po­trze­bo­wa­ła odro­bi­ny ro­dzi­ciel­skiej bli­sko­ści i mi­ło­ści, mia­łam wra­że­nie, że wi­dzę po niej, iż dłu­ższy czas była sama. I te­raz po­trze­bo­wa­ła, by ktoś przy niej był. Kle­iła się do mo­je­go bio­dra, ale by­łam zbyt zmęczo­na jaz­dą na ro­we­rze.

– Masz prze­sy­łkę? – spy­tał Ted.

Prych­nęłam na pa­ku­nek – stra­cił już cały swój urok. Nie było o czym mó­wić.

– Ech... – wes­tchnęłam wy­mi­ja­jąco. – To tyl­ko ja­kieś pi­sma dla go­spo­dyń do­mo­wych od mamy.

– Brzmi wspa­nia­le – od­pa­rł Ted. – Do­brze jest spra­wić so­bie ra­do­ść.

Czy on mó­wił se­rio? Pod­nio­słam na nie­go wzrok. Dro­czył się ze mną. To mu­sia­ła być iro­nia. Nie mógł prze­cież na po­wa­żnie... Na­praw­dę sądził, że kil­ka wnętrzar­skich i li­fe­sty­le’owych pi­se­mek spra­wi mi ra­do­ść?

– Już mó­wi­łam, to nic wa­żne­go – od­rze­kłam i wy­pro­sto­wa­łam się, czu­jąc prze­mo­żną chęć, by ode­pchnąć od sie­bie Frie­dę, wpi­ła się w moje bio­dro jak szcze­nię w kość.

– Ju­tro je­ste­śmy za­pro­sze­ni na ko­la­cję – wy­stęka­łam, sie­dząc na krze­śle i pró­bu­jąc wci­ągnąć we­łnia­ne raj­sto­py. – Może u nich będzie tro­chę cie­plej. U Ty­re­rów. W cen­trum spo­tka­łam żonę dy­rek­to­ra ban­ku.

– Ro­zu­miem – ode­zwał się Ted. – Będę mógł opo­wie­dzieć o mo­ich zle­ce­niach dla BBC ko­muś, kto być może będzie tym za­in­te­re­so­wa­ny.

Co chciał przez to po­wie­dzieć? Dla­cze­go od słów, któ­re wła­śnie wy­po­wie­dział, wio­nęło całą ga­lak­ty­ką pe­łną czar­nej mazi? Był zmęczo­ny? Albo zły? Czyż zmęcze­nie i wście­kło­ść nie były za­re­zer­wo­wa­ne dla mnie? Po­de­rwał się we mnie nie­spo­koj­ny mo­tyl, drze­mał gdzieś w ukry­ciu przez cały dzień, a te­raz jego kru­che skrzy­de­łka wpra­wi­ły mnie w drże­nie. Był uwi­ęzio­ny, szu­kał wy­jścia i na­pie­rał pro­sto na moje cia­ło. Za­sta­na­wia­łam się nad od­po­wied­nim sło­wem.

– Czy Frie­da spa­ła? – za­py­ta­łam w za­mian.

– Nie, po­łóż ją te­raz – od­pa­rł Ted.

– A ja­dła lunch? Już dru­ga!

– Jest be­kon.

– A co ty ja­dłeś?

– Nie mia­łem ocho­ty na lunch.

Wes­tchnęłam, otwo­rzy­łam drzwicz­ki ko­min­ka w sa­lo­nie i wrzu­ci­łam na kup­kę żaru ka­wa­łek drew­na, lecz ogień nie za­mi­go­tał i nie za­czął go li­zać, jak się spo­dzie­wa­łam; za­miast tego klo­cek zdu­sił żar, pa­le­ni­sko za­ga­sło. W na­szym domu było po­twor­nie zim­no – po­ło­żna zwró­ci­ła nam uwa­gę, że mu­si­my mieć cie­plej w stycz­niu, kie­dy uro­dzi się dziec­ko.

– JA­DŁA BE­KON NA ŚNIA­DA­NIE! – wrza­snęłam tak, że dziec­ko w moim brzu­chu zro­bi­ło wol­tę z wy­si­łku.

– To daj jej pa­pier śnia­da­nio­wy! Mamy tyl­ko be­kon!

Nie mia­łam na to od­po­wie­dzi.

– Idę na­pi­sać do ko­ńca ten wiersz! – do­dał Ted ze znie­cier­pli­wie­niem, wsze­dł na górę i za­mknął za sobą drzwi.

– Be­kon – po­wie­dzia­łam do Frie­dy i sama po­czu­łam wil­czy głód.

Zdjęłam pa­tel­nię z ha­czy­ka, pod­da­łam się gło­do­wi. Na moją pa­mi­ąt­kę wy­lał się ze mnie ka­wa­lątek mnie. Mia­łam na so­bie duży, ko­bal­to­wo­nie­bie­ski swe­ter, na­pi­ęty na brzu­chu jak na­miot, nie od­da­wał spra­wie­dli­wo­ści mo­jej uro­dzie. Na sa­mym czub­ku wiel­kiej góry (czy­li mnie) po­ja­wi­ła się wiel­ka tłu­sta pla­ma. Sta­łam i pa­trzy­łam, jak roz­ra­sta się na ma­te­ria­le. Wy­buch­nęłam pła­czem, mru­ga­łam ocza­mi, żeby za­trzy­mać łzy, ale nie chcia­ły ode­jść i za­pie­kły mnie pod po­wie­ka­mi. Pie­przo­ny wiersz! Dłu­gi pa­sek be­ko­nu le­żał już na pa­tel­ni i pry­skał od dłu­ższej chwi­li, na ta­le­rzu zro­bił się sztyw­ny i twar­dy. Po­kro­iłam go Frie­dzie na ka­wa­łki. Za­częła prze­żu­wać i skrzy­wi­ła się z obrzy­dze­nia, mi­ęso było gorz­kie i za sło­ne. Za moc­no je przy­sma­ży­łam. Wy­szarp­nęłam jej ta­lerz, wzi­ęłam nowy pla­ster tłu­ste­go be­ko­nu i rzu­ci­łam go na pa­tel­nię; zmniej­szy­łam drga­jący pło­mień pod na­czy­niem.

Ja mu­sia­łam za­dbać o to, żeby wszyst­ko było do­brze.

Kie­dyś była czy­sta i nie­win­na, piła wy­łącz­nie mle­ko z mo­je­go wnętrza, mle­ko try­ska­jące z mo­ich pier­si, nie było dla mnie ca­łkiem ja­sne, skąd się bra­ło. Mle­ko. Bia­łe, cie­płe mle­ko. Pier­si były duże i wra­żli­we rów­nież te­raz, a w ostat­nim try­me­strze by­łam strasz­nie na­pa­lo­na, mia­łam ocho­tę w ka­żdą noc. Lecz Ted nie do ko­ńca poj­mo­wał, co wy­pra­wiam. Wtu­la­łam się w nie­go na ły­żecz­kę, ale mój brzuch wbi­jał się w jego ple­cy i nie mie­li­śmy praw­dzi­we­go kon­tak­tu. Wzdy­chał i się od­su­wał. Ja podąża­łam za nim, moje ręce i nogi bu­cha­ły go­rącem, cho­ciaż mie­li­śmy zim­no w sy­pial­ni.

No, jedz, dziec­ko. Da­łam Frie­dzie mi­ęk­szy pla­ste­rek be­ko­nu. Po­ssa­ła go i za­nio­sła się śmie­chem. Śmiech był wy­ry­ty w niej na sta­łe: może to spo­sób na obro­nę, po­my­śla­łam, pan­cerz chro­ni­ący przed mro­kiem, jaki do­strze­ga w ro­dzi­cach, może stra­żnik śmiech nie wpusz­cza go do środ­ka. Frie­da jest twar­da jak ska­ła, po­my­śla­łam rów­nież. Prze­ży­je nas wszyst­kich.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki