Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
'Euforia" to opowieść o ostatnim roku życia Sylvii Plath (1961–1962), ekspresyjny portret błyskotliwego umysłu zmagającego się z otaczającym go światem, najdroższymi osobami oraz z samym sobą. To także zaskakująco współczesna historia kobiety walczącej o skrawek własnego terytorium w świecie pozornie zakładającym równość płci. Sylvia jest w ciąży z drugim dzieckiem, natchniona obietnicą nowej przygody, u progu której stanęła z mężem Tedem Hughesem: wizją remontu starej posiadłości i stworzenia w niej własnego królestwa – rodziny. Zanim pojawiły się dzieci, jako dwoje intelektualistów szli szturmem przez życie, czerpiąc z niego pełnymi garściami. Teraz Ted z łatwością znika i zasiada do pisania, podczas gdy Sylvia czuje się jak samica oblegana przez swoje młode – przytłoczona rolą matki, niespełniona jako artystka. Kiedy nadchodzi pierwsze wspólne lato w Devon, jabłonie uginają się pod nadmiarem owoców, a róże kwitną w bujnych kępach, lecz ich słodki zapach mąci nuta rozkładu…
W 2021 roku powieść została nagrodzona Augustpriset, najważniejszą szwedzką nagrodą literacką. Krytycy zwracali uwagę na językowy aspekt książki, odzwierciedlający stan ducha bohaterki, a także znakomicie oddaną atmosferę wewnętrznej walki, gdy potrzeba artystycznego rozwoju konkuruje z przyziemnością, z instynktem macierzyńskim, z niezrozumieniem i zazdrością.
ELIN CULLHED - Szwedzka pisarka urodzona w 1983 roku. Zadebiutowała uznaną przez krytykę powieścią dla młodzieży "Gudarna" (Bogowie). Euforia to pierwsza jej książka adresowana do dorosłego czytelnika. Cullhed zafascynowała się życiem i twórczością Sylvii Plath, znalazłszy się w podobnej sytuacji życiowej: została żoną pisarza oraz matką walczącą o przestrzeń i czas dla swojej własnej twórczości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Mojej mamie
Euforia to utwór literacki o Sylvii Plath. Nie należy go odczytywać jako biografii. Przedstawionym w tekście postaciom i wydarzeniom mającym swoje odpowiedniki w rzeczywistości nadano w książce charakter wyobrażony. Tym samym Sylvia Plath staje się w tym utworze postacią fikcyjną.
7 grudnia 1962, DevonSiedem powodów, by nie umierać:
1. Skóra. Nigdy więcej nie czuć dotyku skóry ukochanego dziecka. Nicholasa, gdy wygłupia się na łóżku, a ja wtulam twarz w jego pupkę. Friedy, którą trzeba połaskotać, by poczuła, że żyje, a później, po wszystkim, uspokoiła się swym oczyszczającym śmiechem. Mojej skóry napierającej na ich skórę, świadomej, że jesteśmy jednym ciałem na wieki wieków amen. Och, nigdy więcej nie poczuć ich dudniącego, mocnego pulsu, który powołałam do życia. Nie mogę nigdy przestać dla nich żyć, nieważne, ile mają w sobie również skóry Teda, jego skóry węża, gada rozwierającego paszczę i połykającego ofiarę w całości, aż ją zadusi.
2. Czas. Chcę patrzeć, jak moje dzieci dorastają, jak obcierają sobie kolana podczas nauki jazdy na rowerze, pragnę zdjąć z szyi pętlę i zaśmiać mu się w twarz, gdy będzie (całkiem sam, węże są patologicznie pochłonięte sobą) podążał w stronę następnej ofiary, a ja będę zajęta życiem. Chcę lizać lizak i czuć, jak rozpuszczają się we mnie cukier i czas, chcę się przebudzić któregoś letniego dnia z filiżanką kawy w dłoni i poczuć potrzebę, by przelać na papier całe to tkwiące we mnie bagno, aż czas również się zatrzyma i zakonserwuje, i spłynie niczym woda morska, i udzieli mi przebaczenia. Czasie, chcę, byś mi wybaczył. Chcę też poczuć, jak pod wpływem czasu wszystko staje się tak cholernie skłonne do wybaczania, jak za jego sprawą truskawki kolejny raz wyskakują z ziemi (choć śmierć jest tak blisko, tuż po niej rozkład), jak ludzie budzą się z głowami na poduszkach i kolejny raz zaczynają sobie wmawiać, że wszystko się ułoży.
Boże, tak mi dobrze, teraz, gdy mam umrzeć. Widzę wszystko o wiele wyraźniej niż kiedykolwiek. Powinnam zawsze żyć po to, żeby umrzeć, to jest jak heroina, jak rausz, który czuje się na widok dawnego ukochanego tracącego oddech, bo wyczerpał już całe powietrze w swojej zbroi. Wąż musi zmieniać skórę, a ona blaknie niczym strzęp materiału porzucony na angielskiej plaży. Ja wolę spłonąć, jestem przekonana o absolutnej przewadze pożaru, szczególnie jako metafory odnoszącej się do mojego życia. Ech, pożar, nie został powitany z otwartymi ramionami. Ech, jakież przerażenie wywołał, ogarniając pisaninę żyjącego człowieka, w której ów człowiek nieopatrznie widzi materiał na Nagrodę Nobla. Mówię wam, przyszłość mnie zapamięta. Nie muszę być skórą i czasem, i wczesnymi latami sześćdziesiątymi, bo czas zmieni się we mnie, choć bez mojego udziału. Nieskalaną jak wyrafinowane słowo na kartce olśniewającego tomu poezji. Ted wypierze strony moich książek, jak ja prałam jego brzydką koszulę. Sam zwiędnie i skurczy się niczym opadłe jesienią rajskie jabłko. Jak owoc którejś z jabłoni kwiecistych, które tutaj mamy.
3. Już nigdy się nie pieprzyć, nie poczuć gorącego pala wbijającego się w moje ciało, zmieniającego mnie w zwierzę, w unicestwienie. Gdyby ktoś miał ochotę pieprzyć się ze mną każdego dnia, nie musiałabym umierać, ha, ha. Nie cytujcie tych słów, ale pokażcie je mojej matce, osobie, która pieprzyła się najmniej w historii świata (dlatego jest tak zgorzkniała i zasuszona, dziecinnie łatwa do przejrzenia, niczym szklanka wody; moja matka jest szklanką wody, nie da się bez niej obejść, ale jest tak niemiłosiernie nudna i beznadziejnie przewidywalna, i uczyniła mnie tak pogardliwą wobec śmierci, pełną nienawiści do innych kobiet, choć być może to właśnie kobiety byłyby mi w stanie pomóc; sprawiła, że czuję się tak, jakbym wcale nie potrzebowała wody, jakbym była ponad nią, jestem stworzeniem niepotrzebującym wody, nie jestem ssakiem, stoję ponad wami wszystkimi cierpiącymi na zwykłe, śmiertelne pragnienie, nienawidzę wody, nie każcie mi wypijać mojej codziennej porcji wody!).
4. Wyjdzie na JEGO. Sprezentuję mu swoją śmierć i spełnią się wszystkie jego przepowiednie. „Byłoby łatwiej, gdybyś umarła” – wysyczał minionego lata, próbując zebrać się na odwagę i mnie zostawić. „Ty i ta twoja smuga śmierci, masz szczególny zapęd do umierania”. To jego zrzędzenie, że wszystko odziewam w śmierć. Nie chcę, żeby wyszło na jego. Chcę stać na środku ringu, promienieć i żyć. Jeśli nie zrobię tego ja, kto mnie zastąpi? Nie chcę mu oddawać opowieści o moim życiu. Nie chcę, żeby wydeklamował: Cóż, dzieci, wasza matka była wyjątkowym człowiekiem, nie zawsze dobrze się czuła, kochała życie, gdy obsypywało ją złotem, lecz życie miewa również ostre krawędzie, nieraz przynosi chłód, zarazki w marcu i niedostatek pieniędzy. Będziemy, dzieci, czcić jej pamięć, będziemy powtarzać jej opowieści, a każdej wiosny, gdy spod ziemi wyjrzą narcyzy, uzbieramy bukiet na jej cześć. Głos waszej matki Sylvii był głęboki i silny, lecz nigdy nie wydobył się z jej ciała i nie spłynął na stronice książki, dlatego tak bardzo pragnęła wygasić swoje ciało i sprawić, by przetrwał jedynie duch. To, co napisała dla przyszłych pokoleń, było dla niej ważniejsze niż życie z nami. Bla, bla. Chrzanić to! Nie chcę oddawać mu najlepszych kawałków z tortu mojego życia. Nie chcę, żeby Olwyn, jego starsza siostra, stanęła na tych swoich sztywnych jak ze stali nogach, skrzyżowała ręce na piersi i oznajmiła: No i proszę, mówiłam to od samego początku, kiedy tylko ją zobaczyłam, z tą kobietą daleko nie zajdziesz, Ted, ta jej wątła siła, ten żałobny welon osnuwający twarz, tak kusząco łatwy do zdarcia byle sarkazmem mogącym zburzyć całe jej wyobrażenie o samej sobie i zamienić ten szeroki uśmiech w zwyczajny grymas. To mała diablica, Ted, ślicznotka, słabiutka Amerykanka o sercu opakowanym celofanem. Zatrzymasz ją przy sobie tylko na chwilę, a potem się rozpadnie, rozpłynie się jak cukier na deszczu. Przekonasz się!
A on posłucha swojej starszej siostry, urośnie w siłę i pomyśli: Tak, byłem głupcem, próbując ją pokochać, bo jej się kochać nie dało.
A prawda jest taka, że to w jego domu nie ma miejsca na miłość. W domu, z którego pochodzi, tylko się pracuje i zagryza zęby, zmysłowość, estetyka i sposób, w jaki odnosi się do siebie nawzajem, NIE MAJĄ ŻADNEGO ZNACZENIA, w jego domu nie ma kultury, finezji, żadnej szlachetności, jest się w nim surowym i nieokrzesanym, nie ma się manier przy stole i cóż mogłam poradzić na to ja, osoba umiejąca kochać i być piękna, ja, która przyjechałam do jego domu, do tej jego Anglii, do tego topornego węglowego dziedzictwa i wiecznie ubrudzonych ubrań.
Chciałam się podzielić tym, co miałam, błyskotliwością, wiedzą, talentem do słów i rzeczy, które widzi się wokół siebie. Spostrzeżeniami. A tu proszę, okazuje się, że świat nie życzy sobie ładnych i pracowitych dziewcząt zrobionych ze szczerego złota. Świat nie może ich znieść. Chce surowych i złośliwych dziewczyn, jak Olwyn, takich, których mężczyźni nie kochają, które rodzą się po to, by radziły sobie w życiu same, europejskich powojennych kobiet wiedzących, jak zakasać rękawy, ale niemających pojęcia, jak to jest być intelektualnie wyrafinowaną i uczyć dziewczęta w Smith College, a w wolnym czasie pisać zachwycające wiersze. Są zazdrosne, och, jak one zazdroszczą takim jak ja, lecz mimo wszystko to one zwyciężają – wygrywają życie, choć nigdy nie urodzą dzieci żadnemu mężczyźnie i nie przedłużą królewskiej linii, nie rozłożą nóg i nie wypchną z siebie na świat wrzącej magmy. Olwyn niczego nie podaruje temu światu, bo nigdy nie zapłonie. Będzie tylko stała, zagryzała i zagryzała zęby, i pozwalała, by aż do śmierci życie przelewało się przez nią jak przez sito. Nigdy nie wkroczy w sam środek życia i nie nada mu kształtu, nie podyktuje mu warunków, nie upchnie go w ładną formę, nie podaruje mu żadnych dzieci. Tym samym nigdy nie poczuje, że świat nie godzi się na jej siłę, na jej druzgocące piękno, na jej geniusz. Olwyn wyśmieje moją śmierć, westchnie i wzruszy ramionami, ale zarazem będzie mi tej śmierci zazdrościła, bo sama nigdy, przenigdy nie zdobyłaby się na taką odwagę!
5. Ocean. I kamienie. Przechadzki po Winthrop w wątłym popołudniowym świetle, zbieranie kamyków dla taty, gdy mam siedem lat i odkrywam, że kawałeczki przyrody, jakie dla niego znajduję, budują między nami więź silniejszą niż cokolwiek na świecie. Tylko nas dwoje poznaje powierzane mu przeze mnie tajemnice, tylko nas dwoje otacza je czcią, jak sekrety samego serca. Ocean liże moje opalone nogi, wściekle pachnie solą i wilgotnymi, roznamiętnionymi wodorostami, a on prosi mnie, bym poszła na spacer i znalazła najpiękniejsze muszelki, najgładsze kamyki, o których mi później opowie. Plaża i mój tato, ocean, jego wieczność. Kocham tatę. Wiem, że zrodziłam się również z niego, że on przekazał mi tajemnicę i słowa, czułość. Powróciwszy do Winthrop, nie dostrzegam już rozmachu plaż, a ocean napawa mnie nudą – wiem, że czekają na mnie inne sprawy. Wydaje mi się, że odnajdę ukojenie i czar dzieciństwa, lecz osiągam tylko tyle, że przenikam je wzrokiem na wskroś i moim nowym spojrzeniem dopuszczam się na nich zdrady. Być może więc wcale nie jest to powód, by dalej żyć. Bo nawet gdyby moje dzieci pokochały ocean tak bardzo jak ja, nigdy nie spotkają mojego taty, swojego dziadka, i nie poznają jego ogromnych dłoni, w których mogłyby chować małe okrągłe kamyki. Mój tato jest i zarazem nie jest powodem, by dalej żyć. Chcę go upamiętnić, trwać u jego boku i pozwolić, by moje ciało popłynęło na skraj czasu niczym kotwica jego rozbitego statku. Ale nie chcę też patrzeć jak ocean, kamyki i muszelki zmieniają się w widma. I czuć zgrzytu śmierci wokół mojej szyi.
6. Frieda, och, Frieda.
7. Nicholas.
Rok wcześniej
To moje życie było tekstem.
Moje ciało, moja skóra, moje białe, lśniące nadgarstki kierujące rowerem, gdy jechałam przez Devon. Gdy widziałam kogoś znajomego, przebiegał mnie dreszcz, jakby nerwy i naczynia krwionośne tworzyły gęstą siateczkę na zewnątrz mnie, a serce było moimi ustami, to ono przemówiło, wyrzucając z siebie „Cześć!”, gdy spotkałam sąsiadkę (żonę dyrektora banku), przyglądającą mi się za każdym razem tak, jakby sprawdzała, czy jestem normalna.
Serce biło w samym centrum mnie. W moich ustach. W moich czerwonych ustach. To ja byłam przedmiotem, samym motywem, jak w takiej sytuacji miałam sięgnąć poza siebie i stworzyć inne motywy? Jak miałam umiejscowić siebie z dala od centrum samego motywu?
Ted o tym wiedział, właśnie dlatego się ze mną ożenił: Byłam nerwami, byłam krwią, byłam sercem, byłam białą skórą, byłam naszyjnikiem z pereł, byłam marmurem, byłam gołębicą, byłam łanią, byłam martwym kretem, którego znaleźliśmy na ziemi, byłam dziewczyną, byłam kobietą, byłam matką jego dzieci. Byłam Ameryką, byłam całym kontynentem, byłam przyszłością, byłam motywem, który on pragnął odkryć, byłam kimś, kogo chciał skolonizować, chciał mnie pożreć, chciał mnie zasiedlić, chciał mnie zachować. Chciał przywieźć mnie do domu z Ameryki, gdzie przyszłam na świat, bym poczuła w sercu puls londyńskiego życia, a potem chciał mnie umieścić w domu na wsi, w Devon, pośród narcyzów i ptaków. Kupił mi rower. Pieprzył mnie ostro na kanapie w zimnym salonie, byłam pod nim jak ciepła, wilgotna kałuża, a on w nią wchodził. Pachniało mięsem i krwią. Spermą. Potem czuł się wszechmocny. Podbił Amerykę, poszerzył swoje granice, zdefiniował motyw: Kobieta, która musi umrzeć.
Kobieta skazana na śmierć.
Stworzył mnie.
Podniosłam się z kałuży i poszłam się umyć, z uśmiechem szczęścia na twarzy, zaszczepił we mnie swoje dziecko, swoje marzenie, swoje obietnice. Anglię. Byłam na jego ziemi. Na jego terenie łowieckim. Pośród jego jabłoni, dokładnie siedemdziesięciu jeden sztuk (ja doliczyłam się siedemdziesięciu dwóch). Wśród jego słów, jego drzew, jego pisania. W jego głosie. Dopełniałam mu życie. Wydałam na wszechświat jego dziecko, wypadło prosto z mojego ciała. Frieda. Jak jabłko zrodzone z jabłoni. Czerwone usta, czerwone serce, czerwony puls. Wówczas ja również poczułam, że żyję. „Nic nie uszczęśliwia mnie tak jak dzieci”, napisałam w liście do domu, do mojej matki. Ale wiedziałam też, że wszystko, co mówiłam i co pisałam (CAŁY MÓJ GŁOS; TO, KIM BYŁAM), pewnego dnia obróci się przeciwko mnie. Moja rzeczywistość zmieniała kształt w każdej minucie, Ted o tym wiedział, w jednej chwili byłam zadowolona, w drugiej szczęśliwa, w trzeciej zrozpaczona, w czwartej płakałam, pociłam się, tęskniłam, pragnęłam i miałam nadzieję.
Właściwie nic z tego nie mogło być brane na poważnie.
Kiedy więc żona dyrektora banku natknęła się na mnie w centrum, gdy zgramoliłam się z siodełka (znów byłam w zaawansowanej ciąży), zapragnęłam być nią, bym to ja JĄ widziała, a nie ona mnie. Ja, Sylvia, musiałam być o wiele milsza dla oka, a mimo to nie mogłam dostrzec samej siebie!
Uśmiechnęłam się z wysiłkiem, z trudem łapiąc oddech, starłam z twarzy perełkę potu. Było mi gorąco w ciepłym ubraniu. Centrum już udekorowano, zostało tylko kilka tygodni do Bożego Narodzenia. Żona dyrektora banku kupiła coś, co ja właściwie też powinnam była kupić, i naraz sobie uzmysłowiłam, że nie pozwoliłam jej w pełni zająć należnego jej miejsca, że ja też, bezwiednie, już ją skolonizowałam, zagarnęłam coś z tego jej małomiasteczkowego objawienia się w centrum i przekazałam jej władzę, by roznieciła we mnie lęk i stres.
– Masz przesyłkę do odebrania? – zapytała.
– W rzeczy samej. Zależy mi na utrzymywaniu prenumeraty pewnych amerykańskich pism – odparłam i natychmiast pożałowałam, iż udzieliłam jej tak długiej i zawiłej odpowiedzi na bardzo proste pytanie.
Ciekawiło mnie, jakie to uczucie być jej przyjaciółką, lecz odegnałam tę myśl całkiem inną myślą: Boże, cóż za okropny płaszcz.
– A gdzie Frieda? – zapytała.
Posłałam jej krzywy uśmiech spod moich potów.
– W domu, ze swoim tatą – rzuciłam dumnie.
– Jakiż on dzielny, ten twój mąż – orzekła żona dyrektora banku.
– Ted – przypomniałam jej. – Ted Hughes.
Żona dyrektora banku potaknęła. Wyglądała tak, jakby formowała w głowie jakąś myśl.
– Może wpadniecie do nas kiedyś na kolację? Posiedzimy razem przy stole. Pomyślałam, że może już nadeszła pora, byśmy się poznali, jako sąsiedzi. Pasuje wam... jutro?
Jakież to... poprawne. No jasne. Złapała mnie – proszę, jak sprytnie! Tutejsze znajomości w niczym nie przypominały tych w moim rodzinnym kraju, tam można było powiedzieć I Love You do kogoś, z kim spożyło się tylko jeden nudny posiłek. I Love You – z łatwością odłamywało się kawałek swojego serca i wcale nie musiało to oznaczać, że wchodzi się z tym kimś w intymną relację. Lecz tu, w Anglii, miałam wrażenie, że obcowanie z innymi odbywało się według surowych reguł, nie robiło się tego dla przyjemności, ale z dziwacznego poczucia obowiązku. Może nadeszła już pora, byśmy się poznali jako sąsiedzi. Musimy. Nie możemy żyć obok siebie, widywać się każdego dnia, nie zdradziwszy sobie, kim naprawdę jesteśmy i jakie stare, zakurzone meble stoją w naszym domu. Uch, nie miałam na to siły. Ale nie miałam też siły, by spojrzeć jej w oczy i powiedzieć: Nie. Nie! Nie chcę! Zapomnij o tym!
Paczkę wręczył mi młody mężczyzna zatrudniony w punkcie pocztowym i coś w mojej postaci sprawiło, że niepewnie błądził wzrokiem, może siateczka nerwów, może usta jak serce, czerwone i tętniące, tętniące. Podenerwowanie.
Odwróciłam się do babsztyla.
– Oczywiście! – rozpromieniłam się. – Nie mamy żadnych planów. Bardzo chętnie.
Żona dyrektora banku uśmiechnęła się z ukontentowaniem w swoim futrzanym płaszczu. Zaszczebiotała. Niech będzie, pomyślałam: Oto udało mi się kogoś zadowolić.
– Lovely, honey! – wykrzyknęła na cały rynek.
Czy ja nigdy się nie nauczę? Odbieranie przesyłek, załatwianie sprawunków, jeżdżenie na rowerze, wyrzucanie z siebie „cześć” i „dziękuję”, robiłam to tak, jakby były to najtrudniejsze rzeczy na świecie. Ludzie na co dzień zajmowali się sprawami o wiele bardziej wymagającymi, a wszystko, co robiłam ja, sprowadzało się do: (1) bycia w ciąży i (2) jeżdżenia na rowerze do centrum i nawet z tym sobie nie radziłam, nawet tego nie byłam w stanie zrobić, nie pozostawiając po sobie jakiegoś odcisku w świecie.
Czy muszę? Czy naprawdę muszę? Muszę być chodzącym cyrkiem? Muszę mieć serce? Muszę ludziom o czymś przypominać – o ich własnych uczuciach i pobudkach? Muszę być kręcącym się po okolicy na rowerze uosobieniem odliczania czasu?
Wiozłam paczkę na bagażniku, niepewnie poruszałam kierownicą, czułam rozczarowanie, bo załatwiłam już sprawunki w centrum i to, na co liczyłam – że coś się wydarzy, że objawi się jakaś myśl, że z wysiłku zrodzi się linijka wiersza, że ot tak zdarzy się coś zabawnego, coś fajnego – nie doszło do skutku. W głowie nie zaświtało ani jedno słowo, żaden początek rozdziału, żadna powieść, nie przybrała formy żadna postać. Nic.
Wybiła druga, gdy wchodziłam po schodkach na ganek, potężna i ciężka niczym górski troll. Znów byłam w domu. W królestwie Teda Hughesa oraz moim.
I Friedy. Podbiegła do mnie, naparła na mnie swoim małym jednorocznym ciałkiem. Umknęłam jej, mówiąc: mama nie może cię teraz nosić, jesteś za ciężka. Prawie odegnałam ją kopniakami, wyplątując się z kurtki, zostawiłam na sobie wełniany sweter.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu odkryłam, że Ted siedzi i pisze, w moim gabinecie.
Do tej pory jeszcze mnie nie zauważył, lecz teraz podniósł się z krzesła, zza maszyny do pisania, i poczłapał schodami w dół.
– Piszesz? – zapytałam.
Wyglądał tak, jakbym przyłapała go na gorącym uczynku. Zdobyłam się na mój najbardziej zadziwiony uśmiech, ten, który wystrzelał z taką siłą.
– Tak, napisałem kilka linijek – przyznał. – Chcą, żebym dostarczył więcej materiału dla BBC.
Wysoki, potężny Ted. Brązowe włosy, podłużna twarz, wyrazisty nos. W naszym domu panował chłód, na górze i na dole było wręcz lodowato, należało napalić w piecu. Nie powinien był siadać i pisać, kiedy mnie nie było, to JA miałam mieć wolną chwilę, ja miałam być wolna, w centrum, na rowerze. A mimo to... Mimo to on pisał?
– Jak ci się to udaje? – zapytałam, schylając się do córki, wytarłam jej nos. – Gdy tylko ja próbuję coś zrobić, ona natychmiast przychodzi, szarpie mnie i ciągnie.
Ted wzruszył ramionami.
– Jak wspomniałem, chciałem napisać tylko parę linijek.
Frieda potrzebowała odrobiny rodzicielskiej bliskości i miłości, miałam wrażenie, że widzę po niej, iż dłuższy czas była sama. I teraz potrzebowała, by ktoś przy niej był. Kleiła się do mojego biodra, ale byłam zbyt zmęczona jazdą na rowerze.
– Masz przesyłkę? – spytał Ted.
Prychnęłam na pakunek – stracił już cały swój urok. Nie było o czym mówić.
– Ech... – westchnęłam wymijająco. – To tylko jakieś pisma dla gospodyń domowych od mamy.
– Brzmi wspaniale – odparł Ted. – Dobrze jest sprawić sobie radość.
Czy on mówił serio? Podniosłam na niego wzrok. Droczył się ze mną. To musiała być ironia. Nie mógł przecież na poważnie... Naprawdę sądził, że kilka wnętrzarskich i lifestyle’owych pisemek sprawi mi radość?
– Już mówiłam, to nic ważnego – odrzekłam i wyprostowałam się, czując przemożną chęć, by odepchnąć od siebie Friedę, wpiła się w moje biodro jak szczenię w kość.
– Jutro jesteśmy zaproszeni na kolację – wystękałam, siedząc na krześle i próbując wciągnąć wełniane rajstopy. – Może u nich będzie trochę cieplej. U Tyrerów. W centrum spotkałam żonę dyrektora banku.
– Rozumiem – odezwał się Ted. – Będę mógł opowiedzieć o moich zleceniach dla BBC komuś, kto być może będzie tym zainteresowany.
Co chciał przez to powiedzieć? Dlaczego od słów, które właśnie wypowiedział, wionęło całą galaktyką pełną czarnej mazi? Był zmęczony? Albo zły? Czyż zmęczenie i wściekłość nie były zarezerwowane dla mnie? Poderwał się we mnie niespokojny motyl, drzemał gdzieś w ukryciu przez cały dzień, a teraz jego kruche skrzydełka wprawiły mnie w drżenie. Był uwięziony, szukał wyjścia i napierał prosto na moje ciało. Zastanawiałam się nad odpowiednim słowem.
– Czy Frieda spała? – zapytałam w zamian.
– Nie, połóż ją teraz – odparł Ted.
– A jadła lunch? Już druga!
– Jest bekon.
– A co ty jadłeś?
– Nie miałem ochoty na lunch.
Westchnęłam, otworzyłam drzwiczki kominka w salonie i wrzuciłam na kupkę żaru kawałek drewna, lecz ogień nie zamigotał i nie zaczął go lizać, jak się spodziewałam; zamiast tego klocek zdusił żar, palenisko zagasło. W naszym domu było potwornie zimno – położna zwróciła nam uwagę, że musimy mieć cieplej w styczniu, kiedy urodzi się dziecko.
– JADŁA BEKON NA ŚNIADANIE! – wrzasnęłam tak, że dziecko w moim brzuchu zrobiło woltę z wysiłku.
– To daj jej papier śniadaniowy! Mamy tylko bekon!
Nie miałam na to odpowiedzi.
– Idę napisać do końca ten wiersz! – dodał Ted ze zniecierpliwieniem, wszedł na górę i zamknął za sobą drzwi.
– Bekon – powiedziałam do Friedy i sama poczułam wilczy głód.
Zdjęłam patelnię z haczyka, poddałam się głodowi. Na moją pamiątkę wylał się ze mnie kawalątek mnie. Miałam na sobie duży, kobaltowoniebieski sweter, napięty na brzuchu jak namiot, nie oddawał sprawiedliwości mojej urodzie. Na samym czubku wielkiej góry (czyli mnie) pojawiła się wielka tłusta plama. Stałam i patrzyłam, jak rozrasta się na materiale. Wybuchnęłam płaczem, mrugałam oczami, żeby zatrzymać łzy, ale nie chciały odejść i zapiekły mnie pod powiekami. Pieprzony wiersz! Długi pasek bekonu leżał już na patelni i pryskał od dłuższej chwili, na talerzu zrobił się sztywny i twardy. Pokroiłam go Friedzie na kawałki. Zaczęła przeżuwać i skrzywiła się z obrzydzenia, mięso było gorzkie i za słone. Za mocno je przysmażyłam. Wyszarpnęłam jej talerz, wzięłam nowy plaster tłustego bekonu i rzuciłam go na patelnię; zmniejszyłam drgający płomień pod naczyniem.
Ja musiałam zadbać o to, żeby wszystko było dobrze.
Kiedyś była czysta i niewinna, piła wyłącznie mleko z mojego wnętrza, mleko tryskające z moich piersi, nie było dla mnie całkiem jasne, skąd się brało. Mleko. Białe, ciepłe mleko. Piersi były duże i wrażliwe również teraz, a w ostatnim trymestrze byłam strasznie napalona, miałam ochotę w każdą noc. Lecz Ted nie do końca pojmował, co wyprawiam. Wtulałam się w niego na łyżeczkę, ale mój brzuch wbijał się w jego plecy i nie mieliśmy prawdziwego kontaktu. Wzdychał i się odsuwał. Ja podążałam za nim, moje ręce i nogi buchały gorącem, chociaż mieliśmy zimno w sypialni.
No, jedz, dziecko. Dałam Friedzie miększy plasterek bekonu. Possała go i zaniosła się śmiechem. Śmiech był wyryty w niej na stałe: może to sposób na obronę, pomyślałam, pancerz chroniący przed mrokiem, jaki dostrzega w rodzicach, może strażnik śmiech nie wpuszcza go do środka. Frieda jest twarda jak skała, pomyślałam również. Przeżyje nas wszystkich.