Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
WITAJ W ŚWIECIE, GDZIE ZAGROŻENIEM JEST MORZE I CI, KTÓRZY CHCĄ Z NIEGO CZERPAĆ ZYSKI. TO ŚWIAT STWORZONY TYLKO DLA MĘŻCZYZN.
Dla córki najpotężniejszego handlarza w Narrows, siedemnastoletniej Fable, morze jest jedynym domem, jaki zna. Cztery lata wcześniej w czasie burzy utonęła jej matka. Następnego dnia ojciec porzucił ją na owianej legendą jałowej wyspie pełnej niebezpiecznych złodziei. Aby przeżyć, musi pozostać wierna swoim zasadom, nikomu nie ufać i polegać na unikatowych umiejętnościach, których nauczyła się w dzieciństwie. Przyświeca jej jeden cel: wydostanie się z wyspy, odnalezienie ojca i zajęcie należnego jej miejsca obok niego i jego załogi. Aby tego dokonać, Fable werbuje do pomocy młodego handlarza o imieniu West. Szybko odkrywa, że chłopak nie jest tym, za kogo się podawał. Jeśli chcą pozostać przy życiu, muszą zmierzyć się z czymś więcej niż tylko ze zdradzieckimi burzami nawiedzającymi Narrows.
Fable zabierze Cię w spektakularną podróż pełną intryg i przygód.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Taty.
Pożegnanie Ciebie wymagało
napisania całej książki.
40 . 25 . 3
144 . 24 . 4
228 . 21 . 2
3 . 16 . 5
86 . 21 . 11
112 . 29 . 3
56 . 16 . 7
JEDEN
DRAŃ ZNÓW MNIE ZOSTAWIAŁ.
Będąc między drzewami, dostrzegłam, jak Koy i inni kopią piasek, by zepchnąć łódź z plaży.
Zsunęła się do wody, a ja pobiegłam szybciej, bosymi stopami pokonując powykręcane korzenie drzew i zakopane kamienie na ścieżce. Przedostałam się przez gąszcz w samą porę – akurat gdy żagiel się otworzył, a na ustach Koya pojawił się uśmiech.
– Koy! – krzyknęłam, ale nawet jeśli usłyszał mnie przez szum fal, nie okazał tego.
Ruszyłam w dół zbocza, aż dotarłam do piany pozostawionej przez cofającą się falę. Postawiłam stopę na mokrym piasku, po czym skoczyłam, kopiąc w powietrzu i lecąc nad falą w kierunku rufy. Złapałam jedną ręką sztag i zderzyłam się z burtą kadłuba. Łódź ruszyła, a wtedy moje nogi powlekły się w wodzie. Nikt nie podał mi ręki, gdy z przekleństwem pod nosem podciągnęłam się i przeszłam przez burtę.
– Niezły skok, Fable. – Koy chwycił za rumpel, patrząc na horyzont i kierując nas w stronę południowej rafy. – Nie wiedziałem, że przyjdziesz.
Zgarnęłam włosy w węzeł na czubku głowy i patrzyłam na niego. To był już trzeci raz w ciągu tygodnia, kiedy próbował mnie zostawić, gdy pogłębiacze wypływali nurkować. Gdyby Speck nie był przez połowę czasu pijany, to jemu zapłaciłabym za przejazd na rafę. Potrzebowałam jednak łodzi, na której mogłabym polegać.
Żagiel złapał wiatr i zatrzasnął się mi nad głową. Łódka wystrzeliła do przodu. Usiadłam między dwoma obskurnymi pogłębiaczami.
Koy wyciągnął do mnie rękę.
– Miedź.
Spojrzałam ponad jego głową na wyspy barierowe, gdzie maszty statków handlowych przechylały się i kołysały na ostrym wietrze. Marigold jeszcze tam nie było, ale do wschodu słońca się to zmieni. Wyciągnęłam monetę z sakiewki i z zaciśniętymi zębami wrzuciłam ją do otwartej dłoni Koya. Do tej pory zarobił na mnie tyle miedziaków, że praktycznie zapłaciłam za połowę jego łodzi.
Nabraliśmy prędkości, a woda płynęła obok nas, zmieniając się, w miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, z bladego turkusu płycizny w głęboki błękit. Gdy łódka się przechyliła, odgięłam się do tyłu tak, że moja ręka dotykała powierzchni wody. Słońce znajdowało się na środku nieba, co oznaczało, że mieliśmy kilka godzin, zanim zejdzie w dół. Było to aż nadto czasu, by wypełnić torbę zdobyczami na handel.
Zacisnęłam pas wokół talii, sprawdzając każde z narzędzi.
Młotek, dłuta, kilofy, kielnia, okular.
Większość pogłębiaczy przeniosła się ze wschodniej rafy miesiące temu, ale przeczucie mówiło mi, że w tych wodach kryje się więcej piropów, i miałam rację. Po tygodniach samotnego nurkowania na tym odcinku znalazłam skrytkę pod wyrwaną półką, a kamienie wypełniły moją sakiewkę monetami.
Gdy tak stałam, wiatr hulał wokół, ciągnąc pasma moich ciemnokasztanowych włosów po twarzy. Złapałam za maszt i przechyliłam się przez burtę, by patrzeć na wodę pod nami.
Jeszcze nie.
– Kiedy powiesz nam, co tam znalazłaś, Fable? – Ręka Koya zacisnęła się na rumplu, a jego oczy spotkały się z moimi. Były tak ciemne jak najczarniejsze noce na wyspie, kiedy burze zasłaniały księżyc i gwiazdy na niebie. Pozostali patrzyli na mnie w milczeniu, czekając na odpowiedź. Widziałam, że obserwują mnie uważniej w dokach i słyszałam ich szepty na plaży. Po tygodniach lekkich połowów na rafach pogłębiacze zaczynali się niecierpliwić, a to nigdy nie było dobre. Ale nie spodziewałam się, że to Koy będzie tym, który w końcu zapyta mnie o to wprost.
Wzruszyłam ramionami.
– Ucho morskie.
Zaśmiał się, kręcąc głową.
– Ucho morskie – powtórzył. Był młodszy niż większość pogłębiaczy na Jevalu, a jego opalona skóra nie była jeszcze pomarszczona ani biała od długich dni spędzonych na słońcu. Ale zasłużył na swoje miejsce wśród nich dziesięciokrotnie, kradnąc wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić łódkę i rozpocząć własny handel promami.
– To prawda – powiedziałam.
Gdy jego wzrok znów spotkał się z moim, jego oczy były pozbawione humoru. Zacisnęłam zęby, starając się nie pokazać drżenia kącika ust. Minęły cztery lata od dnia, w którym zostałam wyrzucona na gorącą plażę i pozostawiona sama sobie. Kiedy umierałam z głodu, zmuszano mnie do skrobania kadłubów w zamian za zgniłe ryby i bito za nurkowanie na terytorium należącym do innego pogłębiacza. Przebywając na Jevalu, sporo napatrzyłam się na przemoc, ale do tej pory udawało mi się trzymać z dala od Koya. Znalezienie się w zasięgu jego wzroku było bardzo niebezpieczne.
Weszłam na rufę, pozwalając, by na moich ustach wykwitł ten sam zawadiacki uśmiech, którym on mnie obdarzył, odwracając się ode mnie na plaży. Był draniem, ale ja też. A pozwolenie mu, by zobaczył, jak bardzo się go boję, uczyniłoby mnie tylko łatwiejszą ofiarą. Musiałam znaleźć sposób, by utrzymać się przy życiu, i prędzej stracę rękę, niż pozwolę komuś odebrać mi szansę na ucieczkę. Nie gdy jestem tak blisko.
Puściłam maszt, łódka wyleciała mi spod nóg i wpadłam do wody. Ciało zderzyło się z morzem. Krystaliczne bąbelki falowały wokół mnie, gdy wypływałam na powierzchnię i kopałam, by uchronić się przed zimnem. Krawędź wschodniej rafy stykała się z prądem, przez co woda po tej stronie wyspy była chłodniejsza. To był jeden z powodów, dzięki którym wiedziałam, że na dole jest więcej klejnotów niż to, co zostało już wydobyte.
Łódź Koya wystrzeliła do przodu, a jej pełny żagiel zakrzywił się na tle bezchmurnego nieba. Kiedy zniknęła za barierą ochronną, skierowałam się w przeciwnym kierunku, w stronę brzegu. Płynęłam z twarzą w wodzie, żeby móc zmierzyć rafę znajdującą się poniżej. Róż, pomarańcz i zieleń koralowca łapały światło słoneczne niczym strony atlasu, który kiedyś leżał rozwinięty na biurku mojego ojca. Jaskrawożółty wachlarz morski z odłamanym liściem stanowił mój znak rozpoznawczy.
Podniosłam się, ponownie sprawdzając pasek. Powoli nabrałam powietrza, wypełniając nim klatkę piersiową, a następnie wypuściłam je w tym samym tempie, tak jak uczyła mnie matka. Moje płuca rozszerzyły się, a potem ścisnęły, gdy powietrze przemieściło się między żebra. Wciągnęłam i wypchnęłam je w przyśpieszonym tempie, po czym wzięłam ostatni pełny wdech i zanurkowałam.
Gdy przebijałam wodę rękami, czułam, jakby pękały mi uszy. Kierowałam się w stronę jaskrawych kolorów świecących na dnie morza. Zanurzałam się głębiej, walcząc z oporem ciśnienia. Obok mnie przepchnęła się ławica czerwonych pasiastych tangusów. Gdy schodziłam na dno, utworzyły jeden wielki rój. Nieskończony błękit rozciągał się we wszystkich kierunkach. Moje stopy wylądowały lekko na grzbiecie zielonego korala, który sięgał w górę niczym poskręcane palce. Złapałam się skalnej półki powyżej i zeszłam do wyrwy.
Po raz pierwszy znalazłam klejnoty, gdy przeszukiwałam rafę w poszukiwaniu krabów, by zapłacić staruszkowi w dokach za naprawę okularów.
Pośród ciszy miękki szum kamienia szlachetnego odnalazł moje kości. Po trzech dniach prób odnalezienia go miałam szczęście. Właśnie odkopywałam wychodnię, kiedy półka oderwała się, odsłaniając krzywą linię bazaltu pokrytą charakterystycznymi białymi skupiskami, które tak dobrze znałam. Mogły one oznaczać tylko jedno – rudę.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy zarobiłam na handlarzach na Marigold więcej pieniędzy niż przez ostatnie dwa lata. Jeszcze kilka tygodni i już nigdy nie będę musiała nurkować wśród tych raf.
Moje stopy osiadły na gzymsie. Przycisnęłam rękę do skały, czując krzywiznę grzbietów. Miękkie wibracje kamienia szlachetnego syczały pod opuszkami palców jak rozciągnięty rezonans metalu uderzającego o metal. Tego też nauczyła mnie matka – jak słuchać kamieni szlachetnych. Głęboko w kadłubie Skowronka wkładała mi je po kolei do rąk, szepcząc, gdy załoga spała w hamakach rozwieszonych na grodzi.
Słyszysz to? Czujesz?
Wyciągnęłam narzędzia z pasa i wsunęłam dłuto w najgłębszy rowek, po czym uderzyłam młotkiem, powoli krusząc powierzchnię. Sądząc po kształcie rogu, pod spodem znajdował się spory kawałek stosu, wart może nawet cztery miedziaki.
Blask słońca na srebrnych łuskach błyszczał nade mną, gdy kolejne ryby schodziły na żer. Spojrzałam w górę, mrużąc oczy. W mętnej toni rafy, pod powierzchnią, unosiło się ciało. Szczątki pogłębiacza, który kogoś skrzywdził lub nie spłacił długu.
Jego stopy były przykute do ogromnej, pokrytej pąklami skały i pozostawione morskim stworzeniom, by wydłubały mięso z jego kości. Nie był to pierwszy raz, kiedy widziałam, że wyrok został wykonany. Wiedziałam, że jeśli nie będę ostrożna, spotka mnie ten sam koniec.
Miałam w płucach resztki powietrza i czułam pieczenie w piersi. Moje ręce i nogi stawały się coraz zimniejsze. Ponownie uderzyłam dłutem. Szorstka biała skorupa pękła. Widząc, jak poszarpany kawałek skały odrywa się od reszty, uśmiechnęłam się, wypuszczając z ust kilka bąbelków. Sięgnęłam, by dotknąć szklistej czerwonej stosiny, która spoglądała na mnie niczym przekrwione oko.
Kiedy czerń zaczęła wciskać się w moją wizję, oderwałam się od skały i popłynęłam ku powierzchni, podczas gdy płuca krzyczały o powietrze. Ryby rozproszyły się wokół niczym tęcza rozpadająca się na kawałki. Dysząc, wynurzyłam się z wody. Chmury nad głową układały się w cienkie pasma, ale mój wzrok przykuł ciemniejący błękit na horyzoncie. Poranny wiatr uzmysłowił mi, że zbiera się na burzę. Jeśli z tego powodu Marigoldnie dotrze do wysp barierowych przed wschodem słońca, będę musiała trzymać łupy przy sobie dłużej, niż było to bezpieczne. Miałam określoną liczbę kryjówek, a z każdym dniem obserwowało mnie coraz więcej par oczu.
Unosiłam się na plecach, pozwalając, by słońce ogrzewało jak największą część mojej skóry. Zanurzałam się już w głąb skalistego grzbietu, który sięgał nad Jeval. Potrzeba było jeszcze co najmniej sześciu lub siedmiu nurkowań, żeby wszystko wydobyć. Musiałam być na drugim końcu rafy, gdy Koy po mnie wróci.
Jeśli wróci.
Jeszcze trzy lub cztery tygodnie i będę miała wystarczająco dużo pieniędzy, by przehandlować je za przeprawę przez Narrows. Wtedy znajdę Sainta i zmuszę go do dotrzymania obietnicy. Miałam zaledwie czternaście lat, gdy porzucił mnie na osławionej wyspie złodziei, a od tamtej pory każdego dnia zbierałam pieniądze, by go odnaleźć. Po czterech latach zastanawiałam się, czy w ogóle mnie rozpozna, gdy w końcu zapukam do jego drzwi. Czy będzie pamiętał, co do mnie powiedział, gdy rzeźbił w moim ramieniu czubkiem noża do fiszbinów.
Niemniej mój ojciec nie należał do ludzi, którzy zapominają. Ja też nie.
DWA
TU BYŁO PIĘĆ ZASAD. TYLKO PIĘĆ.
Recytowałam je ojcu od czasu, gdy byłam wystarczająco duża, by po raz pierwszy wejść z mamą na maszt. Obserwował mnie w przyćmionym świetle świec, siedząc w swojej kwaterze na Skowronku. W jednej ręce trzymał pióro, a w drugiej zieloną szklankę do żytniej whisky, która stała na jego biurku.
1. Trzymaj nóż w miejscu, w którym możesz go dosięgnąć.
2. Nigdy, przenigdy nie bądź nikomu nic winna.
3. Nic nie jest za darmo.
4. Zawsze konstruuj kłamstwo z prawdy.
5. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie ujawniaj, co lub kto jest dla ciebie ważny.
Żyłam według zasad Sainta każdego dnia, odkąd porzucił mnie na Jevalu. To one utrzymywały mnie przy życiu. Przynajmniej tyle mi zostawił, gdy odpłynął, ani razu nie oglądając się za siebie.
Gdy zbliżaliśmy się do plaży, nad naszymi głowami rozległy się grzmoty. Niebo pociemniało, a w powietrzu pojawił się szept burzy. Studiowałam horyzont, obserwowałam kształt fal. Marigold zapewne jest już w drodze, ale jeśli burza będzie silna, nie dotrze na wyspy barierowe rano. A jeśli jej tam nie będzie, nie będę mogła handlować.
Czarne oczy Koya skierowały się na siatkę z uchowcem na moich kolanach, gdzie w jednej z muszli ukryta była sakiewka z łupem ze stosu, który wydobyłam z rafy. Nie byłam już tą głupią dziewczyną co kiedyś. Szybko nauczyłam się, że przywiązanie sakiewki do narzędzi, jak to robili inni pogłębiacze, tylko zachęci ich do odcięcia jej od mojego pasa. I nic nie mogłam na to poradzić. Nie byłam dla nich fizycznym przeciwnikiem, więc od czasu ostatniej kradzieży mojego łupu chowałam klejnoty i monety w wypatroszonych rybach i uchowcach.
Czubkiem palca prześledziłam bliznę na nadgarstku, podążając za jej rozgałęzieniami niczym za korzeniami drzewa w górę przedramienia aż do łokcia. Przez długi czas była to jedyna rzecz, która utrzymywała mnie przy życiu na wyspie. Jevalczycy byli przesądni i nikt nie chciał mieć nic wspólnego z dziewczyną, która miała takie znaki. Zaledwie kilka dni po tym, jak Saint mnie opuścił, stary Fret rozpuścił w dokach plotkę, że zostałam przeklęta przez morskie demony.
Łódź zwolniła. Przeskoczyłam przez burtę z siecią przewieszoną przez ramię. Gdy wydobywałam się z płycizny, czułam na sobie wzrok Koya i jego głęboki szept na plecach. Na Jevalu każdy walczy o siebie. Chyba że coś można zyskać, kombinując. A Koy właśnie to robił – kombinował.
Szłam wzdłuż krawędzi wody w stronę grani, obserwując klify w poszukiwaniu cienia kogoś, kto by mnie śledził. Wraz ze zmierzchem morze stało się fioletowe. Na powierzchni wody tańczył ostatni błysk światła, podczas gdy słońce znikało z horyzontu.
Moje zrogowaciałe palce odnalazły znajome szczeliny czarnego głazu. Wspięłam się na niego, podciągając tak, że strumień wody morskiej rozbijający się po drugiej stronie uderzył mnie w twarz. Lina, którą zakotwiczyłam na gzymsie, zniknęła w wodzie.
Wyciągnęłam z sieci pękniętą muszlę uchowca i wrzuciłam ją do koszuli, po czym stanęłam, napełniając płuca powietrzem. Gdy tylko woda podniosła się z hukiem fali, skoczyłam z grani do morza. Z każdą minutą robiło się coraz ciemniej, ale chwyciłam się liny i podążyłam za nią w dół, do cienia lasu listownic, gdzie strzeliste, przypominające wstążki pasma rozchodziły się od dna morza grubymi, falującymi nićmi. Z dołu ich liście wyglądały jak złoty dach, rzucając na wodę zielone światło.
Gdy płynęłam w dół, ryby wiły się przez pnącza, a rekiny rafowe podążały za nimi, polując na swoją kolację.
Zatoczka była jednym z niewielu miejsc, w których mogłam łowić ryby, ponieważ wzburzona woda utrudniała utrzymanie w jednym kawałku trzcinowych pułapek używanych przez innych pogłębiaczy. Ale pleciona pułapka z trzciny, którą robić nauczył mnie nawigator ojca, wytrzymywała uderzenia fal. Owinęłam grubą linę wokół pięści i szarpnęłam, ale nie dało się jej utrzymać, zaklinowała się pod naporem prądu między skałami poniżej.
Moje stopy znalazły się na koszu. Oparłam się o kamień, próbując go wyrwać z miejsca, w którym był do połowy zagrzebany w gęstym mule. Gdy nie ruszył się, zanurzyłam się, zaczepiłam palcami o plecioną górę i szarpnęłam do tyłu, aż pękł, posyłając mnie na płytę chropowatej skały za sobą.
Okoń wgramolił się przez otwór, zanim zdążyłam go zamknąć. Zaklęłam, a dźwięk mojego głosu zaginął w wodzie. Patrzyłam, jak odpływa. Zanim drugi mógł uciec, przycisnęłam złamaną pokrywę do klatki piersiowej, owijając ciasno jedno ramię wokół pułapki.
Lina poprowadziła mnie z powrotem w górę od dna morza. Podążałam za nią, aż dotarłam do poszarpanego nawisu, który krył się w cieniu. Użyłam dłuta, żeby oderwać kamień, który zapieczętowałam kelpem. Wpadł mi do ręki, odsłaniając wykopany otwór. Stos skarbów, które zbierałam przez ostatnie dwa tygodnie, lśnił w środku niczym potłuczone szkło. To była jedna z moich nielicznych kryjówek na wyspie, która nie została znaleziona. W tej małej zatoczce od lat zatapiałam swoje pułapki na ryby i każdy, kto widział, jak tu nurkuję, przyuważył także, jak wypływam z połowem. Nawet jeśli ktoś przypuszczał, że trzymam tutaj również klejnoty, nie było szans, by je znalazł.
Gdy woreczek u pasa wypełnił się łupem, wymieniłam kamień. Mięśnie w moich nogach już płonęły, zmęczone wielogodzinnym nurkowaniem. Resztą sił wypchnęłam się na powierzchnię. Gdy wciągnęłam w płuca nocne powietrze, fala uderzyła w skałę. Odbiłam się w jej kierunku, zanim wessało mnie z powrotem pod wodę.
Podciągnęłam się na jednym ramieniu i położyłam z powrotem na piasku, łapiąc oddech. Gwiazdy już mrugały nad głową, ale burza szybko zbliżała się do Jevalu i po zapachu wiatru mogłam stwierdzić, że to będzie długa noc. Wiatr zagrażał mojej chacie na klifach, ale i tak nie mogłam spać, gdy musiałam mieć przy sobie stos lub monetę. Mój obóz był już wcześniej przeszukiwany, gdy spałam, i nie mogłam ryzykować.
Wsunęłam wijącą się rybę w koszulę i przełożyłam zepsutą pułapkę przez ramię tak, że wisiała mi na plecach. Nad drzewami zapadła ciemność. Odnalazłam drogę przy świetle księżyca, podążając ścieżką, aż zakręciła w stronę skały. Gdy doszłam do stromizny, pochyliłam się. W momencie, gdy grunt gwałtownie skończył się i przeszedł w gładką skałę, włożyłam dłonie i stopy w uchwyty, które wykułam i po których się wspinałam. Po dotarciu na szczyt podciągnęłam się i spojrzałam za siebie na ścieżkę.
Była pusta, drzewa kołysały się delikatnie na wietrze, a światło przesuwało się po chłodnym piasku. Przebiegłam resztę drogi, aż płaski teren opadł ostro na plażę daleko poniżej. Z urwiska widać było wyspy, choć nie w nocy. Byłam jednak w stanie dostrzec blask kilku latarni z masztów zadokowanych na noc statków. To było miejsce, w którym siedziałam każdego ranka, czekając na powrót okrętu mojego ojca, mimo że mówił, że nie wróci.
Uwierzenie mu zajęło mi dwa lata.
Zrzuciłam z siebie pułapkę i umieściłam ją obok ogniska, po czym odpięłam ciężki pas. Wiatr się wzmógł. Owinęłam ręce wokół grubego pnia drzewa, który zwisał nad klifem, i powoli się podniosłam. Ziemia rozstąpiła się pode mną. Spojrzałam w dół na brzeg, który leżał co najmniej trzydzieści metrów poniżej. Nocne fale pieniły się biało na piasku. Większość pogłębiaczy była zbyt ciężka, by wspiąć się na wrzecionowate drzewo bez złamania gałęzi i skazania się na śmierć. Sama o mało nie spadłam raz czy dwa.
Kiedy byłam już wystarczająco blisko, sięgnęłam do dziupli na styku dwóch nabrzmiałych gałęzi. Palcami znalazłam sakiewkę. Cofnęłam rękę, po czym rzuciłam sakiewkę na ziemię za sobą i zeszłam na dół.
Rozpaliłam ogień i nabiłam rybę na rożen, usadawiając się w wygodnym rowku w skałach wychodzących na ścieżkę. Gdyby ktoś węszył, zobaczyłabym go, zanim on zobaczyłby mnie. Musiałam tylko dotrwać do rana.
Gdy potrząsnęłam sakiewką, monety zabrzęczały. Rozsypałam je na miękkim piasku. Ich twarze błyszczały w świetle księżyca, podczas gdy ja je liczyłam, układając w schludne stosy przede mną.
Czterdzieści dwa miedziaki. Po tym, co musiałabym wydać na łódki, potrzebowałam jeszcze osiemnastu, by wystarczyło mi na przejazd z Westem. Odłożyłam nawet trochę pieniędzy, by zapewnić sobie wyżywienie i schronienie, dopóki nie znajdę Sainta. Położyłam się z powrotem na ziemi i pozwoliłam, by nogi zwisały nad krawędzią klifu. Wpatrywałam się w księżyc, a ryba trzaskała nad ogniem. Był to idealny mlecznobiały półksiężyc. Wdychałam słone, tak charakterystyczne dla Jevalu pachnące cyprysem powietrze.
Pierwszej nocy na wyspie spałam na plaży, gdzie namioty były rozstawione wokół płonących ognisk, gdyż bałam się wejść na drzewa. Obudziłam się, gdy mężczyzna rozpiął moją kurtkę i szukał w kieszeniach monet. Kiedy nic nie znalazł, rzucił mnie na zimny piasek i odszedł. Dopiero po kilku dniach dotarło do mnie, że za każdym razem, gdy łowiłam ryby w ławicach, ktoś czekał na plaży, żeby zabrać mi to, co złowiłam. Żywiłam się listownicowcami przez niemal miesiąc, zanim w końcu znalazłam bezpieczne miejsca do żerowania. Po prawie roku miałam w końcu dość pieniędzy zaoszczędzonych na czyszczeniu cudzych połowów i sprzedawaniu palmowych lin, żeby kupić narzędzia do pogłębiania od Freta, który był zbyt stary, żeby nurkować.
Fale rozbijały się gniewnie o dno. Wiał sztormowy wiatr i przez chwilę zastanawiałam się, czy nie odczuwam tęsknoty. Czy na Jevalu było coś, co stało się częścią mnie? Usiadłam i spojrzałam na pokrytą nocą wyspę, na której wierzchołki drzew poruszały się w ciemności jak wzburzona woda. Gdyby to nie było moje więzienie, mogłabym nawet pomyśleć, że jest piękne. Ale ja nigdy nie należałam do tego miejsca.
A mogłam. Mogłam stać się jedną z nich, pracując nad stworzeniem własnego małego sklepu z klejnotami na szlabanie, tak jak wielu innych. Bycie pogłębiaczką z Jevalu wykluczało jednak bycie córką Sainta. A może nawet to nie było już prawdą.
Wciąż pamiętałam szum w brzuchu kadłuba i skrzypienie hamaka. Zapach fajki mojego ojca i dźwięk butów na pokładzie. Nie należałam ani do ziemi, ani do doków, ani do miast, które leżały po drugiej stronie Narrows. Miejsce, do którego należałam, zniknęło.
Milę dalej, gdzie światło księżyca dotykało czarnej krawędzi horyzontu, pod wodami Łapacza BurzspoczywałSkowronek. I nieważne, dokąd bym poszła – nigdy nie wrócę do domu. Moim domem był statek, który leżał na dnie morza, gdzie spały kości mojej matki.
TRZY
GDY WZESZŁO SŁOŃCE, STALI NA KLIFIEi obserwowaliMarigold. Płynęli w ciemnościach, mimo szalejącej burzy, która nadciągnęła od strony Morza Bezimiennego. Nie spałam całą noc, wpatrując się w ogień, dopóki deszcz nie zgasił płomieni. Całe moje ciało bolało po trzech dniach nurkowania i z powodu braku snu.
Ale West nie lubił czekać.
Kiedy dotarłam na plażę, nad brzegiem czekały już hordy pogłębiaczy. Byłam na tyle sprytna, że zapłaciłam Speckowi z miesięcznym wyprzedzeniem za miejsce na jego łodzi. Leżał na piasku z rękami złożonymi za głową i kapeluszem nasuniętym na twarz. Jeśli miałeś łódź na Jevalu, nie musiałeś nurkować ani handlować, bo każdy pogłębiacz na wyspie cię potrzebował. Posiadanie łodzi było jak posiadanie garnka pełnego monet, który nigdy nie był pusty, a nikt nie zasługiwał na takie szczęście bardziej niż Speck.
Kiedy zobaczył, że się zbliżam, podskoczył, uśmiechając się szerokim, zgniłozębnym grymasem.
– Dzień dobry, Fay!
Uniosłam porozumiewawczo podbródek w jego stronę. Wrzuciłam torbę do łodzi, a następnie uniosłam się nad burtą. Nikt nie raczył zrobić mi miejsca do siedzenia, więc stanęłam na dziobie z jedną ręką zaczepioną wokół masztu i dłonią zaciśniętą na torebce z łupami w mojej koszuli. Łódka Koya znikała już za wysepkami przed nami, wypełniona tak wieloma ciałami, że nogi i stopy wlokły się w wodzie po obu stronach.
– Fable. – Speck obdarzył mnie błagalnym uśmiechem.
Gdy dotarło do mnie, na co czeka, uwolniłam żagiel, pozwalając mu się rozwinąć i odepchnąć nas od brzegu. Pogłębiacze prosili mnie o rzeczy, o które nigdy nie prosiliby siebie nawzajem. Oczekiwano, że będę wdzięczna, że nie utopili mnie na płyciźnie, gdy byłam małym dzieckiem, ale prawda była taka, że nigdy nie wyświadczyli mi żadnej przysługi. Nigdy nie nakarmili mnie, gdy błagałam o resztki, ani nie zaoferowali miejsca, w którym mogłabym się schronić podczas burzy. Na każdy kęs jedzenia czy kawałek stosu pracowałam, nawet prawie umarłam. Mimo to miałam być im wdzięczna za to, że jeszcze oddycham.
Wiatr przybrał na sile. Przecięliśmy gładką poranną wodę jak gorący nóż łój. Nie podobało mi się, jak spokojnie wyglądała, jak jej powierzchnia lśniła niczym świeżo wypalone szkło. Widok śpiącego morza był denerwujący. Widziałam, jak bardzo potrafi być krwiożercze.
– Podobno znalazłaś nowe miejsce na stos, Fay! – wykrzyknął Speck, przekazując mi rumpel i stając obok mnie przy maszcie.
Jego oddech cuchnął domowym żytem, więc odwróciłam się twarzą do wiatru, ignorując go. Kiedy poczułam, że inni na mnie patrzą, zacisnęłam pięść wokół torebki.
Ręka Specka uniosła się w powietrzu między nami. Rozłożył dłoń płasko przede mną.
– Nie mam nic złego na myśli.
– Jasne – mruknęłam.
Pochylił się trochę bliżej, po czym dodał zniżonym głosem:
– Ale były już o tym rozmowy, wiesz.
Nasze spojrzenia się spotkały. Studiowałam go, próbując dostrzec, co kryje się za tymi słowami.
– Jakie rozmowy?
Zerknął za siebie przez ramię, a jego srebrny warkocz wysunął się z miejsca, w którym był wsunięty w koszulę.
– Była mowa o tym, gdzie trzymasz całą tę miedź.
Pogłębiacz siedzący po mojej prawej stronie przesunął się, nadstawiając ucho, żeby słuchać.
– Na twoim miejscu nie mieszałabym się do tych rozmów, Speck. – Pozwoliłam, żeby ramiona opadły mi luźno do tyłu, po czym oparłam się o maszt. Kluczem do radzenia sobie z pogłębiaczami było zachowywanie się tak, jakbyś się nie bała, nawet gdy byłaś tak przerażona, że musiałaś przełykać, żeby nie zwymiotować. Speck był niegroźny, ale był jednym z niewielu na wyspie, którzy mnie nie martwili.
Szybko przytaknął.
– Oczywiście, że tak. Pomyślałem, że powinnaś o tym wiedzieć.
– Pomyślałeś, że dostaniesz ode mnie jeszcze jednego miedziaka – rzuciłam.
Na jego twarzy pojawił się kolejny uśmiech, po czym schylił głowę i wzruszył ramionami.
– Już i tak przepłaciłam. Nie zapłacę też za plotki.
Pokazałam mu plecy, dając do zrozumienia, że skończyłam z tym tematem. Potrzeba jeszcze co najmniej trzech tygodni, zanim będę miała wystarczająco dużo miedzi, by wymienić to na przeprawę, ale jeśli pogłębiacze naprawdę gadali, to nie zostało mi aż tyle czasu.
Speck zamilkł, pozostawiając jedynie dźwięk kadłuba przebijającego się przez wodę i gwizd wiatru. Gdy okrążyliśmy róg wysp barierowych, naszym oczom ukazały się żebrowane białe żagle Marigold. Zakotwiczyliśmy za występem najdalszego wzniesienia, a Speck delikatnie wyhamował łódkę. Dostrzegłam kwadratowe ramiona Westa na drugim końcu doków. Patrzył na wodę, czarna sylwetka na tle wschodzącego słońca.
Wyciągnęłam jedną rękę w powietrze, rozkładając palce pod wiatr. Gdy tylko to zobaczył, zniknął w tłumie.
Gdy zbliżaliśmy się do doku, Speck poluzował żagiel. Zanim zdążył zapytać, zebrałam w rękach zwiniętą linę i wyrzuciłam ją na zewnątrz. Pętla zaczepiła się o słupek przy doku. Wskoczyłam z pokładu na burtę, opierając się piętami o krawędź i wciągając nas do środka, dłoń za dłonią. Mokre liny skrzypiały od rozciągania. Pusty stukot czasz o łódź sprawił, że Fret podniósł wzrok z miejsca, gdzie siedział na stołku.
Pomiędzy jego stopami stała skrzynia z trzciny wypełniona rzadkimi muszlami, które wyłowił na płyciźnie. Dawno temu stracił umiejętność pogłębiania, ale nadal co tydzień handlował na wyspach barierowych, sprzedając rzeczy, których nikt inny nie potrafił znaleźć. To on pierwszy powiedział, że zostałam naznaczona przez morskie demony i sprzedał mi swój pas pogłębiacza, zmuszając mnie do złamania zasad ojca. Dopóki żyję, zawdzięczam mu życie za obie te rzeczy.
– Fable. – Uśmiechnął się do mnie, gdy weszłam na przystań.
– Hej, Fret. – Przechodząc, dotknęłam jego kościstego ramienia, patrząc ponad nim w kierunku miejsca, gdzie West w oddali czekał przedMarigold.
Na wąskim drewnianym chodniku w bladym świetle poranka gromadzili się pogłębiacze, targując się z handlarzami i walcząc o miedziaki. Jeval słynął z czerwonych granatów w rafach i chociaż nie należały one do najcenniejszych kamieni szlachetnych, było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można było je znaleźć.
Handlarze przybywali nie tylko po piropy. Jeval był jedynym skrawkiem lądu między Narrows a Morzem Bezimiennym. Wiele statków w trakcie swoich podróży zatrzymywało się tu po proste zapasy. Jevalczyk nosił kosze z kurzymi jajami, sznury ryb i zwoje lin w górę i w dół doku, nawołując załogi, które pilnowały poręczy swoich statków.
Kiedy torowałam sobie drogę łokciami przez ciasno zebraną grupę mężczyzn, dookoła rozległy się krzyki. Wybuchła bójka, która zepchnęła mnie na krawędź doku. Otwarta beczka z liśćmi dziewanny wtoczyła się do wody, prawie zabierając mnie ze sobą. Dwóch mężczyzn wskoczyło za nią. Odczekałam, aż walczący ze sobą pogłębiacze się rozejdą, i dopiero potem przeszłam obok nich.
West odwrócił się w momencie, gdy przeciskałam się przez krawędź tłumu, zupełnie jakby wyczuł, że się zbliżam. Jego falujące, rozjaśnione słońcem włosy były zaczesane za ucho, a ręce skrzyżowane na piersi. Patrzył na mnie bladozielonymi oczami.
– Spóźniłaś się. – Obserwował, jak wyciągam koszulę z paska i rozwiązuję torebkę. Zerknęłam na horyzont poza nim, gdzie dolna część słońca unosiła się już nad wodą.
– Kwestia minut – mruknęłam.
Widząc, jak opróżniam torebkę, zrobił krok w tył. Do mojej dłoni wtoczyło się sześć bulwiastych, pokrytych białym pyłem piropów.
Wyciągnął monokle zza mojego pasa i dopasował je do swojego oka, po czym pochylił się i ostrożnie podniósł kawałki. Trzymał je w stronę wschodzącego słońca, tak aby światło prześwitywało przez czerwone kamienie. Nie były oczyszczone z zewnętrznej skały, ale to były dobre kawałki. Lepsze niż wszystko inne, co wyłowili pozostali poławiacze.
– Wygląda na to, że trafiłeś na burzę. – Przyglądałam się świeżej smole schnącej na kadłubie Marigold, gdzie małe pęknięcie zaznaczyło drewno pod relingiem na prawej burcie.
Nie odpowiedział, odwracał kawałki, żeby je jeszcze raz sprawdzić.
Ale to nie była jedyna część statku, która oberwała. Z tyłu, wysoko na głównym maszcie, siedziała dziewczyna w chuście i naprawiała skórzane pasy, które wiązały żagle.
Jako dziecko leżałam płasko na głównym pokładzie, patrząc na moją matkę na maszcie Skowronka, na ciemnoczerwony warkocz opadający jak wąż na jej plecy i na jej zarumienioną od słońca skórę, ciemną na tle białego płótna. Zamrugałam, żeby usunąć wspomnienie, zanim ból obudzi się w piersi.
– Ostatnio masz dużo więcej do wymiany. – West pozwolił, by monokle spadły mu do ręki.
– Szczęśliwa passa. – Zaczepiłam kciuki o pasek, czekając.
Podniósł rękę i podrapał się po blond zaroście na szczęce. Zawsze to robił, kiedy coś analizował.
– Szczęście zazwyczaj przynosi kłopoty. – W końcu podniósł wzrok i spojrzał na mnie zwężonymi oczami. – Sześć miedziaków. – Sięgnął po portmonetkę przy pasku.
– Sześć? – Uniosłam brew, wskazując na największy kawałek piropu w jego dłoni. – Ten spokojnie jest wart trzy miedziaki.
Jego spojrzenie powędrowało nad moją głową, z powrotem do doku pogłębiaczy i handlarzy za mną.
– Nie zabrałbym ze sobą na wyspę więcej niż sześć miedziaków. Wyciągnął monety z sakiewki. – Resztę dam ci następnym razem.
Zacisnęłam zęby i pięści po bokach. Zachowywanie się, jakby robił mi przysługę, płacąc mi tylko częściowo, sprawiło, że krew zagotowała mi się pod skórą. Nie tak działał ten świat.
– Potrafię o siebie zadbać. Dziesięć miedziaków albo możesz znaleźć kogoś innego na wymianę. – Wyrwałam mu monokle z ręki i trzymałam przed sobą otwartą drugą rękę. Da mi dziesięć miedziaków, bo nie kupował piropów od nikogo innego na Jevalu. Tylko ode mnie. Przez dwa lata nie kupił ani jednego kawałka od innego pogłębiacza.
Jego szczęka pracowała. Zacisnął dłoń na kamieniach, aż jego knykcie stały się białe. Mruknął coś, czego nie mogłam usłyszeć, sięgając do kieszeni kamizelki.
– Choć jeden raz mogłabyś wymienić mniej – zniżył głos, odliczając miedziaki.
Miał rację. Wiedziałam o tym. Ale bardziej niebezpieczne było posiadanie na wyspie zarówno piropów, jak i miedziaków. Monety były mniejsze, łatwiejsze do ukrycia, a ja wolałam mieć tylko jedną rzecz, którą inni by chcieli.
– Wiem, co robię – powiedziałam, starając się brzmieć tak, jakby to była prawda.
– Jeśli następnym razem cię tu nie będzie, będę wiedział dlaczego. – Czekał, aż spojrzę na niego. Długie dni spędzone na pokładzie statku pomalowały jego skórę na kolor najgłębszej oliwki, a oczy wyglądały jak jadeit, który mama kazała mi polerować po nurkowaniu.
Wrzucił mi monety do ręki. Odwróciłam się na pięcie, wrzucając je do sakiewki, po czym włożyłam ją z powrotem do koszuli. Wcisnęłam się w tłum Jevalczyków, pochłonięty przez cuchnące ciała, czując guzek w gardle. Ciężar miedziaków w torebce sprawił, że poczułam niepokój, a słowa Westa zapadły mi w pamięć jak ciężki kamień. Może miał rację. Może…
Odwróciłam się, podnosząc się na palcach, żeby zobaczyć coś ponad ramionami pogłębiaczy stojącymi między mną a Marigold. Ale Westa już nie było.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Fable
Copyright © 2020 by Adrienne Young
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: © Kerri Resnick
Zdjęcie na okładce: © Svetlana Belyaeva
Pozostałe zdjęcia: extra hair © puhhha/Shutterstock.com, ship © Eva Bidiuk/Shutterstock.com, crashing waves © irabel8/Shutterstock.com
Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-918-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE