Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwy obraz polskich fanatyków!
Od lat budzą strach w społeczeństwie. Kojarzeni są niemal wyłącznie z ustawkami, rozbojami i zadymami z policją. Media nazywają ich chuliganami, kibolami, nacjonalistami i rasistami. Politycy starają się „grać” ich tematem, by ubić własny interes.
Jaka jest prawda o ludziach, którzy wybrali kibicowskie życie?
Anonimowy fanatyk jednego z czołowych polskich klubów stwierdził, że wystarczy kłamstw. W tej książce opowiada, jak wygląda ich środowisko od środka, co kieruje osobami, które potrafią przebyć setki kilometrów za ukochanym klubem, i dlaczego szukanie mocnych wrażeń jest jak narkotyk.
Dzięki tej książce cofniesz się do lat 90., kiedy stadionowa chuliganka przeżywała złoty okres. Przeczytasz o policyjnych prowokacjach, spektakularnych akcjach, ale i o tym, jak to się stało, że pomimo wojny wypowiedzianej kibicom przez rząd przed Euro 2012 polscy fanatycy wciąż istnieją i mają się dobrze.
Tego, co jest w tej książce, nie przeczytasz w gazetach i na mainstreamowych portalach. Zbyt wielu osobom zależy na tym, by stereotyp kibica-chuligana nadał funkcjonował w społeczeństwie. Dlatego "Fanatycy" to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chce poznać prawdę.
Dowiedz się, kim są, co myślą, jak żyją i co ich nakręca. Bo to coś więcej niż pasja.
To futbol na śmierć i życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To miał być kolejny mocny wyjazd. Dobra liczba, konkretny skład, przygotowana oprawa, dużo pirotechniki. Na dworcu jak zawsze, komitet chcący nas godnie pożegnać, w miarę możliwości przeliczyć ekipę i sfotografować. Choć Euro 2012 już dawno się zakończyło, smutni panowie nie mają zamiaru nam odpuścić. Tłum gęstnieje. Z czasem pojawiają się wszyscy, bez których ten wyjazd nie miałby racji bytu. Jest chuliganka, praktycznie w komplecie. Ultrasi z trudem pakują do pociągu przygotowaną oprawę. Gdy jedni uwijają się jak w ukropie, inni już teraz zaczynają imprezę. Są roześmiane mordeczki, które na peron trafiły prosto z baletów. Choć od dłuższego czasu mówi się o abstynencji, przynajmniej w drodze na mecz, na peronie słychać brzęk butelek. Płynne złoto podwórek poleje się jeszcze przed odjazdem pociągu. Tu i ówdzie przez okna żółtka unosi się już charakterystyczny zapach, nieodłącznie kojarzący się z dobrą zabawą. Wszyscy gotowi? Jednak nie, rozdzwoniły się telefony, komuś padł samochód, inny zaspał. Trzeba chwilkę na spóźnialskich poczekać. Maszynista wraz z kierownikiem pociągu dostają szału, specjal ma szczegółowo rozpisany rozkład jazdy. Trzeba w końcu ruszać.
Nie wracaliśmy w komplecie. Na wejściu próbowano zatrzymać dziewczynę wnoszącą race w torebce z podwójnym dnem. Dżentelmeni w kominiarkach rzucili się na odsiecz. Po kilku kopach padła brama, ktoś przełaził górą nad kołowrotkami. Wywiązała się niemała awantura. Dziewczyna uciekła na sektor, a duża grupa wjechała z bramą, przebiegając po uprzednio sprowadzonych do parteru ochroniarzach. Policjanci nie czekali nawet na wniosek organizatora, szybko zaczęli przywracanie porządku i sprawnie rozbili nas na dwie grupy, jednocześnie blokując wejście. Po słownych przepychankach reszcie moknących pod bramami w końcu udało się wejść na stadion. Nic tak nie działa na wyobraźnię organizatora i mundurowych, jak groźba kolejnej awantury. Niestety, w całym zamieszaniu zawinięto kilkanaście osób. Przez większą część meczu trwały negocjacje z dowódcą prewencji, który mógł, ale nie musiał wypuścić zatrzymanych. W momencie, w którym na sektorze odpaliliśmy piro, wiadomo już było, że tego wieczoru zatrzymani wylądują na dołku. Nawet wychodząc ze stadionu, nie wiedzieliśmy dokładnie, ile osób powinięto.
Awantury są ważną częścią naszego życia, nieodłącznym elementem zjawiska zwanego futbolem. Zatrzymania, zarzuty, zakazy i grzywny są wliczone w pasję, która w każdy weekend skupia na stadionach tysiące ludzi. Każdy jeżdżący na mecze wie, że musi się z tym liczyć. I powinien też doskonale zdawać sobie sprawę, że na dołku wylądować można za tak zwany damski chuj, bo panom mundurowym coś się przywidzi albo będą musieli zatrzymać kogokolwiek, by zadowolić przełożonych i podkręcić statystyki. Pijąc w pociągu ohydnego ciepłego browara, nie zdawałem sobie sprawy, że konsekwencje nie ominą również mnie.
Z dachu naszego domu widać całą okolicę, również ogromne osiedle, z którego przeprowadziliśmy się do tego, co nazywaliście wcześniej „jedynkami”. Gdy rodzice wyjeżdżali na działkę, na dachu organizowaliśmy imprezy. Czasami schodzili się znajomi z okolicy, ale większość czasu spędzaliśmy tam w wąskim gronie moich dobrych znajomych. Latem i wiosną przesiadywaliśmy na dachu do białego rana, grillując, pijąc, paląc i bardzo dobrze się bawiąc. Tak też było w ten niedzielny wieczór, który przeciągnął się do poniedziałkowego poranka.
W pewnym momencie ktoś rzucił hasło: „psy”. Najpierw wybuchnęliśmy śmiechem, zabawa była dobra, ale nie na tyle głośna, by sąsiedzi musieli wzywać policję. Zresztą mieli w zwyczaju najpierw wydzierać się z okna, byśmy trochę się uspokoili. Nie przypominam sobie nawet, by kiedykolwiek policja musiała interweniować. Wychyliłem się zza komina, by zlustrować okolicę, i faktycznie, po drugiej stronie ulicy, trzy domy dalej, zaparkowała nieoznakowana kia. W środku Herr Flick i drugi, którego nie poznałem. Herr Flick to bardzo charakterystyczna postać. W latach 90. stał w prewencji. Po jednym z meczów tak go połamali, że do teraz kuśtyka jak gestapowiec z ‘Allo ‘Allo! Trudno go było nie rozpoznać – jeździł za nami już kilka lat. Padło najważniejsze pytanie tego dnia: „Ale, kurwa, za co?”.
Spojrzeliśmy po sobie, na niewyraźnych twarzach było widać wytężoną pracę mózgu. Zaczęły się rozkminki, co oni tu robią. Może przyjechali po któregoś z sąsiadów? Ale z Herr Flickiem biegającym za kibicami? Zanim doszliśmy do jakichkolwiek sensownych wniosków, podjechało nieoznakowane ducato, pewnie z kominiarzami w środku. Z początku nas nie widzieli. Mogliśmy jeszcze zejść z dachu i spokojnie wyjść przez ogród, po czym rozdzielić się między domami i garażami. Niestety, jedna niezbyt bystra, a dodatkowo mocno napierdolona dama, prywatnie moja kuzynka, zaczęła chodzić po dachu od strony ulicy, gdzie widać ją było z połowy osiedla. Dochodziła szósta, podobno nie mogą wchodzić przed tą godziną. Wiedząc już, że kręcimy się po dachu, kilka minut przed deadline’em podeszli do furtki i zaczęli mnie wołać, licząc, że z dachu otrzymają jakąś odpowiedź.
Zdążyliśmy jeszcze spalić ostatniego skręta, by nikomu tam na dole nie przyszło do głowy przybijać bezsensownego zarzutu za posiadanie. Z dołu padło hasło, że jest nakaz zatrzymania i przeszukania domu. Próbowałem rozkminić, o co tu chodzi. Wiedziałem, to znaczy, domyślałem się, że sprawa dotyczy ostatniego meczu. Ale nie byłem wtedy aż tak napity i naćpany, by nie pamiętać, co się działo i za co można mnie pociągnąć do odpowiedzialności. Doszedłem do wniosku, że zapewne chodzi im o wtargnięcie na teren imprezy masowej. Trzeba więc zejść, usłyszeć zarzuty, a potem wrócić do domu. Tyle że do tego wystarczyło wysłać wezwanie na komendę. Nikt w takiej sytuacji nie będzie uciekał z kraju, ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości, bo wisi nad nim bzdurny zarzut skutkujący zakazem stadionowym.
Zaczął się cyrk. Wraz z mundurowymi do domu wkroczył skołtuniony kundel z rozbieganym wzrokiem. Od razu zaczął biegać jak opętany i szczekać jak pojebany. Wszyscy byli spaleni, trudno, żeby nie zwariował. Przeszukali nas po kolei. Przeryli też cały dom. W domu nic nie znaleźli, choć piesek nadal ujadał. Narkotyków nie było, trafili za to na kominiarkę, ochraniacz na zęby, bandaże, jakieś dwa tuziny rac, trochę vlepek i innych gadżetów. Wszystko ładnie wyglądało na zdjęciu, które w najgorszym wypadku miało trafić na stronę internetową miejskiej komendy, w najlepszym może do mediów, i to nawet ogólnopolskich. Próba rozmowy na temat powodów zatrzymania niewiele przyniosła. Nie pozostało już nic innego niż pójść z panami mundurowymi.
Wchodząc bocznym wejściem na komendę, nie zdawałem sobie sprawy, że będzie to moja najtrudniejsza wizyta w podobnym przybytku. W głowie kotłowanina myśli. Co takiego zrobiłem, żeby zamiast przysłać wezwanie trzeba było po mnie przyjeżdżać o szóstej rano? Doświadczenie podsuwało chujowe myśli – takich sił nie angażuje się za kilka gramów marihuany czy wjazd z bramą na meczu. Polski wymiar sprawiedliwości ma to do siebie, że na komendę nie da się iść spokojnie. Niejeden już wchodził uśmiechnięty, bo wydawało mu się, że mogą mu skoczyć, a do domu wracał po dłuższym czasie. Teraz wystarczy, że zagoni cię jakaś kurwa. Było kilka głośnych spraw na polskiej scenie kibicowskiej, kiedy chłopaki lądowały w areszcie tylko na podstawie pomówień. Jak się okazało, moja sytuacja była podobna. Zanim wszystko miało się wyjaśnić, musiałem zebrać wpierdol. Zawsze bili i chyba już nigdy bić nie przestaną. Pierwszy raz dostałem, jeszcze stojąc na korytarzu i czekając, aż otworzą się wrota tajemnej komnaty. Postawili mnie skutego twarzą do ściany i kazali oprzeć się o nią czołem. Klasyka. I dostałem kopa, nie soczystego w dupsko, tylko na wysokości łydki, może trochę niżej, tak bym spierdolił się na ziemię jak worek kartofli. Panowie mundurowi nie lubią też się spieszyć. Im dłużej czekasz, by usłyszeć jakiekolwiek wyjaśnienie, tym większy masz mętlik w głowie. Tak było i w moim przypadku. Nadal nie mogłem rozkminić, w jakim celu zostałem zatrzymany. W końcu zaproszono mnie do ciasnej i ciemnej klitki. W środku trzech z pozoru normalnych gości. Gdybyście zobaczyli ich na ulicy, nie powiedzielibyście, że pracują w policji. Ale my, kibice, tak już mamy, że psa rozkminimy od razu. Twarze policjantów pozbawione były emocji, ale było w nich coś złowieszczego. Moja pierwsza myśl: nie wyjdę stąd zdrowy. Tu jednak spotkało mnie zaskoczenie, bo usłyszałem zarzut po zaledwie kilku minutach. Ale wcale nie poprawiło mi to humoru. Kurwa jego zapierdolona mać, czynna napaść na funkcjonariusza! Pewnie najpierw zbladłem, potem serce zaczęło nadupczać mi jak pojebane. Pod nawałem myśli głowa zrobiła się ciężka, przecież to jakiś pierdolony farmazon. Od razu zasypali mnie dowodami, pokazano jakieś zdjęcie z monitoringu, na którym równie dobrze można było rozpoznać Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej. Mówili, że mają zeznania, wszyscy mnie widzieli, wskazał mnie poszkodowany funkcjonariusz, a nawet kolega mnie wjebał. Idź pan do… Wiem, że każde słowo i każdą myśl analizowałem wtedy kilka razy. Dziś mam wrażenie, jakbym tam wszedł i wyszedł, a całość zajęła góra pięć minut. Może to mechanizm wyparcia traumatycznego przeżycia. Jak już postawili zarzuty, to miałem prawo zadzwonić do adwokata. To była najtrudniejsza część tej hecy, bo trzeba było zadzwonić do rodziców. Dali mi telefon, ale sami wybierali numer. Mama nie odbierała, drugie podejście było do ojca. On i tak musiał pójść z tym do niej – to ona obracała się w odpowiednich kręgach i mogła znaleźć mi sensownego adwokata.
Wiem, że kilku ochroniarzy i stewardów dostało na feralnym wyjeździe po głowie, ale nie przypominam sobie, żebyśmy się z psami napierdalali. Owszem, wpadli w nas dość szybko, ale gaz zrobił swoje i raczej na tym problemy się skończyły. Pewnie ktoś próbował się odmachnąć, gdy zaczęło się pałowanie, może kogoś trzeba było odbijać. Byłem już po drugiej stronie, dlatego wiedziałem, że ten zarzut to skończona bzdura. Ale został postawiony i to w tej chwili stanowiło problem. Siłą się nie dałem, dostałem liścia, ale coś miękki skład na mnie wybrali, bo na jednym się skończyło. Konsekwentnie nie przyznawałem się do niczego i nawet jak pokazali mi zdjęcie, już trochę lepszej jakości, na którym mogłem rozpoznać siebie wbiegającego przez bramę, to paliłem głupa. Miało być okazanie, nie pamiętam już, czy przed przyjazdem adwokata, czy po. Miało być, ale nie było. Skoro nie miał mnie kto wskazać palcem, że go zaatakowałem, to jakim, kurwa, prawem dostałem takie zarzuty? Przecież to się kupy nie trzyma. Myśleli, że frajera znaleźli, który od razu się przyzna, i po sprawie. Adwokat okazał się fachowcem, sprawnie zburzył całą konstrukcję zarzutów. Ostatniej sprawy nie dał jednak rady już załatwić. Został zarzut wtargnięcia na teren imprezy masowej. I z tym musiałem się bujać, a ostatecznie za to zarobiłem zakaz. Są w życiu takie chwile, w których zastanawiamy się, co się stało, że się zesrało. Wówczas nasi rodzice główkują nad tym, gdzie, wychowując nas, popełnili błąd. W moim przypadku rodzice, a przynajmniej mama, dość szybko się zorientowali, że coś im się nie udało. I delikwent, którego spłodzili i puścili w świat, nie jest typem normalnego obywatela. Co gorsza, stał się okazem stadionowej bandyterki. Bandyterki, która, jak wiadomo, jest przecież największym problemem społecznym. Większym niż wszechobecna korupcja, nepotyzm czy też panosząca się w każdym zakamarku Polski przestępczość zorganizowana… Moja mama dość długo nie zdawała sobie sprawy, co jest sensem mojego życia. Długo nie wiedziała, że największy błąd popełniła w momencie, w którym uznała, że puszczenie mnie samego na mecz nie będzie się wiązało z większymi konsekwencjami. Może i faktycznie wtedy tak było, ale jedna z najważniejszych prawd dotyczących świata kibiców brzmi: jak raz w to wejdziesz, to już nigdy z tego nie wyjdziesz. Na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki, które znam i o których słyszałem, kiedy to jeden z drugim nie wsiąkł na całego po swoim pierwszym meczu czy pierwszym wyjeździe. Jak to się stało, że taki chłopaczek jak ja wciągnął się w kibicowanie już od pierwszego dnia? Pochodziłem przecież z tak zwanego dobrego domu. Rodzice są dobrze wykształceni, mama całe życie pracowała jako urzędniczka, i to nie taka od stemplowania papierów. Ojciec co prawda zaczynał jako zwykły robotnik, ale za sprawą swego uporu został inżynierem. Łamałem stereotyp, zgodnie z którym po stadionach biega tylko największa patologia. Być może z tych stereotypów wzięło się zdziwienie matki, gdy aby obronić się przed tak grubymi zarzutami, musiałem ją prosić o pomoc.
Wychodząc z komendy, w momencie, w którym z ulgą mogłem odetchnąć, po, wydawałoby się, najtrudniejszej rozmowie mojego życia, wiedziałem, że to nie koniec problemów. Rodzice rzecz jasna nie mieli zamiaru przejść nad tym do porządku dziennego. I choć cała afera była grubymi nićmi szyta, a ja miałem być tylko elementem statystyk wymiaru sprawiedliwości, to jednak nie mogłem się spodziewać, że w domu obejdzie się bez pytań, pretensji i szeroko pojętej zjebki. Pytania musiały paść, ponieważ rodzice, choć wiedzieli, że zawsze byłem obecny na najważniejszych wydarzeniach w życiu mojego klubu, to jednak zdawali sobie sprawę, że zarzuty, które mi postawiono, chyba trochę wykraczały poza zwykłe kibicowanie. Z drugiej strony, nigdy nie byłem aniołkiem. Nie były to pierwsze zarzuty, które w życiu usłyszałem. Miałem problemy z prawem przez dragi, jakieś bzdury z legalizacją jumanych samochodów, ot, takie wielkomiejskie pierdoły. Lecz nagle walnęła bomba, zarzut czynnej napaści na funkcjonariusza. Rozumiem jego powagę, w końcu jak go usłyszałem, to prawie zjechałem z tego krzesełka, na którym łaskawie pozwolono mi usiąść. Pytanie tylko, czy moi rodzice mogli być zdziwieni? Miałem za sobą ponad dwie dekady wyjazdów, awantur. Chyba nie myśleli, że stałem z boku i patrzyłem. Szczególnie że zaczynałem chodzić na mecze z ojcem jeszcze w bardzo niespokojnych czasach, więc wzorce miałem, jakie miałem, a w podstawówce bynajmniej nie byłem wzorem dobrego zachowania. Nagle więc miałbym się stać biernym obserwatorem, grzecznym chłopcem, który stoi z boku? Dobre sobie. Słowem, nigdy nie zapowiadałem się na wzorowego obywatela i takim się nie stałem. Tylko na czym polegał błąd – mój lub rodziców – dlaczego swoim hobby i sensem życia uczyniłem stadionowe atrakcje, a nie na przykład wędkarstwo czy zamiłowanie do kinematografii? Nie wiem, gdzie szukać odpowiedzi. Może trzeba zacząć od początku. A początek będzie w stylu Hitchcocka – bo za dzieciaka chciałem być psem! Wyobraźcie to sobie: od marzenia o byciu psem do zarzutów o czynną napaść na jakiegoś przygłupa w mundurze. No, ewidentnie coś musiało się po drodze spierdolić. W czasach mojego dzieciństwa, czyli jeszcze w PRL-u, dzieciaki nie miały zbyt wielkiego pola manewru. Jedni chcieli być strażakami, inni lekarzami, jeszcze inni chcieli być psami. Jeżeli ktoś miał względnie kumatych rodziców, to mógł od nich usłyszeć, że lepiej być strażakiem, kolejarzem, a najlepiej piłkarzem. Wspomnienia medalu z 1982 roku były przecież jeszcze dość świeże. Ja natomiast, wróciwszy pewnego dnia do domu z przedszkola, oznajmiłem moim rodzicom, że chcę być milicjantem. Nie mam prawa pamiętać ich reakcji, ale po latach ojciec przytaczał z uśmiechem na twarzy anegdotę o małym chłopcu, któremu systemowa indoktrynacja wbiła w przedszkolu do głowy marzenie o pójściu śladami Sławomira Borewicza. Cała historia do dziś wzbudza w rodzinie niemałe rozbawienie. Nie może być inaczej, skoro zarówno od strony ojca, jak i matki większość rodziny była zawsze mocno przeciwko komunie, później przeciwko postkomunie.
Poznałem kiedyś fajną dupeczkę, raz czy drugi zabrałem ją na mecz. Przedstawiłem jej kilku dobrych chłopaków, takich prawdziwych wariatów, których całe życie kręci się wokół meczów i wyjazdów. Nie była z naszego świata. Pochodziła z dobrego domu i właściwie jej zainteresowanie mną powinienem rozpatrywać w kategoriach cudu. Spotykaliśmy się może trzy miesiące, do czasu, aż mieliśmy wspólnie pójść na wesele kogoś z jej rodziny. Niestety, termin kolidował z wyjazdem. A że dowiedziałem się o tym dwa tygodnie wcześniej, nie miałem zamiaru towarzyszyć jej na tej imprezie. Nie zrobiła mi awantury, zdziwiłem się nawet, że wykazała tyle zrozumienia. Zdziwienie mi przeszło, kiedy się zorientowałem, że to koniec naszej znajomości. Cóż, nie pierwsza i nie ostatnia panna, z którą się nie udało, bo trzeba było jechać na mecz. Już na spokojnie sobie o tym wszystkim porozmawialiśmy. Dziewczyna przez cały ten czas nie zdawała sobie sprawy, z kim się spotyka – do czego, jeśli mam być szczery, przyłożyłem rękę. Gdy mówiłem, że muszę wracać, bo mam jeszcze zaległą pracę do zrobienia, zmykałem z chłopakami. Gdy w weekend „leżałem chory”, wdychałem opary gazu pod sektorem gości na drugim końcu Polski. Nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, że można tak głęboko wsiąknąć w coś tak niezrozumiałego dla normalnego człowieka, jak futbolowy fanatyzm. Po kilku kieliszkach wina jej oszołomienie zaczęło przechodzić w zaciekawienie i musiałem zmierzyć się z pytaniem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem: „Jak to się stało, jak wszystko się zaczęło?”. Przyznam, że wcześniej o tym nawet nie myślałem – wszystko to przyszło naturalnie. Z biegiem lat wsiąkałem w temat coraz bardziej, aż dotarłem do momentu, w którym stało się to najważniejsze w moim życiu, a żeby być precyzyjnym: w którym futbol, stadion, mecze same w sobie stały się moim życiem. Były nim od poranka do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Próbuję sięgnąć pamięcią do swojego pierwszego meczu. I mam z tym problem. Pamiętam dobrze, kiedy pierwszy raz na meczu byłem bez ojca, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz w ogóle pojawiłem się na stadionie. Kojarzę fakty, sytuacje, zabawne zdarzenia, gdy chodziłem z ojcem i jego kolegami. Ale ten pierwszy mecz? Przepraszam nic z tego. Jedno jest pewne: zaczynałem jak większość z nas. Nie robi większej różnicy, czy kogoś zabrał ojciec, brat czy kuzyn. Tak to się właśnie odbywa – idzie się w gronie samców, zazwyczaj starszych od siebie. W czasach mojego dzieciństwa więzi rodzinne były mocniejsze niż obecnie, mam wrażenie, że rodzice więcej uwagi poświęcali wychowaniu i pokazywaniu dzieciom świata. I my wtedy nie byliśmy tak durni jak dzieci obecnie, wychowywane beztrosko i bezstresowo, często w ogóle nieznające zagrożeń wynikających z życia w wielkim mieście. Ojciec miał taką grupę znajomych, którzy regularnie bywali u nas w domu. Chadzał z nimi na piwo, wspólnie oglądali mecze. Nie skłamię, jeżeli powiem, że czułem się w tym towarzystwie doskonale. Rzecz jasna jako pięcio- czy sześciolatek niewiele mogłem zapamiętać, ale te przebłyski, które mam z tamtych lat, pozwalają właśnie tak teraz to wspominać. Zachowały się nawet w naszym małym domowym archiwum zdjęcia z tamtych wspaniałych lat. Już jako szczyl bywałem z ojcem na meczach i zaczynałem chłonąć atmosferę stadionu.
Dziś, gdy w gronie stadionowych dinozaurów siadamy nad browarem i wspominamy dzieciństwo i młodość, mamy niezłą bekę. Największy ubaw zawsze jest na wspomnienie, nieżyjącego już, zajebistego przyjaciela, którego droga na stadion stanowiła zaprzeczenie wszelkich reguł futbolowego świata. I on sam w sobie, swoim zachowaniem i podejściem do życia, wyłamywał się z jakichkolwiek norm. Dorastając bez ojca, który zginął tragicznie w wypadku, zawsze miał problem z akceptacją takich czy innych zasad. W domu brakowało męskiego wzorca i czasami wydawał nam się zniewieściały. Teraz pewnie biegałby w leginsach i wpierdalał tofu z jagodami goji, w takim świecie żyjemy, jednak te dwie czy trzy dekady temu takiemu dzieciakowi łatwiej było odnaleźć się w życiu. Nie zmienia to faktu, że gość zawsze był dziwny – owszem, niby ganiał z nami po osiedlu, niby robiliśmy wspólnie te wszystkie chłopięce głupoty, ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Później, w czasach, które pamiętam już dość dobrze, gdy całe nasze życie kręciło się wokół biegania za piłką i w ogóle piłki nożnej, trudno było go namówić, by poszedł z nami na stadion. Zawsze coś wymyślał – a to mama nie pozwoli, a to babcia będzie się martwić. Proponowaliśmy, namawialiśmy – nic z tego. I pewnego dnia, biegnąc w krzaki za trybuną, żeby się wylać, widzę, jak idzie… I to z kim? Z babcią! Wyobraźcie to sobie: z babcią! I tak od czasu do czasu udawało mu się wyciągnąć babcię na mecz.
Ceny biletów w porównaniu z XXI wiekiem były śmieszne, te kilka groszy zawsze dało się uciułać. Gdy już chodziliśmy sami, albo prosiliśmy rodziców o kasę, albo im ją po prostu podkradaliśmy. A kiedy nie było innej możliwości, biegaliśmy po osiedlu i zbieraliśmy butelki na skup. W ostateczności pod stadionem szukało się kogoś wyraźnie starszego, z kim wchodziło się za darmo „na syna”. Przyszedł taki moment, że byliśmy na tyle duzi, by móc zacząć chodzić samemu. W domu krzyczało się tylko: „Idę na mecz” i heja na żywioł. U jednych przechodziło to łatwiej, u innych nie mogło się obejść bez awantury. Niektórzy musieli po prostu uciekać z chaty. Ale prędzej czy później urwaliśmy się z rodzicielskiej smyczy. Nie wiem, czy nasi rodzice w pełni zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Część z nas miała wyrosnąć na wrogów publicznych numer jeden, z którymi wojować miały później władza i mainstreamowe media.
Zaczął się okres podążania śladem starszych kolegów. Chyba na każdym osiedlu w każdym mieście, w którym działa duży klub, są takie ekipy. Zawsze dominują w nich najsilniejsi, a więc najczęściej i najstarsi, choć prawo wieku nie jest tu regułą. Ale faktem jest, że każdy zawsze wzorował się na tych kolesiach, którzy wiedli prym. Na tych wariatach, którzy już wtedy jeździli z drużyną, gdzie tylko mogli. Małolaty były zapatrzone w nich do granic możliwości, czasami zupełnie bez żadnej refleksji. Tak się złożyło, że z naszego osiedla, z osiedla okolicznych domów jednorodzinnych, pochodziło kilku twardych chłopaków, którzy zawsze gdy tylko mogli, szukali atrakcji. Naszym marzeniem było stać się takimi jak oni. Zanim do tego doszło, musieliśmy się oswoić z całą otoczką piłki nożnej. Z tym, że trybuny kipią emocjami, czasami wybuchają. I również z tym, że czasami w ruch idą pięści. Zapytałem kiedyś ojca, dlaczego kibice się biją. O co chodzi, gdy nagle duża grupa rusza w stronę sektora, gdzie siedzą „ci inni”, albo rzuca się z kawałkami ławek na policję. Być może to właśnie był moment, w którym ojciec skrewił, ponieważ powiedział po prostu:
– Bo lubią, taka jest piłka.
Czy w ogóle to zrozumiałem? Wtedy jeszcze nie, ale skoro największy autorytet w moim życiu stwierdził, że to normalne, nie widziałem w tym nic złego. W tamtych latach, w swoich początkach, które przeżywałem wspólnie z ojcem, w zasadzie burdy stadionowe nie robiły na mnie wrażenia. Ot, gdzieś tam naprzeciwko leją się po głowach. Gdy zacząłem chodzić na mecze z chłopakami z osiedla i gdy kręciliśmy się po sektorach, gdzie było głośno i wszyscy mecze oglądali na stojąco, poczułem coś, co pozwoliło mi zrozumieć, że piłkarska awantura nie jest czymś absolutnie normalnym. Pojawił się strach. Byłem przyzwyczajony do szalejących tłumów, ale przyszedł taki dzień, w którym mnie to przytłoczyło. Poczułem się malutki, zupełnie zależny od innych i tego, co dzieje się dookoła. Ogarnęło mnie coś na kształt paniki. Nie do końca wiem, czego się bałem – chyba nie tego, że dostanę w łeb, nie pchałem się przecież w dym. Strach rodził się z dynamiki wydarzeń, sektor potrafił eksplodować emocjami i zaczynała się awantura. Duże masy ludzi przemieszczały się bez większego ładu to w jedną, to w drugą stronę, porywając ze sobą wszystko, co nie mogło stawić oporu. I ja, ten 11-letni chłopaczek, płynąłem z nurtem tłumu, szukając wyjścia, bezpiecznego miejsca. W jednej chwili stoisz z kolegami, po chwili ich nie widać. Ktoś się przewraca, ktoś spada z ławki, innego podnoszą, bo gębę rozkwasił na schodach. A w tobie rośnie strach.
Nie wiem, czy przeszkadzało mi to, że czasami na meczu zaczynało się zamieszanie, nie było to przecież normą. Nauczyłem się wtedy, by uważnie obserwować otoczenie. Pogodziłem się z tym, że moje poczucie komfortu na stadionie raz na jakiś czas zostaje zaburzone. Nie był to powód, dla którego miałbym zrezygnować z atmosfery najgłośniejszego z sektorów. Żebyśmy mieli jasność – to nie były czasy, kiedy na stadionach zasiadało regularnie kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Z perspektywy można rzec, że frekwencje były śmieszne, ale dla młodego chłopaka – by nie powiedzieć: dla dziecka – to było może ludzi, a ja momentami czułem się jak dryfujący rozbitek. Stopniowo uczyłem się odnajdywać w stadionowym zamieszaniu. Im byłem starszy, tym pewniej się czułem, fascynacja była silniejsza od tych niespodziewanych napadów strachu. Nie każdy tak miał – część sobie odpuściła. Sporo było takich, którzy zostali kanapowymi kibicami albo przenieśli się na drugą stronę stadionu, bo woleli oglądać mecze w spokoju. W ciągu ponad ćwierćwiecza, które spędziłem na trybunach, spotkałem wiele osób, które przy pierwszej okazji zwijały manatki, tłumacząc, że to nuda, i wynajdując najdziwniejsze powody, by czmychnąć. Nie jest to przytyk pod czyimkolwiek adresem, każdy ma swoje granice i jeżeli nie czuje się gdzieś komfortowo, nie będzie przecież brnąć w to dalej. W ten sposób w różnych okresach straciliśmy kilku kumpli; z drugiej strony, w ich miejsce zaraz pojawiali się nowi. Dziś tych z naszej grupy, którzy wytrwali przy klubie ponad dwie dekady, wariatów rozbijających się regularnie po Polsce, mogę policzyć na palcach jednej ręki.
Nie wszyscy chłopcy łapali zajawkę na kibicowanie, więc w szkole patrzono na nas jak na debili. Cóż, zachowywaliśmy się trochę inaczej, a z racji tego, że było nas niewielu, czuliśmy się wyjątkowi. Mieliśmy wrażenie, że więź między nami jest znacznie mocniejsza niż w przypadku innych, nazwijmy to, paczek. W klasie było nas czterech. Na największego, Jacka, wołaliśmy Goryl. Był największy, ale nie najtwardszy. Wielokrotnie zdarzało mu się wpadać w panikę, gdy nie było ku temu podstaw. Bardziej niż policji czy innych kibiców bał się starych. Nie nazywaliśmy go Gorylem tylko ze względu na gabaryty czy małpią gębę. Czasami wydawał z siebie dziwne dźwięki, które starsze towarzystwo na boisku za blokiem nazwało ruchaniem małpy. Z kolei Serek swoją ksywkę dostał od imienia Sergiusz. Trochę później, w okresie dojrzewania, gdy powinniśmy zacząć interesować się dziewuchami, dokleiliśmy do jego przezwiska inną historię. Miał być Serkiem od tego, co zbiera się na pindolu, gdy jest się na bakier z higieną. Do dziś nie może nam tego wybaczyć, pewnie dlatego, że opowiadaliśmy to wszystkim koleżankom. Serek, największy cwaniak, zawsze dawał sobie radę. Był jeszcze Mateusz, czyli Młody, choć ze względu na odstające uszy powinien mieć ksywkę Klapiok albo Urban. Chudy i drobny, nawet w ósmej klasie ciągle wyglądał jak przedszkolak. Nikt nie chciał mu wierzyć, kiedy mówił, ile ma lat. Ale jak zawsze, pozory mylą i to właśnie Młody jako pierwszy zaczynał świrować i pakował nas w najdziwniejsze sytuacje.
Młodzi, odważni, staraliśmy się dawać dowód miłości do klubu na każdym kroku. Bazgraliśmy po ławkach, skrobaliśmy hasła na drzwiach toalety. Złapał nas pewnego dnia nauczyciel wychowania fizycznego. Fajny facet, nawet widzieliśmy go na meczu. I może dlatego wydawało nam się, że poklepie nas po plecach zamiast wyciągnąć konsekwencje. Nic z tego – wylądowaliśmy u dyrektora i wysłuchaliśmy tyrady o wandalizmie. A gdy wyszło, jakimi hasłami zamalowaliśmy połowę chłopięcej toalety, rozpętało się piekło. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dyrektor musiał coś mieć do kibiców. Dowalił się do szóstoklasistów wypisujących głupoty zmywalnym mazakiem jak do najgorszych bandziorów i nie omieszkał poinformować o zajściu naszych rodziców. Wtedy to było niczym wyrok śmierci. W tamtych latach nie było tak łatwo zastać opiekunów pod telefonem, zresztą nie wszyscy mieli telefony stacjonarne, a komórki nie istniały. Władca naszej podstawówki postanowił odwiedzić nas w domach. Do dziś pamiętam, jak wracałem ze szkoły z gaciami pełnymi glutów, tak się bałem. Ojciec, choć kochał mnie najmocniej na świecie, był surowym człowiekiem. Z jednej strony, sam zabierał mnie na mecze i zarażał bakcylem kibicowania, z drugiej potrafił mnie skarcić, a nawet dać pasem po dupsku. Liczyłem na to, że skoro ma słabość do piłki – sam potrafił zbluzgać sędziego, dawniej napierdalał się z ZOMO – to sprawa rozejdzie się po kościach. Miałem też nadzieję, że dyrektor jednak odpuści, ale ten nie dał za wygraną i kilka dni później zapukał do naszych drzwi. Mój strach był na szczęście na wyrost. Ojciec odklepał kilka formułek, że owszem, zachowanie syna było skandaliczne, że pokryje szkody, i tak dalej. Ja po wszystkim usłyszałem, że tak się po prostu nie robi, nie niszczy się mienia szkoły, bo to wspólne dobro. Skoro mam potrzebę wyrażania swoich upodobań, muszę robić to na stadionie.
Jeszcze nie raz daliśmy nauczycielom i dyrekcji popalić. Na przykład wtedy, gdy w siódmej klasie pojechaliśmy na międzywojewódzkie mistrzostwa szkół podstawowych. Po przegranym meczu dostaliśmy jakiegoś amoku i chciano nas wypierdolić ze szkoły.
Małolatom niewiele było potrzeba – wystarczyło, że ktoś przyjechał z innego miasta. Tak nas wychowano: innych się po prostu nie lubiło. Nawet na dzielnicy napierdalało się tych z innego blokowiska. A co dopiero, kiedy przyszło do tak poważnej rywalizacji, jak mistrzostwa szkół podstawowych. Zaczęło się od podłożenia nogi. Goryl, mający aspiracje, by zostać drugim Józkiem Młynarczykiem, nie umiał nawet piłki złapać, za to doskonale realizował się na ławce, siedząc i dłubiąc w nosie. Gdy wreszcie dostał swoją szansę, wpuścił pierwszy strzał, który poleciał na bramkę. Mecz przegraliśmy, więc postanowił wyrównać rachunki, podkładając nogę przeciwnikowi. Niby nic, ale ten wstał i próbował popchnąć naszego wielkoluda. Odbił się i jeszcze dostał poprawkę. Serek, który również chciał zostać wielkim piłkarzem, też lepiej kopał po nogach niż w futbolówkę. Wziął jednak piłkę i z całej siły kopnął prosto w twarz jakiegoś chłopaka. Ten od razu się rozryczał. Reszcie niewiele było trzeba – rzuciliśmy się na siebie z pięściami, wyzywając się przy tym tak, że uszy więdły. Nie pobili się chyba tylko „trenerzy”, czyli nauczyciele wuefu.
Wtedy dla odmiany miałem w domu już konkretną aferę. Gdy wróciliśmy pod szkołę, czekali tam nasi rodzice. Jeden z kumpli – Goryl – gdy tylko wysiadł z autobusu, zarobił pasem od starego. Trzeba przyznać, że miał ojca furiata, przy którym wszyscy stadionowi awanturnicy, których później poznałem, wypadali blado. Też dostałem wtedy po głowie. W reakcji na nasz występek, który miał przynieść wstyd całej szkole, zwołano radę pedagogiczną. W obecności naszych staruszków dyskutowano, czy nas wyrzucić, czy może nas wyrzucić. Jakimś cudem skończyło się na naganach i specjalnym apelu, na którym musieliśmy wyjść na środek dziedzińca szkolnego i przeprosić wszystkich uczniów za to haniebne zachowanie. Dopiero po latach zaczęło mi się to kojarzyć z komunistycznymi Chinami i samokrytyką składaną na partyjnych wiecach. Nie wiem, czy było mi wstyd, pewnie gdyby nie awantura w domu, miałbym to głęboko w dupie. Wtedy jedynymi ludźmi, wobec których żywiłem respekt, byli rodzice, to problemami z nimi przejmowałem się najbardziej. Żeby było jasne – szanowałem nauczycieli, chyba każdy ich szanował. Nie do pomyślenia było, by im pyskować, stawiać się, ubliżać, sikać do kawy czy wkładać na głowę kosz na śmieci. To były inne czasy, szkoła jednak miała autorytet.
Gdy opuściliśmy mury naszej podstawówki, grono pedagogiczne musiało odetchnąć z ulgą. Po latach wuefista mógł powiedzieć, że miał rację, twierdząc, że nie wyrośniemy na normalnych ludzi. Widział mnie zaledwie kilka lat później, dociskanego do ziemi przez czterech prewencyjnych. Akurat podniosłem głowę, by sprawdzić, czy może ktoś będzie chciał mnie odbić, a zobaczyłem beztrosko spacerującego mojego byłego nauczyciela wuefu. Tylko pokiwał głową, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że wiedział, że tak kiedyś będzie. Nie wiem, jak czuje się pedagog – którego zawodowym obowiązkiem, a często też powołaniem, jest wychowywać młodych ludzi – gdy widzi swoich obecnych czy byłych podopiecznych w sytuacjach, w których nie chciałby zobaczyć nikogo. Szkoła ma socjalizować, przygotowywać do życia w społeczeństwie. Jeżeli ją opuszczasz i zajmujesz się leżeniem na glebie z kajdankami na rękach albo bieganiem za innymi kibolami, to znaczy, że szkoła zaliczyła tak zwany fail. Owszem, jest w tym również udział rodziny. U mnie na tym polu chyba też był fail. Na szczęście dla moich rodziców nie dowiadywali się o wszystkim, co wyprawiałem. Raz tylko wywinąłem coś tak głupiego, że mocno odbiło się to na mojej mamie.
Był pamiętny dla kibicowskiej Polski rok 1993. Przeżywaliśmy w kraju pierwsze lata tak zwanej wolności, demokracji, swobód gospodarczych. Rodzące się struktury państwa nie ogarniały wtedy wielu kwestii. Najważniejszej z naszego punktu widzenia, czyli pracy policji, również. Miało to swoje plusy, zmiana szyldu z milicji na policję nie pociągnęła za sobą zmian jakościowych. Co prawda, wielu funkcjonariuszy nie przeszło weryfikacji i o pracy w zawodzie mogło tylko pomarzyć, ale wielu innych zostało. Służby mundurowe długo nie ogarniały tego, co się w Polsce dzieje. Kwitła przestępczość, powstawały tak zwane mafie, a przede wszystkim po ulicach szaleli kibice. Po prawie trzech dekadach od upadku komuny widać, jak wiele zmieniło się w pracy policjantów. W latach 90. nie potrafili panować nad tłumem, jedyną receptą na problemy było machanie pałą i eskalowanie konfliktów. Często też sami stawali się celem, tak po prostu, bo na kimś młodzież musiała wyładować frustrację. To wszystko skupiło się jak w soczewce w 1993 roku w Chorzowie przy okazji pamiętnego spotkania Polska – Anglia. Ja ten mecz pamiętam inaczej, wielu faktów wtedy nie znałem. Byłem zresztą jeszcze zbyt młody i zbyt głupi, by wszystko ogarniać. I przez tę głupotę odwaliłem numer życia, a przynajmniej swojej młodości. Nie pamiętam nawet, kto wpadł na ten genialny pomysł, żeby zerwać się z domu i pojechać do Chorzowa. Wtedy wydawał mi się zajebisty, dziś pewnie dostałbym za niego Nagrodę Darwina. Wyruszyliśmy we trzech – ja, Serek i Młody. Nie wzięliśmy prawie żadnych pieniędzy, jakbyśmy się wybierali na wycieczkę do lasu, a nie na mecz reprezentacji Polski z Anglikami. Oczywiste było, że wychodząc z domu, nie mogliśmy powiedzieć, dokąd jedziemy – od razu byłby strzał w łeb i pewnie skończylibyśmy pozamykani na klucz w swoich pokojach. Mimo to Goryl dał ciała, bo przyciśnięty przez matkę powiedział, dokąd się wybierał. Gdyby matka Goryla była czujna i zorientowała się, że taki głupek jak jej syn nie wpadłby na to, by pojechać sam, wszyscy obejrzelibyśmy mecz w telewizji. A tak Goryl został w domu, my natomiast udaliśmy się na wycieczkę życia.
Zabraliśmy się do sprawy od dupy strony. Pieniędzy mieliśmy za mało, nawet by dotrzeć na miejsce, nie mówiąc już o kupnie biletu. Nie wiedzieliśmy nawet, ile taki bilet może kosztować. Na nasz stadion najczęściej wbijaliśmy się wtedy za damkę, a jeżeli trzeba było kupić bilet, to było nas stać, bo kosztował niewiele. Reprezentacja to jednak reprezentacja, inna liga, inny świat. Jedyne, co wzięliśmy ze sobą, to trochę kanapek z domu i śmierdzącą oranżadę. Po drodze wypiliśmy też wino zdobyte na żulu chcącym nam ukraść torbę z kanapkami. Gdy już wbiliśmy do pociągu, wydawało nam się, że pusty przedział to raj na ziemi – żadnych starych bab, śmierdzących robotników. Rozsiedliśmy się wygodnie, lecz nasza radość nie trwała długo – dosiadł się do nas żul, taki najgorszy obszczaniec. Udawaliśmy, że go nie widzimy, ale mocno nas speszył, a nawet wystraszył. Ciągle coś mamrotał po nosem, ni to do nas, ni do siebie. Nagle sięgnął po plecak, w którym Serek skitrał najcenniejsze, co mieliśmy, czyli żarcie. Bez ceregieli zaczął go otwierać. Prosiliśmy, żeby go zostawił, nie uśmiechało nam się dzielić żarcia z kimkolwiek. Musieliśmy bronić swojej własności i zaczęliśmy szarpać plecak, jakbyśmy linę przeciągali. Menel był nadspodziewanie silny, więc gdy poczuliśmy, że przegrywamy, rzuciliśmy się na niego z pięściami. Gdy tylko dostaliśmy z powrotem, co nasze, wyprysnęliśmy na korytarz. Poszliśmy aż na sam koniec pociągu i tym razem wbiliśmy do przedziału, w którym już ktoś siedział. Gdy tylko zajęliśmy miejsce, zauważyłem, że Młody trzyma jakąś butelkę. Okazało się, że zwinął z siedzenia tanie wino, które żul przyniósł ze sobą. Nie dosyć więc, że facet nie nażarł się naszymi kanapkami, to jeszcze stracił swój napitek.
Dawno nie podróżowałem rejsowymi pociągami, ale trudno mi teraz wyobrazić sobie sytuację, kiedy w pociągu z człowiekiem można zrobić wszystko. Działało to w obie strony – równie dobrze to my, głupi gówniarze, mogliśmy paść ofiarą czyjejś agresji. Ale to też pokazuje, jak wiele niebezpieczeństw czyhało na takich małolatów jak my.
Z przebojami, przesiadkami, ale w końcu udało nam się dojechać do Chorzowa. Nie pamiętam, ile to trwało, wiem natomiast, że już wtedy w naszych domach rozpętało się piekło. Nie wróciliśmy na noc, nie pojawiliśmy się też rano, a to był sygnał, że mogło nam się stać coś złego. Rodzice zaczęli biegać po sąsiadach, szukać po bliższej i dalszej rodzinie. W życiu nie wpadliby na pomysł, że poniosło nas aż do Chorzowa. Pozostała im jedyna sensowna rzecz, jaką mogli zrobić: zgłosić zaginięcie na policji. Nieopatrznie powiedzieli jednak, że na gigancie jesteśmy w trzech, co policja zbyła machnięciem ręki: umówili się na wspólny wyjazd, więc kiedyś wrócą. Problem w tym, że moja mama, urodzona panikara, oczyma wyobraźni widziała mnie w kostnicy. Zawsze miała czarne myśli i długo potem nie mogła się pogodzić z tym, że wyjeżdżałem na całe dnie, kierując się w najdalsze zakątki Polski.
Policja w końcu zgłoszenie przyjęła, ale jak znaleźć trzech małolatów w ponadtrzydziestomilionowym kraju? Mogliśmy być wszędzie, od działek na obrzeżach miasta po bacówkę w Tatrach. Nie wiem, jakie działania w takich sytuacjach podejmowała policja – internetu nie było, baz danych osób zaginionych chyba też jeszcze nie. Nie mam pojęcia, jak można było w początku lat 90. skutecznie szukać zaginionych dzieci. Rodzice postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczęło się obdzwanianie szpitali, kostnic. Bez rezultatu, co musieli uznać za dobry znak. My tymczasem spacerowaliśmy sobie po Chorzowie, podążając za tłumami kibiców kierujących się na Stadion Śląski. Im bliżej stadionu byliśmy, tym robiło się niespokojniej. Podobne sceny rozgrywały się też u nas, ale nigdy jeszcze nie widzieliśmy takich tłumów ani takiego zagęszczenia policjantów. Byłem już na tyle duży, że nie robiło to na mnie Bóg wie jakiego wrażenia, jednak czułem coś w rodzaju niepokoju. Wiele scen z tego dnia pamiętam jak przez mgłę, ale jednej nigdy nie zapomnę. Do stadionu szliśmy od strony miejsca, które po latach poznałem jako Park Śląski, taką nazwę przynajmniej nosi obecnie. Za potrzebą udaliśmy się w krzaki – wszyscy naraz, żeby się nie zgubić. Gdyby w tym morzu ludzi ktoś z naszej trójki się oddalił, pozostali nigdy by go nie znaleźli. Po okolicy niosły się krzyki, śpiewy, nic godnego uwagi, zwykły przedmeczowy zgiełk. Nagle usłyszałem coś, co wydało się brzmieć jak tłuczone szkło, wrzaski z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze. Gdy tylko opuściliśmy krzaki, zobaczyliśmy szarżującą na nas hordę. Ganianki to niby nic specjalnego, nasz pech polegał na tym, że tym razem goniła policja. Mundurowi, kiedy już dostawali rozkaz rozpędzenia tłumu, ochoczo brali się do pałowania. Nikt nie pytał o szczegóły: białą prosto w głowę, przez plecy – gdziekolwiek, byle bolało. Prewencja składała się wtedy z nieudaczników niepotrafiących znaleźć innego zajęcia, ale też frustratów chcących odbić sobie w robocie niepowodzenia z codziennego życia. Wpadali w grupę ludzi, pałując bez opamiętania, wszystkich równo. Oczywiście kiedy któryś z mundurowych wpadał w ręce tłumu, dostawał mocną przekopkę, ale stróże prawa, łapiąc jakiegoś kibola, nie pozostawali dłużni. Tłukli na ślepo, a później chwalili się jeden przed drugim, że bili tak długo, dopóki ręce nie zaczęły ich boleć. Kto coś podobnego zaliczył, raczej tego nie zapomni.
Wtedy, w Chorzowie, gdy policjanci dostali rozkaz, by spałować niepokorny element, tłum zaczął się przed nimi cofać. Spanikowani ludzie zaczęli rozbiegać się po parku, więc prewencja ruszyła za nimi. Nasz pech polegał na tym, że wyszliśmy prosto na kilku wielkich jak drwale mundurowych, w których rękach długie białe pały wyglądały jak zapałki. Nie interesowało ich, kim jesteśmy, co tu robimy, ile mamy lat – zaczęli nas okładać. Wyglądaliśmy na starszych niż w rzeczywistości, może dlatego obeszli się z nami jak ze zwykłą chuliganką. Pierwszy raz w życiu dostałem tak solidny wpierdol. Tylko Młodemu udało się uciec. Nie mam mu nawet za złe, że prysnął, każdy z nas, gdyby mógł, spierdalałby gdzie pieprz rośnie. Pewnie tłukliby nas dłużej, gdyby tłum, który mieli rozgonić, nie ruszył do kontrataku. Z myśliwych policjanci stali się zwierzyną.
W pierwszej chwili myślałem, że jestem połamany – nie mogłem ruszać nogami, trudno było się w ogóle ruszyć. Na szczęście kości miałem całe, tylko strach tak mnie sparaliżował. Nagle nad głową zobaczyłem żółty szalik. Jego właściciel, który zobaczył, że mam rozbity łuk brwiowy, pochylał się nade mną i próbował mnie pozbierać. Z jego pomocą jakoś podniosłem się na nogi. Czułem potworny ból głowy, napieprzały mnie ręce, nogi, plecy – kurwa, wszystko. Zdałem sobie sprawę, jak poronionym pomysłem był ten wyjazd – mogłem przecież spokojnie biegać sobie na osiedlu za piłką, a starcie Polski i Anglii obejrzeć w telewizji. Zanim ja i Serek znaleźliśmy Młodego, tłum zdążył jeszcze ze trzy razy przebiec się tam i z powrotem. Komicznie musiała wyglądać nasza rozmowa o tym, jak w ogóle wejść na stadion. Młodym durniom nadal było mało. Obici i skopani przez prewencję, zamiast lizać rany i zastanawiać się nad powrotem kombinowaliśmy, jak obejrzeć mecz. Za duzi byliśmy, by palić głupa, że rodzice już weszli, a my się zgubiliśmy – a taki pierwotnie mieliśmy plan. Nawet nie myślałem o tym, że mam dziurę w głowie, z której nadal leci krew. Do rany przykładałem jedyną koszulkę, jaką wziąłem na zmianę, ale jucha nie chciała przestać lecieć, więc musiałem znaleźć pomoc. Głowa bolała mnie coraz bardziej. W końcu przy którejś z bram natknęliśmy się na karetkę. Ale co powiedzieć? „Zaszyjcie mnie, bo mi psy wpierdoliły”? Stanęło na tym, że się przewróciłem i uderzyłem w śmietnik. Owszem – usłyszałem – pomożemy jak najbardziej, ale na izbie, bo podobno rana zbyt głęboka. A w ogóle to co my tu robimy, skąd jesteśmy, gdzie nasi opiekunowie? Trzeba zaraz powiadomić rodziców. Kurwa, za dużo pytań jak na jeden rozbity łuk brwiowy. Wyszedłem z karetki z oczyszczoną raną i wielkimi plastrami na skroni. Przynajmniej już tak nie krwawiłem. Problem jednak pozostał – skoro dojechaliśmy do Chorzowa, przetrwaliśmy awantury pod stadionem, nie mogliśmy ot tak wracać bez podjęcia choćby jednej próby wejścia na trybuny.
Mama często mi powtarzała, że głupi zawsze ma szczęście. No fakt, ten mecz i ucieczka z domu to nie była najmądrzejsza z rzeczy, które w życiu zrobiłem. I oto do tego młodego głupka, do całej naszej trójki, uśmiechnęło się szczęście. Zagadaliśmy pod jednym z wejść, czy w ogóle da się jeszcze kupić wejściówki. Okazało się, że tak, ale wszyscy się już zwinęli i próżno szukać biletów, mecz przecież już trwał. Nie wiem, jaki był cel tego pytania, skoro nie mieliśmy ich za co kupić. I nagle przed nami otworzyła się brama. Widocznie wyglądaliśmy na tyle żałośnie, że postanowiono się nad nami zlitować. Piłkarze już grali, zanim doczłapaliśmy gdziekolwiek, gdzie dało się usiąść i skąd dało się obserwować wydarzenia na boisku, od rozpoczęcia meczu minęło już dobre pół godziny. Nagle stało się coś, czego nigdy już nie zapomnę: Polska zdobyła bramkę! My, Polacy, strzeliliśmy gola wielkiej, znienawidzonej Anglii! Prowadziliśmy! Zanim padło wyrównanie, ludzie szaleli, chwilami tłum przypominał fale przelewające się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie wiem, kto z kim się tłukł, potem chyba wszyscy już z policją. Ostatecznie na kilka minut przed końcem padło wyrównanie, wiele zmarnowanych szans wreszcie się na naszych zemściło i mecz zakończył się remisem 1:1.
Tyle zachodu, ucieczka z domu, wpierdol od prewencji – wszystko po to, by wyjść ze stadionu z goryczą porażki. Czułem się, jakbym znowu dostał po głowie. Przeżywaliśmy ten remis bardziej niż to, co stanie się z nami w domach, kiedy wpadniemy w ręce rodziców, którzy już postawili na nogi całą polską policję. Nie wiedzieliśmy wtedy, że przed meczem doszło do tragedii, że zabity został 20-letni kibic Pogoni Szczecin. I ta tragedia miała nas w domach kosztować najwięcej. Nie byłoby problemem wymyślić jakąś bajeczkę. Problemem był stan, w jakim wracaliśmy. Jeden z rozbitą głową, drugi z wybitym palcem, wszyscy potłuczeni i poharatani. Tego nie dało się ukryć. Do tego okazało się, że poniekąd sprzedał nas Goryl. Mamusia tak wzięła go w obroty, że od razu wszystko wyśpiewał. Moi rodzice w końcu dotarli również do niego i zanim wpadli w jeszcze większą panikę, już wiedzieli, gdzie jesteśmy. Nie było to wielkie wyzwanie – Goryl mieszkał dwa bloki dalej, a kumplowaliśmy się całe życie. Wracaliśmy, jakże by inaczej, z przygodami. Za ostatnie grosze kupiliśmy wodę i trochę jabłek, co miało nam wystarczyć na cały dzień. Dwa razy wyrzucano nas z pociągu, za każdym razem z większą grupą, bo inni podróżujący z nami kibice robili jakiś dym. Trzema różnymi pociągami udało nam się w końcu dotrzeć do celu. Teraz czekało nas największe wyzwanie: stanąć oko w oko z wkurwionymi rodzicami. Wiem, że awantura w domu była spowodowana tym, że starzy się o nas po prostu martwili. Nie dorastaliśmy w patologicznych rodzinach, troska o nas była u rodziców czymś naturalnym. Najbardziej przerąbane oczywiście miałem ja – bo wyglądałem najgorzej. Nigdzie po drodze nie udało mi się zmienić opatrunku, a to, co pozostało mi na głowie, wyglądało już słabo. Byłem cały obolały, ale szczęśliwy, że zaraz wejdę do domu. Jeszcze tylko zjebka, którą usłyszy cały blok, i będę mógł się wykąpać i położyć do łóżka.
Fanatycy
Copyright © by Anonimowy Fanatyk 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Grzegorz Krzymianowski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce – Vladimir Rys Photography / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-65836-86-1ISBN MOBI: 978-83-65836-87-8