Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tego jeszcze nie było! Literacki świat w zderzeniu z brutalną przestępczą rzeczywistością.
Pola Werner, autorka licznych bestsellerów i niekwestionowana gwiazda wydawnictwa Azum, podczas zbierania materiałów do kolejnej książki trafia na trop firmy VeroMax. Wkrótce potem zaczyna dostawać anonimowe listy z pogróżkami. Prosi o pomoc swojego wydawcę, a ten zatrudnia do jej ochrony Patryka „Cwibela” Cybulskiego – gwiazdora MMA i właściciela firmy ochroniarskiej. Patryk podejmuje się zadania wyłącznie dlatego, że sam ma na pieńku z VeroMaksem, ale między nim i Polą szybko zaczyna iskrzyć. Właściwie to nie iskry, to prawdziwe fajerwerki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Monika Frączak
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa), Renata Jaśtak
Zdjęcia na okładce
© Gavin Prest/Arcangel
© Antagain/iStock
© by Paulina Świst
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2206-4
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
„This is ten percent luck,
Twenty percent skill,
Fifteen percent concentrated power of will,
Five percent pleasure,
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name…”
Fort Minor, Remember The Name
Moim przyszywanym „dzieciom” – prawniczemu i „artystycznemu”:
A. i K. – jestem z Was bardzo dumna .
PS Co nas nie zabije, to nas nie zabije… ale wkurwić nas może .
KATOWICE
Ksenia
– Zakład pogrzebowy „Wyhuśtaj się” – odebrałam dzwoniącą dziesiąty raz komórkę.
Najwyraźniej Agata nie miała zamiaru się poddać. Mogłam wyciszyć telefon, ale wtedy wpadłaby sprawdzić, czy nic złego mi się nie stało. Tymczasem ja nie miałam ochoty widzieć się z kimkolwiek ani żeby ktokolwiek oglądał mnie.
– Nie bawi mnie to. – Zaprzeczając swoim słowom, parsknęła śmiechem.
– Jesteś pewna? – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Ani tyci, tyci?
– Tyci, tyci może tak – przyznała ugodowo i już po chwili podjęła śledztwo: – Jak się czujesz?
– Chujowo, ale stabilnie. – O dziwo nie skłamałam.
Przyzwyczajałam się do tego, że wszystko się nieustannie jebie, więc teraz tylko leżę i czekam, aż ostatni zgasi światło.
– Ksenia, tak nie może być. Zastanów się, co ty robisz ze swoim życiem. Najpierw wpadłaś w ciąg imprezowy, w czasie którego byłaś w trzech różnych krajach i przez miesiąc nie wytrzeźwiałaś ani na jeden dzień. Teraz od kilku tygodni siedzisz w domu i nie dajesz się z niego wyciągnąć. Założę się, że nie mieścisz się już w żadną z twoich sukienek z Guessa – starała się mnie podpuścić.
– Przegrasz. – Przejechałam ręką po swoim płaskim brzuchu. – Chodzę na siłownię pięć razy w tygodniu. Tylko tam potrafię się wyluzować.
– Luzu jest tam tyle co u Agaty Dudy. Wiem, jak zapierdalasz z tym swoim seksownym i arcywymagającym trenerem – wysyczała moja przyjaciółka. – Idziesz tam, żeby się dojechać, paść na ryj i nie musieć konfrontować się z rzeczywistością.
– Tak, pani psycholog – przyznałam.
Nie chciałam jej mówić, że kiedy zacznę się konfrontować z rzeczywistością, to bezapelacyjnie wyląduję u czubków. I szybko stamtąd nie wyjdę. Nawet kłócić mi się nie chciało, a to naprawdę zły znak.
– Ile napisałaś?
– Nic. Nie mam weny.
– Sreny, a nie weny! Jesteś w stanie napisać książkę w dwa miesiące! Tylko od maja nie raczyłaś posadzić swojej dupy przy komputerze. Ja rozumiem, że masz prawdziwą kumulację chujowych zdarzeń, ale tak działa prawo Murphy’ego! Odpuść, kurwa! Czy kolejny raz muszę powtarzać, że ta banda różnorakich i zawodowych, i prywatnych złamasów nie jest tego warta?
– Nie musisz. – Byłam już zmęczona tymi tematami. – Wiem, powinnam odpuścić. Nie jestem debilem. Po prostu… Kurewsko nienawidzę przegrywać. I czuć się jak frajer. I przeceniać ludzi.
– To przestań! Ile razy ci mówiłam, że masz traktować ludzi z wzajemnością?! A nie, kurwa, kłaść im świat u stóp. No ile?
– Milion pięćset sto dziewięćset.
Załyczyłam browara.
– Ty, co ty robisz? Jest, kurwa, szesnasta!
W wyobraźni widziałam jej minę i uśmiechnęłam się złośliwie. Oczywiście, cała ja. Na złość mamie odmrożę sobie uszy.
– No i? Jaka to różnica, szesnasta czy druga w nocy, skoro jest tak samo ciemno? – zapytałam filozoficznie.
– Przestań chlać! I zrób coś z sobą do chuja wafla! – Czasem miałam wrażenie, że ma w moim domu podsłuch i monitoring. – A kończąc temat tych psychopatów i twojej rozjebanej kariery, zapytam jeszcze, jak się czujesz fizycznie?
– Lepiej. – Przynajmniej tu widziałam poprawę. – Wyniki są prawie w normie.
– No i tyle dobrego. Jak nie napiszesz czterdziestu tysięcy znaków do końca tygodnia, to cię odwiedzę – rzuciła tonem tak grobowym, że nie mogłam się nie uśmiechnąć.
– Buzi, skarbie – rzuciłam, odkładając telefon.
Niestety miała sporo racji. Ale żeby pisać, potrzebowałam dopaminy, adrenaliny, emocji, haju. Zamiast tego w środku listopadzicy (miks listopada i kurwicy) tonęłam sobie spokojnie w długach i depresji. Czułam się tak, jakby ktoś zajebał mi talent. Przypomniał mi się film Kosmiczny mecz, na którym byłam w kinie, mając chyba z siedem lat. Grupa parszywych małych i wrednych chujków z kosmosu ukradła moc koszykarzom NBA. Tak, że najlepsi z nich, którzy do tej pory dryblowali jak popierdoleni, wybijali sobie piłką siekacze. Ocalał tylko Michael Jordan, bo akurat w czasie najazdu kosmicznych gnojków ocipiał na chwilę i został… baseballistą. Żeby odzyskać talent, wystarczyło, aby okradziony z niego zawodnik dotknął znów magicznej piłki. Gdybym tylko wiedziała, czego muszę dotknąć, by zacząć znów składać słowa.
„Ohhhh, you touch my tralala… my ding ding dong”[1] wybrzmiało w mojej chorej głowie i wbrew swojej beznadziejnej sytuacji wybuchnęłam śmiechem. Nie no, kurwa. Najwyraźniej nadal to mam, tylko coś się zacięło. Ale jeśli cokolwiek o sobie wiedziałam, a mając trzydzieści trzy lata, raczej powinnam, to był to fakt, że jestem ciężko zajebywalna. Coś wymyślę albo zdechnę, próbując. Nadal zresztą nie miałam pewności, czy te momenty totalnego haju nie były warte tego przerażającego doła, w którym teraz byłam. Niestety niczego w życiu nie umiałam robić na pół gwizdka – jeśli byłam szczęśliwa, to latałam wśród gwiazd, jeśli nieszczęśliwa – to pukałam od spodu do ostatniego kręgu piekła.
Weszłam czterdziesty raz w ciągu ostatniej godziny na Instagram, na którym nadal był chuj wielki jak szelki, potem na Facebooka, na którym również nie działo się nic. No pojebie mnie. Sekundę przed zamknięciem przeglądarki zobaczyłam dziwny post. Wyświetlił mi się tylko dlatego, że skomentował go jeden z moich znajomych. Komentarz był dość frapujący: „Ależ Ty, gościu, jesteś popierdolony”. Z ciekawością kliknęłam w link. Facet najwyraźniej był łowcą sensacji i właśnie rozgrywał jakąś koperkową aferę. Nie wyglądał mi jednak na pojeba: mimo zbyt intensywnej gestykulacji i tego, że za bardzo się podniecał, miał całkiem trafne argumenty. Wskazywał na nieprawidłowości przy budowie miejskiego szpitala. Przewidywał, że za wykupem nieruchomości stoją grupy przestępcze, i to takie, które współpracują z policją. Brzmiało jak totalny bełkot, gdyby nie jedna ważna rzecz. Firma VeroMax. Skurwysyny. Otworzyłam wiadomości prywatne i wysłałam krótkie info.
Dzień dobry. Chciałam się z panem spotkać w sprawie afery związanej z VeroMax. Chyba możemy sobie pomóc…
Poczułam przypływ mocy. Pierwszy raz od kilku miesięcy. No dobra. Koniec lamentu. Let’s get down to business.
WARSZAWA
Patryk
„Cold, cold heaaaart” darł się Elton John w towarzystwie Dui Lipy z całej mocy pierdolnięcia mojego sprzętu grającego. Oczywiście sprzętu z najwyższej półki. Uniosłem się na łokciu, wziąłem leżący na szafce nocnej woreczek, posypałem, zwinąłem stówę i wciągnąłem kreskę koksu z płaskiego brzucha leżącej obok mnie w łóżku blondynki. Przeleciałem ją dziś już dwa razy, ale wcale nie wykluczałem trzeciego. I koks, i ciało blondyny też były z najwyższej półki. Ciekawe więc, dlaczego nie czerpałem z tego najmniejszej satysfakcji.
– Paaaatryk… – wysapała blondynka, przejeżdżając dłonią po moich włosach. Kurwa, zawsze myliłem jej imię. Sara, Sandra, Samantha? Wolałem nie ryzykować.
– Tak, niunia?
– Może wyjechalibyśmy gdzieś na weekend? – Uśmiechnęła się uroczo. – Tak tu smutno w Polsce na jesień… a ja poleżałabym pod palemką. Powinnam mieć jakieś profity z tego, że spotykam się z gwiazdą.
Właśnie tę walkę o „profity” u niej zauważyłem, dlatego wolałbym być przypiekany na wolnym ogniu przez czterdzieści minut niż jechać z nią „pod palemkę”. Ale postanowiłem wyrazić to nieco delikatniej.
– Kotku, to nie jest ten typ relacji. – Postawiłem na szczerość. – Nigdzie razem nie pojedziemy. Możemy się tylko razem niezobowiązująco bawić i nie komplikować tego niepotrzebnymi rozmowami, rozumiesz? – Spojrzałem jej w oczy.
Zwłaszcza że nie mamy o czym gadać, bo nie znam się na trikach makijażowych, dodałem wyłącznie w myślach.
– Rozumiem. – Przytaknęła z cwaną miną, która wskazywała, że może i rozumie, ale i tak ma na to własny plan.
Musiałem ją niebawem wymienić, bo czułem już niepotrzebne komplikacje. Zwłaszcza że coraz częściej „niechcący wpadała na mnie” w miejscach, gdzie widzieli nas fotoreporterzy. Byłem prawie pewny, że większość z nich sama informowała o tym, gdzie będę.
W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Vini.
– No? – odebrałem, obserwując całującą mnie po brzuchu blondynkę. Przejechała pazurami po moim tatuażu. Przebiegał od szyi aż do pępka. I opowiadał o wszystkich ważnych wydarzeniach z mojego życia. Byłem jednak pewien, że blondyna nie wpadła na to, że te symbole niosą ze sobą jakiekolwiek przesłanie. Do kogo ja miałem pretensje? Sam tak wybieram.
– Patryk, nareszcie! – Vini był podniecony, jakby załatwił mi właśnie walkę z Conorem McGregorem. Najwyraźniej wydarzyło się coś dobrego. To miła odmiana.
– Streszczaj się.
Blondynka właśnie przemieściła się nieco niżej i przestało mi się chcieć kontynuować tę dyskusję.
– Dzwonił twój lekarz, są wyniki rezonansu, tomografu i USG. Nie ma wątpliwości, że kolano jest w pełni zdrowe! Możesz już ćwiczyć normalnie.
– Dzięki – rzuciłem spokojnym głosem i rozłączyłem się.
A potem wezwałem blondynce ubera.
Piosenka się zmieniła. Na cały dom ryknął DMX. „Now I know… only I can stop the rain”[2]. Nie byłem specjalnie przesądny, ale uznałem to za dobry znak.
– Musisz już iść, niunia. Odezwę się.
Podniosłem się z łóżka.
Czas wracać do gry.
2 miesiące później
WARSZAWA
– Marek, mam problem. – Spojrzałam na swojego szefa.
Facet był niewiele starszy ode mnie, przystojny i zajebisty w swoim fachu. Ależ ja się cieszyłam, że nie muszę współpracować z jakimś zmurszałym dziadem, tylko z facetem, z którym rozumiałam się bez słów. Wzięłam łyk kawy, odwlekając to, że muszę mu zepsuć humor. Marek najwyraźniej wyczuł, że coś się święci, ale nadal spokojnie siedział wywalony w swoim fotelu prezesa i patrzył na mnie jak na swoje ulubione, choć niesforne dziecko.
Miał do mnie o wiele więcej cierpliwości, niż zasługiwałam. Moja mama zawsze powtarzała, że trudne dzieci kocha się bardziej, i tu najwyraźniej działała ta zasada. Pracowaliśmy razem pięć lat. W tym czasie wydał dziesięć moich książek, z których tylko pierwsza była oddana w terminie. Każda kolejna to była prawdziwa walka z czasem. Ja nie oddawałam książek, jeśli nie byłam w stu procentach pewna, że trzymają mój poziom. A że często nie byłam tego pewna do samego końca, całe wydawnictwo musiało pracować po godzinach, żeby udało nam się wyrobić na premierę.
– Jaki, dziewczynko? – Marek zaciągnął się elektronikiem, a ja zrobiłam to samo.
Mniej więcej w tym samym czasie rzuciliśmy palenie. Niesamowicie żałowałam, że nie mogę zapalić normalnego papierosa. Gdybym tylko nie złożyła jednej z takich obietnic, której po prostu nie można złamać, jarałabym teraz normalnego fajka, a nie chujowy zamiennik. Jestem pewna, że papieros by zadziałał. Nic nie pozwalało mi się tak skupić, jak wyjarany w trzy minuty „elem”.
– Zbierałam materiały do najnowszej książki i chyba wpierdoliłam się w kabałę – zaczęłam ostrożnie.
Był to gruby eufemizm. Nie „zbierałam materiałów”, tylko „cwaniakowałam” i nie wpierdoliłam się w kabałę „chyba”, tylko „na pewno”.
– Mów dalej… – Marek mierzył mnie przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu.
Nie umiałabym go okłamać, nawet gdybym chciała. A nie chciałam. Sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej gruby plik listów.
– Poczytaj. – Podałam mu anonimy.
Wziął je, włożył okulary i z uwagą zaczął czytać. Po chwili zobaczyłam, jak na czole pulsuje mu żyłka, a palce lewej ręki miarowo zaczynają stukać po blacie biurka. Wiedziałam, że się zmartwi. Dlatego oszczędzałam mu tego, póki to było możliwe. Niestety teraz musiałam przestać, zrobiło się zbyt grubo.
– Długo to dostajesz? – zapytał przez zęby.
– Dwa miesiące – przyznałam cicho.
– DWA MIESIĄCE? I mówisz mi o tym teraz?
Słynną samokontrolę mojego szefa trafił właśnie szlag.
– Nie chciałam zawracać ci dupy – usprawiedliwiłam się cicho.
– Zawracać dupy? Widzisz, co tam jest napisane? Najłagodniejsze ze wszystkiego, co przeczytałem w ciągu tych trzech minut, to to, że będzie cię ciągnął za samochodem po lesie!!!
– Marek, to są pierdoły. Anonimy, tak jak hejterskie komentarze w necie, wysyłają przegrywy, które w rzeczywistości boją się własnego cienia. Bardziej martwi mnie co innego. Moje źródło zniknęło… – przeszłam do najgorszego.
– Co, kurwa?
Zerwał się z fotela.
– Facet, z którym rozkminiałam ten temat. Zaginął. Nie ma go tydzień. – Patrzyłam na Marka, który zaczął chodzić po gabinecie jak tygrys w klatce.
– Byłaś z tym na policji?
– Dzwoniłam do mojego byłego. Pamiętasz go? Robi w kryminalnym.
– Pamiętam. – Marek mimo wkurwu się uśmiechnął. – Jakim cudem z nim gadasz? Przecież nienawidziłaś go jak… nomen omen psa.
– Przypałętał się zaś. – Wzruszyłam ramionami. – Powiedziałam, że jest absolutnie ostatnią osobą na świecie, z którą poszłabym do łóżka, więc jeśli chce się „koleżankować”, to możemy. Nie dotknęłabym go nawet zardzewiałym prętem.
– I został po czymś takim? – Marek uniósł wysoko brwi.
Rozłożyłam ręce.
– Najwyraźniej to lubi. Wcale nie dziwię się, że nam się wcześniej nie ułożyło. Całowałam ziemię, po której stąpał. A najwyraźniej należało go jebać prądem bez litości.
– Ha, ha, wariatka. – Uśmiechnął się, ale po chwili spoważniał. Pewnie przypomniał sobie temat, na który gadaliśmy. – I co powiedział?
– Nie będą Adriana jakoś namiętnie szukać. Facet miał już takie epizody, że znikał. A do nich nie dociera, że wtedy chlał, a teraz jest zaszyty. I że tym razem to nie cug alkoholowy, tylko coś poważnego. Śląska policja nie kiwnie palcem. Mogę złożyć zawiadomienie o groźbach, ale jeszcze nigdy w historii nikogo na podstawie anonimów nie złapali. Jak coś mi się stanie, to wtedy zaczną działać. A tam przewijała się cały czas nazwa „VeroMax”.
– Banda idiotów! – Marek znów się zagotował. – Musisz mieć ochronę! Przynajmniej na czas targów.
Wyglądał, jakby właśnie wpadł na genialny plan, i złapał za komórkę.
– Wy tu w Warszawie wszyscy się znacie, nie? Zadzwoń do Bogusława Lindy, chętnie pobawiłabym się z nim w „Sarę”.
Wyłożyłam się na fotelu z cwaniacką miną.
Nie bardzo wiedziałam, jak Marek mógł mi pomóc, bardziej chciałam wytłumaczyć się z obsuwy z kolejną książką, ale ewidentnie mnie zaciekawił. Co on wymyślił?
– Jesteś za stara na Sarę, a ja nie przypominam Marka Perepeczki. Ale mam pewien pomysł. – Wybrał numer. – Cześć, Vincent. Masz chwilę? Mam taką bardzo delikatną sprawę – rzucił do telefonu.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Gunther, Ding Dong Song.
[2] DMX, The Rain.
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz