Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niepodległa Chorwacja urodziła się niewiele ponad trzydzieści lat temu. To młode państwo o ponadtysiącletniej historii, pełne sprzeczności i niedopowiedzeń. Powstało na gruzach Jugosławii, która rozpadła się z hukiem, zostawiając po sobie ruiny, traumy, niezałatwione sprawy i niewyrównane rachunki. Jest jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, pełnym muzyki i śmiechu, pachnącym olejkiem do opalania i przysmakami z grilla, ale słońce nie świeci tu tak samo dla wszystkich.
Aleksandra Wojtaszek, rówieśnica Chorwacji, spędziła większość dorosłego życia, próbując ją poznać i zrozumieć. W swojej książce opowiada o drużynie piłkarskiej Hajduk Split, weteranach wojennych, byłych szwaczkach, więźniach obozów koncentracyjnych, mieszkańcach adriatyckich wysp, ofiarach transformacji, jugosłowiańskiej popkulturze i chorwackiej fantastyce, wampirach, wymarłych językach, paru prezydentach i jednym chłopskim królu. Z tego wszystkiego składa całość, która nie jest ani zamknięta, ani ostateczna. Sezon na Chorwację wciąż trwa, kolejny rozdział tej historii dopiero się pisze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce ©Alamy / Indigo Images
Copyright © by Aleksandra Wojtaszek, 2023
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Zofia Dimitrijević
Recenzja naukowa dr Ewa Wróblewska-Trochimiuk
Korekta Jadwiga Makowiec / d2d.pl, Ewa Mościcka / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-717-9
Volim te, Hrvatsko, ali vidi šta mi radiš[1].
[Kocham cię, Chorwacjo, ale zobacz, co mi robisz].
Najważniejsza w życiu nadmorskiej Dalmacji jest chwila, kiedy kończy się lato. Tylko najstarsi i najbardziej doświadczeni mieszkańcy adriatyckiego wybrzeża potrafią przewidzieć dzień, a właściwie noc, kiedy niepostrzeżenie zamienia się w jesień. Dla człowieka nienawykłego do śródziemnomorskiego słońca lato jest zjawiskiem tak totalnym, że jesień i zima wydają się nieprawdopodobne, niemożliwe. A jednak: pewnego dnia kąpiesz się w ciepłym morzu albo wygrzewasz na plaży, popijając gemišt, czyli białe wino z wodą, patrząc przy tym w bezchmurne niebo. W nocy przychodzi burza, wyje wiatr, wielkie krople deszczu łupią o szyby. Następnego dnia znowu jest dwadzieścia kilka stopni, ale wszyscy już wiedzą, że lato nie wróci, skończyło się na dobre.
Sezon płynnie przechodzi w niesezon. Nagle ludzie z plecakami wędrujący po centrum to już nie backpackerzy, tylko uczniowie i studenci wracający z zajęć. Kolejne restauracje i knajpki zamykają swoje podwoje, krzesła zostają ułożone jedno na drugim i związane byle jak sznurkiem, zamiast menu na drzwiach wiszą kartki z informacją, że widzimy się w czerwcu przyszłego roku. Polski, czeski, niemiecki, angielski znikają z ulic, zastąpione dalmatyńską odmianą chorwackiego, której najbardziej charakterystyczną cechą są samogłoski „e” i „a” używane do oddania całego repertuaru wrażeń i emocji.
Parkingi, które dotąd kosztowały majątek, podnoszą szlabany. Nikogo nie dziwi, że samochodów się tu nie zamyka; jeśli ktoś nas zastawi, wystarczy wiedzieć, że przepchnięcie auta sąsiada na inne miejsce stanowi element tutejszego folkloru. Tłumy znikają, a razem z nimi szeroka oferta noclegowa i gastronomiczna. Zamykają się nawet niektóre stacje benzynowe, a bankomaty informują, że nie ma w nich pieniędzy. To czas na wystawianie rachunków, nerwowe obliczenia, czy tegoroczny sezon pozwoli przetrwać zimę. Choć mogłoby się wydawać, że zaraz ktoś przyjdzie, aby wygonić ostatnich spacerujących, i zamknie na klucz bramy Dubrownika, stare miasto w Zadarze albo pałac Dioklecjana w Splicie, tak naprawdę pierwsze krople deszczu zwiastują powrót do sennej normalności.
I tylko morskich organów nie trzeba wyłączać na czas wyjazdu turystów. Kosztowały Zadar czterdzieści milionów kun, ale teraz grają na nich fale. Jednak gwałtowne jesienne, a potem zimowe wiatry powodują, że dźwięki stają się coraz bardziej niepokojące. Zamiast kojącego szumu słychać tylko upiorne, kakofoniczne gwizdy.
Słońce, choć nadal obecne, przestaje wyznaczać rytm życia. Już nie trzeba się przed nim chować i przenosić większości zajęć na wieczór albo wczesny ranek. Teraz panowanie obejmują wiatry, które organizują życie przede wszystkim Dalmacji wyspowej. W pewnej małej wiosce na Hvarze znajduje się płaskorzeźba przedstawiająca różę wiatrów. Nazwy wypisane są w lokalnym dialekcie: tramuntona, maištrol, pulent, garbin, oštar, jugo, levont, bura. Najstraszniejsze z nich, wie to każde chorwackie dziecko, są zaś jugo i bura.
Jugo, południowo-wschodni i jednostajny, przynosi ocieplenie, a niekiedy także czerwony piasek znad Sahary. Przyjemnym powiewem wiosny w środku zimy stwarza pozory łagodności, ale tak naprawdę to słowiańska nazwa wiatru znanego jako sirocco, wiatr śmierci. Pół biedy, jeśli tylko psuje pršut, czyli tradycyjną szynkę suszoną na słońcu i wietrze. Zazwyczaj wywołuje również bóle głowy, depresję, mordercze zapędy albo absolutny brak sił. Chorwacki pisarz z wyspy Vis, Senko Karuza, napisał o nim wiersz zatytułowany po prostu Jugo: „Wielkim jest błędem pisać o jugo, kiedy trwa // Wilgoć i niepokój sklejają słowa // Które mogą zniknąć i nigdy więcej // Nigdzie // Nikomu się nie pokazać. Dlatego milczenie to podstawowe prawo // Obowiązujące w czasie jugo. Łatwo potem // O nim zapomnieć”1.
Bura, którą w mitologii greckiej uosabiał nieokiełznany Boreasz powożący nieśmiertelnymi końmi, jest z kolei lodowata, nagła i porywista, zamyka mosty, odwołuje promy. W przeciwieństwie do Greków, Słowianie wyobrażają ją sobie jako kobietę, i to taką rodem ze stereotypów i kina akcji: uwodzicielską, ale niebezpieczną. W jednej z legend była okrutną szlachcianką ukaraną przez Boga, dlatego jej zimny oddech dociera do nas wprost z czeluści piekielnych. Bura to wschodni albo północno-wschodni wiatr dochodzący w porywach nawet do dwustu kilometrów na godzinę[2], który powstaje, kiedy powietrze nad górami ostygnie, a nad morzem wciąż jest ciepłe. Zaczyna się niemal bez ostrzeżenia, dlatego potrafi przynieść zgubę niedoświadczonym żeglarzom. U nienawykłych do nadmorskiego życia powoduje natychmiastowe zapalenie zatok albo ucha, ale mieszkańcy wybrzeża twierdzą, że oczyszcza umysł, tak jak i niebo z chmur.
W ostatni weekend lata jadę na chorwacką Ibizę. Tak nazywana jest w folderach turystycznych plaża Zrće na wyspie Pag. Porównanie jest mocno przesadzone, ale w Chorwacji, turystycznie skrojonej głównie pod rodziny z dziećmi, plaża z kilkunastoma dyskotekami i klubami działającymi długo w noc prosiła się o tę etykietkę. Wciąż jest gorąco, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Aspirująca Ibiza okazuje się oficjalnie nieczynna, ale to żadna przeszkoda, przechodzimy nad niedbale rozciągniętym łańcuchem wprost na plażę. Widok jest jak zwykle urzekający, choć kilka miesięcy spędzonych na chorwackim wybrzeżu powoli impregnuje mnie na zachwyt nad zlewającymi się błękitami. Na Zrciu inwestorzy uznali jednak, że natura sama się nie obroni, trzeba jej dopomóc bardziej niż zwykle, krzykliwiej, dosadniej. Z zabitych deskami budek sterczą fantastyczne kształty znanych i nieznanych nauce stworzeń. Być może w światłach stroboskopu wielka ośmiornica w cylindrze, która wyciąga swoje zielone macki prosto na piasek, nabiera sensu. W blasku słońca przypomina kwasowy sen na bardzo złej fazie.
Nie tylko my skusiliśmy się na ostatnie promienie słońca. Kilkuosobowa grupa polskich turystów wyleguje się na plaży, mieszają się puszki chorwackiego ožujska i przywiezionego z ojczyzny harnasia, z telefonu lecą głośne dźwięki. Chcąc nie chcąc, wsłuchuję się w słowa piosenki Tede: „To ostatnia noc, zaraz kończy się to // Kurwy, wóda i koks // Wóda i koks, nasza ostatnia noc”.
Wędrując wzdłuż plaży, docieram do stojącej na końcu szeregu dyskotekoknajpy. Nadziei na kroplę kawy dodają mi pokrzykiwania i śmiechy, które słyszę ze środka. Nie zważam na to, że wszystko wygląda na zamknięte, i wchodzę, przystając dopiero pod zdziwionymi spojrzeniami kilku mężczyzn.
– Zamknięte, panienko – mówi do mnie jeden z nich, na oko czterdziestolatek. – Już po sezonie.
– Nawet kawy nie dostanę? Wody? – Podejmuję desperacką próbę. – To co wy tu właściwie robicie?
– Trzeba zabezpieczyć parę rzeczy, naprawić. Musi być gotowe na następny sezon. Teraz nie ma już sensu otwierać, lato się skończyło.
Patrzę mu w oczy i zastanawiam się, czy celowo robi ze mnie wariatkę. Jest trzydzieści pięć stopni w cieniu, morze ma temperaturę zupy.
– Lato się skończyło – powtarza łagodnie. – Już czuć jesień.
Następnej nocy po raz pierwszy spadnie zimny deszcz.
Obywatele globalnej Północy przybywają co roku na Południe, żeby zakosztować czegoś, co jawi im się jako prawdziwe życie: bez podatków, pracy od siódmej rano i nadmiaru konwenansów. Pragną doświadczyć piękna krajobrazu. Zachwycić się spontanicznymi, a przecież pełnymi ludowej mądrości autochtonami, których przemyśleniom nieodłącznie towarzyszy sfermentowany owoc winnej latorośli. Zjeść figę z drzewa, a nie z pudełka, rybę dostać w porcie, zamiast wygrzebywać ją z lodówki w supermarkecie. Na chwilę zanurzyć się w hedonizmie obserwowania, próbowania, wąchania, dotykania. Dla tego wrażenia autentyczności południowego życia są w stanie znieść pijanych i niemiłych kelnerów, zupę rybną na kostce rosołowej oraz półtoragodzinny korek na kilkunastu kilometrach z Omiša do Splitu, a przede wszystkim grubo przepłacić za ten perfekcyjny apartament, z którego roztacza się widok na chwilową słodką ucieczkę od rzeczywistości.
W Dalmacji od lat dziewięćdziesiątych nie ma już przemysłu, na kamienistej ziemi rolnictwo nigdy szczególnie nie kwitło. Śródziemnomorze jako miejsce innowacji artystycznych i naukowych to tęskna pieśń sprzed wielu wieków. Została czysta przestrzeń – to ona, eksploatowana i spieniężana, stała się walutą, nie tylko przetargową. Pochodzący ze Splitu pisarz i dziennikarz Jurica Pavičić określa ten region jako „pokój bez widoku” – choć my, ludy Północy, patrzymy na mieszkańców Południa z wynajętego tarasu, oni nie mają gdzie spojrzeć. Zostali uwięzieni między przeszłością, którą muszą pielęgnować, aby spełnić oczekiwania przybyszów, teraźniejszością, w której nie stanowią dla współczesnego świata Zachodu konkurencji, i absolutnie niepewną przyszłością. „Czy jest życie poza turystyką? – zapytuje dramatycznie pisarz. – Czy jesteśmy już tylko statystami w wielkim spektaklu teatralnym pod tytułem »destynacja turystyczna«?”2.
Pavičić ma trochę racji, lato w Dalmacji to spektakl, po którym gasi się światła, zmywa makijaż, rozmontowuje scenografię. Wystarczy prosty eksperyment – odwiedzić dwa razy to samo przybrzeżne miasteczko, raz w sezonie, a raz poza sezonem. W taki właśnie sposób w pochmurny lutowy dzień nie rozpoznałam Jelsy na Hvarze i dopiero pomnik osła przypomniał mi, że zaledwie pół roku wcześniej spędziłam tu upojny letni tydzień. Nie poznałam Jelsy, ale Jelsa poznała mnie – w sezonie byłam jedną z milionów twarzy, a raczej ciałem, które trzeba wyspać, nakarmić, napoić, dyskretnie pozbawić pieniędzy i odesłać do domu; teraz, w zimowej senności małego miasteczka, mój akcent znów okazał się znaczący, przestałam być częścią turystycznej masy, a południowa ciekawskość zaglądała mi w gazetę, do auta i w kawę. Tymczasem ja czułam się, jak gdybym przez dziurkę od klucza podglądała widok, który nie był przeznaczony dla moich oczu.
– Wcześnie się u ciebie w tym roku sezon zaczyna – parsknęła ni to z rozbawieniem, ni to z zazdrością sąsiadka kobiety, od której wynajmowaliśmy mieszkanie.
– A wiesz, jacyś Polacy – przepraszająco mruknęła gospodyni i przysięgłabym, że za moimi plecami wykonała gest sugerujący pełnego bzika.
Jednym z elementów nadadriatyckiej kultury, który młodsze pokolenia będą znać już tylko z książek, filmów i opowieści zaprawionych w bojach weteranów, jest tak zwane galebarenje. Galeb, nie mylić z golub, czyli gołąb, to po chorwacku mewa. Tak zwykło się określać Dalmatów, którzy długo przed wynalezieniem kursów uwodzenia połączonych z programowaniem neurolingwistycznym wykorzystywali rozmaite techniki, aby w sezonie letnim nawiązać serdeczne stosunki z jak największą liczbą zagranicznych turystek. „Galebarenje – czytam na jednym z portali – to, tak jak umieranie z głodu, stara tradycja w Dalmacji”3. W dodatku przekazywana z pokolenia na pokolenie, choć niekoniecznie z ojca na syna, a raczej z doświadczonego niebieskiego ptaka na nastolatka dopiero zaczynającego swoją przygodę. Techniki obejmują zwykle znajomość wielu języków na poziomie podstawowym, ale pozwalającym roztaczać dalekosiężne wizje przyszłości oraz wyznawać nagłe uczucie (warunek niekonieczny, w ostateczności wystarcza mowa ciała) i przybraną tożsamość (w cenie – kapitan, pilot, szpieg, chirurg). Przydaje się też rozwinięta sieć znajomości wśród kelnerów, barmanów i portierów, dzięki której można dokładnie monitorować sytuację na placu boju. Kluczowa w tej zabawie jest także dyskrecja – choć warto pochwalić się swoimi osiągnięciami przed konkurencją, trzeba uważać na zazdrosnych partnerów oraz miejscowe dziewczyny, bo etykieta „mewki” potrafi zamknąć wiele lokalnych drzwi na długie zimowe miesiące.
Najładniej we współczesnej chorwackiej literaturze galebarenje demistyfikuje i jednocześnie romantyzuje Zoran Ferić, pisząc o nim jako o sposobie na pierwsze seksualno-miłosne doświadczenia dla młodych chłopaków z jednocześnie sensualnego i konserwatywnego Południa oraz źródle letniej rozrywki dla poszukujących odskoczni i zabawy, wyrwanych ze swojego naturalnego środowiska młodych kobiet: „Zaklepać znaczyło podarować kwiatek, coś powiedzieć, zwrócić na siebie uwagę, a potem sobie pójść. Nie zostawać, nie nudzić, nie podrywać za wszelką cenę. Zainteresować i odejść. Następne spotkanie miało wówczas posmak szczęśliwego zbiegu okoliczności. Czasem te pierwsze kwiaty po ususzeniu były długo przechowywane w pamiętnikach. Dziewczyny i chłopcy stawali się dla siebie nawzajem trofeami. One zachowywały sprasowane kwiatki, oni kręcone włoski. Dopiero po dwóch–trzech przypadkowych spotkaniach w mieście sprawy robiły się poważne, a czasem nawet zmieniały w miłość lata. Tylko niestety nigdy nie wiadomo, kto dla kogo stanie się miłością lata”4.
Tę świecką tradycję można połączyć ze specyficzną pozycją Jugosławii na mapie Europy i świata – galebarenje pojawiło się na dalmatyńskich plażach wraz z rozkwitem turystyki w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy jugosłowiański socjalizm wszedł w tak zwaną fazę hedonistyczną. Nad Adriatykiem opalały się więc Niemki, Austriaczki i Angielki w czasach, gdy do wrót ich kapitalistycznych ojczyzn pukała już rewolucja seksualna, a także Węgierki, Czeszki i Polki, szczęśliwe, że mogły wyrwać się z krajów, w których panowała znacznie bardziej siermiężna wersja ustroju – „w bloku wschodnim Stasi i KGB, a tu ćevapy, czerwone wino, kilku szpicli i tanie prywatne kwatery”5. Choć zapewne zdarzało się, że pochodząca z innego kręgu kulturowego kobieta nie rozumiała zasad gry albo zwyczajnie nie miała ochoty być nagabywana i podrywana, równie często wszyscy wydawali się zadowoleni z transakcji, a rzekome łzy odjeżdżających turystek i słane przez nie tęskne listy były wytworem bujnej wyobraźni miejscowych, którzy dzięki temu mogli się czuć nieco mniej instrumentalizowani. Użyczali bowiem już nie tylko własnych ciał opatrzonych pozornie niewinną etykietką „letnia przygoda”, lecz także marzenia o wolnym od codziennej udręki życiu i rozkoszy smakowania krajobrazu.
Dzisiaj, w dobie nieustannego zwiększania wydajności i rozciągania oferty noclegowej, jak gdyby apartamenty, mieszkania i kilometry wybrzeża zrobione były z gumy, nikt nie ma czasu ani ochoty na rozmowy z turystami wykraczające poza praktyczne kwestie zamówień w restauracji lub w hotelowym barze czy wymiany pościeli.
W pandemicznym, ale „przekraczającym wszelkie oczekiwania” sezonie letnim pod numerem 2021 spotykam się w Splicie z przyjacielem. Ten łagodny z natury i spokojny człowiek teraz ma w oczach mord.
– Tylko wyjedźcie już wszyscy, proszę – rzęzi, niby żartem. – Przyjedź we wrześniu, kiedy świat wróci na orbitę, teraz nie chcę widzieć nawet ciebie.
A potem opowiada, że został wyrzucony z wynajmowanego mieszkania, bo właściciele przez trzy miesiące zarobią na Airbnb sumy, których nigdy nie mógłby im zapłacić. Inni najemcy także kierują się logiką zwaną „letnim czynszem”, śpi więc u rodziców, na swoim dziecięcym łóżku, z którego wystają mu nogi. Jego dom rodzinny jest jednak położony tuż obok najsłynniejszej w Splicie plaży Bačvice, co oznacza, że noc w noc pod jego oknem odbywa się karnawał skrzyżowany z bachanaliami, a tę okolicę szczególnie ponoć upodobali sobie zarówno turyści złaknieni amorów, jak i ci zmuszeni dać upust potrzebom fizjologicznym. Zanim dotrze do pracy, musi przebyć długą drogę pełną przypadkowych zderzeń i mniej przypadkowych kuksańców. A gdyby chciał na przykład odpocząć od tego całego cyrku, jak na Chorwata przystało, w lokalnej knajpce – zgadnijcie: nigdy nie ma w niej miejsca, a ceny magicznie skoczyły o dwieście procent. I nie, nie kąpie się w morzu, dlaczego niby miałby to robić, patrzy na mnie już nawet nie ze złością, ale z rezygnacją.
Ostatecznie, na przekór latu i turystom wbrew, postanawiamy napić się wina. Ratunku spragnionym dostarcza molo Matejuška. Niegdyś wypoczywali tu rybacy, dzisiaj miejscowa młodzież pali papierosy i skręty oraz pije piwo zakupione w pobliskim kiosku, w którym można dostać całkiem przyzwoity kraft i plastikowy kubek w pakiecie. Matejuška mieści się w samym centrum miasta, kilka kroków od pałacu Dioklecjana, i choć nie wygląda zbyt reprezentacyjnie – siedzi się na długim kawałku betonowego bloku albo na niskich schodkach – to właśnie ten skrawek betonu stanowi jeden z ostatnich sposobów na ucieczkę przed gentryfikacją i airbnbizacją miasta.
Chorwackie służby porządkowe do spożywania w plenerze mają stosunek zgoła odmienny od polskich, wygania nas więc dopiero ciepły, tym razem letni deszcz. Trochę protestuję, bo w trzydziestu stopniach krople parują, zanim dosięgną skóry, ale dumny południowiec patrzy na mnie, jakbym narażała go na pewną śmierć. Idziemy więc – on, prawie dwumetrowy, spać na dziecięcym łóżku u rodziców, ja za kilkadziesiąt euro słuchać chrapania w sześcioosobowym pokoju przerobionym z salonu.
Tego samego roku spędzam dwa letnie tygodnie w Dubrowniku. Wielu moich znajomych Chorwatów nigdy tu nie było. Przewracaniem oczami nad rozpasaną konsumpcją i tłumami nadzianych turystów próbują zamaskować fakt, że zwyczajnie ich na to nie stać. Mnie też by nie było, gdyby nie chorwacka skłonność do popisywania się oraz szczodra słowiańska dusza. Seminarium dla obcojęzycznych kroatystów mogłoby odbywać się w dowolnym miejscu w tym kraju, a jednak Zagrzebska Szkoła Slawistyczna na przekór rozsądkowi finansowemu co roku zaprasza kilkudziesięciu studentów i badaczy do swojego najdroższego miasta. Chorwaci wiedzą, jak uprawiać naukę – wykłady przeplatają spektaklami teatralnymi, wycieczki po okolicznych wyspach warsztatami językowymi, a dyskusje panelowe kontynuowane są późno w noc przy akompaniamencie muzyki.
Wydaje mi się, że umiem unikać najbardziej oczywistych turystycznych pułapek. Po tym, jak utknęłam kiedyś na pół godziny w bramie Ploče, nawet nie próbuję dostać się do starego miasta w godzinach szczytu. Zanim dotrę do słynnej perły Adriatyku, na złość Chorwatom obiad jem w Neumie, jedynym miasteczku siedemnastokilometrowego bośniackiego okienka na morze. Mimo to frustruje mnie świadomość przebywania w stanowczo zbyt drogim turystycznym raju; widok cenników potrafi zatruć radość wywołaną pięknem okolicy.
Ale przyznaję, lubię Dubrownik. Nawet w sierpniu, kiedy upał wciska się we wszystkie pory ciała, a miasto zaludnia uczestnikami wycieczek tematycznych śladami Gry o tron. Wzrusza mnie zdolność ludzkiego umysłu do zanurzania się w fikcyjnych światach, kiedy widzę, jak uśmiechnięta przewodniczka wskazuje na fragment siedemnastowiecznego budynku i tłumaczy przejętym słuchaczom, że to właśnie tu, o tutaj, wylądował smok, a stamtąd Daenerys zignorowała dźwięk dzwonów. Sama chowam się raczej w cieniu grubych murów i myślę o tym, jak w Republice Dubrownickiej, rzekomej ostoi wolności, mało tej wolności zostawało dla kobiet. Matrymonialne zasady były surowe, kandydat musiał wnieść odpowiednią krew i status społeczny, a kandydatka adekwatny posag. Jeśli go zabrakło, zostawały klasztor, cisza i ciężka praca, czasem gryzienie ścian z głodu, co odnotowuje renesansowa i barokowa dubrownicka literatura. Miasto ceniło swoją wolność, ale niekoniecznie kochało swoje córki.
Raguza, dopiero w XX wieku przemianowana na Dubrownik, stanowiła wyjątkowe miasto-państwo, wolną republikę, przez cztery i pół wieku funkcjonującą na obrzeżach dzisiejszej Chorwacji. Jej mieszkańcy znani byli ze swoich talentów kupieckich i dyplomatycznych, a także jako wyśmienici żeglarze i poeci. Miasto nazywane „słowiańskimi Atenami” otoczone było grubymi murami, ale znacznie skuteczniej niż fortyfikacje broniły go złoto, dyplomacja i tajemnice podwędzane z innych państw przez zręcznych szpiegów. Republika Dubrownicka przez wieki opierała się naciskom o wiele silniejszych mocarstw, Wenecji oraz imperium osmańskiego, choć często kosztem ogromnych danin. Uległa dopiero wojsku Napoleona, które wkroczyło do miasta w 1806 roku. Podziw dla małej, ale dzielnej i sprytnej Republiki, na której murach powiewała flaga z napisem Libertas, czyli wolność, nie powinien przysłaniać jednak faktu, że była to rzeczpospolita arystokratyczna, w której władzę mogli sprawować tylko patrycjusze, czyli wąska elita szlachetnie urodzonych.
Wieczorem siadam na knajpkoschodkach w jednej z wąskich uliczek i wznoszę toast za szesnastowiecznego komediopisarza Marina Držicia, któremu przez większość czasu nie było wcale do śmiechu – do tego stopnia nie podobały mu się miejscowe porządki, że przy wsparciu Florencji chciał obalić dubrownickich możnowładców i zmusić ich, aby oddali nieco władzy niższym stanom. Około trzeciej–czwartej nad ranem nawet na Stradunie, głównej ulicy, robi się prawie pusto, a wtedy każda cegła w mieście zdaje się opowiadać historię. Mój entuzjazm trochę opada, kiedy płacę pięćdziesiąt pięć kun (około trzydziestu pięciu złotych) za małe piwo albo dwadzieścia pięć za zwykłą czarną kawę, ostatecznie wzruszam jednak ramionami. Prowadzący interesy w Dubrowniku wiedzą, że takich naiwniaków jak ja jest więcej.
W Chorwacji dominuje tak zwana turystyka apartamentowa – indywidualni właściciele wynajmują każdą możliwą powierzchnię mieszkalną, przesiedlając rodzinę na lato do garażu, a w zimie budują kolejne kilkupiętrowe potworki na ziemi po dziadku, najczęściej dzięki pozwoleniu uzyskanemu od miejscowego urzędnika za trzy litry rakii i dwa kilo pršutu. To turystyka cimer fraj i sobe – rooms – camera, która może zniknąć równie szybko, jak ludzie trzymający tabliczki z tymi napisami po pojawieniu się portalu Booking.com. Świat biznesu, pieniędzy i innowacji tłumaczy Dalmacji, że tak się dłużej nie da. Może wciąż są chętni na to przedstawienie, ale cała zabawa coraz mniej się opłaca. Widz oglądający aktora na scenie – co za strata czasu i środków, kiedy można nagrać i puścić w milionie kopii naraz. Taka turystyka, tłumaczą specjaliści, jest nieefektywna, przyjezdni wydają zbyt mało pieniędzy, w bagażnikach mają własne pasztety i piwa, zajmują za dużą powierzchnię, niewspółmierną do rozmiaru portfela. Do tego dochodzi zbyt krótki sezon – trzy miesiące zaciskania zębów to zdecydowanie za mało.
Dalmatyńskie wybrzeże zmieniło się drastycznie w latach sześćdziesiątych, kiedy ziemia tuż przy morzu, niegdyś, o ironio, jako najgorszej jakości oddawana niezamężnym albo najmłodszym córkom, nagle okazała się warta miliony, a przestrzeń w stanie czystym po raz pierwszy ujawniła swój potencjał. Powstały wtedy biegnąca wzdłuż wybrzeża magistrala, a także ogromne kompleksy wypoczynkowe dla robotników, pracowników przedsiębiorstw i oficerów jugosłowiańskiej armii. Ale przede wszystkim mieszkańcy okolicznych wiosek zrozumieli, że czas porzucić tysiącletni gaj oliwny, zakasać rękawy i przyodziać kelnerską zapaskę, bo oto nadchodzą nowe czasy.
Druga zmiana rozgrywa się na naszych oczach – wielki biznes zaczyna upominać się o nazbyt amatorski przemysł turystyczny. Jeszcze do niedawna w usytuowanej wewnątrz murów miejskich nieruchomości wartej miliony mógł mieszkać stosunkowo ubogi sprzedawca z lokalnego sklepu. W kawiarniach z widokiem na morze kawa nieco w lecie drożała, ale miejscowi byli obsługiwani poza kolejką, a w portach obok jachtów pojawiały się małe kutry i łódki. Obecnie coraz realniejsze staje się niebezpieczeństwo, że los Dubrownika, którego centrum już dawno opuścili dawni mieszkańcy, podzieli pozostała część wybrzeża. Zmieni się też profil turystów: już nie Tomek z Polski, Petra z Czech i Steffan z Austrii zaprzyjaźnieni z chorwacką rodziną, do której przyjeżdżają z dziećmi od kilkunastu lat, zawsze w to samo miejsce, bo jest w nim wszystko, czego potrzebują: morze, plaża, mała knajpka z rybami. Teraz standardy i ceny dostosować trzeba będzie do Demi Moore, Harrisona Forda i Michaela Jordana (cała trójka pojawiła się w Dubrowniku w odstępie kilkunastu letnich dni). Już nie apartamenty przerobione z domu po dziadku, ale ogromne hotele w tureckich, rosyjskich, amerykańskich rękach. Będzie profesjonalnie, sterylnie i nieskończenie nudno.
Można się śmiać z przefiltrowanych przez popkulturę wyobrażeń wakacji w śródziemnomorskim kraju i kiczowatych prób zaspokojenia tego pragnienia w postaci pachnących lawendą rosłych osiłków w pasiastych podkoszulkach, którzy śpiewają a cappella rzewne pieśni o smutnych mewach. Bezwzględnie trzeba piętnować patologie obecnego systemu, zanieczyszczenie krajobrazu betonem i dramatyczne warunki pracy w turystyce. Ale jeśli każdemu wolno ocalić jedno na tym świecie, ja poproszę o pierwszy dzień jesieni w Dalmacji. Dzień, który pachnie mokrym, śliskim kamieniem, głęboką ulgą, papierosem ogłaszającym fajrant i środkiem do konserwacji drewna. Wierzę głęboko, że Dalmaci urządzają wówczas potajemne imprezy, podczas których topią w morzu kukłę Czecha albo Polaka w szortach i japonkach. Nie zapraszają mnie, ale wystarczą mi te uśmiechy w biegu za kulisy, te zadowolone spojrzenia: ten spektakl gramy już sześćdziesiąt lat i znowu wielki sukces, choć nie było łatwo. Wystarczy braw, dziękujemy wszystkim, do następnego, przyjedźcie za rok.
Po wielu latach, w trakcie których widziałem na świecie wiele rzeczy, wszystko, co wiem na pewno o moralności i powinnościach, zawdzięczam piłce nożnej.
Albert Camus
Moralność jest bodaj ostatnią rzeczą, jakiej można uczyć się od współczesnego futbolu6.
Orhan Pamuk
Najważniejsza ze wszystkich splickich historii zaczyna się, o dziwo, w Pradze. W czeskiej stolicy wynajmuję mieszkanie naprzeciwko stadionu Sparty – codziennie w drodze na tramwaj mijam wielkie graffiti z napisem: „Wilka nie interesuje, co myślą owce”, rozwartą paszczą drapieżnika i datą założenia klubu – 1893. Hajduk, którego śladów szukam w czeskiej stolicy, jest młodszy o równo osiemnaście lat, ale rodzi się w tym samym klimacie i tych samych piwiarniach, nie bez udziału samej Sparty.
Wersję początków, która przeszła do legendy i zbiorowej świadomości, stworzył w kultowym serialu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Większa mieścina[3]Miljenko Smoje. Czterech studentów ze Splitu zamiast w murach Uniwersytetu Karola przesiaduje w praskich knajpach. Piją piwo, podrywają kelnerki na gitarę i rzewną dalmatyńską nutę, świetnie się bawią. Wszystko idzie dobrze do chwili, kiedy uwagę gości piwiarni kradną lokalni sportowcy – futboliści z rywalizujących ze sobą Sparty i Slavii. Wtedy to w naszych długoletnich kandydatach do tytułu inżyniera rodzi się typowa dla rodzinnego miasta przekora, zwana dišpet – prosto znad rzezanego piwa idą kupić balun i składają sobie przysięgę, że już niedługo będą haratać w gałę lepiej niż prażanie.
Oczywiście zakupioną piłkę trzeba opić, tym razem winem i w towarzystwie uroczej ekspedientki, a cała historia kończy się politycznym skandalem – jeden z Dalmatów w ramach protestu przeciwko uciskowi Słowian rozbija futbolówką portret cesarza Franciszka Józefa. Karą jest kilkanaście dni ciupy, co ma zresztą na edukację chłopaka zbawienny wpływ, bo dopiero w więzieniu zabiera się wreszcie do książek i zaraz po jego opuszczeniu, dziesięć lat po przyjeździe do Pragi na studia, uzyskuje wreszcie wymarzony dyplom, z którym może wrócić nad Adriatyk i tam rozpocząć sportową rewolucję. Jest więc w tej historii wszystko, co potrzebne do stworzenia mitu – południowosłowiański przekorny duch, piękne kobiety, dużo alkoholu i szczypta polityki.
Trzeba przyznać, że prawdziwa historia różni się tylko w detalach – Hajduk rzeczywiście został założony przez czterech zapaleńców zainspirowanych atmosferą przedwojennej Pragi, jej piwniczno-kawiarnianym stylem życia oraz nieokiełznaną energią rodzącej się środkowoeuropejskiej piłki. Dokładnie sto dziesięć lat później zjawiam się więc w legendarnej praskiej piwiarni U Fleků, żeby zobaczyć miejsce, gdzie wszystko się ponoć zaczęło i do którego wciąż tłumnie pielgrzymują Chorwaci. Ich miłość do Hajduka i poświęcenie dla ukochanej drużyny muszą być wielkie, bo obecnie ten założony w XV wieku lokal to pułapka na zbłąkanych turystów – piwo jest nijakie i stanowczo jak na czeskie warunki za drogie, kelnerzy w przeciwieństwie do pogody dopisują zawsze, w dodatku jest tłumnie i ciasno, a przy każdym toaście niechcący stukam się łokciem z mówiącym po niemiecku sąsiadem. Trud mój zostaje jednak nagrodzony: znajduję niewielką, drewnianą tabliczkę informującą w trzech językach, że to właśnie tu w dawnym 1911 roku powstał klub piłkarski Hajduk Split. Trudno powiedzieć, czy warte to było wszystkich moich koron i kaca następnego ranka. Podejrzewam, że podobnie mogli się czuć ponad wiek wcześniej studenci ze Splitu, budząc się w austro-węgierskich kazamatach.
Kilkanaście dni więzienia nie brzmi jak wygórowana cena za przejście do legendy rodzinnego miasta. Piłka nożna nie tylko dla południowych Słowian stanowi śmiertelnie poważną sprawę – potrafi zarówno obalać, jak i umacniać państwa i reżimy. W międzywojniu, za czasów Królestwa Jugosławii, odzwierciedlała napięcia wewnątrz młodego państwa: w szranki na najwyższym szczeblu stawały ze sobą drużyny z Serbii i Chorwacji, podczas gdy ekipy z Czarnogóry, Macedonii, Kosowa czy nawet Słowenii pozostawały na marginesie rozgrywek. Po wprowadzeniu przez króla Aleksandra dyktatury w 1929 roku robotnicze drużyny piłkarskie stanowiły zazwyczaj przykrywkę dla nielegalnej wówczas działalności komunistów. Kilkanaście lat później wielu sportowców prosto z murawy ruszyło do partyzantki.
W późniejszych dekadach socjalistyczna piłka nożna wielokrotnie stawała się narzędziem dyplomacji: była dowodem na wyższość jugosłowiańskiej wersji socjalizmu nad radziecką (Igrzyska Olimpijskie w Finlandii w 1952 roku i najpierw remis 5:5, a potem zwycięstwo reprezentacji SFRJ nad ZSRR 3:1 przy ogromnym dopingu dla Jugosławii ze strony organizatorów), pomagała godzić Zachód ze Wschodem (imponująca liczba meczów wyjazdowych po obu stronach żelaznej kurtyny), a także budować ruch niezrzeszonych (kibice klubu Crvena Zvezda z Belgradu trzymający na meczu w Kairze transparent: „Niech żyje wolna i niepodległa Republika Egiptu”). We wspieranych przez państwo wieloetnicznych klubach pracowano nad wprowadzeniem w życie idei braterstwa i jedności, choć w praktyce sprawy nieco się komplikowały, a profile polityczne poszczególnych drużyn były przeważnie jasne – Dinamo z Zagrzebia uchodziło za nacjonalistyczną opcję chorwacką, belgradzka Crvena Zvezda za serbską, podczas gdy Hajduk Split i Partizan z Belgradu miały wyraźną orientację jugosłowiańską.
Po śmierci Tity ten sam futbol, który pomagał Jugosławię stworzyć, przyczynił się do jej upadku. To na boisku nacjonalizm zaczął pokazywać swoje wampirze zęby – brutalne incydenty o podłożu narodowym były codziennością piłki nożnej długo przed tym, zanim strach i niechęć do sąsiadów obudziły się także w innych dziedzinach życia. Niezliczone zastępy kibiców przyjęły nacjonalizm jako nową religię, a potem ruszyły na front, by stać się mięsem armatnim w rozgrywkach na zupełnie innym szczeblu, przypominających czasem MMA, innym razem szachy. Oczywiście w oficjalnych narracjach wszystko brzmi znacznie lepiej. Kiedy w 1990 roku podczas nigdy nieukończonego meczu Dinama Zagrzeb i belgradzkiej Zvezdy wybuchły zamieszki, a chorwacki piłkarz Zvonimir Boban kopnął policjanta, niektórzy nazwali jego wybryk „kopniakiem w imię niepodległości”. Serbskimi hoolsami po drugiej stronie dowodził wówczas Željko Ražnatović, zwany Arkanem, kryminalista, późniejszy dowódca słynących z okrucieństwa jednostek paramilitarnych, oskarżanych o zbrodnie wojenne w Bośni.
Jednak Hajduk Split to nie tylko jedna z wielu drużyn piłkarskich o nieco przebrzmiałej dziś sławie, której historia pokazuje, jak ścisłe są związki sportu i polityki. Sportowych abnegatów takich jak ja najbardziej fascynują miłość i ocierające się niemal o fanatyzm oddanie kibiców Hajduka. Każdy, kto kiedykolwiek odwiedził Dalmację, na pewno zauważył, jak na wszelkich możliwych powierzchniach sympatycy klubu bez żenady wyznają mu swoje gorące uczucie słowami, które zapewne z trudem przeszłyby im przez gardło, gdyby chodziło o innego człowieka: „Lata mijają, miłość pozostaje”, „Na zawsze wierni”, „Jest tylko jedna prawdziwa miłość”, „Gdybym miał dwa życia, obydwa oddałbym tobie” – i tak w nieskończoność, jak wybrzeże długie i szerokie (z wyjątkiem Šibenika, šibeničanie to zdrajcy wszystkiego, co święte, i nie kibicują Hajdukowi). Ale piłkarze ze Splitu są wielbieni nie tylko nad morzem – łącznie kibicuje im mniej więcej trzy czwarte mieszkańców Dalmacji, a jedna czwarta wszystkich Chorwatów[4], niezrażona faktem, że ich drużyna zazwyczaj zalicza spektakularne porażki, a ostatni raz zdobyła mistrzostwo kraju w 2005 roku.
Wieść gminna niesie, że im gorzej powodzi się Hajdukowi na boisku, tym bardziej jest kochany. Torcida, najstarsza organizacja kibiców w Europie, w swoim hymnie Zbog jedne ljubavi śpiewa: „Kocham cię, Hajduku, odkąd pamiętam, i gdy wygrywasz, i kiedy idzie ci źle, zawsze jestem z tobą. […] Mówią, że jestem szalony, trwonię bez sensu życie, gardło, nerwy, tyle bezsennych nocy, ale nie mogę inaczej. Moje marzenia, wszystkie pragnienia są związane z tobą”. Zaangażowanie członków tej grupy dobrze opisuje popularne w Splicie powiedzenie: „Innym klubom się kibicuje, dla Hajduka się żyje”. Białym poświęcono ponad pięćdziesiąt piosenek, przedstawienie teatralne, a nawet operetkę zatytułowaną Kraljica lopte. W pierwszym półroczu 2022 roku siedemdziesiąt pięć tysięcy kibiców wpłaciło roczną składkę członkowską.
Niech was więc nie zwiodą ruiny pałacu Dioklecjana, najważniejszym budynkiem w Splicie jest Poljud, stadion Hajduka, nazywany czasem „pięknością”, choć nie da się ukryć, że ząb czasu nieco naruszył jego eleganckie i niegdyś supernowoczesne rysy. Kluczowy zamysł architekta pozostaje jednak w mocy – stadion nie wydaje się dodatkiem do otoczenia, ale jego dopełnieniem: swoją betonową mocą łączy okoliczne wzgórza z morzem, a Śródziemnomorze z modernizmem. Wcześniej, do 1979 roku, Hajduk grał na Starym Placu, jak się go nazywa w miejskim żargonie. Naprzeciwko boiska położona była wówczas miejska porodówka, dlatego mawiano, że pierwsze, co widzi każdy nowy obywatel Splitu, to właśnie murawa Hajduka.
Po mieście oprowadza mnie dziennikarz sportowy Juraj Vrdoljak, wielki fan Hajduka i rodowity mieszkaniec Splitu, choć o nieco skomplikowanej, barwnej historii rodzinnej: babka, sefardyjska Żydówka z sarajewskimi korzeniami, podczas II wojny światowej uciekła w ostatniej chwili z pociągu wiozącego ją do największego w Chorwacji faszystowskiego obozu śmierci, Jasenovca. Przez chwilę ukrywała się u rodziny w Zagrzebiu, a potem postanowiła dołączyć do partyzantów. W partyzantce poznała swojego przyszłego męża, syna kolejarza, który po wojnie został inżynierem leśnictwa i w ramach współpracy Jugosławii z państwami niezaangażowanymi zalesiał w latach sześćdziesiątych Algierię. Dziadkowie ze strony matki także poznali się w ruchu oporu: on był chłopskim dzieckiem, a po wojnie został kontradmirałem jugosłowiańskiej marynarki, ona wywodziła się z mieszanej, włosko-chorwackiej, robotniczej rodziny, mieszkającej przy stoczni w Trieście. Oba małżeństwa zamieszkały w Splicie. Tam w połowie lat pięćdziesiątych na świat przyszli rodzice Vrdoljaka.
– Być fanem Hajduka to w Splicie jedyna sensowna możliwość. – Juraj wzrusza ramionami. – Kultura kibicowska stała się w pewnym momencie jedyną istniejącą w mieście subkulturą, choć jednocześnie to zjawisko mocno mainstreamowe. Oczywiście jacyś punkowcy czy metalowcy też się tu znajdą, ale trudno nawet te zjawiska porównywać. Prawie każdy tutejszy dzieciak prędzej czy później przeżywa etap fascynacji piłką nożną. Inne większe miasta z reguły mają dwa rywalizujące ze sobą kluby, u nas monopol ma Hajduk.
Najpierw idziemy na Poljud. Oglądamy sławną północną trybunę, odpowiednik polskiego młyna, skąd lecą race, pełne entuzjazmu okrzyki, gdzie rozkłada się największe flagi i transparenty. W pełnym rozmaitych gadżetów sklepiku dla fanów najtańsza jest podróbka klocków Lego, z których mogę ułożyć kwadratowe logo klubu, choć Juraj niby żartem sugeruje, że skoro już piszę o Hajduku, powinnam przynajmniej wpłacić składkę członkowską. Przy przejściu podziemnym na stadion pyszni się wielki mural z logo bratniego Górnika Zabrze. Kilkaset metrów dalej stoją klasztor Franciszkanów i niewielki renesansowy kościół. Fani Hajduka chętnie biorą w nim ślub, oczywiście w barwach klubowych. Oświadczyny zwykle odbywają się podczas meczu.
Stadion nazwę zapożyczył od dzielnicy, ta zaś wywodzi się z łacińskiego paludium, czyli bagna. Zanim Jugosławia postawiła na intensywną modernizację i urbanizację, ta część miasta była podmokłą łąką pełną błota i kałuż, a lokalne przysłowie mówiło, że warto tu sadzić, ale nie należy budować. Komuniści nie przejmowali się jednak ludowymi mądrościami, wznieśli więc na bagnach Poljudu modernistyczne osiedle, może nieco mniej sławne niż Split 3, ale równie pojemne. Potem wprowadzili do socjalistycznych bloków robotników miejscowych fabryk i personel obsługujący jugosłowiańską armię.
Na architekturę Splitu, w którym poza antycznym centrum dominuje powojenny, socjalistyczny modernizm, ogromny wpływ wywarł właśnie sport. To drugie co do wielkości chorwackie miasto wiele ze swojego kształtu zawdzięcza rozegranym tu w 1979 roku VIII Igrzyskom Śródziemnomorskim – głośnym wówczas zawodom sportowym porównywanym z igrzyskami olimpijskimi, w których brały udział państwa leżące w basenie Morza Śródziemnego. To właśnie z tej okazji powstał Poljud, wówczas jeden z najnowocześniejszych stadionów w Europie, przypominające wielką muszlę dzieło Borisa Magaša, a także kilka innych obiektów sportowych budowanych zgodnie z ówczesnymi trendami – miękkie, zaokrąglone linie i wiszące elementy ukazujące triumf człowieka nad grawitacją – przede wszystkim wszechstronne centrum sportowe Gripe, korty tenisowe czy ośrodek sportów strzeleckich. Dla większości mieszkańców miasta o wiele większe znaczenie miała poczyniona wówczas modernizacja infrastruktury – przebito tunel przez górujące nad miastem wzgórze Marjan, postawiono budynek lotniska i rozgłośnię telewizyjno-radiową. Wzniesiono także centrum handlowe Koteks, możliwe jedynie w Jugosławii połączenie socjalizmu i konsumpcjonizmu, które ponad czterdzieści lat później nadal robi na mnie niesamowite wrażenie; mało brakowało, aby ze względu na swoją atrakcyjną lokalizację nie zostało zburzone w szalonych latach dziewięćdziesiątych.
Aby zrozumieć niezwykłą popularność drużyny nazywanej „dzieckiem przekory i ludu”, trzeba zagłębić się w jej przeszło stuletnią historię. Nic dziwnego, że na początku XX wieku żacy ze Splitu wyjeżdżali na studia do Czech – nad wszystkimi ziemiami uznawanymi dziś za chorwackie panowali wówczas Habsburgowie. Centralna Chorwacja i Slawonia były od XII wieku związane unią personalną z Węgrami, natomiast w rezultacie wojen napoleońskich Austria zdobyła też Istrię i Dalmację.
Kiedy nasi prascy studenci przywieźli do Splitu balun i zasady nowej gry, powstał problem nazwy. Wymyślił ją ich niegdysiejszy profesor gimnazjalny, kiedy wpadli do jego domu z prośbą o radę niczym hajducy, legendarni rozbójnicy dający popalić osmańskim Turkom. Rezydujący w Zadarze austro-węgierscy urzędnicy nieco kręcili nosem na pomysł zarejestrowania nowego klubu piłkarskiego, ale wytłumaczono im, że dla żołnierzy gra w piłkę to świetny trening – potem będą mogli dłużej biegać w pełnym rynsztunku bojowym. Godłem klubu stała się szachownica, a w nazwie od samego początku pojawiło się określenie „chorwacki” – w dogorywającej monarchii Hajduk reprezentował opcję puntarską, czyli zwolenników przyłączenia Dalmacji do innych krain uważanych za historycznie chorwackie. W tym kontekście duże symboliczne znaczenie miał pierwszy rozegrany mecz. Calcio Spalato, klub Włochów ze Splitu, został rozbity 9:0.
Po I wojnie światowej i upadku Austro-Węgier Chorwacja stała się częścią wspólnego południowosłowiańskiego państwa nazwanego Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Niezwykle zróżnicowane narodowościowo państwo borykało się z wieloma problemami społecznymi i gospodarczymi. Chociaż to Chorwaci byli w dużej mierze pomysłodawcami południowosłowiańskiego zjednoczenia, we wspólnym Królestwie szybko poczuli się marginalizowani i tłamszeni przez Serbów. Apogeum konfliktów nastąpiło w 1928 roku, kiedy poseł serbskiej Partii Radykalnej zastrzelił podczas obrad parlamentu jednego z najważniejszych chorwackich polityków tego czasu, przywódcę Partii Chłopskiej, Stjepana Radicia, co wywołało falę protestów w Chorwacji. Niedługo potem przejawiający już wcześniej autorytarne ciągoty król Aleksandar z serbskiej dynastii Karađorđeviciów zmienił nazwę państwa na Królestwo Jugosławii, zawiesił działalność parlamentu i wprowadził dyktaturę, którą utrzymano aż do jego śmierci – władca został zamordowany w 1935 roku.
Napięte politycznie międzywojnie to okres, kiedy ustalili się także wieczni przeciwnicy Hajduka – Zagrzeb i Belgrad. Intensywność rywalizacji i poziom niechęci będą odtąd już zawsze przerzucane ze wschodu na zachód zależnie od bieżących zawirowań historii i polityki. Słoweńcy w tym czasie na bieganie za świńskim pęcherzem patrzyli z lekką pogardą (choć także z zawiścią), podkreślając moralną wyższość ćwiczeń gimnastycznych i prawdziwie słowiańskiej organizacji sportowej Sokół.
Choć działalność partii komunistycznej została zabroniona w konstytucji z 1921 roku, w podziemiu zyskiwała ona coraz więcej zwolenników. To nie Hajduk, ale inne, robotnicze drużyny piłkarskie, między innymi Radnički ze Splitu, posłużyły jako „komunistyczny uniwersytet” i przykrywka, dzięki której przerzucano ochotników na hiszpański front. Hajduk także nie był odporny na atmosferę czasów, a wielu jego piłkarzy i działaczy należało do partii. W przypadku tej drużyny prawdziwa polityka miała się jednak dopiero zacząć.
Po krótkiej wojnie kwietniowej w 1941 roku państwa Osi podzieliły między siebie osłabioną niepokojami wewnętrznymi Jugosławię. Na terytorium dzisiejszej Chorwacji i Bośni ustanowione zostało podległe Hitlerowi i włoskim faszystom marionetkowe Niezależne Państwo Chorwackie (NDH). Rządzili nim ustasze: członkowie Chorwackiego Ruchu Rewolucyjnego – nacjonalistycznej, faszystowskiej i ultrakonserwatywnej organizacji. Przed wojną nie mieli szerokiego poparcia społecznego, uznawano ich za ruch terrorystyczny, ale teraz, dzięki wsparciu Mussoliniego, udało im się utworzyć w Zagrzebiu rząd i wprowadzić na terytorium kontrolowanego przez siebie parapaństwa faszystowski terror, w imię którego rozpoczęły się mordy ludności pochodzenia serbskiego, Żydów, Romów oraz przeciwników politycznych.
Split znalazł się pod włoską okupacją. To wtedy padło pierwsze historyczne „nie!” Hajduka, tylko odrobinę mniej sławne od tego wypowiedzianego przez Titę do Stalina. Klub dostał propozycję, którą nierozsądnie było odrzucić – miał zmienić nazwę na AC Spalato i przenieść się do Serie A, a swoją obecnością we włoskiej ekstraklasie świadczyć o wyzwoleniu miasta. Piłkarzom w zamian obiecano nowy stadion, adekwatną gratyfikację oraz pomoc w organizacji wyjazdów zagranicznych (samolotem!). Hajduk odmówił jednak współpracy z faszystowskimi władzami i zdecydował się rozwiązać – działacze klubu w ostatniej chwili ukryli puchary w pobliskiej kawiarni prowadzonej przez jednego z byłych zawodników. Włosi i tak założyli w mieście swój klub, ale bez opornych piłkarzy Hajduka, choć niektórzy z nich siłą zostali zmuszeni do współpracy – Frane Matošić, późniejszy król strzelców ligi jugosłowiańskiej, pod groźbą wywiezienia całej rodziny do obozu dołączył do Bologni Calcio. Jednak kiedy tylko nadarzyła się okazja, uciekł prosto do lasu, do partyzantów.
Po kapitulacji Włoch miasto stało się częścią Niezależnego Państwa Chorwackiego. Tym razem faszyści byli więc swoi. I także mieli apetyt na popularny splicki klub. Chociaż wielu dawnych rywali dołączyło do ligi NDH, władze Hajduka również tym razem odmówiły współpracy. To ten wojenny opór stworzył zupełnie nowe oblicze niegdysiejszej „twierdzy burżuazji”. Niedługo później zespół zyskał sławę jako najważniejsza partyzancka ekipa, co według Richarda Millsa jest „jedną z największych ironii jugosłowiańskiego sportu”7. Przedwojenny sportowy matecznik komunistów ze Splitu, czyli Radnički, był jednak w rozsypce – wielu piłkarzy straciło życie na polach bitew i w obozach. Poza tym, aby krzewić wśród narodów świata wieść o rewolucji, potrzebny był odpowiednio wysoki poziom gry, który Hajduk bez wątpienia reprezentował.
Po upadku Italii wojska Tity zajęły strategicznie położoną wyspę Vis i tam, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od chorwackiego wybrzeża, utworzyły swoją główną bazę. To właśnie na tej wyspie spośród gwiazd piłki, którym udało się przetrwać wojnę i dołączyć do partyzantów, zaczął się wyłaniać nowy skład Hajduka, a władze partii komunistycznej szybko dostrzegły, że całe to bieganie i kopanie może się kiedyś przydać. Zaczęto organizować ucieczki i przerzuty na Vis piłkarzy uwięzionych na terenie kolaborującego z nazistami chorwackiego parapaństwa. Wkrótce rozegrano pierwsze mecze – na wiosnę 1944 roku Chorwaci pokonali kilkukrotnie drużynę złożoną ze stacjonujących na wyspie brytyjskich żołnierzy. Za pomocą nielegalnie kolportowanych gazet i ulotek do Splitu oraz innych części Chorwacji słano ważną propagandowo wiadomość: sport się odradza, ukochana drużyna zamienia szachownicę na czerwoną gwiazdę – odtąd walka o wolną Chorwację staje się także walką o nową Jugosławię, w której naprawione zostaną błędy tej poprzedniej: narody staną się sobie równe, lud nie będzie już cierpiał niedoli i wszyscy podążą razem ku lepszej, socjalistycznej przyszłości.
Pierwsze wojenne tournée Hajduka odbyło się we Włoszech. Dalmaci grali głównie przeciwko brytyjskim drużynom i konsekwentnie zwyciężali. Kulminacją wyjazdu był mecz rozegrany we wrześniu czterdziestego czwartego na wybudowanym przez faszystów imponującym stadionie w Bari. Grę obserwowało około czterdziestu tysięcy żołnierzy, wśród nich także polscy oficerowie. Tym razem Hajduk trafił na godnego przeciwnika: wśród profesjonalnych piłkarzy reprezentujących brytyjskie siły obronne znajdował się między innymi Stan Cullis, którego dobrze zapowiadającą się karierę w Wolverhampton Wanderers przerwała wojna. Chorwatom nie pomogła także malaria, którą złapali kilka dni wcześniej, śpiąc pod gołym niebem, i ostatecznie przegrali 7:2 (jeszcze tego samego roku zwyciężyli w rewanżu 1:0, a gola strzelił nie kto inny, jak Frane Matošić, uciekinier z Bologni Calcio).
W pewnym sensie wynik nie miał jednak znaczenia – jak powiedział piłkarz i działacz klubu Šime Poduje, który dwadzieścia dwa lata później zmarł na zawał, oglądając powtórkę meczu Dinama z Zenicą: „Zwyciężyliśmy, zanim się zaczęło”. Tym razem ważniejsze od goli były łopocząca na stadionie flaga z pięcioramienną gwiazdą i płynące nad nim dźwięki pieśni Hej, Słowianie, nowego hymnu nieistniejącego na razie państwa. Przed końcem wojny piłkarze wyjechali jeszcze na śródziemnomorskie tournée – wszędzie przyjmowano ich z entuzjazmem, ale z symbolicznego punktu widzenia najważniejszym wydarzeniem tego wyjazdu była rozgrywka w egipskim obozie dla uchodźców El Shatt, gdzie zmierzyli się ze swoimi rodakami, Chorwatami ewakuowanymi z Dalmacji.
A potem Hajduk powiedział swoje trzecie „nie”, tym razem nieco bardziej dyplomatyczne, ale równie zdecydowane jak dwa poprzednie. Josip Broz był pod wrażeniem efektu propagandowego, jaki drużyna wywarła podczas wojny. Po jej zakończeniu i ustanowieniu drugiej, tym razem socjalistycznej Jugosławii wódz zapragnął, aby klub przeniósł się do Belgradu i kontynuował działalność jako reprezentacja wojskowa. Dalmaci wytłumaczyli jednak przywódcy, że oddalenie się od wybrzeża zrujnowałoby im reputację, a współmieszkańcom odebrało radość życia. Przysięgli szerzyć braterstwo i jedność na swoim terenie, a potem wrócili, by haratać w gałę na zniszczonym przez Niemców Starym Placu. Tito musiał obejść się smakiem, a w Belgradzie ostatecznie założono FK Partizan, którego prezesem na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych będzie sam Franjo Tuđman. Dišpet to dišpet, nie ma na niego rady.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Morze i ląd
1 S. Karuza, Nestajanje, Zagreb 2020, s. 23.
2 J. Pavičić, Knjiga o jugu, Zagreb 2018, s. 11.
3Lajk naš svakdašnji. Galebarenje – tehnike i taktika, srednja.hr, bit.ly/3mcKC7m, dostęp: 8.08.2021.
4 Z. Ferić, Na osami blizu mora, Zagreb 2016, s. 13.
5 Tamże.
6 Oba cytaty za: M. Trela, Boisko jako przeciwwaga dla kawiarni Paryża. Piłkarskie lekcje Alberta Camusa,newonce.net, bit.ly/41IhiWH, dostęp: 5.05.2022.
7 R. Mills, The Policits of Football in Yugoslavia. Sport, Nationalism and the State, London 2018, s. 54.
[1] Napis na murze w Zagrzebiu, obecnie zamalowany. Jeśli nie zaznaczono inaczej, tłumaczenie własne autorki.
[2] Największa zanotowana kiedykolwiek w Chorwacji prędkość bury to 307 kilometrów na godzinę, ale jest to pomiar nieoficjalny, bo urządzenie nie było przystosowane do mierzenia tak dużych prędkości. Oficjalnie na chorwackim wybrzeżu najbardziej wiało w 1998 roku przy moście Maslenica nad rzeką Krką – 248 kilometrów na godzinę.
[3] Szczegóły na temat wymienionych w tekście dzieł kinematografii zostały zamieszczone w filmografii na końcu książki.
[4] Według ankiety agencji badania opinii publicznej GfK. Co ciekawe, klub cieszył się dużą popularnością także wśród innych nacji w socjalistycznej Jugosławii i do dzisiaj ma wielu wiernych kibiców chociażby wśród Albańczyków w Kosowie – powoływanie się na tę drużynę może uratować w Prisztinie skórę, jeśli nacjonalistycznie nastawionym albańskim kibicom nasz serbsko-chorwacki nagle zabrzmi bardziej jak serbski niż chorwacki.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I