Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy wymyślone wspomnienie jest mniej prawdziwe od rzeczywistego?
Delta Dawn fotografuje dziecięce przyjęcia urodzinowe. Kiedy zostaje zatrudniona do sfotografowania uroczystości jedenastoletniej Natalie Straub, bycie obserwatorką nowojorskich elit przestaje jej wystarczać. Zaczyna realizować plan: chce należeć do rodziny Straubów. Przejawy ich pozornie idealnego życia to jednak wciąż za mało... Delta uświadamia sobie, że może fałszować nie tylko fotografie, ale i rzeczywistość.
Fotografka to pełna przenikliwych psychologicznych obserwacji i niepozwalająca się oderwać historia zazdrości i obsesji. Opowieść Delty aż do szokującego zakończenia sprawia, że czytelnik zaczyna wątpić w to, co już wie.
„Wnikliwa, trzymająca w napięciu i hipnotyzująca – najbardziej wciągająca powieść z suspensem, jaką czytałam w ostatnich latach”.
– Jennifer Hillier, autorka bestsellerów Ty będziesz następna oraz Małe sekrety
Mary Dixie Carter publikuje swoje teksty m.in. w „TIME” i „The Economist”. Przez pięć lat była dyrektorem wydawniczym „The Observer”, jest również aktorką. Ukończyła literaturę angielską na Harvard College oraz creative wrting w The New School. Mieszka na Brooklynie z mężem i dwójką dzieci. Fotografka jest jej powieściowym debiutem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Tytuł oryginalny: The Photographer
Autorka: Mary Dixie Carter
Tłumaczenie: Regina Mościcka
Redakcja: Joanna Zaborowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: PACZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia na okładce: iStock
Skład: Robert Kupisz
Redaktor inicjująca: Alicja Gałandzij
Redaktor prowadzący: Roman Książek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
Text Copyright © 2021 by Mary Dixie Carter
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group. All rights reserved.
Copyright for Polish translation © Wydawnictwo Pascal Sp. z o.o.
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal Sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-834-8
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński
The Photographer
Text Copyright © 2021 by Mary Dixie Carter
Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group. All rights reserved.
Copyright for Polish translation © Wydawnictwo Pascal Sp. z o.o.
Dla Steve’a
Za szybą drzwi frontowych mignęła mi twarz Amelii Straub. Drzwi się otworzyły i weszłam do środka.
– Delta! – Jej wielkie brązowe oczy spojrzały na mnie z sympatią. – Kochana, tak się cieszę, że udało ci się do nas dotrzeć w tę – machnęła przesadnym gestem w stronę okna – nawałnicę.
Dopiero co się poznałyśmy, a mimo to w jej głosie pobrzmiewało ciepło, jakby zwracała się do bliskiej przyjaciółki. Widocznie założyła, że jestem godna zaufania. Gdyby chciała mnie sprawdzić, dowiedziałaby się tego samego.
Za jej plecami widać było drewniane rzeźbione schody półkowe z balustradami ze szkła i poręczami z brązu, biegnące stromo z holu i oświetlone najprawdopodobniej z góry. Przez całą długość domu ciągnął się szeroki korytarz, więc już od samego wejścia można było dostrzec usytuowaną na samym końcu lśniącą kuchnię oraz troje składanych drzwi ze stali i szkła, które sięgały od podłogi do sufitu i prowadziły na taras oraz do ogrodu. Znalazłam w sieci fotografie tego domu sprzed remontu i po nim – budynek z czerwonego piaskowca w stylu greckiego odrodzenia w Boerum Hill na Brooklynie, o dyskretnej fasadzie i wnętrzu na nowo zaprojektowanym i urządzonym przez Amelię i jej męża Fritza, parę architektów. Zdjęcia nie oddawały jednak rzeczywistego uroku rezydencji. Rozglądając się po wnętrzu, miałam wrażenie, że patrzę na serię malowideł, z których każde kolejne jest jeszcze bardziej efektowne od poprzedniego. Już same schody można by uznać za dzieło sztuki, a jako integralny element domu stanowiły niedościgniony wzór dobrego stylu.
Amelia powiesiła mój płaszcz w pachnącej nowością szafie w holu, tuż obok lśniącej fioletowej puchówki Moncler (cena, bagatela, ponad dwa tysiące dolarów). Jej długie, szczupłe ręce tańczyły z gracją dookoła, gdy nie szczędząc pochwał, mówiła mi, jak bardzo podziwia moje prace.
Potem poprowadziła mnie na tyły domu, gdzie przy długim rustykalnym stole siedziała grupka dobrze ubranych wczesnonastoletnich dziewczynek, a przed nimi stało kilkanaście plastikowych pojemników z koralikami i łańcuszkami. Z miejsca rozpoznałam jedenastoletnią Natalie Straub, dostrzegając w niej nieznaczne podobieństwo do matki. Płaszczyzny twarzy, odcień skóry, sylwetka, struktura i stan włosów – na tego typu rzeczach się skupiam. Gdy u kogoś, komu robię zdjęcia, zauważam niedoskonałości w którejś z tych sfer, rekompensuję je odpowiednim oświetleniem i kątami.
Natalie nie miała żadnego słabego punktu, ale też niczym szczególnym się nie wyróżniała. Była dosyć wysoka i przez większość czasu trzymała ręce przyciśnięte do boków, jakby nie chciała zajmować zbyt dużo przestrzeni wokół siebie. Wyglądała dosyć nijako, więc poczułam ulgę, widząc jej bystre szare oczy. Spróbujcie zrobić dobre ujęcie komuś niezbyt rozgarniętemu. To praktycznie niemożliwe. Dlatego zawsze szukam w oku jakiejś iskry. Błysku ciekawości. Jeśli fotografowany obiekt nie myśli albo nic w danym momencie nie robi, zdjęcie będzie bez wyrazu.
Dziewczynka z prawej strony Natalie raz po raz przerzucała przez ramię rude włosy, tam i z powrotem. Dobiegły mnie strzępki rozmów, przeważnie na temat planów na Święto Dziękczynienia i długi weekend.
– Montauk – powiedziała jedna z nich. – Straszne korki.
Natalie miała owalną twarz, jasną, prawie przeźroczystą cerę i nijakie ciemnoblond włosy. Mogłabym się założyć, że Amelia zabierze ją do fryzjera na farbę, jeszcze zanim skończy trzynaście lat, a może nawet wcześniej. Większość matek, z którymi miałam do czynienia, szczyciła się naukowymi, sportowymi, muzycznymi czy plastycznymi osiągnięciami swoich córek. Najwyraźniej nie uznawały za stosowne chwalić się ich wyglądem, co nie znaczy, że był dla nich bez znaczenia. Każda bez wyjątku życzyła sobie ładnej córki. Tak już miały w genach i nic nie mogły na to poradzić.
Fotografią rodzinną zajmowałam się już prawie dziesięć lat. Zaczynałam jako asystentka przy sesjach ślubnych, ale szybko dostrzeżono moje umiejętności i talent do uwieczniania na zdjęciach dzieci. Rodzice chcą, żebym je fotografowała, bo jednym zwyczajnym zdjęciem potrafię oddać życie, jakie chcieliby mieć i jakie im się wydaje, że mają. W większości wypadków tak nie jest i nigdy nie będzie. Ale moje fotografie opowiadają im bajkę, w którą bardzo chcą wierzyć.
W kuchni Straubów królowały lśniące marmurowe blaty i panele z białego szkła, zgrabnie skontrastowane z akcentami z ciemnego drewna w szafkach i szklanej witrynie podwieszonej na suficie. Przystojny mężczyzna – domyśliłam się, że to Fritz Straub – otworzył lodówkę i wyjął z niej dwa piwa. Podał jedno z nich młodszemu od siebie facetowi z ciemnymi włosami, prawdopodobnie koledze z pracy, co można było wywnioskować z ich zachowania.
Wyjęłam aparat i zrobiłam parę ujęć Fritzowi. Chcąc zrobić komuś dobre zdjęcia, muszę uwierzyć w piękno tej osoby. Jeśli ja go nie widzę, aparat również go nie uchwyci. Ani nikt inny, kto będzie oglądał efekty mojej pracy. Fotografowany przeze mnie obiekt jest zawsze piękny w moich oczach. Jeśli nie potrafię się do tego przekonać, zmuszam swój mózg, by zniekształcił rzeczywisty obraz, tak żebym mogła w to piękno uwierzyć. W wypadku Fritza nie musiałam się uciekać do żadnych sztuczek i wmawiać sobie, że jest przystojny. Miał włosy w kolorze piasku, mocną szczękę i oczy tak intensywnie zielone, że dosłownie jarzyły się za szkłami okularów.
Domyśliłam się, że Fritz dzieli się z przyjacielem informacją wymagającą szczególnej dyskrecji. Zniżył głos i odwrócił się do ściany. Co jakiś czas zerkał czujnie przez ramię, żeby się upewnić, czy nikt nie podsłuchuje. Stałam na tyle blisko, że pewnie byłabym w stanie usłyszeć ich rozmowę. Ale dla wielu osób jestem niewidzialna, jak służąca. Uznają, że mam określone zadanie do wykonania, i nie biorą pod uwagę, że widzę i słyszę, co robią i co mówią. Dawniej w tego typu sytuacjach czułam się dotknięta, ale z czasem nauczyłam się je doceniać. To, że nie rzucam się w oczy, najczęściej działało na moją korzyść.
Kilka minut później, kiedy Fritz zarejestrował już moją obecność, odwróciłam się i przeszłam z salonu o nietypowo wysokim suficie, ciągnącego się przez całą szerokość domu, do pokoju kinowego i dalej do biblioteki we frontowej części budynku. Zastałam w niej Amelię usadowioną przy trzaskającym ogniem kominku i zabawiającą rozmową cztery dziewczynki. Błyszczała wśród nich jak gwiazda. Z doświadczenia wiem, że jedenastolatki rzadko z własnej woli decydują się na towarzystwo dorosłych, jeśli mają do wyboru inne dzieci. Amelia roztaczała jednak wokół siebie tak szczególny urok, że wymykała się wszelkim regułom. Nie dało się nie zwrócić na nią uwagi, po części z tej przyczyny, że dokładnie tego od wszystkich oczekiwała.
– Ingrid, jesteśmy z ciebie tacy dumni – odezwała się melodyjnym głosem. – Natalie opowiedziała nam o twoich mistrzostwach tenisowych.
Ingrid poczerwieniała i zaśmiała się nerwowo. Amelia dotknęła delikatnie palcami twarzy dziewczynki i odgarnęła jej włosy z oczu.
– Naprawdę doszłaś aż do półfinału? To fantastyczny sukces.
Obiektywnie rzecz biorąc, byłam atrakcyjniejsza od Amelii. Miałam większy biust, węższą talię i kilka zmarszczek mniej. A już na pewno byłam młodsza, co najmniej o dziesięć lat. Jej twarz o wydatnych kościach policzkowych i głęboko osadzonych oczach miała, być może, odrobinę zbyt ostre rysy, ale i tak robiła ogromne wrażenie. Poza tym Amelię cechował wyjątkowy magnetyzm – należała do osób, którym nikt nie może się oprzeć, ani mężczyźni, ani kobiety.
Jedną ze ścian biblioteki wypełniały w całości półki z książkami, mocno kontrastujące z nowoczesnymi meblami i wszechobecnym lśniącym szkłem – wystrojem dosyć nietypowym dla domu, w którym jest dziecko. Natalie jednak sprawiała wrażenie spokojnej i dobrze ułożonej i raczej nie stanowiła zagrożenia dla zgromadzonych tu kruchych i łatwo tłukących się przedmiotów. Ani one dla niej, przynajmniej nie w jej wieku. Choć kto wie, mogła mieć z nimi jakieś bolesne doświadczenia.
Nie byłabym w stanie tak gładko wpasować się w świat tych ludzi, gdyby nie mój były chłopak z liceum, z którym spotykałam się przez trzy lata, syn nadzianego prawnika z Orlando. Miałam mnóstwo okazji do obserwacji jego rodziców, siostry i jego samego, zarówno w pojedynkę, jak i w towarzystwie. Już jako piętnastolatka wiedziałam, że muszę sama wkroczyć do ich wytwornego świata, by się do niego dopasować i by inni uwierzyli, że tam należę. Wchłonąć go w siebie na zasadzie osmozy. Mój chłopak okazał się draniem – raz nawet zamierzył się na mnie nożem. Kiedy uświadomiłam jego rodzicom wszystkie możliwe konsekwencje tego incydentu, załatwili mi pełne stypendium na Uniwersytecie Zachodniej Florydy. Uznałam, że to absolutne minimum, jakie mogli dla mnie zrobić. Jeśli chcieli wdzięczności, powinni byli zafundować mi Yale.
***
Mój talent do fotografowania jest wielowymiarowy. Mogę być dokumentalistką, jeśli właśnie tego się ode mnie wymaga. Nie ma sprawy, wtapiam się w tło, by uwiecznić interakcje pomiędzy rodziną i przyjaciółmi w naturalnych sytuacjach. Ale ten rodzaj zdjęć często zostawia we mnie niedosyt. Wolę sama tworzyć chwile. Postrzegam siebie raczej jako reżysera.
Wróciłam z aparatem do jadalni. Towarzyszył mi Icchak, dość już leciwy bloodhound Straubów. Przespacerował się dookoła dziewczynek, a potem usadowił przy Natalie, która machinalnie podrapała go za uszami.
Zaczęłam swoją pracę z dystansu, jak dokumentalistka. Zrobiłam parę ujęć z kilkumetrowej odległości. Natalie przez cały ten czas zachowywała się powściągliwie. Zaproszone dziewczynki prawdopodobnie uchodziły za jej przyjaciółki, ale ona sprawiała wrażenie, jakby nie do końca wierzyła w ich przyjaźń. Amelia chyba źle wyliczyła czas przeznaczony na wyrabianie biżuterii, bo większość uporała się z tym dość szybko i teraz zaczynały się nudzić. Natalie wyglądała na zakłopotaną tym faktem, jak gdyby czuła się osobiście odpowiedzialna za zabawianie gości.
Z biegiem lat przekonałam się, że dzieci muszą być w dobrym nastroju, w przeciwnym razie zdjęcia będą do niczego. Poznałam różne sposoby na uratowanie dziecięcego przyjęcia, stałam się mistrzynią popularnych zabaw typu skręcanie zwierzątek z balonów czy malowanie twarzy. Zawsze przyjeżdżałam na miejsce zaopatrzona w podwójną pompkę, balony, farbki do twarzy, pędzle i ołówki. Gdy czułam, że impreza się nie klei, zdarzało mi się z nich korzystać. Może trudno w to uwierzyć, ale dzieci – nawet z najlepszych rodzin, czasem już nastoletnie – uwielbiają tego typu proste rozrywki. A balony w szczególności. Balony prowokują je do gestów i min wyrażających niewinność i radość. To bardzo ważne, bo w Nowym Jorku wiele dzieci bardzo szybko traci te cechy, a zblazowane maluchy to kiepski obiekt do fotografowania. Dzięki balonom udaje mi się uchwycić w nich coś, co do złudzenia przypomina szczęście.
Natalie z ochotą zgodziła się na balonikowe zwierzątka. Na życzenie jej gości wyczarowałam jednorożca, żyrafę i pumę, a także zamek, jacht i helikopter. Balony zdziałały cuda. Zrobiłam dokładnie takie zdjęcia Natalie i jej koleżanek, o jakie mi chodziło – z rozjaśnionymi twarzami, żywo gestykulujące, w ferworze zabawy. Nawet najbardziej powściągliwi i surowi rodzice pragną dostać ode mnie fotografie, na których ich dzieci rzucają się zachłannie na życie, cieszą się chwilą i doświadczają świata bez lęków i ograniczeń. Chcą zobaczyć na nich to, o czym sami marzyli, ale im nie wyszło. W większości wypadków moje zdjęcia są udane. A jeśli już wszystko zawiedzie, zawsze mogę się wspomóc Photoshopem.
***
Pod koniec przyjęcia Fritz zaprosił dziewczynki do stołu jadalnego, a Amelia wniosła wielki tort urodzinowy w kształcie wiolonczeli ze smyczkiem i dopasowanym do niej przybraniem. Kiedy stawiała go przed córką, dosłownie promieniała, a potem nie spuszczając z niej oczu, przyklękła na podłodze obok jej krzesła. Charakterystyczna poza, przechylona lekko głowa i łagodny uśmiech miały zapewne wyrażać bezgraniczne oddanie dziecku. Nie żebym posądzała ją o nieszczerość, zauważyłam jednak, że okazywanie uczuć córce w obecności innych pomaga jej umocnić wizerunek, jakiego od niej zapewne oczekiwano.
Zgromadzone dziewczynki odśpiewały „sto lat”, tłocząc się nad stołem, żeby lepiej widzieć tort, a Natalie zdmuchnęła świeczki. To kluczowe ujęcia: tort, sto lat, dmuchanie świeczek. Jeśli się je przegapi, nie da się ich niczym zastąpić. Nie będzie następnej okazji. Żadne inne momenty w trakcie dziecięcego przyjęcia nie dorównują im pod względem podniosłości i wagi.
Ideał to uwiecznienie obojga rodziców razem z dzieckiem podczas podawania tortu. Matka i ojciec rzadko zdają sobie z tego sprawę, lecz w takim samym stopniu jak swoje dzieci pragną zobaczyć na zdjęciach również samych siebie. Chcą mieć naoczny dowód, że są dobrymi rodzicami. I ja im go dostarczam.
Fritz pokroił tort i rozdał go małym głodomorom. Niedługo potem, punktualni jak w zegarku, zaczęli się schodzić rodzice. Nie minęło dziesięć minut, a większość gości wyszła, nie licząc paru maruderów.
Spakowałam aparat do futerału, wyjęłam z szafy płaszcz i już miałam wychodzić, gdy w drzwiach wejściowych stanęła Natalie i zagrodziła mi drogę.
– Delta! Obiecałaś zrobić dla mnie słonia! To moje ulubione zwierzę!
– Przykro mi, Natalie.
Gdybym została dłużej, ktoś mógłby pomyśleć, że nie cenię swojego czasu, a więc i samej siebie. Być może uznano by nawet, że się narzucam. Dawniej zdarzało mi się popełniać ten błąd i zaprzyjaźniać się z klientem, co nie zawsze wychodziło mi na dobre. Ale Straubowie i ich rezydencja mieli w sobie coś, czemu trudno się było oprzeć. Architektura budynku, wnętrza, domownicy – każdy aspekt tego domu przyciągał mnie jak magnes.
– Proszę! – Natalie spoglądała na mnie szeroko otwartymi oczami.
Dałam za wygraną, wróciłam do jadalni i zrobiłam dla Natalie oraz pozostałych dzieci balonikowego słonia i jeszcze kilka innych zabawek. Kątem oka widziałam, jak Amelia i Fritz żegnają się z rodzicami swoich małych gości. Fritz uścisnął dłoń mężczyzny, z którym wcześniej rozmawiał, i poklepał go poufale po ramieniu.
– Na razie, Ian.
W końcu została już tylko jedna przyjaciółka Natalie, wyjątkowo poważna jak na swój wiek, o imieniu Piper. Zaraz potem pobiegła sama na górę, a Natalie poszła za nią. Chociaż była u siebie, widać było wyraźnie, że to Piper ma decydujący głos.
Kiedy Amelia i Fritz spostrzegli, że jeszcze nie wyszłam, ucieszyli się i zaproponowali mi lampkę wina. Bardzo liczyłam na to zaproszenie. Przeszliśmy do biblioteki, gdzie Fritz postawił swój kieliszek z pinot noir na niskim szklanym stoliku o ostro zakończonych krawędziach.
– Masz wspaniałe podejście do dzieci. Jestem pod wrażeniem. – Jego wręcz nieprzyzwoicie zielone oczy błysnęły w moim kierunku zza kwadratowych szkieł okularów w szylkretowych oprawkach. – Nigdy cię nie męczą?
– Wręcz przeciwnie, przy nich się uspokajam.
Spojrzałam na swoje palce zaciśnięte na kieliszku z winem i szybko pożałowałam, że nie zdążyłam zrobić świeżego manikiuru. Domyślałam się, że u Straubów manikiurzystka pojawia się regularnie co tydzień. Pewnie w czasie gdy jakaś kiepsko opłacana Filipinka uzupełnia jej paznokcie, Amelia załatwia ważne telefony służbowe.
– Masz własne?
Amelia siedziała obok Fritza na jednej z dwóch kremowych kanap w stylu lat pięćdziesiątych, z kolanami podciągniętymi pod brodę, wsparta plecami o podłokietnik. W tej swobodnej pozie, która odrobinę kłóciła się z jej kocią naturą, wyraźnie chodziło o pokazanie się w roli zwyczajnej mamy, zawsze chętnej do pogawędki z przyjaciółką.
Icchak zaskomlił, przestraszony wyciem wiatru za oknem, i położył zaśliniony pysk na sofie tuż obok Amelii. Z góry co jakiś czas dobiegał nas głos Piper, ale nie można było zrozumieć słów.
Wbiłam mocno palce w ramiona miękkiego skórzanego fotela.
– Jedno. Syna.
– Ile ma lat? – spytała takim tonem, jakby to była dla niej niesłychanie ważna informacja.
– Pięć – odparłam. – Jasper mieszka teraz w Kalifornii ze swoim ojcem. W Malibu. Niedawno się rozwiedliśmy.
– Tak mi przykro. – Amelia położyła dłoń na sercu w geście współczucia.
– Przez ostatnie dwa lata naszego małżeństwa Robert miał romans.
– To przykre – odezwał się Fritz, choć nie było po nim specjalnie widać dezaprobaty dla pozamałżeńskiego wyskoku.
Wyjęłam z torebki telefon komórkowy i otworzyłam katalog „Ulubione”.
– Tak wygląda Jasper. – Uniosłam telefon, żeby mogli zobaczyć. – A to ja z Robertem.
– Dlaczego Jasper jest w Kalifornii? – Ciekawość Amelii była nierozerwalnie związana z poczuciem uprzywilejowania. Przez myśl by jej nie przeszło, że takie pytanie może być odebrane jako niegrzeczność.
– Jego ojciec dostał tam pracę. Do niedawna spędzał bardzo mało czasu z Jasperem, bo pracował do późnej nocy. W nowym miejscu ma bardziej elastyczne godziny i poprosił, żebym pozwoliła mu zabrać małego na dwa miesiące. Zgodziłam się, ale teraz tego żałuję. – Mój głos zabrzmiał słabo i piskliwie, jakby wydobywał się z ust kogoś obcego. – W zeszłym tygodniu poleciałam go odwiedzić.
– Pewnie bardzo za nim tęsknisz. – Amelia zmarszczyła brwi i dopiero teraz zauważyłam poziome i pionowe zmarszczki na jej czole.
W ustach czułam aksamitny, długi posmak pinot noir rocznik 2002, zupełnie inny niż malbeca, którego piłam wczoraj wieczorem.
– Jeszcze jak.
Fritz nachylił się w moją stronę, prawie dotykając mnie – możliwe, że celowo – kolanami. Amelia podrapała Icchaka po łbie. Żadne z nich się nie odzywało, więc poczułam się w obowiązku podtrzymać rozmowę.
– W pracy spędzam mnóstwo czasu w dziećmi. Ale tęsknię za spokojniejszymi chwilami. Czytaniem na dobranoc, układaniem puzzli. Brakuje mi tych prostych codziennych rytuałów, one są tak ważne.
Komórka Amelii zawibrowała, sygnalizując nadejście wiadomości.
– Lauren nie może przyjść – poinformowała Fritza. – Ma temperaturę.
– No, na pewno nie randkę ani nie casting – odparł ze słabo zawoalowanym sarkazmem jej mąż.
– A Avery nie ma w mieście. – Amelia odwróciła się w moją stronę. – Mamy dziś kolację z klientem i właśnie dostaliśmy wiadomość, że nasza niania nie może przyjść. – Zerknęła na wyświetlacz telefonu, żeby sprawdzić godzinę, po czym zaśmiała się gorzko. – O tej porze już nikogo nie znajdziemy.
– Ojej. – Zalała mnie fala rozczarowania, zupełnie nieadekwatnego do sytuacji, i poczułam ucisk w piersiach na myśl, że lada chwila będę musiała opuścić ten dom. Jednocześnie zaświtał mi w głowie promyk nadziei. – Może mogłabym wam jakoś pomóc?
– Musimy wyjść za pół godziny. – Amelia zaczęła krążyć nerwowo po pokoju, przeglądając w komórce listę kontaktów.
– Posłuchaj, jeśli to coś ważnego, mogę zostać – zaproponowałam.
Amelia złożyła dłonie jak do modlitwy.
– Och, Delto, naprawdę? Zrobiłabyś to dla nas?
Zauważyłam znieruchomiałą twarz i zaskoczoną minę Fritza i domyśliłam się, że nie spodobał mu się ten pomysł.
– Skoro to nagła sprawa… Chodzi mi o to, że… normalnie tego nie robię.
Fritz zdołał się już otrząsnąć z zaskoczenia. Uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko, jakby od początku był przekonany, że to najlepsze z możliwych rozwiązań.
– Byłoby wspaniale. Mamy nóż na gardle.
– Nie możemy odwołać tej kolacji – dodała Amelia.
Każdy mięsień w moich stopach, łydkach, udach, szczęce, policzkach i czole napiął się i z powrotem rozluźnił.
– W takim razie zgoda.
Zwykle jestem obserwatorem, nie uczestnikiem. Tymczasem Amelia i Fritz zaakceptowali mnie i wpuścili do swojego świata, zwracając się do mnie w potrzebie jak do zaufanej przyjaciółki.
Straubowie poszli na górę przygotować się do wyjścia. Niedługo potem Natalie odprowadziła do drzwi Piper i pożegnała zdawkowo. Kiedy została sama, bez przyjaciółki, było mi łatwiej ocenić jej charakter i wygląd. Rysy Natalie były mało wyraziste, z wyjątkiem srebrzystych oczu w oprawie ciemnych rzęs.
Pokazała palcem na coś w swoich włosach, co wyglądało jak szczątki warkocza.
– Piper zaczęła mi pleść zwykły warkocz, ale wolałabym holenderski. Umiesz go zrobić?
Przyjrzałam się jej potarganej fryzurze.
– Mogę spróbować.
Natalie zaprowadziła mnie do małej, nieskazitelnie czystej łazienki na piętrze, wykończonej tapetą w delikatny pasiasty wzór. Wzięła do ręki wąską fioletową wstążkę, leżącą wraz z innymi wstążkami i kolekcją spinek na marmurowej umywalce.
– Chcę, żebyś mi ją wplotła we włosy.
Wiedziałam, jak zrobić warkocz holenderski, ale największym problemem były cienkie, cieniowane włosy Natalie. Przyglądała się mojemu odbiciu w wielkim lustrze, gdy próbowałam rozplątać to, co według Piper było warkoczem. Kiedy wreszcie zdołałam ją gładko rozczesać, zaczęłam zaplatać najkrótsze włosy na górze głowy, a potem dobierać luźne pasma do każdego kolejnego splotu. Tam, gdzie krótsze włoski wymykały się z warkocza, użyłam wsuwek. Natalie na szczęście wcale to nie przeszkadzało.
– Mamo! – Wypadła z łazienki i pobiegła w głąb korytarza, gdzie, jak się domyślałam, znajdowała się sypialnia jej rodziców. – Patrz!
– Ślicznie, kochanie – dobiegł mnie głos Amelii zza zamkniętych drzwi. Wyobraziłam ją sobie, jak siedzi przy swojej toaletce przed lustrem w hollywoodzkim stylu, a obok na szezlongu czeka kreacja, którą wybrała na dzisiejszy wieczór.
– Rozgość się, Delto – zawołała przez drzwi. – Bierz wszystko, na co masz ochotę.
Moje ciało znów zalała fala ciepła, tak samo jak wtedy, gdy Amelia poprosiła mnie, żebym zaopiekowała się jej córką. Co mogła mieć na myśli, mówiąc „wszystko”? Jedzenie, wino, ubrania, kosmetyki, pościel?
Natalie przybiegła z powrotem do łazienki.
– Mam pomysł! Teraz ja cię uczeszę!
Nie miałam ochoty, by ktokolwiek dotykał moich włosów, nawet jeśli było to tylko dziecko.
– Ale może… wolałabyś się nauczyć sama zaplatać sobie warkocz – podpowiedziałam. – To nie to samo, kiedy robisz go komuś innemu.
Niestety, zbyt późno zdałam sobie sprawę, że to niewykonalne. Natalie była za mała i brakowało jej cierpliwości. Poza tym nie mogła zobaczyć, jak jej idzie, i z każdą kolejną próbą tylko bardziej się denerwowała.
Mniej więcej po dziesięciu minutach w drzwiach łazienki stanęli Amelia i Fritz. Amelia zamieniła dżinsy na kopertową sukienkę z fioletowego jedwabiu i czółenka na niskim obcasie, pomalowała też usta czerwoną szminką i założyła złote koczyki w kształcie kółek.
– Widzę, dziewczyny, że się dobrze bawicie.
Fritz, który również się przebrał, poprawił krawat i kołnierz sportowej marynarki.
– W lodówce jest lasagne – powiedziała Amelia, a potem zwróciła się do Natalie: – Dziewiąta trzydzieści gasisz światło, kochanie.
Kolejno pocałowali córkę w czoło. Natalie przerwała splatanie warkocza, niszcząc w ten sposób i tak mizerne efekty swojej pracy.
– Nie wychodźcie – poprosiła rodziców. – To moje urodziny!
– Twoje urodziny są jutro – wypowiedziane modulowanym głosem słowa Amelii zabrzmiały jak muzyka. – Dziś miałaś tylko przyjęcie – dodała i mlasnęła językiem, by w ten sposób, jak się domyślałam, wyrazić swój entuzjazm.
Fritz przybił piątkę Natalie.
– Fajna imprezka, dzieciaku. – Widząc malujące się na jej twarzy rozczarowanie, zawahał się. – To co? Jemy jutro na śniadanie racuchy z czekoladą? Czy na urodziny wolisz ze szpinakiem?
Nie czekając na odpowiedź, wyszli z łazienki i zniknęli nam z oczu.
– W razie czego masz mój numer! – zawołała z dołu Amelia i zaraz potem trzasnęły masywne frontowe drzwi.
Po rozstaniu z rodzicami rozdrażnienie Natalie z powodu warkocza sięgnęło zenitu.
– Jestem beznadziejna!
Musiałam prędko coś wymyślić, żeby odwrócić jej uwagę.
– Wiesz, co mi właśnie przyszło do głowy? Nie widziałam jeszcze twojego pokoju.
Westchnęła ciężko, jakby wcale nie miała ochoty mi go pokazać.
– Bardzo chcę go zobaczyć – nalegałam.
– No dobra. – Zaprowadziła mnie na drugie piętro i zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami. – Tematem mojego pokoju są jednorożce. Wiedziałaś, że je kolekcjonuję?
– Nie, nie miałam pojęcia.
Ciekawe, czy to jakaś nowa moda, żeby urządzać dzieciom pokoje tematyczne, i tylko mnie coś ominęło?
Weszłam do środka. W pokoju zgromadzono mnóstwo przedmiotów odbijających światło, więc w pierwszej chwili nie mogłam się zorientować, gdzie znajduje się właściwe oświetlenie. Rzeczywiście, jednorożce były niemal wszędzie – figurki poustawiane na trzech półkach, kilka wiszących obrazków i jeden rysunek wykonany bezpośrednio na ścianie, bez wątpienia ręką dziecka. Natalie oprowadziła mnie dookoła, objaśniając pochodzenie każdego jednorożca. To wyraźnie poprawiło jej nastrój. Zatrzymałam się przed jedną z pomalowanych na tęczowo figurek, w której rozpoznałam pamiątkę z Disneylandu. Moi rodzice pracowali jako dozorcy w parku w Orlando, więc spędziłam w nim większą część dzieciństwa.
Zazdrościłam Natalie jej pokoju. A może raczej życia, jakie wiodła. Widziałam już wiele pokoi dziecięcych urządzonych przez zamożnych rodziców jako „magiczne”, co najczęściej polegało na ozdobieniu ich dekoracjami ze sklepu. Amelia i Fritz weszli na wyższy poziom. Magiczny charakter pokoju Natalie w dużej mierze osiągnięto dzięki oświetleniu. Od razu rzucało się w oczy, że tkaniny, kolory zasłon, ścian i sufitu, nawet dywanik i meble dobrano w taki sposób, by współgrały ze światłem – odbijały je lub rozpraszały – tworząc atmosferę nierealności. Pokój został urządzony z tak niebywałym smakiem, że przywodził na myśl instalację artystyczną. W oczach laika wydawał się bardzo osobisty, autentyczny i naturalny, i właśnie na tym polegała jego oryginalność.
***
Przekręcałam gałki stylowego piekarnika Straubów, zaciskałam palce na masywnych uchwytach płynnie przesuwanych szuflad i korzystałam z kuchennego kranu, czując, jak wszystkie te zwyczajne czynności intensywnie oddziałują na moje zmysły.
Natalie siedziała przy stole barowym i przyglądała się, co robię. Sięgnęłam do lodówki po lasagne.
– Wygląda pysznie. Twoja mama ją zrobiła?
– Moja mama? – Natalie zaśmiała się ironicznie. – Nie.
Wyczułam, że lubi podkreślać to, co jej matce nie wychodzi najlepiej.
– A tata? Gotuje?
Wszystkie przybory kuchenne były jednej marki, podobnie jak zastawa, miedziane garnki i patelnie. Nie zauważyłam ani jednej rzeczy, która wyglądałaby na kupioną przed laty. Było jasne, że całe wyposażenie kuchni zamówiono za jednym razem, pozbywając się wcześniej wszelkich staroci. To dowód na to, że Amelia zachowała żelazną konsekwencję, decydując, co ma być częścią jej życia, a co z niego wykluczyć. Poczułam się zaszczycona, że tym razem postanowiła zaprosić do swojego świata mnie.
– Czasami. A czasami coś zamawiamy.
Straubowie pracowali zapewne dla liberalnych, wrażliwych i świadomych społecznie klientów, którzy na pierwszym miejscu stawiali rodzinę i uznawali kuchnię za serce domu, nawet jeśli nikt w niej nie gotował. Nic dziwnego, że swój dom również urządzili na tę modłę. Spróbowałam sobie wyobrazić ich typowy rodzinny wieczór i poczułam lekką irytację na myśl o niemal nieużywanej kuchni.
Natalie bujała się na stołku w przód i w tył.
– Piper chyba jest fajna – stwierdziłam.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Mhm. Ale marna z niej fryzjerka.
Odetchnęłam z ulgą na widok śmiejącej się Natalie. Chyba w końcu odrobinę się rozluźniła.
– Lubisz się z nią bawić?
Zauważyłam na ręce Natalie zmywalny tatuaż, trochę już starty, z napisem „Ona jest natchnieniem”. Podałam jej talerz z porcją lasagne i usiadłam obok na stołku.
– Piper ciągle mi opowiada, jak fajnie się bawi z innymi dziewczynami.
– Aha.
Natalie wzięła do ust kawałek lasagne.
– Nie chce, żebym pomyślała, że jestem dla niej ważna.
– Może się boi, że to ona nie jest ważna dla ciebie.
Natalie zawahała się, jakby rozważając to, co powiedziałam.
– Może.
W trakcie jedzenia była zamyślona i więcej się nie odezwała. Po kolacji ukroiłam nam po kawałku tortu. Rzadko jadam desery, bo muszę dbać o linię, ale dziś chciałam, by Natalie poczuła, że razem z nią świętuję jej urodziny. Obgryzła najpierw cały lukier, a na końcu zjadła ciasto. Potem nałożyła sobie jeszcze jeden kawałek.
– Twoja mama mówiła, że bardzo dobrze grasz na wiolonczeli – zagaiłam, starając się podsunąć jej temat, który wprawiłby ją w dobry nastrój.
– Tak tylko mówi.
Zawahałam się, co odpowiedzieć, żeby zabrzmiało swobodnie.
– Nie, naprawdę uważa, że jesteś świetna. Lubisz grać?
Uśmiechnęła się kącikiem ust.
– Sama już nie wiem, co lubię.
– Zagraj coś dla mnie.
Natalie wciągnęła głośno powietrze.
– No… dobra.
Dojadła tort, a potem poszła do pokoju kinowego po wiolonczelę i zagrała z pamięci jakiś utwór. Rzeczywiście szło jej nieźle.
Zaklaskałam w dłonie.
– Rewelacja!
Natalie stłumiła uśmiech, ale widać było, że moja reakcja sprawiła jej przyjemność.
– To koncert wiolonczelowy Elgara. Grałam go w zeszłym tygodniu na występie – wyjaśniła i ze skromną miną schowała instrument do futerału.
– Szkoda, że mnie tam nie było.
– Rodzice dostali nagranie od mojego nauczyciela, bo nie mogli przyjść. Mogę ci je kiedyś puścić.
Niedługo potem w swoim pokoju Natalie włożyła nocną koszulkę z jednorożcem, umyła zęby i położyła się na łóżku w pościeli w jednorożce. Pocałowałam ją w czoło, tak samo jak jej rodzice przez wyjściem z domu.
***
Wlałam ekologiczny płyn do zmywarki Straubów i ustawiłam program, a na koniec przetarłam blaty. Po kuchni rozszedł się miętowy zapach, który przyprawił mnie o mdłości. Potem wsypałam do miski Icchaka ekologiczną karmę. Kiedy miałam osiem lat, pogryzł mnie rottweiler. Nauczycielka w szkole zauważyła na mojej ręce zaognione rany od psich zębów i wylądowałam w szpitalu. Od tego czasu nigdy nie czułam się swobodnie w pobliżu psów. Icchak co prawda był zbyt stary i słaby, żeby zrobić komukolwiek krzywdę, ale co z tego – niektóre lęki bywają irracjonalne.
Wichura na zewnątrz wzmogła się, aż szyby zadrżały z brzękiem. Icchak zawył, unosząc pysk do sufitu.
– Ciii! – syknęłam i pies na chwilę się uspokoił. W myślach porównałam jego życie ze swoim. Żył wśród ludzi darzących go bezwarunkową miłością, którzy dbali o jego zdrowie i psychikę.
Skończywszy porządki w kuchni, miałam cały wieczór dla siebie. Mogłam swobodnie rozejrzeć się po domu bez obawy, że ktoś będzie mi patrzył na ręce. Wielu moich klientów miało w domach kamery, ale nie Straubowie, co wcale mnie nie dziwiło. Zaburzyłyby eleganckie linie wnętrza domu.
Udałam się do biblioteki i podeszłam do ściany w całości zabudowanej półkami. Przejrzałam metodycznie zawartość każdej z nich, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na książce wyglądającej na wielokrotnie czytaną. Wyjmowałam ją i na stojąco przeglądałam parę stron, a potem wertowałam pobieżnie w poszukiwaniu odręcznych notatek i odkładałam na miejsce.
Spodziewałam się, że znajdę u Straubów sporo pozycji z architektury i sztuki, i się nie pomyliłam: opasłe i ciężkie albumy, elegancko wydane na błyszczącym papierze, z mnóstwem nasyconych barwą zdjęć. Większość kosztowała ponad sto dolarów. Inni ludzie pewnie trzymaliby je na stoliku kawowym na pokaz, ale Straubowie mieli ich zbyt dużo, żeby się tam pomieściły.
Przeszłam ku bocznym półkom i na samym dole natrafiłam na kilka poradników. Obok leżała sterta książek odwróconych grzbietami ku ścianie. Chwyciłam ją oburącz i przekręciłam – wszystkie na temat niepłodności. Wyjęłam jedną i zaczęłam przeglądać. W rozdziale „Poronienie” kilka stron z rzędu nosiło wyraźne ślady użytkowania. Z boku widniał odręczny dopisek: „Zaburzenia krzepnięcia krwi, spytać Metzgera”. Sądząc po datach zanotowanych na marginesach, domyśliłam się, że Amelia poroniła cztery razy, już po urodzeniu Natalie. To była cenna informacja. Czułam, że powinnam się dowiedzieć o ich rodzinie jak najwięcej, ile tylko się da, na wypadek gdyby kiedyś potrzebowali mojego wsparcia.
Wróciłam do kuchni i zajrzałam do pomieszczenia gospodarczego. W środku znajdowały się szczotki, ustawione w równym rządku butle ze środkami czystości i odkurzacz marki Miele. Obok kuchni były jeszcze jedne drzwi, a za nimi pomieszczenie, w którym do tej pory nie byłam. Wyglądało na domowe biuro. Jedną ze ścian w całości zajmowały wielkie szklane drzwi wychodzące na wąski taras, który ciągnął się wzdłuż tylnej ściany domu. Po kręconych schodkach można było z niego zejść do ogrodu.
Na środku pokoju stały naprzeciwko siebie dwa identyczne biurka w stylu lat pięćdziesiątych. Od razu się domyśliłam, które należy do Amelii – na oparciu krzesła wisiał jedwabny szal w kolorze burgunda. Zaczęłam przeglądać leżące na nim sterty dokumentów oraz starannie opisane i spięte gumką teczki. Widać było, że jest równie dobrze zorganizowana jak ja. Nieskazitelny porządek zaburzało jedynie kilka zapisanych karteczek samoprzylepnych. Na jednej widniała notatka: „Nauczyciel wiolonczeli”, a pod nią numer telefonu. Podniosłam kolejną i przeczytałam: „Jenny Douglas”. Obok też był numer telefonu z dopiskiem „Termin na 10 lipca”. Próbowałam sobie przypomnieć, czy choć raz w życiu zainteresował mnie termin czyjegoś porodu, i to do tego stopnia, żeby aż go sobie zanotować. Na trzeciej karteczce zapisano: „Matki biologiczne” i poniżej trzy nazwiska. Czyżby Straubowie starali się o adopcję? Serce zabiło mi mocniej.
Odłożyłam karteczki na miejsce i usiadłam za biurkiem Fritza. U niego system notatek nie był tak uporządkowany jak u Amelii, ale z jego pisma można było zdecydowanie więcej odczytać. Przeczytałam kiedyś kilka książek na temat charakteru pisma i przetestowałam tę wiedzę, porównując pismo znajomych z ich cechami i zachowaniem. Wąska górna pętla w literze „L” Fritza sygnalizowała napięcie, prawdopodobnie w jego małżeństwie. Zapewne był rozczarowany, że żona nie może urodzić drugiego dziecka. Nierówne kropki nad literami „i” wskazywały na bujną wyobraźnię. Na myśl o Fritzu poczułam mrowienie na całym ciele.
O wpół do jedenastej weszłam na górę, żeby zajrzeć do Natalie. Zabrałam ze sobą swój cyfrowy canon EOS. Dzięki poświacie wpadającej do środka z łazienki i szafy zobaczyłam dość wyraźnie jej twarz, jeszcze zanim mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Spała głębokim snem, ściskając w objęciach pluszowego jednorożca. Podciągnęłam wyżej cienki bawełniany koc, którym była przykryta, i usiadłam na brzegu łóżka, żeby popatrzeć na nią z bliska. Zbliżyłam palce do jej ust i poczułam ciepło oddechu.
Kiedy spoglądam na kogoś przez wizjer w aparacie, jestem w stanie zobaczyć, co kryje się pod powierzchnią. Przyjrzałam się uważnie śpiącej Natalie i pstryknęłam jej kilka zdjęć – może kiedyś przydadzą się na prezent dla Straubów, zobaczymy. Klatka piersiowa dziewczynki falowała rytmicznie i prawie niedostrzegalnie. Twarz była szczupła i delikatna, podobnie jak ciało. Przypominała mi mnie w jej wieku. Też uciekała w świat fantazji. Dzieci o bujnej wyobraźni zwykle od czegoś się izolują, przed czymś się bronią. Inne nie mają jej wcale, bo nie jest im potrzebna.
Kiedy byłam mała, wymyśliłam sobie zabawę w poszukiwanie idealnych rodziców. Mieszkałam w parku Disneya, więc miałam w czym wybierać. W końcu zdecydowałam się na olśniewającej urody matkę i dystyngowanego ojca, których nazwałam Isabel i Peter. Isabel wyglądała jak tancerka baletowa, o nieskazitelnej cerze w kolorze kości słoniowej, smukłej szyi i drobnych stopach. Peter miał włosy przyprószone siwizną i duże jasne oczy. Ich dzieciom, rzecz jasna, nie brakowało zabawek, lalek, naklejek, sukienek i innych rzeczy, o których zawsze marzyłam. Przez kilka następnych lat, kiedy tylko czułam się gorsza lub miałam chandrę, wyobrażałam sobie, że jestem ich córką. Z czasem zapomniałam, jak Isabel i Peter wyglądają i mówią, wystarczała mi sama ich wizja i świadomość, że są kompletnym przeciwieństwem moich beznadziejnych rodziców. Zanim matka skończyła trzydziestkę, jej twarz pomarszczyła się od długich godzin spędzonych w słońcu Florydy.
– Masz zbyt gładką cerę – mawiała do mnie. – Idź sobie, nie mogę na ciebie patrzeć.
Wspomnienia doznanych krzywd często pozostają w uśpieniu i człowiek jest przekonany, że sobie z nimi poradził. Ale tak naprawdę drzemią tuż pod powierzchnią i bardzo niewiele potrzeba, by wydostały się na zewnątrz. Spotkanie ze Straubami przypomniało mi o dawnej zabawie, bo zawsze sobie wyobrażałam, że Isabel i Peter są z zawodu architektami.
Usłyszałam odgłos otwierania drzwi wejściowych i kroki na dole. Minutę później spotkałam się ze Straubami na schodach w holu. Po drodze odłożyłam na ławkę futerał z aparatem, bo czułam, że nie byliby zadowoleni z faktu, iż fotografuję ich dom. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że używam aparatu, by analizować otaczający mnie świat. Jest dla mnie jak druga para oczu.
Fritz miał mocno zaczerwienioną twarz i czuć było od niego alkohol. Amelia potknęła się na schodach i prawie wpadła w moje objęcia. Musiała niedawno poprawiać szminkę, ale zrobiła to tak nieudolnie, że zostawiła ślady dookoła warg jak u klauna, a nawet na zębach. Reszta jej makijażu całkiem się starła.
– Delto Dawn, powiedz mi, co to za kwiat – wyśpiewała na całe gardło pierwszy wers piosenki Tanyi Tucker. – Czy to może zwiędła róża z dawnych lat?*
*W oryg.: Delta Dawn, what’s that flower you have on/ Could it be a faded rose from days gone by? – fragment piosenki Delta Dawn z 1972 roku (sł. i muz. Alex Harvey, Larry Collins); jej najsłynniejszą wykonawczynią była Tanya Tucker (przyp. red.).
Gdzieś w oddali rozległo się przytłumione bicie dzwonów. Co za zbieg okoliczności, że Amelia znała akurat tę piosenkę i potrafiła ją zaśpiewać! To był znak, że łączy nas jakaś więź. Matka dała mi na imię Delta, co w połączeniu z naszym nazwiskiem – Dawn – miało stanowić hołd dla Tanyi Tucker. Nie byłam z tego powodu szczęśliwa, ale nic nie mogłam zrobić. Kiedy Amelia zaczęła śpiewać, odniosłam wrażenie, że to wszystko pojmuje. Rozumiała mnie i akceptowała.
– Amelii wydaje się, że potrafi śpiewać – stwierdził Fritz. – Wielka szkoda, że nie dorastała w Nashville, tylko w Pittsburghu.
Jego uwaga miała być dowcipna, ale zabrzmiała nieco złośliwie. Amelia nie zareagowała, jakby w ogóle go nie słyszała. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej cztery świeże i gładkie dwudziestodolarówki.
Nie spodziewałam się, że będzie mi chciała zapłacić. Byłam przekonana, że robię im tylko przysługę.
– Nie, nie trzeba…
Czując pod mostkiem znajome pulsowanie, spojrzałam w oczy Amelii i zobaczyłam w nich autentyczną, nieudawaną sympatię. Nie traktowała mnie z góry.
– Delto! – zawołała, wciskając mi banknoty do ręki. – La Divina!
Głos dzwonów powoli cichł w oddali, gdy wracałam pociągiem do swojego mieszkania w Crown Heights, a kiedy wchodziłam do środka, nie było go już wcale słychać. Przy drzwiach powitała mnie Eliza, kotka rasy birmańskiej w kolorze szampana. Zabrałam ją ze schroniska w Orlando dziesięć lat temu, tuż przed przeprowadzką do Nowego Jorku. Odznaczała się wyjątkową inteligencją, wrażliwością i świetnie znała się na ludziach. Uważałam ją za swoją najbliższą przyjaciółkę. Okrążyła salon, wskoczyła na oparcie kanapy i przespacerowała się po nim jak akrobatka po linie, a potem zeskoczyła z powrotem na podłogę. Odwiesiłam płaszcz do szafy i odłożyłam sprzęt fotograficzny na swoje miejsce. Potem napełniłam suchą karmą ceramiczną miskę Elizy podpisaną jej imieniem i postawiłam na podłodze w kuchni. Kiedy jadła, odkurzyłam miotełką regał na książki, stolik kawowy, niewielki stół jadalny, niskie stoliki i blaty w kuchni.
Okna mieszkania wychodziły na północ, na wewnętrzne podwórze. Z salonu mogłam dojrzeć skrawek nieba. Podwórze było prawie w całości wybetonowane, nie licząc kilku posadzonych dookoła krzewów i kwiatów; stosunek metrów kwadratowych zieleni do betonu był dramatycznie niski. Powołano nawet komitet, który miał za zadanie to zmienić, ale żaden ze skąpców z naszego budynku nie zamierzał tracić na takie rzeczy pieniędzy.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Podziękowania