Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Masz 66 lat, kobietę w domu, emeryturę i jedziesz sam rowerem przez Europę. Po co? To pytanie zadał Alfredowi Pieszczochowiczowi hiszpański policjant, pomagający mu pozbierać się po wypadku. Łódzki rowerzysta i żeglarz w podróży rowerowej z Lizbony do rodzinnej Łodzi spędził 65 dni, przejeżdżając w tym czasie ponad 5200 kilometrów, pokonując Pireneje i Alpy, tracąc 10 kilogramów na wadze i 10 centymetrów pasie. Co zyskał? Pewność, że marzenia – choćby te najbardziej szalone – spełniają się niezależnie od wieku i że nic tak nie konserwuje człowieka jak ruch na świeżym powietrzu, ząbek czosnku co wieczór i zimna coca-cola. Wystarczy chcieć i aż chcieć.
Alfred Pieszczochowicz – Urodzony 14.12.1949 r. w Ostrołęce. Wychowany i wyuczony na Śląsku i w Ostrołęce, gdzie został technikiem elektrykiem o specjalności elektroenergetycznej. Tuż po szkole 2 lata w wojskach łączności i przenosiny na stałe do Łodzi. Tu praca w energetyce i handlu. Córka i syn oraz wnuczki. Od młodości rower i woda. Spływy pontonowe i łódką – głównie północno-wschodnia Polska. Żeglarstwo i stopień sternika jachtowego. Mazury, Pojezierze Iławsko-Ostródzkie, Zalew Wiślany, Zatoka Gdańska i Pucka, Zalew Zegrzyński, Zalew Soliński, Morze Adriatyckie, Śródziemne i Atlantyk. Od niedawna ponownie żonaty. Wybranka to Ewa, z którą mieszka od 12 lat. Jak sam twierdzi – raczej zadowolony i na pewno uśmiechnięty emeryt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Poznań 2019
Redaktor prowadzący
Dominik Szmajda
Korekta
Izabela Dachtera-Walędziak
Projekt okładki i skład
Dominik Szmajda
Zdjęcia
Alfred Pieszczochowicz
Mapa
ONESTOPMAP w opracowaniu Dominika Szmajdy
Copyright © by Alfred Pieszczochowicz 2019
Printed in Poland
Wydanie I
ISBN 978-83-66024-66-3
Przygotowanie, druk i dystrybucja
Wydawnictwo Sorus
ul. Bóżnicza15/6
61-751 Poznań
tel. (61) 653 01 43
księgarnia internetowa:
www.sorus.pl
DM Sorus Sp. z o.o.
Należę do tej części społeczności, której jakiś czort każe poszukiwać czegoś poza bezpiecznym miejscem stałego przebywania. Do tego, jak sobie już coś wymyślę, to to coś pozostaje już w mojej głowie na stałe. Niektóre pomysły kotwiczą tam od niepamiętnych czasów. Mogą one zostać uwolnione jedynie przez REALIZACJĘ. Ten moment powoduje ulgę, ale i ciekawe uczucie niepewności, zmieszanej z olbrzymią radością. Od teraz w głowie dzieją się dziwne i nieodgadnione procesy fizykochemiczne. Ledwo mogę nad nimi zapanować, aby nie doprowadzić do wybuchu. Mam jednocześnie niezachwiane przekonanie, że REALIZACJA bezwzględnie się uda. Niewielkie wątpliwości występują jedynie w kwestii określenia czasu. Niektórych pomysłów mogę po prostu nie zdążyć zrealizować, ponieważ urodziłem się dosyć dawno.
Pierwsze dalsze podróże odbyłem na wyścigowym rowerze marki Huragan w celu randkowania z dziewczyną. Ja miałem lat 16, a Ona była oddalona o 80 kilometrów. Po spotkaniu wracałem do domu i co dziwne, nie byłem aż tak bardzo zmęczony. Spodobało mi się to pokonywanie dużych odległości i podziwianie widoków po obu stronach drogi. Odkryłem, że za każdym takim wyjazdem mój świat się znacznie rozszerza. Do tego na takie podróże nie musiałem wydać ani złotówki!
Okazało się również, że w sprawie nawadniana organizmu mam wytrzymałość wielbłąda, a energię potrzebną do wielogodzinnego pedałowania pobieram chyba z promieni słonecznych. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego jak tylko systematycznie ponawiać podróże.
Kilkudniowe, kilkusetkilometrowe wypady połączone z noclegami pod namiotem potwierdziły moje możliwości. Mój najdłuższy rajd rowerowy miał 770 kilometrów. Pewnego pięknego dnia pokonałem jednym ciągiem 250 kilometrów z Ostrołęki do Łodzi. Te bardziej ekstremalne wypady nastąpiły dopiero w mocno dojrzałym wieku. Dopiero teraz byłem gotów do podjęcia jakiegoś wyjątkowego wyzwania. Ogólny plan przejechania przez Europę rowerem powstał 16 lat przed jego REALIZACJĄ, podczas kiwania nogami na dziobie pewnego jachtu. Popijałem właśnie winko z metalowego kubka, w towarzystwie kolegi Pawła, podczas rejsu żeglarskiego w Chorwacji, gdzieś między Szybenikiem a Skradinem. Nie sądzę, abym przesadził w ilości trunku, ale nie mogę wykluczyć, że mogło to mieć jakieś niewielkie znaczenie.
Szczegóły zaczęły powstawać w chwili, kiedy poczułem powiew podróżniczej wolności, nieograniczonej pod względem czasowym. Ta wolność nosi nazwę: EMERYTURA. Od tego momentu rozpocząłem działania pod kątem gromadzenia środków finansowych i ustalania trasy. Początkowo zamierzałem pojechać pociągiem razem z rowerem i bagażami. Mimo sporych wysiłków skierowanych na skonstruowanie w miarę logicznej trasy kolejowej, plan całkowicie się zawalił. Powodem był brak porozumienia między rowerem a właścicielami różnych linii kolejowych. Okazało się, że rower nie zawsze jest mile widziany albo też obostrzenia dotyczące jego transportowania są zbyt uciążliwe. Próbowałem również drogoportacji autobusami rejsowymi, autokarami wycieczkowymi lub też nadania roweru przesyłką kurierską, a nawet ruszenia autostopem. Najprościej jednak wyglądał transport lotniczy. Ale mi wcale nie chodziło o to, aby było najprościej. Po drodze chciałem zaznać dodatkowych przygód, zwiedzić Paryż i Madryt. Jeszcze długo upierałem się przy transporcie lądowym. Po wielu miesiącach walki z biurami podróży, rozkładami jazdy i wymaganiami linii kolejowych – poddałem się. W końcu, któregoś dnia, kupiłem bilet linii TAP Portugal (portugalskie narodowe linie lotnicze) do Lizbony i w ten sposób etap ten został definitywnie zakończony.
Od tego momentu pozostały mi trzy miesiące do startu. Wyznaczyłem go na 10 maja. Tak rozpoczęła się REALIZACJA wyprawy.
Teraz wszystkie działania zostały skierowane w jednym kierunku. Najpierw zakupiłem mapy na całą trasę i pociąłem je na potrzebne mi kawałki. Planowana marszruta przebiegać miała przez 13 państw. Nie było potrzeby wozić całych, kompletnych map z uwagi na ich ciężar i skromną ilość miejsca do przechowywania. Tam, gdzie było to możliwe, prześledziłem całą drogę przejazdu w Google Maps. Wykonałem szczegółowe opisy poszczególnych odcinków, oddzielnie na każdy dzień. Zaplanowałem czas przejazdu na 70 dni. Obliczyłem dystans do pokonania i wyszło mi około 5000 kilometrów. Średnio dziennie wypadało ich ponad 71. Przyjąłem, że powinienem dać radę. Tyle że na płaskiej mapie drogowej nie widać wzniesień i górek. A drogę wybrałem przez Pireneje i Alpy.
Rower został częściowo rozłożony, aby zmieścił się do kartonu 150×95×25 cm. Doładowałem jeszcze do niego worek namiotowy i worek śpiworowy. W workach znajdowały się różne, inne rzeczy, ale dla ułatwienia tak zostały nazwane. Do drugiego kartonu o wymiarach 50×40×33 cm weszły zapakowane po brzegi sakwy. Te wymiary mają istotne znaczenie dla linii lotniczych.
Start ma nastąpić o godzinie 17.20. Kolega Jarek wraz z moją córką Asią przybyli po mnie odpowiednio wcześniej, jako ekipa transportowa, wspierająca i pożegnalna. W końcu 66-letni ojciec i kolega nie codziennie wyrusza w nieznane i to tak daleko. Odległość z Łodzi do Warszawy, mimo jazdy autostradą, zmniejsza się jakoś wyjątkowo wolno. Za to napięcie wzrasta z każdym kilometrem. Prowadzimy rozmowy o wszystkim i o niczym. Atmosfera lekkiej niepewności udziela się całej ekipie. Słowa i wymuszone żarty to tylko zasłona dymna. W mojej głowie na razie jest ogólny mętlik. Czy dobrze zarezerwowałem bilet, czy prawidłowo opłaciłem bagaż, czy dopilnowałem wymiarów paczek, czy na pewno zapakowałem klucz do montażu pedałów? Czego nie zabrałem? W zasadzie jestem bardzo skrupulatny w przygotowaniach do każdej podróży, a szczególnie do tej. Ale mogło coś mi umknąć. Tam już nie będzie żadnej pomocy. Będę tylko ja i rower.
Na lotnisko Chopina przyjeżdżamy z dużym zapasem czasowym. Najpierw zawozimy kartony do nadania ich jako bagaż. Rower i inne elementy zabezpieczyłem w pozycji pionowej, umieszczając po obu stronach pakunku odpowiednie strzałki. Okazuje się, że w miejscu nadawania bagaży ponadwymiarowych nie jest możliwe odprawienie kartonu w pozycji stojącej! Do tego pudło pokona w pozycji leżącej całą jedną kondygnację na pasie transportowym zupełnie bezpańsko. Z bólem i niepokojem, co się jeszcze może zdarzyć podczas transportu do i z samolotu, rozstałem się z pakunkami. Procedura została zakończona.
Zostałem tylko z dokumentami i telefonem. Dla odzyskania spokoju poszliśmy na kawę. Jednak spokój tak do końca już nie wrócił. Zostałem przyzwoicie pożegnany i rozstaliśmy się na dobre. WITAJ PRZYGODO!
Portugalska linia lotnicza sprawnie przemieściła mnie i rower do Lizbony. Oczekiwanie na kartony z rowerem i wyposażeniem na dwumiesięczną podróż trwało jednak niepokojąco długo. A na zewnątrz już mrok. Może kartony poszły do innego samolotu? Muszę dojechać około 24 kilometry na pierwszy kemping. Niby niewiele, ale jeśli recepcja kempingu nie pracuje tak długo, to co będzie z noclegiem? Nie wiem, jakie panują tu zwyczaje. Nie znam Lizbony, a czytanie moich wskazówek dojazdowych po ciemku podczas jazdy nie będzie takie łatwe.
Myśli krążyły w mojej osobistej głowie i wcale nie były uporządkowane. Co zrobić, jeśli paczki nie przyleciały ze mną? Jak poszukiwać zagubionej przesyłki w prawie obcych dla mnie językach, gdzie nocować i jak przetrwać, skoro wszystkie ubrania, kosmetyki i inne potrzebne na co dzień rzeczy są w kartonach? Po dwóch godzinach nerwowego oczekiwania przy taśmie transportowej, gdzie zostałem już tylko ja, samotny podróżnik z malutkim plecaczkiem, z wielkiego ciemnego otworu wyłoniły się moje kartony. Uff!
Teraz, nagle, wkradł się nie wiadomo skąd niepokojący pośpiech, chociaż go wcale nie zapraszałem. Kartony wywiozłem wózkiem bagażowym na zewnątrz budynku lotniska, w miejsce, gdzie nikomu nie powinien przeszkadzać montaż roweru. Ciekawe, czy rower nie został uszkodzony podczas czynności załadunkowo-rozładunkowych. Zabezpieczyłem wszystko dobrze, ale na przewożenie roweru w pionie. Na szczęście wszystko jest w porządku. Mocuję kierownicę, przednie koło, hamulec, błotnik, tylny bagażnik, skręcam pedały. W domu taki próbny montaż zajmował mi około 40 minut. Teraz warunki są inne. Zakładam sakwy na bagażnik, na wierzchu sakw linkami żeglarskimi mocuję namiot. Worek z karimatą, śpiworem i kocem idzie na przedni bagażnik. Pracownik sprzątający teren lotniska pozwala mi zostawić kartony na miejscu montażu. Nie muszę szukać kontenera na duże odpady albo drzeć je na małe kawałki. Zostawiam klucz do skręcenia pedałów w widocznym miejscu, jako nagrodę dla znalazcy. Nie zamierzam już wracać samolotem, więc nie będzie więcej potrzebny.
Mój termometr na ekranie licznika wskazuje 15 stopni Celsjusza. Ubieram się trochę cieplej i startuję. Trasę kilkakrotnie oglądałem w domowym komputerze, ale wirtualny przejazd mogłem odbyć w Google Maps tylko w porze dziennej. Po ciemku wygląda całkiem inaczej. Trudno, innego wyjścia nie ma. Jest wtorek, godzina 23 i ruch nie jest aż taki duży. Jadę brzegiem Tagu na zachód. Mam jednoczesne uczucie niepokoju i zadowolenia. Zadowolenia, bo po tylu latach planowania i ponad rocznych przygotowaniach, marzenie zaczyna się realizować. Niepokój, bo zostałem teraz sam i w razie potrzeby mogę liczyć tylko na siebie.
Przyspieszyłem, ponieważ nocne wrażenia widokowe mogłem sobie odpuścić, ale wraz z większą prędkością zrobiło się też chłodniej. Skończyła się jazda przybrzeżna, bo mój kemping o nazwie Lisboa znajduje się w głębi lądu. Znalazłem się teraz na drodze szybszego ruchu. Jest na niej kilka pasów i nie wszystkie są dobrze oświetlone, a moje rowerowe światełka mogą być niewystarczające dla szybko jadących samochodów. Mam również wątpliwości, czy mogę poruszać się tą drogą. Z duszą na ramieniu docieram do celu. Na szczęście recepcja kempingu jest całodobowa i pracuje. Załatwiam dość zgrabnie formalności i po ciemku rozkładam namiot. Latarnie dają za mało światła. Namiot dla mnie nie jest jednak czymś obcym i jego postawienie nawet bez oświetlenia to żaden problem. Jeszcze mocuję rower do drzewa. Przejechałem 24 kilometry. Kładę się bez większych ceregieli tak jak stoję, w ubraniu i w tym momencie zaczyna padać deszcz. Fajne przywitanie. Jest godzina 02.20. Zasypiam natychmiast na portugalskiej ziemi, zapakowany po uszy w śpiworze.
W nocy deszcz budził mnie kilkakrotnie. Namiot mam zupełnie nowiuśki, ale na wszelki wypadek po każdym przebudzeniu wykonywałem szybki przegląd przeciekowy. Namiot dostałem w prezencie pożegnalnym od sympatycznych współpracowników i współuczestników pracowniczej niedoli w momencie przejścia w upragniony stan emerytalny. Typ i rodzaj wybrałem sam. Sprawa była prosta. Przez wiele lat używałem dwuosobowego namiotu czeskiej firmy Hannah. Świetnie się sprawdził podczas wielu spływów rzekami i kilkudniowych wypraw rowerowych po kraju. Miał już prawo uczciwie się zużyć. Zrobił to trochę szybciej niż ja. A może i jednakowo. Jednak teraz namiot jest całkiem nowy, a ja wręcz przeciwnie. Temperatura w moim jednopokojowym, przenośnym lokum, nad ranem wynosi 18 stopni. Chyba już czas wstać i ruszać w drogę. Specjalnie wybrałem właśnie ten kemping, usytuowany w pobliżu sklepu Decathlon, bo tylko tu mogę nabyć gwintowany kartusz z gazem. Podczas wyprawy będę gotował wodę na herbatę i kawę oraz wykonywał proste posiłki. Taki kartusz z gwintem jest najwygodniejszy dla mnie, ponieważ można go wielokrotnie rozłączać z palnikiem. Częściej spotykane są kartusze przekłuwane, ale one muszą pozostać połączone z palnikiem, lampą lub ogrzewalnikiem aż do wyczerpania gazu. Taki zestaw nie jest zbyt łatwy do umieszczenia w sakwach, gdzie każdy centymetr sześcienny jest na wagę złota. Przewożenie gazu w samolocie jest oczywiście zabronione, więc pozostał mi tylko zakup na miejscu. Nabyłem pojemnik o ciężarze 230 gramów, bo jest niewielki i wystarcza na kilka tygodni. Zaopatrzyłem się jeszcze w wodę mineralną. Mogę zabrać na rower razem trzy litry. Do dwóch bidonów wlewam półtora litra, a cała półtoralitrowa butelka jedzie sobie w tylnej, specjalnej kieszeni w sakwie.
Wróciłem na kemping i zjadłem moje pierwsze podróżnicze śniadanie złożone z jednej z kilku zabranych z kraju owsianek, które zalewa się tylko wodą. Tuż potem zaczął padać deszcz. A byłem już gotów do startu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zaraz przestanie, czy też rozpada się na dobre. Nie przyleciałem tylu kilometrów po to, aby gnić w namiocie. Tym bardziej, że temperatura powietrza nie wzrosła ani o jeden stopień. Nie ma sensu tu marznąć. Czas podjąć męską decyzję. Po raz pierwszy zwołałem jednoosobową naradę. Wielkiej dyskusji nie było, chociaż odzywały się różne głosy za i przeciw. Wygrały te „za”. Spakowałem szybko mokry namiot i umocowałem bagaże na rowerze. A może Lizbona obraziła się na mnie? Co to za turysta się tu napatoczył? Przylatuje niebem jakiś taki gość, niezły kawał drogi i to w dodatku z rowerem, jedzie sobie po ciemku przez miasto, nic nie ogląda, bo prawie nic nie widać, idzie zaraz spać i rano chce już zmykać? Może go jakoś zatrzymam, aby sprawę dogłębnie przemyślał – myśli sobie Lizbona. No i cóż ja biedny mogłem zrobić? Obiecałem poprawę i że jeszcze na pewno tu wrócę. Może w innych warunkach, bez roweru i jak będzie trochę cieplej niż teraz. Wówczas dokładnie zwiedzę to niewątpliwie piękne i ciekawe miasto. Czekam na jakąś reakcję i… nic. A z drugiej strony, skąd taka Lizbona może wiedzieć, że przybył jakiś dziwny i nie pierwszej młodości turysta z Polski. Jest całkiem możliwe, że takie rozważanie może nie mieć końca. Czas trzeźwo ocenić sytuację. Z góry nadal kapie i końca nie widać. Na razie zostałem uziemiony i jestem w pozycji wyczekującej. Co robić? Jestem gotowy do jazdy, a tu ani do przodu, ani do tyłu. Jazda w prysznicu i do tego mocno schłodzonym to nic przyjemnego. Powrót na mokre już teraz całkowicie pole namiotowe również nie wchodzi w rachubę. Postanowiłem przeczekać. Ktoś musi przecież pęknąć i najlepiej, abym to nie był ja! Pod daszkiem przy recepcji zapuszczam cierpliwie korzenie. Przy takim deszczu zdaje się to bardzo prawdopodobne. Przebieram więc nogami i czekam aż skończą się w chmurach zapasy wody, grzmotów i błyskawic. Kiedyś przecież MUSI zabraknąć wody. I w końcu zabrakło. Ale jest już godzina 12.40.
Dziś mam w planie dotarcie do najbardziej wysuniętego na zachód punktu lądowego w Europie, czyli przylądka Cabo da Roca. Temperatura spadła do 14 stopni. Dlaczego? Jest przecież maj! Nie liczyłem co prawda na wiele, ale teraz to chyba lekka przesada. Przecież jestem na szerokości geograficznej południowej Grecji. W kraju pewnie odbywają się majówki na świeżym powietrzu i to do późnej nocy. A tu panuje wszechobecna zimnica i wodnica. Wsiadam na rower, który chyba też już chce się rozgrzać. Wracam nad rzekę Tag, która tu, w Lizbonie, właśnie postanowiła wpaść do Atlantyku. Początkowo jadę łatwą drogą wzdłuż brzegu. Woda pryska spod kół. Droga jest dwupasmowa. Zerkam na lewo i nie wiem, czy jeszcze jadę nad rzeką, czy już nad Atlantykiem. Ale jaka to teraz różnica. Muszę się skupić na drodze. Żal mi trochę roweru. Też przecież moknie. Mapnik umocowany na kierownicy ma własną pelerynkę, która jest umieszczona od spodu w kieszonce sprytnie zapiętej ekspresem. Pelerynka posiada na brzegach gumkę, która zaciska się dookoła mapnika i teraz nic nie zmoknie. Byłoby szkoda, aby woda dostała się do wewnątrz. Mam tu przecież wszystkie dokumenty, telefon, kalendarz z adresami i numerami telefonów (gdyby zginął mi lub zniszczył się telefon), ładowarkę, powerbank, MP3 i słuchawki, okulary i jeszcze wiele innych ważnych rzeczy. Pelerynka ma jedną wadę. Nie jest przezroczysta. Nie widzę więc trasy, która znajdowała się pod przezroczystym plastikiem na wierzchu mapnika. Jadę teraz na czuja. Łatwa dotąd droga musiała się kiedyś skończyć i właśnie się skończyła. Aby dotrzeć do celu skręcam w prawo. Deszcz nie odpuszcza. Muszę się zatrzymać, aby zerknąć na opis dalszej trasy i jakoś ją zapamiętać. Rozpoczął się długotrwały i mozolny podjazd. Przyszła chwila, aby zacząć przyzwyczajać nogi do cięższej pracy niż na moich dotychczasowych nizinnych treningach. Na razie podjazd jest łagodny. Pedałuję nie za mocno, by baterie nie wysiadły mi na samym początku. Systematycznie wspinam się pod górę. Deszcz wreszcie przestał padać. Hurra! Zdejmuję lekką kurtkę przeciwdeszczową, ale trzymam ją na podorędziu, bo chmury wyraźnie zakotwiczyły nad Lizboną. Teraz jest dużo lepiej i wygodniej. Jadę pod górę przez trzy godziny. Ostatnia część trasy przebiega przez Sintra-Cascais Natural Park. Teraz następuje przyjemny i szybki zjazd. W końcu jest i mój cel! Pierwszy z pięciu wymarzonych podczas całej trasy punktów – przylądek Cabo da Roca. Miejsce, dokąd zaprowadziła mnie droga i gdzie przyjeżdżają turyści z całego świata znajduje się na wysokości 140 metrów n.p.m. Ta wiadomość prawie ścięła mnie z nóg. Wypruwam z siebie flaki przez ponad trzy godziny, a tu tylko 140 metrów? A co będzie z Pirenejami i Alpami? Zimny i gorący pot oblał mnie nagle i niespodziewanie. Krótka chwila refleksji zakończyła się przywołaniem samego siebie do porządku. Masz chłopie plan to pozostało go tylko realizować. No i to wszystko, no i koniec, i do roboty. Spoglądam w dół. Klify mają nawet 100 metrów. To tu w 1755 roku doszło do silnego trzęsienia ziemi. Wywołana nim fala tsunami miała 50 metrów wysokości! Jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić, tak samo jak żeglarza lub rybaka na oceanie w tym momencie.
Portugalski poeta Luís de Camões napisał: „Aqui… onde a terra se acaba e o mar começa…”. Napis ten wyryty jest na obelisku stojącym na skale i określa znakomicie to miejsce: „gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”. Stąd do Ameryki są 5593 kilometry. Ja planuję przejechać około 5000 kilometrów, czyli prawie do Ameryki! To moje pierwsze odkrycie! Widoczność jest znakomita i wydaje mi się, że w oddali widzę jakiś nieznany dotąd ląd. A może to jakaś fata i morgana?
Od tego punktu rozpoczynam powrót do domu, czyli na wschód. Jak to ładnie brzmi. Do domu. Oj! Chyba to trochę potrwa. Na razie on, ten powrót, nie jest taki łatwy. Z górki jechało się rewelacyjnie i szybko. Nie zwróciłem uwagi na pochylenie tego zjazdu. Teraz widzę i czuję to ewidentnie. Mimo stawania na pedałach, na bardziej stromych odcinkach nie daję rady. Zgrzałem się jak jajecznica na patelni. Po zejściu z roweru okazało się, że nie mogę nawet ponownie wystartować. Mijające mnie samochody zmieniają biegi na dwójkę. Ja już dawno zmieniłem moje wszystkie biegi i… nic. Siła ciężkości pchała mnie w innym, nieuzgodnionym ze mną kierunku. W kraju nigdy się to nie zdarzyło. Nie jeździłem po takich górkach. Uczę się więc, jak pchać rower pod stromą górkę. Razem to około 46 kilogramów ciężaru, no i siebie też jakoś muszę wturlać. Trzeba przybrać odpowiedni kąt pochylenia ciała w kierunku roweru, nie uderzać się za często w pedały i ręce trzymać tak, aby rower pozostał jak najdalej od prowadzącego. W tej sytuacji przydałaby się prawa ręka dużo dłuższa od lewej, ponieważ idę z lewej strony roweru. Ale chyba mam dwie ręce o tej samej długości i wynikająca z tego niewygoda jest strasznie męcząca. To niewątpliwie nie jest podstawowa pozycja rowerzysty, ale zastosowanie jej pozwala na przemieszczanie się wraz z rowerem w pożądanym kierunku. Do tego zrobiło się ponownie zimno, wieje jak diabli i znów pada deszcz. Lizbona nie odpuszcza. Zakładam reklamówki na buty i mocnymi gumkami mocuję je na nieprzemakalnych spodniach. Adidasy już się dobrze przesuszyły i nie chcę doprowadzić ich do ponownego zmoczenia. Zwykłe reklamówki po zakupach spełniają doskonale swoją nową, przeciwdeszczową rolę. Chyba śmiesznie to wygląda, ale działa! Adidasy mam tylko jedne, a jutro trzeba jechać dalej. Cały ponownie jestem przeciwdeszczowy. Na wierzchu mapnika, w przeźroczystej, biurowej koszulce mam przymocowane recepturkami wskazówki dojazdowe. Przecież muszę jakoś dojechać do kempingu. Od śniadania nic nie jadłem i funkcjonuję tylko na wodzie mineralnej, gumie do żucia i cukierkach. Chyba na tych dopalaczach daleko nie dojadę. Mam nadzieję, że na terenie kempingu będzie chociaż jakiś bar. Mam kilka rezerwowych liofilizatów, ale one są przecież REZERWOWE. Po pokonaniu tego dnia 60 kilometrów dotarłem zziębnięty, przemoczony, głodny i zmęczony na upatrzoną wcześniej pozycję. Zjazd ze zdobytej wcześniej górki trwał tylko 20 minut. Tyle męczarni, a tylko trochę przyjemności. Taka to dziwna sprawiedliwość. Ale mam i dobre wiadomości. Na kempingu Orbitur Guincho jest bar, prysznic z ciepłą wodą, prąd i Wi-Fi. Żyć, nie umierać! Zamówiłem sobie w barze zestaw jedzeniowy za 10 euro. A co się będę czaił! Gorąca zupa, dwa kotlety, frytki, herbata, deser i PIWO. Odżyłem chyba dopiero po tym piwie. Po 22.30 kończę sprawozdanie dla punktu dowodzenia, czyli mojej Ewy. Ewa posiada na biurku w domu mapę Europy z zaplanowaną trasą, kopię moich wskazówek dojazdowych i wszelkie inne informacje związane z podróżą. Na komputerze będzie gromadzić wiadomości, zdjęcia i filmy przesyłane przeze mnie. Zmęczonemu, ale zadowolonemu ciału pozwalam odpocząć do rana.
Niestety, w nocy znów pada deszcz. Rano pada nadal, ale już z przerwami. Czekam na moment, kiedy skończy się podlewanie Lizbony, abym mógł zwinąć namiot. Tymczasem robię sobie ciepłą herbatkę i pożywną owsiankę. Do słodzenia mam słodzik, bo zajmuje mało miejsca. Co prawda trochę dziwnie smakuje, ale w porównaniu z kilogramem cukru jest o niebo lżejszy. Dwie minitabletki zastępują łyżeczkę cukru. Mój zapas 300 tabletek waży zaledwie 15 gramów. Do gotowania mam kocher składający się z dwóch garnków i patelni. Są wykonane z cienkiej stali nierdzewnej i mają pomiedziowane spody. Powoduje to szybsze przyswajanie ciepła, czyli mniejsze zużycie gazu. Do kompletu należą jeszcze dwie pokrywki i plastikowy kubek. W kocherze upchałem również zapalniczkę, małą metalową łyżeczkę, gąbkę i płyn do zmywania, sól, pieprz, trochę oliwy, zioła i sok z cytryny. W materiałowym worku z kocherem podróżują jeszcze plastikowe, niby-survivalowe: nóż, widelec i łyżka owinięte niewielką ściereczką. Ta ściereczka służy mi za obrusik i do wycierania. Zawsze trochę przyjemniej. Cały ten majdanik waży 1,15 kilograma. Mój podstawowy kubek też jest ze stali nierdzewnej, ma składany, jak na zawiasie, uchwyt, taki dwuuszkowy i pojemność ćwierć litra. Pozostałe wyposażenie mojej kuchni to palnik i gaz, plastikowa deska do krojenia, płaski plastikowy talerz, nóż typu finka, dwa plastikowe, zamykane pojemniki, w których umieściłem cztery torebki ryżu i trzy owsianki, kawę rozpuszczalną 150 gramów i herbatę w liczbie 80 saszetek. Trzy porcje żywności liofilizowanej, kilka batonów energetycznych, cukierki i guma do żucia zamykają moje kuchenne wyposażenie. Oczywiście wszystko przed wyjazdem skrupulatnie zważyłem i wykonałem spis zabranych ze sobą rzeczy. Wyszło mi 220 pozycji.
Przed południem postanowiłem zakończyć tę nierówną walkę z chwiejną pogodą, spakowałem w namiocie wszystko do dwóch worków i do sakw, ubrałem się w kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Zwinąłem znów mokry namiot i wystartowałem. Deszcz nie mógł się zdecydować. Padać, czy nie. Po drodze ćwiczyłem więc co kilkanaście minut rozbieranie i ubieranie przeciwdeszczówek. Tak nazwałem komplet składający się z lekkiej kurtki antywietrznej i antywodnej z kapturem, wkładanej przez głowę, spodni, też antywodnych ze ściągaczami na końcu nogawek, reklamówek zakładanych na buty i przytrzymywanych teraz przez sprężyste taśmy odblaskowe oraz nakładki na mapnik umocowany na kierownicy. Pewnie znów dziwnie wyglądałem w reklamówkach na butach, ale przy niskiej temperaturze przemoczone nogi mogły spowodować u mnie takie kataklizmy zdrowotne jak kichanko, smarkanko i może – nie daj Boże – gorączkę, czyli w rezultacie przeziębionko, a na to nie mogłem sobie pozwolić pod żadnym pozorem.
Na pocieszenie słońce najpierw nieśmiało, ale z czasem coraz mocniej grzało. Była duża szansa na osuszenie wszystkiego, co było mokre. Mokre rzeczy umieściłem pod linkami trzymającymi namiot, czyli na tylnym bagażniku. Słońce i pęd powietrza zadziałały jak atomowa suszarka. To rozwiązanie okazało się zupełnie słuszne i dające błyskawiczny efekt.
Zbliżałem się do Belém. W języku portugalskim to Betlejem. Dzielnica Lizbony w zasadzie nazywa się Santa Maria de Belém, ale potocznie używa się tylko skrótu. Belém to historia rozwoju naszej cywilizacji. Tu znajdował się kiedyś największy port Portugalii. W 1497 roku stąd wyruszyła wyprawa Vasco da Gamy. Liczyła cztery okręty i około 160 ludzi. Jej rezultatem było odkrycie drogi morskiej do Indii, a celem zdobycie drogocennych wówczas przypraw, głównie pieprzu. Teraz można było już pieprzyć do woli. Po tym odkryciu w Belém zbudowano wspaniały klasztor Hieronimitów, w którym został pochowany, oczywiście już po zakończeniu swojego życia, Vasco da Gama i wspomniany wcześniej wieszcz Luís de Camões. Był to czas wielkich odkryć geograficznych. Pięć lat wcześniej Hiszpan, Krzysztof Kolumb dopłynął do Indii, które później okazały się jednak Ameryką. Jego wyprawa miała trzy okręty i według różnych źródeł od 90 do 120 ludzi. Nazwa „okręty” nie daje całkowicie obrazu dzielności odkrywców. Nie zdajemy sobie sprawy, że okręt Kolumba miał około 21-22 metrów długości, a dwa pozostałe w jego flocie odpowiednio około 18-20 metrów i prawdopodobnie 17. Pierwsze przepłynięcie Atlantyku trwało ponad dwa miesiące. Powrót był dużo trudniejszy. Flagowa Santa Maria pozostała na karaibskiej mieliźnie na zawsze. Pozostałe dwa okręty po silnych sztormach na Atlantyku rozdzieliły się. Admirał Kolumb na sponiewieranym okręcie dopłynął właśnie do Belém, tu gdzie teraz jestem. Portugalczycy przyjęli go początkowo nieufnie a nawet wrogo. Rywalizacja Portugalii i Hiszpanii w odkryciach geograficznych była w tym czasie bardzo gorąca. Każdy chciał powiększać swoje królestwo i jego majątek. Złoto i przyprawy były niewiarygodnie pożądane. Teraz Belém straciło swoje portowe znaczenie, ale to z tego historycznego miejsca wystartuję w moją dalszą podróż.
Czas więc naopuszczenie Lizbony i przeprawę promem przez Tag do Porto Brandão. Samochodem przez Tag przejeżdża się mostem Vasco da Gamy, najdłuższym w Europie. Łącznie z wjazdami ma 17,2 kilometra długości. Ten most to brama Lizbony na Atlantyk i pamiątka na 500-lecie odkryć geograficznych. Jako rowerzysta nie znalazłem możliwości skorzystania z mostu. Przepływam promem z Belém około dwa kilometry na drugi brzeg. Koszt przeprawy wraz z rowerem to tylko 1,65 euro. Most z poziomu Tagu robi olbrzymie wrażenie. Prom jest spory i przewozi również samochody. Ilość dziennych kursów jest wystarczająca, startuje punktualnie o oznaczonych godzinach.
Ciężkie, ciemne chmury pozostały po prawidłowej stronie. Z niepokojem patrzę, czy nie mają ochoty mnie gonić. Zbliżamy się do drugiego brzegu Tagu, gdzie zostały tylko ślady po deszczu. W końcu słońce i ciepełko. Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Lizbona zachowała się w stosunku do mnie co najmniej dziwnie i zaborczo. Teraz dopiero czuję, że nareszcie jestem w ciepłym kraju. Zacznę z radością wygrzewać moje trochę nadziębione kości.
Na kempingu Costa de Caparica byłem już przed godziną 16. Trasa okazała się bardzo łatwa i nie wymagała większego wysiłku. Dotąd koszty kempingów wynosiły około 12-13 euro za nocleg. Pośpiesznie rozbiłem mokry namiot i rozwiesiłem na kempingowych sznurach wszystkie moje mokrości. Wybrałem sobie miejsce blisko sanitariatów, bo ciepła woda i prysznic. Co chwilę spoglądam w niebo, ale scenariusz na szczęście się nie zmienia. Na północy chmury wiszą jak zakotwiczone, a u mnie jest życiodajne słoneczko. Ono uśmiecha się do mnie, a ja do niego. Czuję, że jest między nami całkowite porozumienie. Ono sobie spokojnie świeci i grzeje, a ja mu w tych zajęciach po prostu nie przeszkadzam.
Pożywiłem się liofilizatem. Chyba muszę tu wyjaśnić, że liofilizat to nic strasznego, tylko nazwę ma okropną. To gotowy posiłek, z którego w specjalnych procesach wyciągnięto wodę z i zapakowano w szczelną torebkę. Jest przez to lekki, ale zajmuje niestety trochę miejsca. Zakupiłem tylko cztery takie opakowania. Kosztują tyle, co dobry obiad w restauracji. Aby zabrać się do konsumpcji, trzeba wlać do tej torebki wrzątek, trochę odczekać i gotowe. Na pewno można się najeść i smak nie jest najgorszy. Dostarczyłem dużo energii mojemu organizmowi.
Skorzystałem z prysznica i zrobiłem szybkie pranie korzystając z ciepłej wody i słońca. Do prania mam dwie tubki specjalnego żelu. Łyżeczka żelu na wiadro wody! Rewelacja! Cieszę się, że go niespodziewanie i odpowiednio wcześniej odkryłem. Powinien wystarczyć na wiele przepierek. Wszystko, co miało się suszyć, suszy się znakomicie. Sprawdziłem, czy spinacze dobrze trzymają, zamknąłem namiot na minikłódeczkę i ruszyłem na podbój miasta zbudowanego ciekawie między klifem a brzegiem oceanu.
Costa da Caparica to miasto turystyczne z pięknymi plażami. Na głównej ulicy między dwoma jezdniami rosną wysokie palmy i gwarantują, że teraz będzie już tylko cieplej. Ruchu dużego nie ma. Jestem wyraźnie przed sezonem. Turystów jest niewielu, a z rowerowych chyba tylko ja. Dla mnie to dobrze, bo muszę się powoli zaaklimatyzować i też oswoić z moją sytuacją. Powoli przechodzi mi początkowy szok. Wszystkie czynności dopiero muszą się poukładać. Wysiłek dawkuję ostrożnie, dzienny rytm wyprawy muszę dostosować do aktualnych warunków.
Zaplanowałem sobie pokonywanie 500 kilometrów tygodniowo. Czyli tylko 10 tygodni i będę w domu. Proste! Trasę mam podzieloną na 57 dziennych odcinków. Odcinki mają różne długości. Będę się trzymał tego planu. Plan określa jeszcze liczbę dni jazdy w tygodniu. Przez pięć dni powinienem przejechać po 100 kilometrów dziennie i mieć dwa dni odpoczynku. Gdyby z jakiegoś powodu nie udało się wykonać planu, to w rezerwie mam jeszcze sobotę. Niby racjonalnie, ale zobaczymy, co na to życiowa rzeczywistość.
W mieście jest ulica imieniem kolarza Joaquima Agostinho, sześciokrotnego mistrza Portugalii, zwycięzcy czterech etapów Tour de France. Co prawda nie jestem kolarzem i z nikim się nie ścigam, ale ja też jadę na rowerze. Myślę, że nie przypadkowo odkryłem tablicę upamiętniającą kolarza. Przyjąłem to za dobry znak dla mojej wyprawy.
Dziś przejechałem tylko 40 kilometrów, ale odciąłem się od zimna i deszczu, wykonałem pierwsze pranie, mokre rzeczy zostały wysuszone i uporządkowane. Moje osobiste baterie są w pełni naładowane i jestem gotów do pokonania pierwszego tysiąca kilometrów.
Lotnisko Humberto Delgado w Lizbonie
Cabo da Roca
Most 25 kwietnia nad Tagiem
Prom przez Tag z Belém do Porto Brandão
Rano cudownie grzeje słoneczko, nogi rwą się do pedałowania. Pakuję manele prawie odruchowo i trochę po dziewiątej startuję. Kierunek południowy bardzo mnie cieszy, bo przecież ciepełko będzie coraz większe, słoneczko będzie ogrzewać moje młode niegdyś ciało, a organizm działał jak lokomotywa napędzana gorącą parą. Palmy po prawej, po lewej i w środku drogi. Takie widoki radują moje oczy i duszę. Obrazek pozostający w mojej głowie od czasów młodości to palma, słońce, morze i wyspa z ciepluśkim piaskiem. Podejrzewam, że nie jestem wyjątkiem w tej sprawie. Od wielu lat widuję palmy i obrazy zbliżone do tego zakodowanego w mojej głowie. Podczas spotkania z tymi elementami krajobrazu zawsze uruchamia się we mnie strumień szczęśliwości i powoduje dziwne odkształcenie moich ust do pozycji uśmiechu. Nie wiem jak w tym momencie wygląda moja gęba, ale może nawet lepiej tego nie wiedzieć. U siebie, w Łodzi mogę taką roślinność oglądać tylko w palmiarni.
Droga jest sympatyczna i nie bardzo ruchliwa, a górki do pokonania są całkiem znośne. Między miastami asfalt jest często dziurawy, tak jak u nas i brakuje poboczy. Nie lubię takich dróg, bo są niebezpieczne. Trzeba omijać większe dziury, a w przypadku mijania się dwóch samochodów, nie ma gdzie uciekać. Jestem mocno obciążony i każde niefortunne wpadnięcie przedniego koła w dużą dziurę może spowodować wypadek. Przy drodze rosną sosny gatunku śródziemnomorskiego i dają cień, który jest bardzo pożądany, szczególnie przy prażącym słońcu. Mijam jakieś instalacje wojskowe. Chociaż nie ma tu zakazu fotografowania, wolę tego nie robić. Mam zbyt mocne skojarzenia z czasami PRL-u. Fotogeniczność tych urządzeń też nie jest zbyt wysoka. Skrzyżowania dróg w znakomitej większości są rozwiązane poprzez ronda. Jest ich dużo i są wewnątrz różnorodnie ozdobione. Pewnie dla lepszego ich rozróżniania, a na pewno dla przyjemnego widoku.
Dojeżdżam do miasta Azeitão, gdzie na terenie największej w Portugalii fabryki win o nazwieBacalhôa zaskakują mnie pomalowane na niebiesko figury koni i wojowników w naturalnym rozmiarze. Są one takie same jak odkopana kilkadziesiąt lat temu w Chinach terakotowa, cesarska armia składająca się z około ośmiu tysięcy figur. Pod ziemią przebywały 2200 lat. Tu ozdobiono teren fabryki częścią z siedmiuset skopiowanych figur znajdujących się w największym orientalnym ogrodzie Europy Buddha Eden. Ogród ten zbudowano w miejscowości Quinta dos Loridos na północ od Lizbony. Wrażenie jest ogromne, tym bardziej, że niektóre z tych figur są podobno oryginalne.
Dojeżdżam do promu w Setúbal, aby przedostać się do miejscowości Tróia przez zatokę Sado. Za przewiezienie mnie i roweru płacę 3,95 euro. Dzięki promowi nie będę musiał objeżdżać sporej zatoki i nadrabiać dodatkowych kilkudziesięciu kilometrów. Półwysep, na którym leży Tróia to miejsce turystyczne z mnóstwem pięknych, piaszczystych plaż położonych nad Atlantykiem. Oczywiście są też hotele i miejsca przeznaczone dla wszelkiej rozrywki i wypoczynku. Niestety dziś nie skorzystam z tych kuszących propozycji, bo muszę w końcu zacząć pokonywać więcej kilometrów niż do tej pory. Początek miał być aklimatyzacyjny i taki był, ponadto pogoda trochę pokrzyżowała moje wcześniejsze plany. Teraz nie mam już żadnego usprawiedliwienia, trzeba dołożyć do pieca tyle, ile się da. Inaczej nie dojadę do celu w przewidywanym terminie, który wyznaczyłem sobie na 15 lipca.
Jestem w regionie Alentejo. W języku portugalskim to znaczy „za Tagiem”. I rzeczywiście jestem już za Tagiem. Region jest największym w Portugalii i zajmuje jedną trzecią jej powierzchni. Tu rozpoczyna się kraina wina i… korków. Wino oczywiście produkuje się z winogron, a korki z kory dębu korkowego. Brakuje tylko plantacji butelek, aby do czegoś wlać to winko i zakorkować. Może to kwestia czasu albo nikt jeszcze nie wpadł na taki pomysł. Alentejo to region rolniczy i są tu również plantacje oliwek, uprawy pszenicy, a dąb korkowy daje połowę światowej produkcji korków. Jak będziemy wyciągać korek z flaszki to co drugi będzie właśnie z Alentejo. Niestety ja nie spotkałem ani jednego takiego drzewa. Muszę pozostać przy oglądaniu korków w butelkach.
Na przekąskę w okolicy Comporty zjadłem lekką zupkę i… świńskie uszy. Taka była propozycja właściciela baru. Obowiązkowo zostało podane pieczywo i do tego domówiłem herbatę. Uszy gryzłem mocno i długo. Mimo tego, że jeszcze niedawno przegryzałem moimi nad wyraz mocnymi zębami skorupy orzechów włoskich to uszy tak łatwo się nie poddawały. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skonsumować uszu później, podczas jazdy, traktując je jako gumę do żucia. Jednak postanowiłem zjeść je od razu, z uwagi na podejrzenie istnienia w tych uszach jakichś kalorii. Kalorie potrzebowałem bardzo do dalszej jazdy, więc przestałem się wahać. Nie byłem zachwycony ani smakiem, ani ceną, ale już wiem, czego więcej nie zamawiać w mało zrozumiałym dla mnie języku. A może po prostu nie znam się na lokalnych, kulinarnych specjałach.
Sines leży nad Atlantykiem i dwa kempingi w tym mieście zwiastowały krótki, ale miły i potrzebny odpoczynek. Przejechałem dziś już 123 kilometry, zrobiła się godzina 21 i chętnie położyłbym moje lekko zmęczone ciało na jakieś miękkie podłoże. Niestety okazuje się, że oba widniejące w moich zapiskach kempingi są nieczynne! Dlaczego? Nikt nie wie. Następne kempingi były za daleko, aby zdążyć jeszcze dziś do nich dotrzeć. Może był to jakiś błąd informacyjny, a może tutejszy sanepid albo inna nawałnica spowodowała, że taki jak ja turysta musi poradzić sobie inaczej. To inaczej w moim przypadku było hostelem. Hostel Allmar za 22 euro, ale za to ze śniadaniem pozostał w zasadzie jedynym możliwym do zaakceptowania rozwiązaniem. Otrzymałem miejsce w ośmioosobowym pokoju wyposażonym w piętrowe łóżka. Ostatnio na piętrowym łóżku spałem podczas służby wojskowej, 47 lat temu. Tutaj łóżka wkomponowane są w drewnianą konstrukcję i każde jest zasuwane zasłonką, aby mieć trochę intymności. Niestety, chrapania nie da się wygłuszyć. Mojego chyba też. Wygrywa ten, kto szybciej i głębiej zaśnie. W korytarzu są szafki zamykane na kłódkę, aby schować najcenniejsze rzeczy. W pokoju znajduje się wyjście na niewielki balkon, za to z cudownym widokiem z drugiego piętra na ocean. Hostel stoi na wysokim klifie, jak większość starówki. Widać stąd port, marinę, kotwicowisko i plażę. Czyli prawie wszystko. Do szczęścia dołożona została obszerna, wspólna łazienka i salon wypoczynkowy z tarasem, na którym można wypić zimne piwo zakupione w pobliskim sklepie. Oczywiście nie mogłem sobie jego odmówić, bo jestem fanem tego napoju. Mój rower nocował w udostępnionym mi, zamkniętym i bezpiecznym pomieszczeniu na parterze.
Sines to ładne, 18-tysięczne, rozwijające się miasto z ważnym atlantyckim portem przeładunkowym. Piękne plaże dopiero sprowadzą tutaj turystów. Powstaje cała potrzebna do tego infrastruktura. Na razie można tu spotkać jedynie turystyczne jaskółki. W tym mieście urodził się Vasco da Gama, wspomniany już sławny żeglarz i odkrywca drogi morskiej do Indii, co zostało uhonorowane postawieniem mu pomnika. Jego imieniem została też nazwana miejska plaża. Historia tych okolic to kolejno Rzymianie, Wizygoci i Maurowie, czyli mieszanka europejsko-arabska. Dopiero w XIII wieku zakotwiczyła tu na stałe Portugalia.
W pokoju poznałem dwóch rowerzystów. To największe, jakie znam, zagęszczenie podróżujących za granicą rowerzystów na metr kwadratowy. Jeden to mój rówieśnik, nie za bardzo rozmowny Szkot podróżujący po Portugalii. Nie wiedziałem, że Szkoci są oszczędni również w rozmowie. Może nie chciał się zanadto zmęczyć moją znajomością angielskiego? Drugi to młody, 21-letni Anglik, który został uziemiony tu na kilka tygodni po kontuzji nogi. Kolano spuchło mu jak balon po zaledwie kilkudniowej jeździe. Jechał z Porto. To zaledwie 450 kilometrów. Lekarz zakazał dalszej jazdy na rowerze, więc kuśtykając zwiedzał Sines pieszo. A po rekonwalescencji zaplanował powrót do domu. Czyżby miał dosyć roweru? A gdzie moje tysiące kilometrów? Młody organizm nie dał rady, a co dopiero ja, ponad trzy razy starszy? Bijąc się z tymi myślami ległem na luksusowym posłaniu.
Poprzedni dzień był 13 dniem maja i do tego piątkiem! Starałem się o tym nie pamiętać, ale podświadomość kilkakrotnie przebijała się przez zaporę rozsądnego myślenia. Bez względu na okoliczności postanowiłem nieco bardziej skupiać się podczas zbliżeń z innymi środkami lokomocji, aby nie prowokować losu. Niby nie jestem za bardzo przesądny, ale lepiej dmuchać na zimne. Z powodu tego dmuchania pluję za siebie przez lewe ramię nawet wtedy, gdy zwykły kot przebiegnie mi drogę, a już szczególnie jak będzie czarny. Do tego wypowiadam jeszcze magiczne słowa: na psa urok! Do tej pory pomagało, więc czemu miałbym nagle zaprzestać tej praktyki. Czasem, jeśli jest taka możliwość, czekam aż ktoś inny uprzedzi mnie i przejedzie niewidzialną linię pecha. Wówczas sytuacja powraca do momentu sprzed zdarzenia i spokojnie mogę kontynuować podróż. Ponadto jestem żeglarzem, a tu są wyraźne wskazania, co do niektórych poczynań. Nie wyrusza się w podróż w piątek i nie gwiżdże się na pokładzie. Jest jeszcze kilka innych przesądów i tradycji, jednak one niestety pomału zanikają. Na przykład, aby zapewnić pomyślność jachtowi lub statkowi, wstępująca na pokład kobieta winna podrapać paznokciem podstawę masztu. Jednak, aby zwyczajowi stało się zadość, musi ona być dziewicą. No i masz babo placek. Ciekawe czy, jak i kto kiedykolwiek to sprawdzał?
Wyjechałem dość późno, mimo wspaniałej pogody. Wcześniej wysłałem zaległe zdjęcia i informacje z podróży do centrum dowodzenia, czyli do Ewy. Jest ciepło i bez wiatru. To bardzo dobre warunki do rowerowania. Lepiej jest tylko wówczas, jeśli wiatr wieje w plecy lub następuje super długi zjazd z górki. Źle wyjechałem z centrum miasta i wyniosło mnie na jakieś wertepy z szutrową drogą. Sam nie wiem, dlaczego nie pytałem o drogę wyjazdową, ani nie zwracałem uwagi na drogowskazy. Wydawało mi się, że z takiego małego miasteczka wystarczy jechać na południe i będzie dobrze. Nos mnie tym razem zawiódł. W rezultacie niepotrzebnie wdrapywałem się na wysoką górę i przejechałem przez zaplecze przemysłowe miasta, zamiast jechać nadmorską drogą z ładnymi widokami. Drobne kamienie strzelają spod opon i uderzają w plastikowe błotniki, powodując nieustający hałas. Za to ze szczytu mam rozległy widok na całą okolicę. Widzę port, wszystkie instalacje przeładunkowe i rafinerię. Z górki nadal prowadzi nierówna, szutrowa droga i nie mogę jechać za szybko, bo załadowanym rowerem rzuca na wszystkie strony, a nie mogę przecież dopuścić do wywrotki. W końcu dojeżdżam do drogi asfaltowej, tej, którą powinienem wyjechać z miasta. Temperatura systematycznie rosła i zatrzymała się na 37 stopniach Celsjusza. Nareszcie mam to, czego chciałem. Teraz trzeba przyzwyczajać się do wyższych temperatur, które mam nadzieję szybko mnie nie opuszczą. Lubię ciepło i jestem przekonany, że nawet na Saharze byłoby mi dobrze. Może tylko brak wód stojących, czy też płynących nie skłania mnie do pilnego odwiedzenia tej części Afryki. Przez pięć dni trenowałem w kraju z pełnym obciążeniem właśnie w upale, aby zorientować się jak reaguje mój organizm. Przejechałem bez większego problemu 550 kilometrów i wszystko było w porządku. Jedocześnie sprawdziłem nowe sakwy, bo stare chyba nie przeżyłyby tej podróży. Ten trening odbył się w zeszłym roku. W tym roku temperatury raczej były chłodnawe i o rozległe spocenie się było trudno. Ale teraz już mogę założyć specjalnie zakupioną sportową koszulkę z szerokimi wycięciami pod pachami i chyba stworzoną do tych właśnie celów. Mam takie dwa egzemplarze i jeszcze jedną z krótkim rękawem. Są wyprodukowane przez znane firmy i zajmują po złożeniu bardzo mało miejsca. Łatwo się piorą i suszą błyskawicznie. W mojej kolekcji podróżniczej posiadam jeszcze dwie zwykłe bawełniane koszulki. One pełnią rolę reprezentacyjną i zakładam je po prysznicu do paradowania na terenie kempingu i do wyjść na miasto.
Przez Porto Covo dojechałem do miejscowości Vila Nova de Milfontes, gdzie 130-kilometrowa rzeka Mira wpada do Atlantyku. Zatrzymałem się na przekąskę i ochłodzenie, bo temperatura trzyma fason i nie planuje na razie żadnych zmian. Droga teraz jest dobrej jakości, biegnie w zasadzie po płaskim terenie, po obu stronach znajdują się pola uprawne. Od czasu do czasu mijam wioski i mniejsze miejscowości. Pojedyncze gospodarstwa i posiadłości najczęściej pomalowane są na biało z niebieskimi elementami oraz zwieńczone czerwoną dachówką. Pośród zieleni winnic i gajów oliwnych komponują się znakomicie.
Wybrałem kemping położony nad samym oceanem, abym mógł choć palec umoczyć w atlantyckiej wodzie. Nawet mogę pomyśleć o umoczeniu czegoś więcej niż tylko palec z powodu aktualnie wysokiej temperatury powietrza. I wyszło tak, że zaledwie po 67 kilometrach zakotwiczyłem na kempingu, tuż za tablicą oznajmiającą o wjeździe do miejscowości o wdzięcznej nazwie Zambujeira do Mar. Standard kempingu okazał się znakomity, stosownie do ceny w wysokości 9,15 euro za dobę. Postanowiłem pozostać tu dwie noce. Dlatego dwie, ponieważ w moim planie założyłem odpoczynki w sobotę i niedzielę, aby dobrze zregenerować siły i wyruszyć w poniedziałek z radością i potężnym głodem rowerowania. Czy to założenie się sprawdzi? Ano zobaczymy.
Po rozbiciu namiotu, niezwłocznie, rozkulbaczonym rowerem udałem się na zwiedzanie. Centrum miasteczka położone jest kilometr od kempingu. Na stałe mieszka tu około tysiąca osób, więc zwiedzanie wstępne trwało krótko. Kilka barów i restauracji, kawiarnia, sklepiki, publiczne WC, śliczny, pomalowany oczywiście na biało-niebiesko, maleńki kościółek. Z wysokiego klifu odkrywam cudowną, piaszczystą plażę zamkniętą w zatoczce otoczonej skałami.
I to chyba było to „Mar” w nazwie miejscowości. Nie mogłem się napatrzyć na to przepiękne miejsce. Turystów o tej porze roku jak na lekarstwo, czyli spokój i cisza mącona zmysłowo przez oceaniczne fale wpadające na brzeg. Jak dobrze, że tu mnie przyniosło.
Niestety, jest już późno i muszę wracać na kemping, ale było jasne, gdzie spędzę większość jutrzejszego dnia. W kempingowym barze zamawiam pizzę i piwo. Do piwa nie mogę się przyczepić. Rozlewało się cudownym chłodem od gardła do samego żołądka, dostarczając rozkosznych wrażeń. Po kilku łykach również wyższe ośrodki zarządzania zmysłami dały się ponieść chwili i wprawiły mnie w stan miłej upojności. Oczywiście w całości zaakceptowałem to działanie i chciałoby się, aby ta chwila trwała dłużej. Ale o pizzy nie mogę wypowiedzieć się w podobny sposób. Chyba nie mam szczęścia do portugalskich wiktuałów. Jedyną zaletą pizzy było jej ciepło. Podana została na prostokątnej, małej tacy, a do jej podzielenia na dogębne kawałki dostałem dziwne narzędzie. Jest to coś w rodzaju półkolistego noża z szerokim ostrzem na drewnianym uchwycie umieszczonym w środku ostrza. Podział pizzy następuje przez poruszanie ostrzem umieszczonym na uchwycie w prawo i w lewo, przy jednoczesnym naciskaniu na ciasto. Smak pizzy określiły moje grymasy twarzowe, których nie podejmuję się opisać. Aby otrzymać ten rarytas musiałem odpowiednio wcześniej złożyć zamówienie. Zjadłem z dwóch powodów. Po pierwsze, bo byłem już zdecydowanie głodny, po drugie, bo już zapłaciłem, a zwrotów nie ma.
Następny dzień był równie piękny jak poprzedni. Na kempingu Villa Park Zambujeira wyspałem się aż do momentu, kiedy słońce już dość mocno przygrzewało. Włączyłem klimatyzację poprzez otwarcie obydwu „drzwi” w namiocie. Zwinąłem śpiwór i uporządkowałem wnętrze do śniadania. Wykonałem zapisy z podróży w kalendarzu. Dotychczas przejechałem dopiero 315 kilometrów i nie czułem się zmęczony. Bardziej chyba zmęczyła mnie pogoda niż pedałowanie. Dziś nie muszę się nigdzie spieszyć. Powinienem skorygować sposób pakowania rzeczy w poszczególnych częściach sakw i mocowanie trzykilogramowego namiotu. Moja sakwa składa się z trzech części. Na samej górze znajduje się szafa, którą można odpiąć od reszty. W szafie znajduje się wszystko, co mam do ubrania. Tylko komin umieściłem w mapniku umocowanym na kierownicy, abym w przypadku zimna lub wiatru szybko mógł go założyć. Pozycji ubraniowych łącznie zabrałem 35 sztuk i wszystkie one musiały się zmieścić w szafie. Namiot, który mocowałem na górze szafy, teraz przesunąłem bliżej siodełka, aby zlikwidować rozchwianie kierownicy podczas szybkich zjazdów. W jednym z nich prędkość doszła do 54 km/godz. i rowerem zaczęło tak rzucać, że musiałem mocno przyhamować. Zobaczymy, czy teraz będzie lepiej. Drugim odkrytym mankamentem były linki mocujące namiot. Krzyżowały się dotąd z ekspresem szafy i przeszkadzały w sprawnym wyjmowaniu czegoś potrzebnego podczas dnia. Zmiana sposobu mocowania namiotu pozwoliła na względnie łatwy dostęp do szafy. Prawa, techniczna komora sakw, zawiera części zapasowe do roweru, apteczkę i kosmetyki. Komora wewnątrz posiada oddzielną kieszeń, w której zmieściłem kilka różnej grubości i długości linek, np. do suszenia wypranych rzeczy, spinki i dwa żele w tubce do prania. Lewa komora to moja kuchnia. Na końcu sakw po prawej stronie jest specjalna kieszeń do umieszczenia półtoralitrowej butelki. Po lewej stronie, w siatkowej kieszeni mogę zmieścić żółtą kamizelkę ostrzegawczą, jeśli akurat nie jest potrzebna.
Rano, po wykonaniu wszelkich niezbędnych czynności, pieszo udałem się na podbój i poznanie Nowej Ziemi. W miasteczku o wspomnianej już, interesującej nazwie Zabujeira do Mar, życie toczy się wolno i spokojnie. Mógłbym zaryzykować nawet słowo ślamazarnie. Ta atmosfera w całości udzieliła się mojej istotności. Wysokie araukariena tle błękitnegonieba, co prawda nie dają zbyt wiele cienia, ale za to prezentują się znakomicie. To one dominują w centrum miasteczka. Nieśpiesznie postanowiłem rozpocząć zwiedzanie od wizyty w Nicola Cafe, gdzie widnieje też duży napis „Gelataria”. Lody, to jest coś takiego, czemu ani nie mogę, ani nie śmiem się oprzeć. Mój wzrok chyba jest w stanie wypatrzeć lody nawet w gęstwinie Puszczy Amazońskiej. W zasadzie nie ma powodu, abym się zbytnio opierał temu niegroźnemu uzależnieniu. Poddaję się więc jemu z dziką rozkoszą. Sympatyczna, jednoosobowa i do tego żeńska obsługa kawiarni na cały dzień ustala moje dobre samopoczucie. Mocna kawa dawkowana małymi łyczkami, bez pośpiechu, dopełnia błogi stan relaksu.
Kaplica niezwykłej urody o nazwie Nossa Senhora do Mar (Nasza Pani Morza), położona w najwyższym punkcie centralnego placu, ma niewielkie wymiary, które szacuję na 6x9 metrów. Oczywiście pomalowana jest na biało z niebieskimi elementami. Cały plac obficie wyłożono granitową kostką. Miasteczko położone jest na wysokim klifie. Widok, który roztacza się z tej wysokości na plażę, skały i ocean jest jednym z piękniejszych, jakie dotąd widziałem. Można tu stać godzinami i podziwiać jak natura może uprzyjemnić życie. Zszedłem wolno, wygodnymi schodami w dół na plażę. Przedziela ją płytka, przezroczysta rzeczka spiesząca do oceanu. Woda w niej jest straszliwie zimna. Ta słodka i zimna woda szerokim lejem spotyka się ze słonym Atlantykiem. Ani ta słona, ani ta słodka nic sobie z tego nie robią, chociaż ta słodka już nigdy nie będzie sobą. Gdzieniegdzie, wystające nagle z piaszczystej plaży niewysokie skały, nadają jej dodatkowego uroku. Każdy przybysz może tu znaleźć coś dla siebie. Upalne słońce dla wytrwałych i zdesperowanych, cień dla ostrożnych, przy dowolnie wybranej skałce lub też całkowite ukrycie się pod pionową ścianą klifu. Można eksplorować brzeg w poszukiwaniu bogatego, oceanicznego życia lub jego pozostałości. Można też w dowolny sposób eksponować swoje ciało ku uciesze zainteresowanych. Nie można tylko przemieścić się pieszo poza morskie granice plaży. Ograniczają ją skały, ale dla osób umiejących pływać te granice oczywiście nie istnieją. Co dziwne, kąpiących się w oceanie osób nie było. Nie rozumiałem tego do chwili wejścia do zimnej, jeszcze majowej, oceanicznej wody. Mniej delikatnie mówiąc, w tej mroźnej wodzie może się skurczyć wszystko. Nawet skały wydają się poddawać temu działaniu.
Można było pozostać tu dłużej, ale niepostrzeżenie zbliżyła się pora posiłku. To będzie mój pierwszy napowietrzny posiłek z rozległym widokiem na ocean. Wybrałem odpowiedni do tego lokal, świetnie usytuowany na placu miasteczka. Obiad oparty jest na tutejszych rybach i w tej wyjątkowej scenerii smakował rewelacyjnie. Nawet rachunek w takich okolicznościach wydawał się bardziej przyjazny. Całkowicie zadowolony powróciłem do swojego miejsca wypoczynku. Poprosiłem recepcjonistkę o wspólne nagranie na pamiątkę krótkiego filmiku za pomocą mojego telefonu. Pięknie, z wdziękiem, w języku portugalskim potwierdziła moją obecność na terenie kampingu Villa Park Zambujeira. Jutro będę gotowy do stawienia czoła nowym wyzwaniom i dalszego poznawania Portugalii.
Fabryka win Bacalhôa w Azeitão
Hostel Allmar w Sines
Kaplica Nossa Senhora do Mar w Zambujeira do Mar
Atlantyk w Zambujeira do Mar
W nocy było tylko 13 stopni. Na zimne noce i chłodniejsze dni mam koszulkę termoaktywną i polar, a na dolne części ciała getry i spodnie dresowe. Mój śpiwór marki Lafuma jest wystarczająco ciepły, więc jestem dobrze zabezpieczony przed zimnem. Do spania, na podłogę namiotu kładę najpierw karimatę, którą owijam lekkim i cienkim kocem. Na ten zestaw idzie jednoosobowy minimaterac firmy Ferrino. Zabiera bardzo mało miejsca, waży mniej niż pół kilograma i nadmuchuję go w kilka minut. Do rozgrzania i zapobiegawczo mam w razie potrzeby aspirynę, a do kolacji serwuję sobie prawie codziennie czosnek. Już po ułożeniu się do snu, ze zdziwieniem stwierdziłem w namiocie obecność nieproszonych, denerwująco brzęczących gości. Na komary mam tylko jeden, za to zawsze skuteczny sposób: polowanie. Musiałem wygrzebać się z już dobrze zagrzanego śpiwora, założyć czołówkę i uruchomić mój szperacz. Rolę szperacza pełni niezawodna od wielu lat latarka Maglite na dwie baterie typu AAA. Udało mi się pokonać wroga w dość szybkim tempie. Nie wiem, jak takie komary potrafią cichaczem i tajnie wejść sobie do namiotu, zakamuflować się w niewidocznym miejscu na wiele godzin i zaatakować dopiero wtedy, kiedy jesteśmy już gotowi odpłynąć w nieznane.
Nad ranem zostałem uraczony specyficznym koncertem. Najpierw usłyszałem preludium stworzone z głosów nieznanych mi z nazwy dzikich ptaków, co spowodowało otwarcie jednego oka. Po chwili kolejno odezwała się orkiestra ptaków hodowlanych, złożona z koguta, indora i gęsi. Nie wiem, czy to ptactwo oczekiwało na oklaski, ale wiem na pewno, że zostałem całkowicie i brutalnie obudzony. Wszystkie dźwięki wydawały mi się takie same jak u nas. Z tego wynika, że ptaki pozostały przy swoim języku niezależnie od przebywania w dowolnych rejonach Europy, a ludzie postanowili utrudnić sobie życie i rozmawiać wieloma językami nawet w jednym kraju.
Jadę dziś drogą N120 przez teren parku Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina i wzdłuż jego granicy. Nazwa jest długa jak sam park, który ma 110 kilometrów długości, biegnie wzdłuż brzegu Oceanu Atlantyckiego i według planu, przejadę całą jego długość. Po dobrym wypoczynku jedzie mi się dobrze i spokojnie, mimo że droga jest niezbyt szeroka i bez poboczy. Prowadzi po prawie płaskich rejonach Portugalii, wzniesienia są dosyć łagodne, a ruch pojazdów niewielki. Pedałowanie nie wymaga więc dużego wysiłku. Przejeżdżam przez rzekę Ribeira de Seixe, która jest granicą dystryktów Beja i Faro, a jednocześnie początkiem regionu Algarve, gdzie znajdują się najpiękniejsze plaże na świecie. Region ten był kiedyś oddzielnym królestwem. To tu właśnie działał syn króla Portugalii, Henryk Żeglarz – patron rozwoju dawnej floty portugalskiej i odkryć geograficznych. To on miał związek z odkryciami Vasco da Gamy i Ferdynanda Magellana. Wbrew przydomkowi – nigdy nie pływał na statku. Algarve, oprócz słońca i wspaniałej pogody, oferuje jeszcze pomarańcze, figi i migdały. W tym regionie miał kiedyś swoją winnicę popularny, brytyjski piosenkarz Cliff Richard. Przy wspomnianej wyżej rzece znajduje się miasteczko o nazwie Odeceixe. Za mostem moja droga zaczęła się systematycznie wznosić. Pojawił się rozjazd. W lewo obwodnica miasteczka pięła się mocno pod górę, postanowiłem więc pojechać w prawo przez miasteczko, licząc na łagodniejsze podjazdy. Jakże się pomyliłem. Różnice wysokości uliczek w górę i w dół doszły do 100 metrów! Tego nie dało się przejechać na rowerze. Po raz pierwszy przećwiczyłem pchanie roweru idąc, w pozycji prawie równoległej do drogi. Drogi są tu zbudowane z kostki granitowej i bardzo dobrze, bo rozgrzany słońcem asfalt na pewno spłynąłby prosto do rzeki. Moje mięśnie i system dotleniający pracowały już na najwyższych obrotach. Muszę podkreślić, że temperatura powietrza przekroczyła złośliwie 30 stopni. Wszystko to razem spowodowało, że poczułem się jak ryba wyjęta z wrzącej wody i położona na gorący ruszt. Co chwilę odpoczywałem, aby doprowadzić oddech do normy. Woda wypływała ze mnie strumieniami i ledwo nadążałem z jej uzupełnianiem. Miasteczko jest śliczne, ale współczuję mieszkańcom poruszania się po nim. Pewnie już do tego przywykli. Mają zapewniony bezpłatny, codzienny trening i nie muszą chodzić na żadną siłownię. Nie zauważyłem tu ani jednego roweru. Mogę teraz podejrzewać, z jakiego powodu.
Po wyjechaniu, a raczej wypchnięciu się z Odeceixe, w rekompensacie za taki wysiłek dostałem kilkudziesięciocentymetrowe pobocza za miastem. Teraz jadę już swoim pasem i czuję się dużo bezpieczniej. W Rogil zakupiłem baterie do MP3, bo skoro teraz jest już tak fajnie to posłucham sobie jakiejś muzyki. Portugalska muzyka jest jedną z moich ulubionych, łącznie z fado. Fado to po prostu połączenie jednej lub dwóch gitar i śpiewu. Sama nazwa „fado” oznacza los, przeznaczenie. Muzyka jest melancholijna, a jej niepowtarzalne brzmienie bardzo fascynujące i uspokajające. Słowa opowiadają między innymi o tęsknocie za domem i samotności. Złapałem jakąś stację i tak ze słuchawkami na uszach, razem z tą tęsknotą i samotnością pokonuję spokojnie kilometr za kilometrem.
Z Aljezur do Lagos zostało 28 kilometrów. Od Lagos zmieniam kierunek jazdy na wschód. Zaczęły się pojedyncze wzniesienia o nachyleniu siedem i osiem procent. To oznacza odpowiednio siedem lub osiem metrów zmiany wysokości na 100 metrach długości drogi. Inaczej mówiąc, jeszcze może da się podjechać, ale tylko na krótkim odcinku. Dla mnie, z tym ciężarem, praktycznie nie do pokonania. Dokładając jeszcze spore ciepełko, to wyczekiwanie na koniec wzniesienia można śmiało porównać do piątunia w pracy.
Na małym parkingu, w cieniu, przy zdroju zbudowanym w 1954 roku i poświęconym św. Zuzannie spotkałem parę z Belgii, podróżującą po tej części Portugalii wypożyczonym samochodem. Zostałem nawet poczęstowany pomarańczą. Dobrze posiedzieć chwilę na ławce w cieniu drzew. Po tygodniu samotności przydała mi się rozmowa z zainteresowanymi moją podróżą dobrymi duszami. Do tej pory używanie organu mowy ograniczało się do krótkiej wymiany zdań na recepcjach kempingów. Ta pora roku jednak ogranicza liczbę turystów. Nie spodziewałem się, że takie krótkie, przydrożne spotkanie napędzi mnie pozytywnie na resztę dnia. Niestety, droga coraz częściej wiedzie pod górę. Górki są coraz wyższe, a rekord prędkości jednego ze zjazdów doszedł do 57 km/godz. Temperatura też ciągle się podnosi. Dobrze, że drzewa przy drodze dają trochę cienia i mogę pod nimi łapać oddech. Cieszę się, że zdecydowałem się na zabranie lekkich, sportowych sandałów. Są przewiewne, mają wystarczająco twardą podeszwę i są zapinane na rzepy. Te atuty sprawiają, że wygoda jazdy jest niezaprzeczalna. Jadę dziś w bezrękawniku termoaktywnym i krótkich spodenkach. Na głowie mam czapkę z daszkiem, która ma swoją własną wentylację. To jest mój najlepszy zestaw na upał.
Do Lagos, które początkowo zamierzałem zwiedzić choćby pobieżnie, zajrzałem tylko z daleka, bo musiałbym zboczyć za bardzo z mojej trasy. Zmieniłem teraz drogę na N125. Drogowskazy zaczęły już pokazywać miasto Faro. Faro to stolica regionu i miasto z około 60 tysiącami mieszkańców. Przez nie muszę koniecznie przejechać. Wiele o nim słyszałem i jestem ciekaw jak wygląda. Tymczasem skończyły się lasy, pola i spokój. Krajobraz zmienił się na bardziej zabudowany. Co chwilę mijam jakieś niewielkie gospodarstwa i przedsiębiorstwa. Nie ma już przy drodze cennych dla mnie drzew rzucających cień, teraz częściej pojawiają się palmy. Pola uprawne oddzielają miejscowości o niezrozumiałych dla mnie nazwach. Pas pobocza, po którym jadę ma teraz grubo ponad metr szerokości. Częściej występują ronda, mosty i przeróżne zakłady produkcyjne. To powoduje, że muszę zwiększyć moją uwagę na wzmożony ruch na drodze. Nad rzeką Arade wisi piękny, wysoki i widoczny z daleka most. Jest dość długi, bo rzeka pod nim wąskimi strużkami rozlewa się bardzo szeroko. Po lewej stronie jest też drugi most, ale ten już nie jest wiszący, ale autostradowy. Pomykają nim pojazdy, którym spieszy się bardziej.
Zabrałem ze sobą mapy papierowe, ale nie w całości, lecz przycięte w ten sposób, aby zawierały tylko interesującą mnie część drogi. Ponadto przygotowałem trasę opisowo, na kartkach, które zawierają jeden dzień drogi, łącznie z dojazdem do kempingu. Taki opis wkładam pod folię mapnika. Najlepszym jednak rozwiązaniem było pobranie na telefon mapy interesującego mnie rejonu. Najczęściej robiłem to korzystając z łączności internetowej na kempingu. Teraz w każdej chwili mogę oglądać mapę offline, czyli bez połączenia internetowego. W chwilach wątpliwości, którą drogą podążać lub wydostać się z miasta, to telefon jest moim najlepszym przyjacielem. Pozostaje tylko dbać o stan baterii. Staram się doładowywać również powerbank, czyli dodatkowy, zewnętrzny akumulator. Problem doładowania baterii polega na częstym braku gniazdek na stanowisku namiotowym, a ładowanie w ogólnodostępnych toaletach wymaga ciągłego pilnowania telefonu lub powerbanku. Mam niestety tylko jeden przewód do ładowania i nie mogę ładować jednocześnie dwóch baterii. Długo rozważałem przed wyjazdem zakup ładowarki słonecznej. Ale dotychczasowa technologia wydajności urządzenia, wymaga jednak dalszego jej udoskonalenia. W końcu zrezygnowałem z tego rozwiązania, bo w moim przypadku nie zdałoby egzaminu.
Na kemping Albufeira w mieście o tej samej nazwie dojechałem dopiero o godzinie 21. Hurra!!! Z olbrzymim zdziwieniem i radością stwierdzam, że jest w końcu przyzwoita trawka! No niestety, nie ta, co niektórzy może sobie pomyśleli, ale trawka na polu namiotowym! Mogę wychodzić z mojej twierdzy na bosaka i dreptać po zielonym dywanie. Mój zielony rower również pasuje kolorystycznie i został umocowany do drzewa tuż przy namiocie. Kemping jest pięknie położony i dobrze wyposażony. Cena 6,15 euro jest bardzo przyzwoita i po 117 kilometrach jazdy w temperaturze dochodzącej do 35 stopni pozwoli mi na dobry odpoczynek. Niedaleko, na małej górce, jest restauracja. Idę tam po prysznicu. Zimne piwo smakuje jak nigdy dotąd. Nie wiem, dlaczego. Idę spacerkiem do namiotu. Gwiazdy pokazały się na niebie w olbrzymiej ilości, ale to latarnie oświetlają moją drogę. Podmęczone nieco dziś kości i ciało czas złożyć na miękki materac. Minął pierwszy tydzień podróży. Moja średnia dzisiejsza prędkość to 15,2 km/godz. Przejechałem dotąd 432 kilometry. Jutro będzie ostatni cały etap na terenie Portugalii.
Wystartowałem dziś dość późno, bo około godziny 11. Widać dobrze mi było po, a raczej na tej trawce. Dziś planuję dojechać jak najbliżej granicy z Hiszpanią. Pogoda jest dobra, wiatr sprzyjający, czyli jadę na zupełnym luziku. Rozkładanie i składanie namiotu wykonuję już machinalnie i traktuję to tak samo jak inne, codzienne czynności. Oglądam pobieżnie rower, czy wszystko jest w porządku, a szczególnie zwracam uwagę na ciśnienie w oponach. Pakowanie bagaży na rower również odbywa się zgodnie z przyjętą przeze mnie kolejnością. Najpierw objuczam tylny bagażnik, potem przedni i na koniec zakładam na kierownicę mapnik. Mapnik ma doskonale sprawdzające się rozwiązanie, czyli mocowania na klik. Zdjęcie, tak jak i założenie mapnika, jest szybkie i niewymagające wielkiego wysiłku. Worek ze śpiworem, hamakiem, kocem i tarpem (tarp to spory kawałek lekkiej, nieprzemakalnej tkaniny z linkami, służącej do przykrycia roweru przed deszczem lub jako dach nad hamakiem) mocuję na przednim bagażniku błyskawicznie, za pomocą trzech gum zakończonych plastikowymi hakami. Dodatkowo wiążę cały pakunek linkami. Nie mogę tylko opanować odpowiedniego mocowania drugiego worka, z namiotem i karimatą na sakwach. Wydaje mi się, że zawsze dociągam linki tak mocno jak potrafię, a i tak pod koniec dnia robią się luźne i całość przesuwa się względem osi roweru na prawo lub lewo. Trochę mnie to denerwuje i kombinuję, co należy zmienić, aby pozbyć się tego problemu.
Jadę drogą drugiego, a może i trzeciego stopnia odśnieżania, to znaczy najmarniejszą jak dotąd i spotykam sympatyczny przystanek autobusowy, żywcem przeniesiony z czasów naszego PRL-u, czyli takiej samej urody, jak jeszcze wiele przystanków u nas. Poczułem w tym momencie mocną więź w zakresie podobieństwa między Portugalią i Polską. Muszę dojechać tą dziurawką do miasteczka Boliqueime i później, drogą N125 na wschód, aż do granicy z Hiszpanią. Po trzech godzinach jazdy jestem w Faro. Jak wcześniej sobie obiecałem, wjechałem do samego centrum. Faro to około 60-tysięczne miasto, stolica regionu Algarve. Międzynarodowe lotnisko jest jednym z trzech w kontynentalnej części Portugalii. Można tu też dojechać koleją. Okolice Faro to głównie rozlewiska, laguny i bagna, ale są też śliczne plaże i cudowne stare miasto. Tu zaplanowałem przerwę na odpoczynek i na moje lodowe uzależnienie. Na termometrze odczytuję 32 stopnie ciepła. Miasto jest piękne, po deptaku w zabytkowym centrum nie wolno jeździć rowerem, bo spaceruje tu mnóstwo ludzi, w większości turystów. Uliczki są bardzo wąskie, pięknie utrzymane i kolorowe. Na instrumencie podobnym do cymbałów koncertuje muzyk. Poruszająca, czysta i wyrazista muzyka rozchodzi się między budynkami. W tej scenerii siadam przy stoliku, zamawiam kawę i wyczekiwane lody. Siedziałbym tu jeszcze długo, obserwował przechodniów i zwiedzających. Bardzo lubię takie momenty. Może kontemplacja to słowo trochę na wyrost, ale ten stan sprawia mi nieopisaną przyjemność. Niestety, muszę kiedyś przerwać te magiczne chwile i jechać dalej.
Pedałuję pośród plantacji pomarańczy. Większość jest ogrodzona. Sporo owoców leży na ziemi. Przecież jest dopiero maj? Czyżby zbiory odbywały się dwa razy w roku? Przy drodze, poza ogrodzonymi plantacjami, rosną od czasu do czasu pojedyncze drzewka. Wiszą na nich zupełnie dojrzałe pomarańcze. Przyjąłem, że są one publiczne. Skorzystałem z takiej propozycji i poczęstowałem się kilkoma owocami. Jadąc dalej, spotkałem kilkanaście punktów przydrożnej sprzedaży pomarańczy. Plantatorzy sprzedają swoje zbiory tak jak u nas jabłka, gruszki czy cebulę. Najmniejsze opakowania owoców mają niestety dwa kilogramy. Dla mnie to za dużo, bo nie mam gdzie ich umieścić. Zainteresowało mnie pudełko, w którym leżało kilka owoców i nie było żadnej karteczki z ceną. Okazało się, że są to pomarańcze, które spadły z drzewa i nie są przeznaczone do sprzedaży. Są zupełnie za darmo. Taki sposób, jako reklamę swoich produktów, zastosowało wielu kolejnych sprzedawców. Oczywiście powiększyłem swój zapas wkładając kilka pomarańczy pod kask, który umocowany był na sakwach. Będę miał ucztę pomarańczową z najświeższych owoców, jakie mogłem zdobyć. I to za free. A te zerwane samodzielnie z przydrożnego drzewa na pewno nie były pryskane środkami chemicznymi.
W mieście Tavira, godnym odpoczynku i zwiedzania jest sklep sieci Lidl. Niby nie jest on przeznaczony ani do odpoczynku, ani do zwiedzania, ale niektórzy klienci mogą być o to podejrzewani. Jeżdżą wózkami lub przemierzają z koszykami wszystkie zawijasy międzypółkowe, czasem kilkakrotnie. Ja na pewno też tak wyglądam, ale moim celem jest jak największe ochłodzenie ciała oraz zakup bułek i wody mineralnej.
Kilka kilometrów dalej, w niewielkiej rzece Ribeira do Almargem jest bardzo mało wody. Zastanawiam się, czy zapowiada się na suszę, czy ktoś może wodę podkrada? Trudno jest teraz odpowiedzieć na te wątpliwości i może lepiej skupić się na jeździe. Od miasta Faro rzeki wpadają najpierw do lagun, które wieloma, długimi wyspami oddzielają stały ląd od oceanu. Dzięki temu, stworzyło się tu mnóstwo labiryntów wodnych. Plaże w tej sytuacji, w większości znajdują się na wyspach. To specyfika tej części Algarve.
Jest już bardzo ciepło. Mój zapas wody w półtoralitrowej butelce umieszczonej w tylnej kieszeni sakwy i w dwóch bidonach zamontowanych na ramie roweru, ma nieskrępowany dostęp do powietrza. Powietrze jest ciepłe. Dlatego też podczas jazdy woda stopniowo się nagrzewa. Im wyższa temperatura powietrza, tym woda jest cieplejsza. To całkiem normalne. Pragnienie również rośnie wraz ze wzrostem temperatury. Ja jadę jednak przez cały dzień, niezależnie od wskazań termometru. Ciepła woda jakoś nie chłodzi, ale dostarczając ją do mojego wnętrza na pewno gaszę wewnętrzny pożar. Między innymi, z powodu ewentualnych upałów, planując podróż brałem pod uwagę jazdę o wczesnoporannej porze lub wręcz w nocy. Ale na razie zrezygnowałem z tego pomysłu, ponieważ mój organizm, przynajmniej na razie dobrze daje sobie radę z wyższą temperaturą powietrza.
Pomidory, cebulę i czosnek zakupiłem w przydrożnym stoisku, gdzie działkowicze starają się zamienić swoją ciężką pracę na konkretne walory pieniężne. Muszę takie zakupy załatwiać po drodze, ponieważ nie zawsze na terenie kempingu znajduje się sklep, a czasem kemping jest mocno oddalony od sklepu lub też sklep jest już zamknięty w porze mojego dojazdu.
Teraz, zaopatrzony i załadowany do maksimum, mogę skupić się na dojeździe do Monte Gordo, gdzie mieści się ostatni kemping przed granicą z Hiszpanią. Znajduje się on na skraju miasta, wśród wysokich sosen. Dojazd nie jest taki prosty, a jego oznakowanie można zaliczyć do bardzo słabych. Docieram o godzinie 19.30, czyli względnie przyzwoicie. Przejechałem dziś 91 kilometrów, ale nie jestem bardzo zmęczony. Wybór miejsca pod namiot zajął mi ponad 30 minut. Teren jest bardzo rozległy, piaszczysty, porośnięty rachityczną trawą. Wokół jest mnóstwo wolnego miejsca, ale niezbyt przyjemnie. Wiele przyczep kempingowych ustawiono tu na stałe, a po zagospodarowaniu otoczenia widać, że stoją tu latami. Może jest to miejsce przeznaczone na wielomiesięczny pobyt sezonowy dla emerytów lub na skonsumowanie długiego urlopu. Kemping położony jest niedaleko plaży. Cena dosyć niska, bo 6,71 euro, a przy dłuższym pobycie może być jeszcze bardziej atrakcyjna. Nie ma tu zbytnich luksusów. Prysznice i umywalki mają swoje lata, a toalety wybudowano w systemie tureckim. Internet działa tylko przy bramie wjazdowej. Na ścianie budynku wisi zabytkowy aparat telefoniczny do publicznego użytku.
Namiot jest już postawiony, rower rozkulbaczony i zabezpieczony przed samowolnym odjazdem, posiłek zjedzony i nawet zostało wykonane pranie. Nieodłączną pozycją podczas rozstawiania namiotu jest rozciągnięcie między drzewami cienkiej linki do suszenia wypranych rzeczy. Podstawowe pranie, w skład którego wchodzi koszulka, spodenki i bandamka, wykonuję prawie codziennie. Jeśli nie zdążą wyschnąć i tylko troszkę brakuje im do momentu całkowitej suchości, zakładam wszystko na siebie i pozostawiam resztę słońcu i wiatrowi. W przypadku beznadziejnym zakładam drugi, rezerwowy komplet. Do prania mam rewelacyjny żel w tubce. Wkładam około pół łyżeczki żelu do zakorkowanej bandamką umywalki i przyciskam specjalny guzik na szybkie pranie. Nie mogę zdradzić, gdzie ja ten guzik posiadam. Myślę, że każdy znajdzie podobny guzik u siebie. Potem uruchamiam płukanie i odsączanie za pomocą przeciwstawnego skręcania rąk. Większe pranie wykonuję wówczas, jeśli zostaję na kempingu dwie noce, albo jeśli są oddzielne, specjalne umywalki do prania. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie ma do tych umywalek korków. Woda wraz z drogocennym żelem ucieka zbyt szybko i pranie musi odbyć się w kosmicznym tempie. Chyba powinienem taki korek posiadać w wyprawowym wyposażeniu.
Największym moim osiągnięciem od startu w Lizbonie jest przejechanie pierwszych 500 kilometrów, a dokładnie 524! To jedna dziesiąta trasy! Czyli zostało tylko dziewięć dziesiątych! Hurra!!! Taką okoliczność trzeba jakoś specjalnie uczcić. Monte Gordo to miejscowość turystyczna, więc idę na nocne zwiedzanie. Zdecydowałem, że należy mi się porządny odpoczynek i zostanę tu przez dwie noce. Ponadto to ostatnia okazja do bliższego poznania portugalskiej części oceanu. Nie wiem, kiedy i czy będę tu ponownie. Według mojego planu powinienem być już po hiszpańskiej stronie, ale korekta czasu będzie niewielka i niczym nie grozi.
Pierwsze zabudowania znajdują się kilkaset metrów od kempingu. Szeroka ulica, dobrze oświetlona prowadzi równolegle do brzegu, ale nie tuż przy samej plaży. Między ulicą a oceanem jest spory hotel Vasco da Gama, Casino Monte Gordo i kilka innych niezbędnych dla potrzeb turystycznych budowli. Dalej ulica zmienia się w promenadę do spacerowania i korzystania z atrakcji turystycznych. Po przeciwnej stronie są wysokie apartamentowce, restauracje, bary i sklepy. Miasto jeszcze się rozwija. Kilka inwestycji jest w budowie. Słyszę muzykę z któregoś baru i wygląda ona na wykonywaną osobiście przez jakiegoś artystę. Natychmiast zrezygnowałem ze spotkania z oceanem na rzecz piwa i muzyki. Nie żałowałem. Muzyka na żywo, co prawda nie była portugalska, ale w świetnym wykonaniu i miła dla ucha. Po jakimś czasie muzyk skończył grać, pracownicy baru delikatnie dali mi do zrozumienia, że oni też już kończą swój dzień pracy. W tej sytuacji musiałem przychylić się do ich sugestii i wolnym krokiem wróciłem do miejsca mojego chwilowego zamieszkania.