Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siódmy tom epokowego cyklu Fundacja!
Isaac Asimov (1920-1992) to bodaj najwybitniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów. Zasłynął przede wszystkim epokowym cyklem „Fundacja”, sagą o Imperium Galaktycznym, które – mimo że wydaje się wieczne – chyli się ku upadkowi. Ludzką cywilizację i wiedzę może uratować jedynie psychohistoria, nauka stworzona przez genialnego matematyka Hariego Seldona.
Dom Wydawniczy REBIS wydał cały siedmiotomowy cykl „Fundacja” Isaaca Asimova, a dostępne są już też trzy uzupełniające go tomy autorstwa bestsellerowych twórców SF: Gregory’ego Benforda, Grega Beara i Davida Brina.
Pierwsza Fundacja utrzymała suwerenność i pokonała Republikę Korelską. Wyszła też obronną ręką z następnego kryzysu, wywołanego przez generała imperialnego Bela Riose’a i lorda Brodriga. Jej jedyny wróg – kurczące się Imperium Galaktyczne – wydaje się coraz słabszy. Wszystko przebiega zgodnie z Planem Seldona. Jednak siedemdziesiąt lat później autorytarna władza Fundacji popada w konflikt z opozycją demokratyczną oraz niepodległymi handlarzami. Ci chcą pozyskać dla siebie Muła, mutanta o niesamowitych zdolnościach psychicznych. Nadciąga najgorszy z kryzysów – kryzys, którego nie przewidział nawet sam Hari Seldon. Ratunkiem może być tylko Druga Fundacja...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Pamięci mojego ojca 1896–1969
Imperium Galaktyczne chyliło się ku upadkowi. Było to kolosalne imperium, obejmujące miliony światów i ciągnące się od końca jednego do końca drugiego ramienia galaktyki spiralnej, jaką jest Droga Mleczna. Jego upadek był równie kolosalny, a przy tym powolny, gdyż taki gigant musi przebyć długą drogę, nim upadnie.
Proces ten trwał już setki lat, kiedy wreszcie znalazł się człowiek, który zorientował się, co się dzieje. Człowiekiem tym był Hari Seldon, a jego praca naukowa była nikłą iskierką w mrokach ogarniających Imperium. Stworzył on i wzniósł na najwyższy poziom rozwoju naukę zwaną psychohistorią.
Psychohistoria nie zajmowała się jednostkami ludzkimi, lecz masami. Była nauką o zachowaniu tłumu, tłumu liczącego miliardy jednostek. Mogła przewidzieć jego reakcje na bodźce z taką mniej więcej dokładnością, z jaką nauka niższej rangi mogłaby obliczyć kąt odbicia kuli bilardowej. Nie ma takiej matematyki, która byłaby w stanie przewidzieć zachowanie pojedynczego człowieka, ale zachowanie miliarda ludzi to sprawa nieco inna.
Hari Seldon stworzył matematyczny obraz społecznych i gospodarczych tendencji epoki, przeanalizował krzywe i na tej podstawie doszedł do wniosku, że cywilizację czeka stopniowy i w miarę upływu czasu coraz szybciej postępujący upadek. Stwierdził też, że musi upłynąć trzydzieści tysięcy lat, nim z ruin powstanie nowe, prężne Imperium.
Było już za późno, aby powstrzymać ten upadek, ale był jeszcze czas, aby skrócić okres barbarzyństwa. Seldon założył na przeciwległych krańcach Galaktyki dwie Fundacje, których lokalizacja gwarantowała, że w ciągu zaledwie tysiąca lat rozgrywające się w Galaktyce wypadki tak się wzajemnie zazębią i splotą, by cały ten łańcuch wydarzeń doprowadził ostatecznie do powstania Imperium silniejszego i trwalszego niż poprzednie.
Fundacja opisuje losy jednej z dwu Fundacji Seldona w pierwszych dwustu latach jej istnienia. Zaczynała ona jako kolonia naukowców założona na Terminusie, planecie znajdującej się na końcu jednego ze spiralnych ramion Galaktyki. Odgrodzeni od wrzenia w Imperium, pracowali oni nad ułożeniem i wydaniem całościowego kompendium wiedzy, Encyklopedii Galaktycznej, nieświadomi znacznie ważniejszej roli, jaką wyznaczył im nieżyjący już Seldon.
W miarę jak Imperium się rozpadało, jego obrzeża przechodziły we władanie niezależnych „królów”. Zagrażali oni Fundacji. Jednakże, wygrywając umiejętnie ich wzajemne animozje, mieszkańcy Fundacji pod wodzą pierwszego burmistrza Terminusa, Salvora Hardina, zdołali utrzymać, niepewną co prawda, suwerenność. Udało im się nawet zdobyć przewagę, gdyż tylko oni pośród światów, na których nauka szła w zapomnienie i które wracały do węgla i ropy, dysponowali energią jądrową. Fundacja stała się ośrodkiem kultu „religijnego” dla sąsiadujących z nią królestw.
Powoli Encyklopedia schodziła w cień, a Fundacja rozwijała gospodarkę opartą na handlu. Handlarze z Fundacji, sprzedający urządzenia o napędzie atomowym, których z powodu ich niewielkich rozmiarów Imperium nie byłoby w stanie produkować nawet u szczytu swego rozwoju, zapuszczali się setki lat świetlnych w głąb Peryferii.
Pod rządami Hobera Mallowa, pierwszego z magnatów handlowych Fundacji, rozwinęła ona technikę wojny gospodarczej do tego stopnia, że zdołała pokonać Republikę Korelską, chociaż ta ostatnia otrzymała pomoc ze strony kresowych prowincji kurczącego się Imperium.
Pod koniec drugiego stulecia Fundacja była potężnym państwem i ustępowała tylko szczątkom Imperium, które – mimo iż ograniczało się teraz do jednej trzeciej środkowej części Drogi Mlecznej – nadal sprawowało kontrolę nad trzema czwartymi ludności Galaktyki i miało w ręku trzy czwarte jej bogactw naturalnych.
Wydawało się, że następnym niebezpieczeństwem, któremu Fundacja musi nieuchronnie stawić czoło, będzie podrywające się do ostatniego boju Imperium.
Musi zostać przetarta droga do wojny Fundacji z Imperium.
BEL RIOSE – (…) Mimo stosunkowo krótkiej kariery Riose otrzymał przydomek „Ostatni z Wielkich”, i trzeba przyznać, że nań zasłużył. Analiza jego kampanii wykazuje, że umiejętnościami strategicznymi dorównywał Peurifoyowi, a umiejętnością obchodzenia się z ludźmi chyba go nawet przewyższał. To, że nie został równie wielkim zdobywcą jak Peurifoy, było konsekwencją faktu, iż przyszło mu żyć w czasach schyłku Imperium. Pojawiła się jednak i przed nim pewna szansa, kiedy to, jako pierwszy z generałów Imperium, stanął twarzą w twarz z Fundacją (…)
Encyklopedia Galaktyczna1
Bel Riose podróżował bez eskorty, co było pogwałceniem przepisów obowiązujących dowódcę floty stacjonującej w ponurym systemie gwiezdnym na kresach Imperium Galaktycznego.
Bel Riose był jednak młody i energiczny – wystarczająco energiczny, aby w opinii podejrzliwego i wyrachowanego dworu zasłużyć sobie na wysłanie w najdalszy kraniec wszechświata. Poza tym był z natury ciekawy. Dziwne, nieprawdopodobne opowieści, przekazywane z ust do ust w pewnych kręgach, a w zarysach znane tysiącom obywateli Imperium, rozpalały tę ciekawość i wzbudzały nadzieję na przygodę wojenną, której domagały się młodość i energia. Skutek tego był taki, że Bel Riose przestał zważać na przepisy.
Wyszedł ze sfatygowanego, wypożyczonego wehikułu i stanął przed wejściem do chylącego się ku ruinie dworu, celu swej podróży. Czekał. Fotokomórka uruchamiająca drzwi wyglądała na sprawną, ale kiedy się otworzyły, okazało się, że pchnęła je ludzka ręka.
Bel Riose uśmiechnął się do stojącego w nich starca.
– Jestem Riose…
– Poznaję pana – rzekł starzec, ale nie wykonał żadnego ruchu. Jego twarz nie wyrażała najmniejszego zdziwienia. – Pan w jakiej sprawie?
Riose pokornie cofnął się o krok.
– Pokojowej. Jeśli pan jest Ducemem Barrem, proszę o rozmowę.
Ducem Barr odsunął się, robiąc przejście, i ściany w budynku rozjarzyły się. Generał wszedł do pokoju, w którym było jasno jak na dworze w biały dzień.
Dotknął ściany gabinetu i obejrzał koniuszki palców.
– Macie to na Siwennie?
Barr uśmiechnął się lekko.
– Myślę, że nie znajdzie pan tego już nigdzie. Naprawiam to sam, tak jak mogę. Przepraszam, że musiał pan czekać. Automat sygnalizuje przybycie gościa, ale niestety nie otwiera już drzwi.
– Pańskie naprawy nie pomagają? – W głosie generała zabrzmiała nutka drwiny.
– Nie można już dostać części. Może zechce pan usiąść? Napije się pan herbaty?
– Na Siwennie? Ależ szanowny panie, byłby to wielki nietakt, gdybym odmówił.
Stary patrycjusz wyszedł bezszelestnie z lekkim ukłonem, który należał do ceremoniału pozostawionego w spadku przez arystokrację z lepszych czasów minionego stulecia.
Riose patrzył na oddalającą się postać gospodarza, czując, że traci pewność co do poprawności swych wystudiowanych manier. Jego wykształcenie ograniczało się do spraw czysto wojskowych, doświadczenie również. Niejednokrotnie stawał, jak to się mówi, twarzą w twarz ze śmiercią, ale było to zawsze niebezpieczeństwo znane, konkretne. Nie było więc nic dziwnego w fakcie, że ubóstwiany wódz Dwudziestej Floty poczuł się trochę nieswojo w stęchłej atmosferze starodawnego dworu.
Generał stwierdził, że małe czarne pudełka stojące rzędami na półkach to książkofilmy. Tytuły były mu nie znane. Domyślił się, że potężne urządzenie w rogu pokoju jest aparaturą służącą do przekazywania ich treści za pomocą dźwięku i obrazu. Nigdy nie widział takiego urządzenia, ale słyszał o nim.
Mówił mu ktoś kiedyś, że dawno temu, w owym złotym wieku, kiedy to Imperium obejmowało całą Galaktykę, w dziewięciu domach na dziesięć były takie urządzenia i takie rzędy książkofilmów.
Teraz jednak trzeba było strzec granic, książkofilmy były dla starców. A zresztą połowa opowieści o dawnych czasach to bajki. Nawet więcej niż połowa.
Ducem Barr wniósł herbatę i Riose usiadł. Gospodarz podniósł filiżankę.
– Na zdrowie.
– Dziękuję. Na zdrowie.
Ducem Barr rzekł z namysłem:
– Powiadają, że jest pan młody. Ile pan ma lat? Trzydzieści pięć?
– Prawie. Trzydzieści cztery.
– W takim razie – stwierdził Barr z lekkim naciskiem – muszę poinformować pana, że niestety nie mam ani lubczyku, ani napojów czy też filtrów miłości. Nie jestem również w stanie zapewnić panu względów żadnej młodej damy.
– W tych sprawach nie potrzebuję sztucznych środków. – Duma, wyraźnie wyczuwalna w głosie generała, towarzyszyła szczeremu zdziwieniu. – Często styka się pan z takimi prośbami?
– Dość często. Ludzie mają niestety skłonność do mylenia nauki z magią, a życie miłosne zdaje się tą sferą, która szczególnie wymaga stosowania sztuczek magicznych.
– To chyba zupełnie naturalne. Ale ja myślę inaczej. Traktuję naukę jako sposób rozwiązywania trudnych zagadnień i nic więcej.
Siweńczyk stwierdził ponuro:
– Może jest pan w błędzie, tak jak tamci.
– To się okaże.
Generał wstawił swą filiżankę do świecącego koszyczka, w którym napełniła się ponownie. Przyjął od Barra pastylkę z aromatem i wrzucił ją do filiżanki. Wpadła z lekkim pluskiem.
– Niech mi pan powie, patrycjuszu – rzekł – kim są magowie. Ci prawdziwi.
Barr wydawał się zaskoczony dawno nie używanym tytułem.
– Nie ma żadnych magów – odparł.
– Ale ludzie o nich mówią. Siwenna pełna jest takich opowieści. Istnieje ich kult. Jest pewien związek między tym zjawiskiem i tymi spośród pańskich rodaków, którzy marzą o dawnych czasach i plotą bzdury o czymś, co nazywają wolnością i autonomią. Mogłoby się w końcu okazać, że jest to niebezpieczne dla państwa.
Starzec pokręcił głową.
– Dlaczego mnie pan o to pyta? Obawia się pan powstania pod moim przywództwem?
Riose wzruszył ramionami.
– Skądże! Nic podobnego. Chociaż nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdybym tak pomyślał. Pański ojciec był banitą, pan zaś, swego czasu, patriotą, a nawet szowinistą. Jestem tu gościem, więc nie zachowuję się taktownie, wspominając o tym, ale wymagają tego sprawy, w których tu przybyłem. Wątpię jednak, by istniał tu w tej chwili jakiś spisek. Trzy pokolenia temu wybito Siweńczykom z głowy takie myśli.
Starzec odparł z trudem:
– Będę równie nietaktownym gospodarzem, jak pan gościem. Chciałbym przypomnieć panu, że kiedyś pewien wicekról myślał tak jak pan i uważał, że Siweńczycy pogodzili się ze swym losem. To właśnie z polecenia tego wicekróla mój ojciec stał się nędznym wygnańcem, moi bracia męczennikami, a moja siostra samobójczynią. Ale ów wicekról poniósł straszną śmierć z rąk tych samych pogardzanych Siweńczyków.
– Owszem. Ale ja też mógłbym o tym coś powiedzieć. Trzy lata temu tajemnicza śmierć wicekróla przestała być dla mnie zagadką. Do jego osobistej ochrony należał pewien młody żołnierz, którego poczynania były dość interesujące. Tym żołnierzem był pan, ale myślę, że możemy sobie darować szczegóły.
Barr odparł spokojnie:
– Owszem. Co pan proponuje?
– Żeby odpowiedział pan na moje pytania.
– Groźby na nic się nie zdadzą. Jestem co prawda stary, ale nie aż tak stary, żebym przesadnie dbał o życie.
– Drogi panie, żyjemy w ciężkich czasach – rzekł znacząco Riose – a pan ma dzieci i przyjaciół. Ma pan kraj, o którym wyrażał się pan w przeszłości z miłością i fantazją. Otóż, jeśli zdecyduję się użyć siły, na pewno nie uderzę bezpośrednio w pana.
Barr spytał chłodno:
– Czego pan chce?
Riose uniósł pustą filiżankę.
– Proszę posłuchać, patrycjuszu. Żyjemy w czasach, kiedy za ludzi sukcesu w armii uważa się tych, którzy prowadzą parady urządzane w czasie świąt na terenie pałacu imperatora i eskortują luksusowe statki wycieczkowe wiozące Jego Imperialną Mość na letnie planety. Ja… ja jestem przegrany. Jestem przegrany w wieku trzydziestu czterech lat i taki już pozostanę. A jest tak dlatego, że chciałbym walczyć. Właśnie dlatego wysłano mnie tutaj. Na dworze sprawiam za dużo kłopotów. Nie stosuję się do etykiety, obrażam fircyków i lordów admirałów, ale jestem też zbyt dobrym taktykiem i dowódcą, żeby zesłać mnie na jakąś bezludną planetę gdzieś w otchłani kosmosu. Tak więc zdecydowano się na Siwennę. To świat pogranicza, niespokojna i słabo zaludniona prowincja. Daleko stąd do stolicy Imperium, wystarczająco daleko, aby dwór mógł spać spokojnie. Zgnuśnieję tutaj. Nie ma powstań, które trzeba by zdusić, a wicekrólowie pogranicza nie zdradzają ostatnio ochoty do buntu. Przynajmniej od czasu, gdy nieodżałowanej pamięci nieboszczyk ojciec Jego Imperialnej Mości dał wszystkim odstraszający przykład, rozprawiając się z Mountelem Paramayem.
– Silny imperator – mruknął Barr.
– Tak, oby tacy rodzili się częściej. On jest moim panem, radzę o tym pamiętać. Strzegę tu jego interesów.
Barr wzruszył ramionami.
– Jaki to ma związek z przedmiotem naszej rozmowy?
– Wyjaśnię to w kilku słowach. Magowie, o których mówiłem, pochodzą z zewnątrz… z przestrzeni leżącej za strażnicami granicznymi, gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane…
– Gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane – wyrecytował Barr – i gdzie przestrzeni chłód przenika.
– To poezja? – Riose zmarszczył brwi. W tej chwili wiersz wydawał mu się zupełnie nie na miejscu. – W każdym razie oni są z Peryferii, z jedynego sektora, w którym wolno mi walczyć ku chwale imperatora.
– Służąc w ten sposób interesom Jego Imperialnej Mości i zaspokajając wewnętrzną potrzebę walki.
– Właśnie. Ale muszę wiedzieć, z czym walczę, i właśnie w tym pan może mi pomóc.
– Skąd pan to wie?
Riose nadgryzł trzymane w ręku ciasteczko.
– Stąd, że od trzech lat zbieram wszystkie plotki, wszystkie legendy, a nawet luźne uwagi dotyczące magów, i że wszyscy zgadzają się tylko co do dwu nie związanych z sobą faktów, co dowodzi, że muszą one być prawdziwe. Po pierwsze, magowie pochodzą ze skraju Galaktyki naprzeciw Siwenny, po drugie, pański ojciec spotkał kiedyś autentycznego maga i rozmawiał z nim.
Wiekowy Siweńczyk patrzył bez mrugnięcia, a Riose mówił dalej:
– Lepiej będzie, jeśli powie mi pan, co wie…
Barr rzekł z namysłem:
– Byłoby interesujące, gdybym powiedział panu o kilku rzeczach. Byłby to mój prywatny eksperyment psychohistoryczny.
– Jaki?
– Psychohistoryczny. – Starzec uśmiechnął się cierpko, a potem rzekł szorstko: – Lepiej niech pan sobie naleje herbaty. Mam zamiar wygłosić krótką mowę.
Oparł się o miękkie poduszki fotela. Ściany jarzyły się jasnoróżowym światłem, w którego łagodnym blasku nawet ostry profil żołnierza nabrał pewnej miękkości.
Po chwili Ducem Barr zaczął swą opowieść.
– To, co wiem, jest wynikiem dwóch przypadkowych zdarzeń, a mianowicie tego, że jestem synem mego ojca i że urodziłem się w tym kraju. Zaczęło się to przeszło czterdzieści lat temu, tuż po Wielkiej Masakrze, kiedy to mój ojciec musiał szukać schronienia w lasach południa, a ja sam zostałem kanonierem w osobistej flocie wicekróla. Nawiasem mówiąc, był to ten sam wicekról, który odpowiadał za masakrę i który potem zmarł tak okropną śmiercią. – Barr uśmiechnął się ponuro i ciągnął: – Mój ojciec był patrycjuszem Imperium i senatorem Siwenny. Nazywał się Onum Barr.
Riose przerwał mu ze zniecierpliwieniem:
– Bardzo dobrze znam okoliczności jego wygnania. Nie musi się pan nad tym rozwodzić.
Siweńczyk puścił tę uwagę mimo uszu i kontynuował tym samym tonem:
– Kiedy był na wygnaniu, zjawił się u niego wędrowiec: kupiec ze skraju Galaktyki, młodzieniec, który mówił z obcym akcentem, zupełnie nie znał najnowszej historii Imperium i dysponował osobistym ekranem ochronnym.
– Osobistym ekranem ochronnym? – Riose wytrzeszczył oczy. – Bzdury pan opowiada. Jaki generator ma taką moc, żeby skondensować pole siłowe do rozmiarów człowieka? Na wielką Galaktykę! Czyżby ten kupiec ciągnął za sobą na wózku źródło energii jądrowej ważące pięć tysięcy miriaton?
– To jest właśnie ten mag, o którym zbiera pan legendy i pogłoski – odparł spokojnie Barr. – Niełatwo jest zdobyć miano maga. Jego generator był tak mały, że nie było go widać, a mimo to najcięższa broń, jaką zdołałby pan unieść, nie naruszyłaby jego ekranu.
– I to wszystko? Czyżby magowie byli tylko wytworem chorej wyobraźni starca złamanego wygnaniem i cierpieniami?
– Opowiadania o magach sięgają czasów znacznie wcześniejszych niż te, w których żył mój ojciec. I są konkretne dowody na ich istnienie. Ten kupiec, którego ludzie nazywają magiem, odwiedził techmana w mieście, do którego drogę wskazał mu mój ojciec. Tam zostawił generator pola takiego samego typu jak ten, którego sam używał. Mój ojciec odnalazł ów generator, wróciwszy z zesłania po zgładzeniu krwawego wicekróla. Poszukiwania trwały długo… Ten generator wisi za panem na ścianie. Nie działa. Działał tylko przez pierwsze dwa dni. Wystarczy spojrzeć na niego, by dojść do przekonania, że nie został zaprojektowany przez nikogo z Imperium.
Bel Riose sięgnął po pas z metalowych ogniw, który przylegał do wypukłej ściany. Pole przylegania ustąpiło pod naciskiem jego palców i pas oderwał się od ściany, wydając odgłos podobny do mlaśnięcia. Uwagę Riose’a zwróciła elipsoida na końcu pasa. Była wielkości orzecha.
– To… – powiedział
– …był generator. – Barr skinął głową. – Był. Zasada jego działania pozostanie już na zawsze tajemnicą. Badania subelektroniczne wykazały, że przekształcił się w jednolitą bryłkę metalu, i nawet najbardziej szczegółowa analiza wzorów dyfrakcji nie pozwala wyodrębnić poszczególnych części istniejących tam przed stopieniem.
– A zatem pański „dowód” to w rzeczywistości nic prócz czczych słów nie popartych niczym konkretnym.
Barr wzruszył ramionami.
– Domagał się pan, żebym powiedział, co wiem, grożąc, że wydrze tę wiedzę siłą. Jeśli woli się pan zapatrywać na to sceptycznie, co mnie to obchodzi? Chce pan, żebym przestał?
– Niech pan mówi dalej! – powiedział szorstko generał.
– Po śmierci ojca kontynuowałem jego badania. Wtedy właśnie pomógł mi drugi ze wspomnianych przypadków, jako że Siwenna była dobrze znana Hariemu Seldonowi.
– A kim jest ten Hari Seldon?
– Hari Seldon był uczonym żyjącym za panowania imperatora Dalubena IV. Był psychohistorykiem, ostatnim i największym z psychohistoryków. Odwiedził kiedyś Siwennę, która była wówczas wielkim ośrodkiem handlowym i miejscem, gdzie kwitła nauka.
– Ach – mruknął kwaśno Riose – czy jest jakaś planeta, która nie chwaliłaby się, że w dawnych czasach była miejscem o niezmierzonych bogactwach?
– Mówię o czasach sprzed dwustu lat, kiedy to władza imperatora sięgała jeszcze do najodleglejszych gwiazd i Siwenna była światem w centrum Imperium, a nie na poły barbarzyńską prowincją kresową. Otóż Hari Seldon przewidział zmierzch potęgi Imperium i ostateczne pogrążenie się całej Galaktyki w mrokach barbarzyństwa.
Riose roześmiał się nagle.
– Tak? A zatem pomylił się, mój uczony panie. Myślę, że pan sam zdaje sobie z tego sprawę. Od tysiąca lat Imperium nie było tak potężne jak teraz. Chłód i smutek pogranicza przytępia pański wzrok. Powinien pan zobaczyć centralne regiony Imperium, poznać ich bogactwo i przytulne ciepło.
Starzec ponuro potrząsnął głową.
– Najpierw zaczynają obumierać obrzeża. Trzeba czasu, nim rozkład sięgnie serca układu. To znaczy ten wyraźny, widoczny dla wszystkich rozkład, a nie rozkład wewnętrzny, który zaczął się już dobre piętnaście wieków temu.
– A więc ten Hari Seldon przewidział powrót całej Galaktyki do stanu barbarzyństwa – stwierdził z rozbawieniem Riose. – A co potem, hę?
– Dlatego założył dwie Fundacje na przeciwnych krańcach Galaktyki. Fundacje, które zgromadziły najlepszych, najmłodszych i najsilniejszych, by mogli tam żyć i rozwijać się. Światy, na których je założono, zostały starannie wybrane, podobnie jak czas ich powstania i otoczenie. Wszystko zaaranżowano tak, by zgodnie z tym, co przewidziała psychohistoria na podstawie całkowicie pewnych obliczeń matematycznych, Fundacje straciły szybko kontakt z ośrodkami cywilizacji Imperium i stopniowo zaczęły się przekształcać w zalążki Drugiego Imperium Galaktycznego, skracając tym samym nieuchronny okres barbarzyństwa z trzydziestu tysięcy do zaledwie tysiąca lat.
– Gdzie pan znalazł to wszystko? Zdaje się pan znać to w szczegółach.
– Jest pan w błędzie – stwierdził spokojnie patrycjusz. – Nigdy nie znałem szczegółów. To, o czym panu powiedziałem, jest wynikiem mozolnej pracy polegającej na układaniu w jedną całość pewnych wiadomości, które zdobył jeszcze mój ojciec, i dowodów, które znalazłem ja sam. Podstawa jest krucha, a jej nadbudowę stworzyłem tylko po to, by czymś zapełnić ogromne luki w materiale. Ale jestem przekonany, że w ogólnych zarysach odpowiada prawdzie.
– Łatwo się pan przekonuje.
– Czyżby? Poświęciłem na to czterdzieści lat.
– Hm. Czterdzieści lat! Ja rozwiązałbym ten problem w czterdzieści dni. Prawdę mówiąc, myślę, że powinienem to zrobić. Ale inaczej niż pan.
– Jak?
– W prosty sposób. Zostałbym podróżnikiem. Mógłbym znaleźć tę Fundację, o której pan mówi, zobaczyć wszystko na własne oczy. Powiada pan, że są dwie?
– Zapiski mówią o dwóch. Znaleziono dowody na istnienie tylko jednej, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli zważyć na fakt, że druga znajduje się na przeciwnym końcu dłuższej osi Galaktyki.
– No cóż, wobec tego odwiedzimy tę bliższą – rzekł generał, podnosząc się i poprawiając pas.
– Wie pan, w którą stronę trzeba się udać? – spytał Barr.
– Z grubsza. W zapiskach przedostatniego wicekróla, tego, którego pan zamordował, znajdują się podejrzane opowieści o barbarzyńcach z zewnątrz. Prawdę mówiąc, jedną z jego córek poślubił jakiś barbarzyński książę. Znajdę drogę. – Wyciągnął rękę. – Dziękuję za gościnę.
Ducem Barr dotknął jego dłoni koniuszkami palców i skłonił się ceremonialnie.
– Pańska wizyta była dla mnie zaszczytem.
– A jeśli chodzi o informacje, których mi pan udzielił – rzekł Bel Riose – będę wiedział, jak panu podziękować, kiedy wrócę.
Ducem Barr pokornie odprowadził gościa do drzwi i szepnął, patrząc na znikający w oddali pojazd:
– Jeśli wrócisz.
FUNDACJA – (…) Po czterdziestu latach ekspansji Fundacja stanęła w obliczu niebezpieczeństwa grożącego jej ze strony Riose’a. Czasy Hardina i Mallowa odeszły w przeszłość, a wraz z nimi odwaga i zdecydowanie (…)
Encyklopedia Galaktyczna
W pokoju było czterech mężczyzn, a pokój znajdował się w miejscu, do którego nikt nie miał dostępu. Mężczyźni obrzucili się spojrzeniami, a potem wbili wzrok w stół, który ich rozdzielał. Stały na nim cztery butelki i tyleż napełnionych szklanek, ale nikt nie wyciągnął po nie ręki.
W końcu mężczyzna siedzący tuż przy drzwiach położył dłoń na stole i zaczął pospiesznie wystukiwać palcami jakiś rytm.
– Długo macie zamiar tak siedzieć i się martwić? – spytał. – Czy to ważne, kto zacznie?
– No to zacznij ty – powiedział potężny osobnik siedzący naprzeciw niego. – Ty masz najwięcej powodów, żeby się martwić.
Sennett Forell zachichotał bezgłośnie.
– Bo myślicie, że jestem najbogatszy. A może uważacie, że skoro zacząłem tę historię, to powinienem ją ciągnąć. Nie przypuszczam, żebyście zapomnieli, że to moja flota handlowa przechwyciła ten ich statek zwiadowczy.
– Ty masz największą flotę – rzekł trzeci – i najlepszych pilotów, co znaczy, że jesteś najbogatszy. To było diabelne ryzyko, ale byłoby jeszcze większe dla któregoś z nas.
Sennett Forell znowu zachichotał.
– Skłonność do podejmowania ryzyka odziedziczyłem po ojcu. W końcu ważne jest tylko to, czy opłaciło się ryzykować. A jeśli o to chodzi, faktem jest, że nieprzyjacielski statek został odseparowany od reszty i przechwycony, zanim zdążył ostrzec inne, i że nie ponieśliśmy przy tym żadnych strat.
O tym, że Forell jest dalekim krewnym nieodżałowanej pamięci wielkiego Hobera Mallowa, mówiło się otwarcie w całej Fundacji. O tym, że jest jego nieślubnym synem, mówiło się równie szeroko, lecz po cichu.
Czwarty mężczyzna zmrużył małe oczka i spojrzał z ukosa. Wycedził wolno:
– Nie ma się co tak puszyć z powodu złapania jednego stateczku. Najprawdopodobniej to tylko jeszcze bardziej rozwścieczy tego młodego człowieka.
– Myślisz, że szuka pretekstu do zwady? – zapytał szyderczo Forell.
– Owszem, a to mogłoby mu oszczędzić, i może oszczędzi, zachodu. Hober Mallow działał inaczej – mówił wolno czwarty. – Salvor Hardin również. Oni działanie siłą, które zawsze jest niepewne, zostawiali innym, a sami po cichu, lecz skutecznie, snuli misterne intrygi.
Forell wzruszył ramionami.
– Ten statek wart był zachodu. Pretekst można zawsze znaleźć bez trudu, a z tego przynajmniej my też mamy jakiś zysk. – Powiedział to z zadowoleniem urodzonego handlarza. – Ten młody człowiek jest ze starego Imperium.
– Wiedzieliśmy o tym – rzekł drugi z wyraźnym zniecierpliwieniem.
– Podejrzewaliśmy to – poprawił go łagodnie Forell. – Jeśli ktoś przybywa ze statkami i bogactwami, z zapewnieniami o przyjaźni i ofertami handlowymi, to trzeba starać się usilnie, żeby go nie zrazić, dopóki się nie okaże, że przyjazna twarz to tylko maska. Ale teraz…
– Mogliśmy działać ostrożniej – wtrącił trzeci. W jego głosie zabrzmiała lekko płaczliwa nuta. – Mogliśmy najpierw go przejrzeć. Mogliśmy go rozszyfrować, zanim pozwoliliśmy mu odlecieć. To byłoby najmądrzejsze.
– Ta propozycja była dyskutowana i została odrzucona – powiedział Forell, podkreślając to wymownym ruchem ręki.
– Rząd jest miękki – biadolił dalej trzeci. – Burmistrz to idiota.
Czwarty popatrzył po kolei na pozostałych i wyjął z ust niedopałek cygara. Niedbałym ruchem wrzucił go do otworu z prawej strony, gdzie bezgłośnie rozpadł się i zniknął w błysku anihilacji.
Powiedział sarkastycznie:
– Wierzę, że dżentelmen, który mówił ostatni, powiedział tak tylko z przyzwyczajenia. Tutaj możemy mówić otwarcie: rząd to my.
Odpowiedział mu cichy pomruk zgody.
Czwarty skierował spojrzenie swoich małych oczek na stół.
– Wobec tego zostawmy politykę rządu. Ten młody człowiek… ten przybysz mógł być potencjalnym klientem. Zdarzały się już takie przypadki. Wszyscy trzej próbowaliście namówić go do podpisania wstępnej umowy. Zawarliśmy układ dżentelmeński, że nikt z nas nie będzie tego robił, a mimo to próbowaliście.
– Ty też – warknął drugi.
– Wiem – powiedział spokojnie czwarty.
– Więc zapomnijmy o tym, co powinniśmy zrobić wcześniej – przerwał Forell z wyraźnym zniecierpliwieniem – i zastanówmy się, co powinniśmy zrobić teraz. Mogliśmy go uwięzić albo zabić, ale co potem? Nawet teraz nie znamy jego zamiarów, a w najgorszym razie i tak nie zdołalibyśmy zniszczyć Imperium, pozbawiając życia jednego człowieka. Może całe mnóstwo flot czeka tylko na to, żeby nie wrócił.
– Właśnie – przytaknął czwarty. – Może się wreszcie dowiemy, co ci się udało wyciągnąć z załogi tego przechwyconego statku. Jestem za stary na takie gadanie.
– To się da ująć w paru słowach – powiedział ponuro Forell. – To generał Imperium czy ktoś w tym rodzaju. Młody człowiek, który wykazał się geniuszem wojskowym, tak mi przynajmniej mówiono, i jest bożyszczem swoich ludzi. Zupełnie romantyczna kariera. To, co o nim opowiadają, jest bez wątpienia w połowie zmyślone, ale i tak mamy do czynienia z niezwykłym człowiekiem.
– Kto to opowiada? – spytał drugi.
– Załoga przechwyconego statku. Wszystkie ich wypowiedzi zarejestrowałem na mikrofilmie, który trzymam w bezpiecznym miejscu. Później, jeżeli chcecie, możecie go obejrzeć. Jeśli uważacie, że to konieczne, możecie sami z nimi porozmawiać. Podałem tylko najważniejsze szczegóły.
– Jak to od nich wydobyłeś? Skąd wiesz, że mówią prawdę?
Forell zmarszczył brwi.
– Nie cackałem się z nimi, mój panie. Dawałem im w kość, faszerowałem narkotykami, tak że prawie odchodzili od zmysłów, i bezlitośnie aplikowałem sondę. Mówili. I można im wierzyć.
– W dawnych czasach – powiedział trzeci, zmieniając nagle temat – zastosowano by czystą psychologię. Metoda bezbolesna, rozumiecie, ale bardzo pewna. Nie ma mowy o oszustwie.
– Można by dużo mówić o tym, co było w dawnych czasach – rzekł Forell chłodno. – Teraz mamy nowe czasy.
– Ale czego chciał tutaj ten generał, ten romantyczny bohater? – spytał czwarty. Z jego pytań przebijał nieznośny, męczący upór.
Forell spojrzał na niego ostro.
– Myślisz, że opowiada swojej załodze o sekretach polityki państwa? Nic nie wiedzą. Jeśli o to chodzi, nie można było z nich absolutnie nic wydobyć, a Galaktyka świadkiem, że się starałem.
– Pozostaje nam wobec tego…
– Wyciągnąć wnioski. To oczywiste. – Forell znowu zaczął bębnić palcami po stole. – Ten młody człowiek jest jednym z dowódców wojskowych Imperium, ale udawał książątko z gwiazd rozproszonych w jakimś zabitym deskami kącie Peryferii. Już to wystarczy, żeby zacząć go podejrzewać o złe zamiary. Jeśli przy tym wziąć pod uwagę charakter jego profesji oraz to, że Imperium już raz, za życia mego ojca, finansowało napaść na Fundację, to nasza przyszłość rysuje się niewesoło. Pierwszy atak nie powiódł się. Wątpię, żeby po tym Imperium darzyło nas miłością.
– Nie znalazłeś nic – spytał ostrożnie czwarty – co dawałoby nam większą pewność? Niczego nie ukrywasz?
– Nie mogę niczego ukryć – odparł Forell, nie dając wytrącić się z równowagi. – Od tej chwili partykularne interesy i konkurencja handlowa przestają się liczyć. Musimy działać wspólnie.
– Patriotyzm? – W głosie trzeciego brzmiała wyraźna drwina.
– Do diabła z patriotyzmem – rzekł spokojnie Forell. – Za przyszłe Drugie Imperium nie dałbym nawet krzty emanacji jądrowej. Myślisz, że zaryzykowałbym choćby jedną misję handlową, żeby utorować mu drogę? Ale chyba nie przypuszczasz, że podbicie Fundacji przez Imperium pomoże mnie albo tobie w interesach? Jeśli Imperium zwycięży, pojawi się tu zaraz zgraja sępów czyhających tylko, żeby wyrwać dobry kąsek z trupa i podzielić się łupem.
– A tym łupem jesteśmy my – dodał sucho czwarty.
Drugi, który od pewnego czasu się nie odzywał, uniósł nagle z krzesła swe potężne ciało i rzekł gniewnie:
– Po co to całe gadanie? Imperium nie może zwyciężyć, prawda? Mamy gwarancję Seldona, że w końcu stworzymy Drugie Imperium. To tylko jeszcze jeden kryzys. Do tej pory zdarzyły się już trzy.
– Tylko jeszcze jeden kryzys! – powtórzył Forell. – Tak, ale w czasie dwóch pierwszych mieliśmy Salvora Hardina, a podczas trzeciego był tu Hober Mallow. A kogo mamy teraz? – Popatrzył ponuro na pozostałych i mówił dalej: – Seldonowskie reguły psychohistorii, na których jest nam tak wygodnie polegać, zakładają prawdopodobnie jako jedną z ważnych zmiennych normalną inicjatywę ludzi Fundacji. Prawa Seldona strzegą tych, którzy sami siebie strzegą.
– Okazja czyni bohatera – rzekł trzeci. – To też przysłowie.
– Nie można na to liczyć – mruknął Forell. – W każdym razie nie jest to całkowicie pewne. Według mnie sprawa wygląda tak. Jeśli to czwarty kryzys, to Seldon go przewidział. A jeśli go przewidział, to można go przezwyciężyć i powinien być na to jakiś sposób. Imperium jest teraz silniejsze niż my. Zresztą zawsze było. Ale dziś po raz pierwszy jesteśmy narażeni na bezpośredni atak z ich strony, tak więc dopiero teraz ich potęga naprawdę nam zagraża. Jeśli zatem można ich pokonać, to jak w przypadku poprzednich kryzysów, nie można tego zrobić siłą. Musi być jakiś inny sposób. Musimy znaleźć ich słaby punkt i tam uderzyć.
– A co jest tym słabym punktem? – spytał czwarty. – Masz jakiś pomysł?
– Nie. Właśnie do tego zmierzam. Nasi dawni przywódcy zawsze dostrzegali słabe strony wroga i mierzyli w nie. Ale teraz…
Urwał bezradnie. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
W końcu czwarty przerwał milczenie:
– Potrzebujemy szpiegów.
Forell podchwycił to skwapliwie.
– Tak jest! Nie wiem, kiedy Imperium zaatakuje. Może mamy jeszcze czas.
– Hober Mallow sam udał się do Imperium – poddał myśl drugi.
Forell pokręcił głową.
– To wykluczone. Żaden z nas nie jest już młody. Poza tym wyszliśmy z wprawy, zajmując się robotą biurową i zarządzaniem. Potrzebujemy młodych ludzi, którzy orientują się w terenie…
– Niepodlegli handlarze? – spytał czwarty.
Forell kiwnął głową i wyszeptał:
– Jeśli jeszcze mamy czas…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wszystkie zamieszczone tutaj cytaty z Encyklopedii Galaktycznej zaczerpnięte zostały za zgodą wydawcy z jej 116. wydania opublikowanego w 1020 roku e.f. przez Encyclopedia Galactica Publishing Co. na Terminusie. [wróć]
Tytuł oryginału: Foundation and Empire
Copyright © 1952 by Isaac Asimov
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2017, 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Piotr Hermanowski
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
© John Harris
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Fundacja i imperium, wyd. II poprawione, dodruk, Poznań 2013)
ISBN 978-83-7818-219-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer