Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Isaac Asimov (1920-1992) to bodaj najwybitniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów. Sławę zapewniły mu przede wszystkim dwa epokowe cykle: „Fundacja” (wydana przez REBIS wraz z uzupełniającymi ją tomami autorstwa Benforda, Beara i Brina) oraz „Roboty”. Tłem i zarazem siłą napędową tego drugiego, osadzonego w przyszłości, lecz poprzedzającego wydarzenia z „Fundacji”, jest konflikt Ziemian z ich kulturalnymi spadkobiercami i zaawansowanymi technologicznie rywalami – Przestrzeńcami.
Dom Wydawniczy REBIS wydał cały cykl ROBOTY Isaaca Asimova, na który składają się powieści: "Pozytonowy detektyw", "Nagie słońce", "Roboty z planety świtu" oraz "Roboty i Imperium", a także zbiór opowiadań "Ja, robot".
Od ostatniej poważnej sprawy Elijaha Baleya upłynęło już kilka lat. Detektyw prowadzi wygodne życie, ciesząc się przywilejami, i przygotowuje grupę wybrańców, którzy chcą wyruszyć do gwiazd. Tymczasem na Aurorze, określanej mianem „planety świtu”, ktoś zgładził człekokształtnego robota, najbardziej rozwiniętą formę sztucznej inteligencji, jaką stworzył człowiek. Elijah Baley i jego partner, humanoid R. Daneel Olivaw, muszą udowodnić, że nie stoi za tym sprzyjający Ziemianom wpływowy doktor Fastolfe, prekursor psychohistorii. W przeciwnym razie ziemska cywilizacja straci szansę na skolonizowanie Galaktyki i zbudowanie Imperium Galaktycznego...
Cykl „ROBOTY”: POZYTONOWY DETEKTYW, NAGIE SŁOŃCE, ROBOTY Z PLANETY ŚWITU, ROBOTY I IMPERIUM, JA, ROBOT.
Cykl „FUNDACJA”: PRELUDIUM FUNDACJI, NARODZINY FUNDACJI, ZAGROŻENIE FUNDACJI, FUNDACJA I CHAOS, TRYUMF FUNDACJI, FUNDACJA, DRUGA FUNDACJA, AGENT FUNDACJI, FUNDACJA I ZIEMIA.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Dedykuję Marvinowi Minsky’emu
i Josephowi F. Engelbergerowi,
którzy streścili (odpowiednio)
teorię i praktykę robotyki
Elijah Baley, znalazłszy się w cieniu drzewa, mruknął do siebie:
– Wiedziałem. Pocę się. – Wyprostował się, otarł czoło grzbietem dłoni i popatrzył z obrzydzeniem na wilgotną rękę. – Nienawidzę się pocić – rzucił w przestrzeń, jakby ustalał nowe prawo natury. I znów poczuł żal do wszechświata za stworzenie czegoś tak niezbędnego, a przy tym tak nieprzyjemnego.
Nigdy (chyba że sam tego chcesz) nie pocisz się w Mieście, gdzie temperatura i wilgotność są dokładnie kontrolowane i gdzie ciało nie produkuje więcej ciepła, niż aktualnie wydziela.
Oto cywilizacja.
Spojrzał na pole, na gromadę mężczyzn i kobiet będących w pewnym sensie jego podwładnymi. Większość stanowiła młodzież przed dwudziestką, ale zauważył też kilka osób, tak jak i on, w średnim wieku. Nieudolnie machali motykami, a także wykonywali wiele innych prac należących do obowiązków robotów, którym – choć zrobiłyby to znacznie sprawniej – kazano stać z boku i patrzeć na uparcie mozolących się ludzi.
Po niebie płynęły chmury i słońce na moment schowało się za jedną z nich. Baley niepewnie spojrzał w górę. To oznaczało, że promieniowanie słoneczne – a więc i proces pocenia się – osłabnie. Jednak mogło również zapowiadać deszcz.
Na tym polegał problem z otwartą przestrzenią. Nieustająca huśtawka nieprzyjemnych alternatyw.
Zawsze zdumiewało Baleya, że taki niewielki obłok może całkowicie zasłonić słońce, zacieniając ziemię aż po horyzont, choć reszta nieba pozostaje bezchmurna.
Stał pod baldachimem liści, który tworzył coś w rodzaju prymitywnej ściany i sufitu, wspartej na filarze pokrytym przyjemną w dotyku korą, i znów patrzył na gromadę ludzi, uważnie przyglądając się każdemu z osobna.
Przychodzili tu raz na tydzień, niezależnie od pogody. Zyskiwali też nowych zwolenników. Początkowa, mała grupka uparciuchów stała się zdecydowanie liczniejsza. Władze Miasta, jeśli nawet nie popierały tego przedsięwzięcia, były łaskawe nie stawiać przeszkód.
Na horyzoncie, po prawej – czyli na wschodzie, jak wynikało z położenia popołudniowego słońca – Baley widział wysokie, sterczące kopuły Miasta, które zamykały wszystko, dla czego warto żyć. Zobaczył też małą, poruszającą się plamkę, która była za daleko, żeby ją rozpoznać.
Po sposobie, w jaki punkcik się przemieszczał, oraz po innych, mniej wyraźnych oznakach Baley stwierdził, że to robot. Nie było w tym niczego niezwykłego. Powierzchnia Ziemi poza Miastami była domeną robotów, a nie ludzi – oprócz nielicznych, takich jak Baley, którzy marzyli o gwiazdach.
Mimowolnie wrócił spojrzeniem do machających motykami marzycieli. Wszystkich znał i mógł nazwać po imieniu. Pracowali, ucząc się znosić otwartą przestrzeń, i…
Zmarszczył brwi i mruknął cicho:
– A gdzie Bentley?
Odpowiedział mu młody głos, pełen radości życia.
– Tu jestem, tato.
Baley obrócił się błyskawicznie.
– Nie rób tego, Ben.
– Czego?
– Nie podkradaj się do mnie. Mam dość kłopotów z zachowaniem równowagi na otwartej przestrzeni. Nie musisz jeszcze mnie straszyć.
– Wcale nie chciałem cię przestraszyć. Trudno robić hałas, idąc po trawie. Nic nie można na to poradzić… Nie uważasz, że powinieneś już wracać, tato? Jesteś tu już od dwóch godzin i myślę, że masz dość.
– Dlaczego? Ponieważ mam czterdzieści pięć lat, a ty jesteś dziewiętnastoletnim smarkaczem? Uważasz, że musisz opiekować się zgrzybiałym ojcem, tak?
– No, chyba tak. Za to jako wywiadowca spisałeś się doskonale. Dotarłeś do sedna sprawy.
Okrągłą twarz Bena rozjaśnił szeroki uśmiech. Patrzył na ojca błyszczącymi oczami. Ma w sobie wiele z Jessie, pomyślał Baley, bardzo przypomina matkę. Rysy chłopca rzeczywiście zdradzały tylko niewielkie podobieństwo do posępnej, pociągłej twarzy ojca. Natomiast sposób myślenia przejął Ben od niego. A czasem, gdy się zamyślił, marszczył czoło w sposób świadczący niezbicie, czyim jest synem.
– Czuję się doskonale – rzekł Baley.
– Oczywiście, tato. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, zważywszy…
– Zważywszy na co?
– Na twój wiek, rzecz jasna. I wcale nie zapominam, że to był twój pomysł. Mimo to zobaczyłem, że schowałeś się w cieniu, i pomyślałem, że… no, może staruszek ma dość.
– Ja ci dam staruszka – obruszył się Baley.
Robot, którego zauważył opodal Miasta, był już dostatecznie blisko, żeby go dokładnie obejrzeć, ale detektywa to nie interesowało. Zwrócił się natomiast do syna:
– Trzeba od czasu do czasu schować się w cieniu, kiedy słońce grzeje zbyt mocno. Musimy nauczyć się korzystać z zalet przebywania na otwartej przestrzeni, tak samo jak znosić związane z tym niewygody. Zza tej chmury zaraz wyjrzy słońce.
– Masz rację. No cóż, może wrócimy?
– Zostanę jeszcze. Raz na tydzień mam wolne popołudnie i spędzam je tutaj. To mój przywilej. Otrzymałem go z klasą C-7.
– Nie chodzi o przywilej, tato. Chodzi o to, że jesteś przemęczony.
– Mówię ci, że czuję się znakomicie.
– Pewnie. A kiedy przyjdziemy do domu, od razu pójdziesz do łóżka i będziesz leżał w ciemności.
– Zwykłe antidotum na nadmiar słońca.
– Mamę to niepokoi.
– No cóż, niech się trochę pomartwi. To jej dobrze zrobi. Ponadto, co złego w tym, że trochę tu posiedzę? Najgorsze jest to, że się pocę, jednak do tego po prostu muszę się przyzwyczaić. Nie można inaczej. Kiedy zacząłem, nie potrafiłem odejść nawet kilku metrów od Miasta, nie oglądając się za siebie… a wtedy tylko ty mi towarzyszyłeś. Spójrz, ilu nas jest teraz i jak daleko mogę odejść bez żadnych problemów. Potrafię też więcej znieść. Wytrzymam jeszcze godzinę. Z łatwością. Mówię ci, Ben, twojej matce dobrze zrobiłoby, gdyby też tu przyszła.
– Kto? Mama? Chyba żartujesz.
– To wcale nie są żarty. Kiedy nadejdzie czas odlotu, nie będę mógł lecieć ze względu na nią.
– I będziesz z tego zadowolony. Nie oszukuj się, tato. To przecież nie nastąpi zaraz. A jeśli nie jesteś za stary dziś, na pewno będziesz wtedy. Takie przedsięwzięcie jest dla młodych ludzi.
– Wiesz co?! – warknął Baley, zaciskając pięści. – Jesteś taki sprytny z tymi twoimi „młodymi ludźmi”. Byłeś już na innej planecie? Czy któryś z tych tam, na polu, opuścił kiedyś Ziemię? A ja tak. Dwa lata temu. Nie miałem aklimatyzacji i przeżyłem.
– Tak, tato, ale ta służbowa podróż trwała krótko, a ponadto miałeś bardzo dobrą opiekę. To nie to samo.
– To samo – upierał się Baley, w głębi serca wiedząc, że nie ma racji. – A zresztą przygotowania do odlotu nie potrwają tak długo. Jeśli otrzymam zgodę na przelot na Aurorę, oderwiemy się od Ziemi.
– Zapomnij o tym. To nie będzie takie łatwe.
– Musimy spróbować. Rząd nie wypuści nas, jeśli Aurora nie wyrazi zgody na nasz przylot. To największy i najpotężniejszy ze światów Przestrzeńców, a jego opinia…
– Się liczy! Wiem. Dyskutowaliśmy na ten temat milion razy. Jednak nie musimy tam lecieć, żeby ją otrzymać. Są takie rzeczy jak przekaz nadprzestrzenny. Możemy z nimi porozmawiać, siedząc tutaj. Już nieraz ci o tym mówiłem.
– To nie to samo. Musimy mieć bezpośredni kontakt. Ja też mówiłem ci to wielokrotnie.
– W każdym razie – powiedział Ben – jeszcze nie jesteśmy gotowi.
– Nie jesteśmy, ponieważ Ziemia nie chce nam dać statków. Przestrzeńcy udostępnią je razem z niezbędną pomocą techniczną.
– Co za pewność siebie! Dlaczego mieliby to zrobić? Od kiedy zaczęli żywić takie ciepłe uczucia do nas, krótko żyjących Ziemian?
– Gdybym mógł z nimi porozmawiać…
Chłopak roześmiał się.
– Daj spokój, tato. Po prostu chcesz polecieć na Aurorę, żeby jeszcze raz zobaczyć tę kobietę.
Baley zmarszczył czoło i jego brwi nad głębokimi oczodołami nastroszyły się groźnie.
– Kobietę? Jehoshaphat! Ben, o czym ty mówisz?
– Eee, tato, tak między nami – i ani słowa mamie – co naprawdę zaszło między tobą a tą Solarianką? Jestem już duży. Możesz mi powiedzieć.
– Jaką Solarianką?
– Potrafisz patrzeć mi w oczy i zaprzeczać znajomości z Solarianką, którą oglądała cała Ziemia? Gladia Delmarre, o niej mówię.
– Nic nie zaszło. Ten film to bzdura. Powtarzałem ci to tysiąc razy. Ona wcale tak nie wyglądała. Ja tak nie wyglądałem. Wszystko zostało wymyślone. Wiesz przecież, że wyprodukowali to wbrew mojej woli, ponieważ rząd uważał, że w ten sposób ukaże Przestrzeńcom Ziemię w dobrym świetle. Postaraj się nie sugerować czegoś innego twojej matce.
– Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Jednak ta Gladia poleciała na Aurorę i ty też chcesz tam polecieć.
– Próbujesz mi powiedzieć, że naprawdę uważasz, iż chcę lecieć na Aurorę… Jehoshaphat!
Jego syn uniósł brwi.
– Co się stało?
– Ten robot. To R. Geronimo.
– Kto?
– Robot goniec z naszego wydziału. Wyszedł z Miasta! Mam wolne i celowo zostawiłem telefon w domu, bo nie chciałem, żeby zawracali mi głowę. Mam taki przywilej jako C-7, a jednak wysłali po mnie robota.
– Jak doszedłeś do tego, że po ciebie, tato?
– Drogą dedukcji. Po pierwsze, nie ma tu nikogo innego, kto miałby coś wspólnego z policją. I po drugie, on idzie prosto w naszą stronę, a więc wnioskuję, że to mnie szuka. Powinienem się schować za drzewo i nie wychodzić.
– To nie mur, tato. Robot może je obejść.
– Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej – rozległo się wołanie. Robot stanął, chwilę odczekał, po czym powtórzył jeszcze raz: – Panie Baley, mam dla pana wiadomość. Czekają na pana w Komendzie Głównej.
– Słyszę i rozumiem – odparł zrezygnowany Baley.
Taka odpowiedź była konieczna, w przeciwnym razie robot powtarzałby swoje bez końca. Detektyw lekko zmarszczył brwi, oglądając posłańca. To był nowy model, bardziej podobny do człowieka niż starsze wersje. Uruchomiono go z wielką pompą zaledwie przed miesiącem. Rząd zawsze próbował wszystkiego, co mogłoby zwiększyć społeczną akceptację robotów.
Ten miał szarawą, matową, elastyczną powierzchnię. W dotyku przypominała nieco miękką skórę. Wyraz jego twarzy, choć niezmienny, nie był tak głupawy jak u większości robotów. Jednak w rzeczywistości – podobnie jak inne – poziomem rozwoju umysłowego niewiele odbiegał od kretyna.
Baley wspomniał R. Daneela Olivawa, robota Przestrzeńców, towarzyszącego mu w trakcie dwóch zadań – jednego na Ziemi, a drugiego na Solarii – którego widział po raz ostatni, gdy ten konsultował z nim sprawę lustrzanego odbicia. Wykazywał on tyle ludzkich cech, że Baley traktował go jak przyjaciela i tęsknił za nim, nawet teraz. Gdyby wszystkie roboty były takie…
– Mam dziś wolny dzień, chłopcze – powiedział Baley. – Nie muszę iść do pracy.
R. Geronimo milczał, tylko ręce lekko mu drżały. Detektyw wiedział, że oznacza to jakiś konflikt w pozytonowych układach robota. Maszyna musiała słuchać ludzi, lecz często zdarzało się, że dwie osoby żądały wykonania sprzecznych poleceń.
Robot dokonał wyboru.
– Ma pan dziś wolny dzień – powiedział. – Czekają na pana w Komendzie Głównej.
– Jeśli cię potrzebują, tato… – rzekł niechętnie Ben.
Baley wzruszył ramionami.
– Nie przesadzaj, synu. Gdyby naprawdę mnie potrzebowali, przysłaliby zamknięty pojazd i jakiegoś człowieka, zamiast wysyłać piechotą robota i irytować mnie jego komunikatami.
Ben potrząsnął głową.
– Przecież nie wiedzieli, gdzie jesteś i jak długo trzeba będzie cię szukać. Sądzę, że dlatego nie wysłali człowieka.
– Tak? No cóż, zobaczmy, jak ważne jest to polecenie. R. Geronimo, wracaj na komendę i powiedz, że będę w pracy o dziewiątej – zwrócił się do robota. – Idź! To rozkaz! – dorzucił ostro.
Robot wyraźnie się zawahał, po czym odszedł kawałek, zawrócił, zbliżył się nieco do Baleya, a w końcu stanął, trzęsąc się jak w febrze. Detektyw rozpoznał objawy i mruknął do Bena:
– Chyba będę musiał pójść. Jehoshaphat!
Robot nie radził sobie z tym, co specjaliści określali mianem równopotencjalnych sprzeczności na drugim poziomie. Posłuszeństwo było wpisane w Drugie Prawo, R. Geronimo zaś otrzymał właśnie dwa niemal równoważne, a zarazem przeciwstawne rozkazy. Powszechnie nazywano taką sytuację roboblokiem albo – częściej – roblokiem.
Robot powoli zwrócił się ku niemu. Pierwotne polecenie było ważniejsze, ale tylko trochę, dlatego mówił niewyraźnie:
– Panie, powiedziano mi, że możesz tak odpowiedzieć. W takim wypadku miałem przekazać… – Urwał i dodał ochrypłym głosem: – Miałem przekazać… jeśli będziesz sam.
Baley lekko skinął głową i Ben nie czekał. Wiedział, kiedy ojciec jest tatą, a kiedy policjantem, dlatego szybko odszedł.
Zirytowany detektyw przez chwilę zastanawiał się, czy nie wzmocnić swojego polecenia, pogłębiając w ten sposób blok, lecz to z pewnością spowodowałoby uszkodzenie wymagające analizy pozytonowej i przeprogramowania. Koszt, prawdopodobnie równy rocznym zarobkom policjanta, zostałby potrącony z pensji Baleya.
– Cofam rozkaz – powiedział. – Co miałeś przekazać?
R. Geronimo natychmiast zaczął mówić wyraźnie:
– Kazano mi powiedzieć, że jest pan potrzebny w związku z Aurorą.
Baley obrócił się do Bena i zawołał:
– Daj im jeszcze pół godziny, a potem powiedz, że mają wracać. Muszę iść. – Ruszając, rzekł z pretensją do robota: – Dlaczego nie kazali ci powiedzieć tak od razu? I dlaczego nie mogli zaprogramować cię tak, żebyś wziął wóz i oszczędził mi spaceru?
Dobrze wiedział dlaczego. Jakikolwiek wypadek, w który byłby wplątany robot, wywołałby nową falę zamieszek przeciwko tym maszynom.
Przyspieszył kroku. Od murów Miasta dzieliły go dwa kilometry, a później będzie musiał się przedrzeć do centrali w godzinie szczytu.
Aurora? Czyżby jakiś kolejny kryzys?
Minęło pół godziny, zanim Baley dotarł do bramy miejskiej, przygotowany na to, co nastąpi. Choć może tym razem będzie inaczej.
Podszedł do płaszczyzny oddzielającej otwartą przestrzeń od Miasta – muru odgraniczającego chaos od cywilizacji. Położył dłoń na płytce kontaktowej i pojawił się otwór. Jak zwykle, Baley nie czekał, aż przejście otworzy się do końca, lecz prześlizgnął się przez nie, gdy tylko było wystarczająco szerokie. R. Geronimo poszedł w jego ślady.
Policyjny wartownik drgnął zaskoczony. Za każdym razem, gdy ktoś przychodził z zewnątrz, miał takie samo niedowierzanie w oczach, tak samo stawał na baczność, tak samo kładł dłoń na kolbie miotacza i tak samo niepewnie marszczył brwi.
Baley spojrzał ostro i wartownik, prężąc się służbiście, zasalutował. Drzwi znikły.
Baley znalazł się w Mieście. Ściany zamknęły się wokół niego, a Miasto stało się wszechświatem. Znów był zanurzony w bezkresnym, wiecznym szumie i odorze ludzi oraz maszyn, który niebawem zapadnie mu w podświadomość; w łagodnym, rozproszonym świetle nie przypominającym bezpośredniego, zmiennego blasku otwartej przestrzeni, z jego zielenią, brązem, błękitem i bielą przerywanymi czerwienią lub żółcią. Tu nie było podmuchów wiatru, skwaru, chłodu ani zapowiedzi deszczu; zamiast tego była cicha, nieustająca obecność łagodnych prądów powietrza, które utrzymywały świeżość. Temperaturę i wilgotność dobrano tak precyzyjnie do wymagań człowieka, że się ich nie odczuwało.
Baley mimowolnie odetchnął z ulgą i poweselał, gdy stwierdził, że znów jest w domu, bezpieczny w znanym mu i znającym go środowisku.
Zawsze tak było. Ponownie zaakceptował Miasto jako łono, wracając tu z ulgą i zadowoleniem. Wiedział, że to łono zrodziło ludzkość.
Dlaczego jednak zawsze tak chętnie pogrążał się w nim z powrotem? I czy zawsze tak będzie? A jeśli uda mu się wyprowadzić niezliczone rzesze z Miasta i z Ziemi do gwiazd, czy naprawdę nigdzie stąd nie wyruszy? Czy zawsze tylko w Mieście będzie się czuł jak w domu?
Zacisnął zęby – roztrząsanie tego nie miało sensu.
– Przyjechałeś tu pojazdem, chłopcze? – spytał robota.
– Tak, panie.
– Gdzie on teraz jest?
– Nie wiem, panie.
Baley zwrócił się do wartownika.
– Tego robota dostarczono tu dwie godziny temu. Co się stało z pojazdem, którym przyjechał?
– Przed niespełna godziną rozpocząłem służbę, sir.
Niepotrzebnie pytał. Ci w samochodzie nie wiedzieli, jak długo robot będzie go szukał, więc nie czekali. Przez chwilę miał ochotę ich wezwać, ale poradziliby mu, żeby skorzystał z drogi ekspresowej; tak będzie szybciej.
Jedynym powodem jego wahania była obecność R. Geronima. Nie chciał, aby towarzyszył mu on na drodze ekspresowej, ale nie mógł oczekiwać, że robot przedrze się do komendy przez wrogo nastawione tłumy.
Nie miał wyboru. Niewątpliwie komisarz nie zamierzał niczego mu ułatwiać. Na pewno złościło go, że nie może wezwać Baleya przez telefon.
– Tędy, chłopcze – rzekł detektyw.
Miasto zajmowało ponad pięć tysięcy kilometrów kwadratowych i miało przeszło czterysta kilometrów dróg ekspresowych, plus setki kilometrów ruchomych chodników, służących z górą dwudziestu milionom mieszkańców. Skomplikowana sieć połączeń biegła na ośmiu poziomach, przecinając się w setkach miejsc, co umożliwiało przesiadki w różnych kierunkach.
Jako wywiadowca, Baley musiał znać ją na pamięć. Można by go wywieźć z zawiązanymi oczami w najdalszy kąt Miasta i zdjąć opaskę, a bezbłędnie odnalazłby drogę powrotną.
Tak więc i teraz dobrze wiedział, jak dostać się do centrali. Miał do wyboru osiem tras, lecz zastanawiał się chwilę, która z nich będzie o tej porze najmniej zatłoczona. Tylko chwilę.
– Chodź ze mną, chłopcze – rzekł.
Robot posłusznie ruszył za nim.
Skoczyli na pobliski ruchomy chodnik i Baley przytrzymał się jednego z pionowych prętów: białego, ciepłego, o powierzchni umożliwiającej dobry chwyt. Nie chciał siadać; nie zostaną tu długo. Robot zaczekał na przyzwalający gest Baleya, zanim złapał się tego samego pręta. Równie dobrze mógł tego nie robić – bez trudu utrzymywał równowagę – ale detektyw nie zamierzał ryzykować. Odpowiadał za robota i musiałby zapłacić Miastu, gdyby R. Geronimo został uszkodzony.
Na pasie jechało już kilka osób i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na robota. Baley przechwycił te spojrzenia, a ponieważ jego wygląd budził respekt, gapie szybko poodwracali głowy.
Dał znak ręką i zeskoczył z chodnika. Właśnie dotarli do punktu przesiadkowego, a że poruszali się z taką samą szybkością jak sąsiedni pas, nie musieli zwalniać. Baley przeszedł na drugi tor i poczuł pęd powietrza – teraz już nie osłaniała ich plastikowa kabina. Podniósł ramię na wysokość oczu, żeby złagodzić napór powietrza. Zjechał w dół, do przecięcia z drogą ekspresową, a potem zaczął wjeżdżać na górę pasem biegnącym równolegle do niej.
Usłyszał młody głos wołający „Robot!” i dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Grupka kilku chłopców przebiegnie chodnikiem i popchnięty R. Geronimo ze szczękiem runie w dół. Potem zatrzymany nastolatek, jeśli w ogóle stanie przed sądem, będzie twierdził, że robot wpadł na niego, że stanowił zagrożenie dla podróżnych – i z pewnością zostanie uniewinniony.
Robot nie mógł ani się bronić, ani zeznawać w sądzie.
Baley zareagował natychmiast, ustawiając się między pierwszym nastolatkiem a R. Geronimem. Przeszedł na szybszy pas, wyżej podniósł rękę – jakby osłaniając się przed silniejszym wiatrem – i nieznacznym ruchem łokcia zepchnął chłopca na sąsiednie, wolniejsze pasmo, na co ten zupełnie nie był przygotowany. Krzyknąwszy ze strachu, stracił równowagę i upadł. Pozostali przystanęli, szybko ocenili sytuację i pospiesznie czmychnęli.
– Na drogę ekspresową, chłopcze.
R. Geronimo zawahał się. Robotom nie było wolno bez opieki jeździć drogą szybkiego ruchu, lecz otrzymał stanowczy rozkaz, więc go wykonał. Człowiek podążył za nim i to uspokoiło maszynę.
Baley przecisnął się przez tłum, popychając przed sobą R. Geronima. Dotarł na mniej zatłoczony górny poziom, złapał się pręta i jedną nogą mocno przydepnął stopę robota, zniechęcając wszystkich gapiów groźnym spojrzeniem.
Po piętnastu kilometrach znalazł się w pobliżu komendy i wysiadł. R. Geronimo poszedł za nim. Był w doskonałym stanie, nawet nie draśnięty. Baley zwrócił go i otrzymał pokwitowanie. Dokładnie sprawdził datę, czas i numer seryjny robota, po czym schował kwit do portfela. Zanim skończy się ten dzień, upewni się, że zwrot został zarejestrowany przez komputer.
Teraz szedł na spotkanie z komisarzem. Znał go dobrze. Wiedział, że jakiekolwiek niepowodzenie będzie powodem degradacji. Okropny facet. Traktował dotychczasowe sukcesy Baleya jako osobistą zniewagę.
Komisarzem był Wilson Roth. Objął to stanowisko dwa i pół roku temu. Zajął miejsce Juliusa Enderby’ego, który podał się do dymisji, kiedy osłabło wzburzenie wywołane zamordowaniem Przestrzeńca.
Baley nigdy nie pogodził się z tą zmianą. Julius, mimo wszystkich swoich wad, był zarówno przyjacielem, jak i zwierzchnikiem; Roth był tylko zwierzchnikiem. Nawet nie wychował się w Mieście. Nie w tym Mieście. Ściągnięto go tutaj.
Nie był ani zbyt wysoki, ani zbyt gruby. Uwagę zwracała jedynie jego wielka głowa, osadzona na wysuniętej do przodu szyi. To nadawało mu ciężkawy wygląd. Oczy miał na wpół przysłonięte opadającymi powiekami.
Zdawało się, że jest wiecznie zaspany, ale wszystko zauważał. Baley przekonał się o tym, gdy tylko tamten objął stanowisko. Wiedział, że Roth go nie lubi, i sam żywił do niego podobne uczucia.
Komisarz nie wyglądał na rozzłoszczonego – nigdy nie sprawiał takiego wrażenia – lecz w jego głosie słychać było niezadowolenie.
– Baley, dlaczego tak trudno cię znaleźć? – zapytał.
– Ponieważ dziś mam wolne popołudnie, komisarzu – odparł spokojnie wywiadowca.
– Tak, ten przywilej C-7. Słyszałeś o biperze, prawda? O takim czymś, co odbiera wiadomości? Możesz zostać wezwany nawet w wolnym czasie.
– Wiem o tym bardzo dobrze, komisarzu, ale teraz żadne przepisy nie nakazują noszenia bipera. Można nas wezwać bez niego.
– Na obszarze Miasta tak, ale ty przebywałeś na otwartej przestrzeni… a może się mylę?
– Nie myli się pan, komisarzu. Wyszedłem z Miasta. Przepisy nie nakazują, abym w takim wypadku nosił biper.
– Zasłaniasz się literą prawa, tak?
– Tak, komisarzu – odparł spokojnie Baley.
Roth wstał, rozejrzał się groźnie, po czym usiadł na biurku. Zainstalowane przez Enderby’ego okno dawno zamurowano i zamalowano. W zamkniętym pomieszczeniu komisarz wydawał się wyższy. Nie podnosząc głosu, powiedział:
– Myślę, Baley, że liczysz na wdzięczność Ziemi.
– Mam zamiar wykonywać moją pracę, komisarzu, najlepiej jak umiem i zgodnie z przepisami.
– A kiedy naginasz przepisy, spodziewasz się pobłażliwości.
Detektyw nie odpowiedział, komisarz zaś ciągnął:
– Uznano, że dobrze poradziłeś sobie ze sprawą morderstwa Sartona przed trzema laty.
– Dziękuję, komisarzu – rzekł Baley. – Sądzę, że to doprowadziło do demontażu Kosmopolu.
– Tak, przy aplauzie wszystkich Ziemian. Uznano również, że dobrze się spisałeś dwa lata temu na Solarii. Pragnę cię zapewnić, że wiem, iż rezultatem była zmiana warunków traktatów handlowych ze światami Przestrzeńców na znacznie korzystniejsze dla Ziemi.
– Myślę, że to jest w aktach, sir.
– Zostałeś uznany za bohatera.
– Nigdy tego nie twierdziłem.
– Byłeś dwukrotnie awansowany, po każdej z tych spraw. Powstał nawet film oparty na wydarzeniach, które rozegrały się na Solarii.
– Zrobiony bez mojej zgody i wbrew mojej woli, komisarzu.
– Lecz przedstawia cię jako bohatera.
Baley wzruszył ramionami.
Roth bezskutecznie czekał kilka sekund na reakcję.
– Od tamtej pory minęły jednak prawie dwa lata i nie dokonałeś niczego ważnego – stwierdził.
– Rozumiem, że Ziemię może interesować, co dla niej ostatnio zrobiłem.
– Właśnie. I zapewne spyta o to. Wiadomo, że jesteś przywódcą nowego ruchu gromadzącego tych, którzy próbują przebywać na zewnątrz, grzebią w ziemi i udają roboty.
– To dozwolone.
– Nie wszystko, co dozwolone, jest mile widziane. Myślę, że wielu ludzi uważa cię za dziwaka, a nie za bohatera.
– Zgadza się to z moją opinią o sobie – rzekł Baley.
– Opinia publiczna ma zawsze krótką pamięć. W twoim wypadku bohater może szybko zostać uznany za dziwaka, więc jeśli popełnisz błąd, będziesz miał poważne kłopoty. Reputacja, na jaką liczysz…
– Z całym szacunkiem, komisarzu, na nic nie liczę.
– Reputacja, na jaką zdaniem Wydziału Policji liczysz, nie pomoże ci i ja także nie będę w stanie ci pomóc.
Przez chwilę na kamiennej twarzy Baleya błąkał się cień uśmiechu.
– Nie chciałbym, aby ryzykował pan stanowisko, podejmując jakąś rozpaczliwą próbę ratowania mnie.
Komisarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się równie przelotnie.
– Nie musisz się o to martwić.
– Dlaczego więc mówi mi pan o tym wszystkim?
– To ostrzeżenie. Nie próbuję cię zniszczyć, zrozum. Daję ci jedynie przestrogę na przyszłość. Będziesz zamieszany w niezwykle delikatne sprawy i z łatwością możesz popełnić błąd, a ja uprzedzam, że nie wolno go popełnić.
Przy tych słowach na twarzy Rotha pojawił się szeroki uśmiech. Baley obrzucił go poważnym spojrzeniem.
– Może mi pan wyjawić, co to za delikatna sprawa?
– Nie wiem.
– Czy chodzi o Aurorę?
– R. Geronimo dostał instrukcje, żeby tak powiedzieć w razie potrzeby, ale ja nic o tym nie wiem.
– A więc dlaczego pan twierdzi, że to bardzo delikatna sprawa?
– Daj spokój, Baley, ty jesteś specem od zagadek. Jak myślisz, co sprowadza członka Departamentu Sprawiedliwości do Miasta, skoro mogli ściągnąć cię do Waszyngtonu, tak jak dwa lata temu w sprawie incydentu na Solarii? I co sprawia, że przedstawiciel ten marszczy brwi, denerwuje się i niecierpliwi, kiedy nie można cię znaleźć? Twoja decyzja, żeby nie być osiągalnym, to pomyłka, za którą nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. Może nie był to fatalny błąd, ale sądzę, że kiepsko zacząłeś.
– A pan jeszcze mnie zatrzymuje – powiedział Baley, marszcząc brwi.
– Niezupełnie. Gość z departamentu właśnie się odświeża. Wiesz, co to za eleganciki. Dołączy do nas, kiedy skończy. Wiadomość o twoim przybyciu została przekazana, więc czekaj, tak samo jak ja.
I Baley czekał. Od dawna wiedział, że film zrobiony wbrew jego woli, chociaż pomógł Ziemi, pogorszył jego stosunki w wydziale. Stworzono mu trójwymiarowy portret, który wyróżniał go z dwuwymiarowej szarzyzny organizacji i czynił celem ataków.
Otrzymał awans i przywileje, ale to także zwiększyło wrogie nastawienie wydziału. A im wyżej awansuje, tym bardziej potłucze się, jeśli spadnie.
Jeżeli popełni błąd…
Przedstawiciel departamentu wszedł, obojętnie rozejrzał się wokół, podszedł do biurka Rotha i usiadł. Zachowywał się jak przystało urzędnikowi wysokiej rangi. Roth spokojnie zajął sąsiedni fotel.
Baley w dalszym ciągu stał i usiłował nie okazywać zdziwienia.
Roth mógł go ostrzec, ale nie zrobił tego. Specjalnie tak dobierał słowa, żeby niczego nie zdradzić.
Przedstawiciel okazał się kobietą.
Nie było powodu, który by to wykluczał. Każdy urzędnik może być kobietą, nawet sekretarz generalny. Kobiety służyły także w policji, jedna nawet w stopniu kapitana. Mimo to Baley nie spodziewał się, że właśnie teraz spotka którąś z nich. Historia znała wypadki, kiedy kobiety zajmowały wiele stanowisk w administracji. Wiedział o tym; dobrze znał historię. Jednak obecnie nastały inne czasy.
Kobieta siedziała sztywno w fotelu. Jej mundur niewiele różnił się od męskiego, tak samo jak fryzura. Płeć zdradzały jedynie piersi, których wypukłości nie starała się ukryć.
Miała około czterdziestu lat, regularne i wyraziste rysy twarzy. Była atrakcyjną, dość wysoką brunetką w średnim wieku, jeszcze bez śladów siwizny.
– Wywiadowca Elijah Baley, klasa C-7.
To było stwierdzenie, nie pytanie.
– Tak, proszę pani – odpowiedział mimo to Baley.
– Jestem podsekretarz Lavinia Demachek. Wcale nie wygląda pan tak jak na filmie, który o panu nakręcono.
Często to słyszał.
– Nie mogli zrobić wiernego portretu, ponieważ nie zyskałby wielu widzów, proszę pani – rzekł sucho Baley.
– Nie jestem pewna. Wygląda pan lepiej niż ten aktor o twarzy dziecka, którego zaangażowali.
Baley zawahał się sekundę, lecz postanowił zaryzykować, a może po prostu nie mógł się oprzeć pokusie.
– Ma pani dobry gust – powiedział z pewnością siebie.
Roześmiała się i detektyw odetchnął.
– Ale dlaczego kazał mi pan na siebie czekać?
– Nie poinformowano mnie o pani przybyciu, a właśnie miałem wolne popołudnie.
– Które spędzał pan na otwartej przestrzeni, jak słyszałam.
– Istotnie.
– Powiedziałabym, że jest pan jednym z tych czubków, gdybym nie miała tak dobrego gustu. A więc zamiast tego zapytam, czy jest pan jednym z tych entuzjastów.
– Tak, proszę pani.
– Spodziewa się pan wyemigrować pewnego dnia i znaleźć nowe światy wśród pustki Galaktyki?
– Raczej nie. Mogę już być za stary, ale…
– Ile pan ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– No, wygląda pan na tyle. Tak się składa, że ja też mam czterdzieści pięć lat.
– Nie wygląda pani na tyle.
– Na więcej czy na mniej? – Znów się roześmiała, a potem dodała: – Jednak nie bawmy się w słowne gierki. Uważa pan, że jestem za stara na pionierkę?
– Nikt z nas nie może być pionierem bez treningu na otwartej przestrzeni. Szkolenie najlepiej odbyć za młodu. Mam nadzieję, że mój syn pewnego dnia stanie na innej planecie.
– Naprawdę? Chyba pan wie, że Galaktyka należy do Światów Zaziemskich.
– Jest ich tylko pięćdziesiąt, proszę pani. W Galaktyce są miliony planet nadających się do zasiedlenia albo do przysposobienia, a nie zamieszkanych przez inteligentne formy życia.
– Tak, ale żaden statek nie może opuścić Ziemi bez zgody Przestrzeńców.
– Może ją otrzymamy.
– Nie podzielam pańskiego optymizmu, panie Baley.
– Rozmawiałem z Przestrzeńcami, którzy…
– Wiem o tym – powiedziała Demachek. – Moim zwierzchnikiem jest Albert Minnim, który dwa lata temu wysłał pana na Solarię. – Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. – O ile pamiętam, aktor, który grał jego rolę w tym filmie, był do niego bardzo podobny. Pamiętam także, że szef nie był tym zachwycony.
Baley zmienił temat.
– Prosiłem podsekretarza Minnima…
– Został awansowany, jak panu wiadomo.
Baley doskonale rozumiał znaczenie klasy zaszeregowania.
– Jaki teraz ma tytuł?
– Wicesekretarza.
– Dziękuję. Prosiłem wicesekretarza Minnima o pozwolenie na przelot na Aurorę, żeby załatwić tę sprawę.
– Kiedy?
– Niedługo po powrocie z Solarii. Od tamtej pory dwukrotnie ponawiałem prośbę.
– Jednak nie otrzymał pan upragnionej odpowiedzi?
– Nie, proszę pani.
– I jest pan zdziwiony?
– Jestem rozczarowany.
– Niepotrzebnie. – Lekko odchyliła się w fotelu. – Nasze stosunki ze Światami Zaziemskimi są bardzo delikatne. Z pewnością sądzi pan, że dwie rozwiązane sprawy złagodziły napięcie… i tak jest. Ten okropny film o panu również bardzo pomógł. Jednak ta poprawa to zaledwie tak mała część – tu zbliżyła palec wskazujący do kciuka – tak wielkiej całości. – Przy ostatnich słowach szeroko rozłożyła ramiona. – W tych okolicznościach – ciągnęła – nie mogliśmy ryzykować wysłania pana na Aurorę, najważniejszy Świat Zaziemski, na którym mógłby pan zrobić coś, co wywołałoby międzygwiezdne reperkusje.
Baley popatrzył jej w oczy.
– Byłem na Solarii i nie narobiłem zamieszania. Wprost przeciwnie…
– Tak, wiem, lecz był pan tam na życzenie Przestrzeńców, a taki wyjazd dzielą całe parseki od wizyty na nasze żądanie. Nie mo – że pan tego nie pojmować.
Baley milczał.
Kobieta mruknęła, że to jej nie dziwi, i powiedziała:
– Od kiedy pańskie prośby zostały przedłożone wicesekretarzowi i, zupełnie słusznie, zignorowane, sytuacja zmieniła się na gorsze, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca.
– Czy taki jest powód tego spotkania?
– Czyżby zaczynał się pan niecierpliwić, sir? – spytała z ironią. – Mam nie odbiegać od tematu?
– Nie, proszę pani.
– Dlaczego? Staję się przecież męcząca. A więc przejdę do sedna i zapytam, czy zna pan doktora Hana Fastolfe’a.
Detektyw odparł ostrożnie:
– Spotkałem go raz, trzy lata temu, w ówczesnym Kosmopolu.
– Polubił go pan, jak sądzę.
– Był przyjacielski jak na Przestrzeńca.
Kobieta cicho prychnęła.
– Wyobrażam sobie. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że przez ostatnie dwa lata stał się wpływowym politykiem na Aurorze?
– O tym, że zasiada w rządzie, słyszałem od… od mojego dawnego partnera.
– Od R. Daneela Olivawa, pańskiego przyjaciela robota?
– Od mojego byłego partnera.
– Z czasów, gdy rozwiązał pan ten drobny problem z dwoma matematykami na pokładzie statku Przestrzeńców?
– Tak, proszę pani. – Baley kiwnął głową.
– Widzi pan, jesteśmy dobrze poinformowani. Przez ostatnie dwa lata doktor Han Fastolfe był członkiem rządu i ważną figurą w ciałach ustawodawczych Aurory, a nawet mówi się o nim jako o przyszłym przewodniczącym. A przewodniczący, jak pan wie, to u nich stanowisko zbliżone do szefa rządu.
– Tak, proszę pani – powiedział Baley, zastanawiając się, kiedy Demachek dojdzie do tej niezwykle delikatnej sprawy, o której wspomniał komisarz.
Jednak ona się nie spieszyła.
– Fastolfe jest… umiarkowany – ciągnęła dalej. – Tak o sobie mówi. Uważa, że sprawy na Aurorze, a także na wszystkich Światach Zaziemskich, zaszły za daleko. Pan zapewne jest zdania, że również zbyt daleko zaszły na Ziemi. Chciałby trochę ograniczyć zrobotyzowanie, przyspieszyć wymianę pokoleń, związać się i zaprzyjaźnić z Ziemią. Oczywiście, zgadzamy się z nim, ale po cichu. Gdybyśmy zbyt demonstracyjnie okazywali nasze zainteresowanie, wyświadczylibyśmy mu niedźwiedzią przysługę.
– Wierzę, że Fastolfe poparłby ziemskie osadnictwo na innych planetach.
– Ja też tak uważam. Jestem przekonana, że mówił panu o tym.
– Tak, proszę pani. Kiedy go spotkałem.
Demachek złożyła dłonie i oparła brodę na czubkach palców.
– Uważa pan, że on reprezentuje opinię publiczną Światów Zaziemskich?
– Tego nie wiem.
– Obawiam się, że nie. Ci, którzy są z nim, nie palą się do tej idei, a za przeciwników ma zawziętych fanatyków. Tylko zręczność polityczna i urok osobisty zapewniają mu władzę. Największą słabością Fastolfe’a jest oczywiście sympatia okazywana Ziemi. Ustawicznie wykorzystują to przeciw niemu, zrażając tych, którzy pod innymi względami podzielają jego poglądy. Jeżeli zostanie pan wysłany na Aurorę, każdy popełniony tam błąd wzmocni nastroje antyziemskie i osłabi pozycję Fastolfe’a… być może ostatecznie. Ziemia po prostu nie może podjąć takiego ryzyka.
– Rozumiem – mruknął Baley.
– Lecz Fastolfe chce je podjąć. To on sprawił, że wysłano pana na Solarię, kiedy dopiero dochodził do władzy i był narażony na ataki. Jednak wtedy mógł utracić tylko swoje stanowisko, natomiast teraz musimy troszczyć się o los ponad ośmiu miliardów Ziemian. To sprawia, że obecna sytuacja jest niezwykle delikatna.
Urwała i detektyw w końcu zmuszony był zadać pytanie:
– O jakiej sytuacji pani mówi?
– Wygląda na to – odparła Demachek – że Fastolfe został zamieszany w poważny i bezprecedensowy skandal. Jeśli będzie niezręczny, śmierć polityczna spotka go w ciągu kilku tygodni. Przy nadludzkiej zręczności może przetrwa parę miesięcy. Jednak wcześniej czy później zostanie zniszczony jako siła polityczna na Aurorze. A to, pan rozumie, byłaby prawdziwa katastrofa dla Ziemi.
– Wolno zapytać, o co jest oskarżany? Korupcja? Zdrada?
– Nic podobnego. Jego zalety są niepodważalne, nawet dla wrogów.
– A zatem zbrodnia z namiętności? Morderstwo?
– Niezupełnie morderstwo.
– Nie rozumiem.
– Na Aurorze żyją ludzie, panie Baley. A także roboty… w większości podobne do naszych, przeważnie niewiele nowocześniejsze.
Jednak jest tam kilka humanoidalnych robotów tak podobnych do ludzi, że nie można ich odróżnić.
– Wiem o tym doskonale. – Detektyw skinął głową.
– Zakładam, że zniszczenie humanoidalnego robota nie jest morderstwem w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Baley pochylił się ku niej gwałtownie i krzyknął:
– Jehoshaphat, kobieto! Skończ z tymi gierkami. Chcesz mi powiedzieć, że doktor Fastolfe zabił R. Daneela?!
Roth zerwał się na równe nogi i najwyraźniej zamierzał się rzucić na Baleya, ale podsekretarz Demachek powstrzymała go machnięciem ręki. Nie była dotknięta słowami wywiadowcy.
– W tych okolicznościach wybaczam panu brak szacunku. Nie, R. Daneel nie został zabity. On nie jest jedynym humanoidalnym robotem na Aurorze. Inny taki robot, nie R. Daneel, został zamordowany… w pewnym sensie. Mówiąc dokładnie, jego mózg został całkowicie zniszczony. Wprowadzono go w trwały i nieodwracalny roboblok.
– I twierdzą, że zrobił to doktor Fastolfe?
– Tak mówią jego wrogowie. Ekstremiści, którzy chcą, aby Galaktykę zamieszkiwali tylko Przestrzeńcy, a Ziemianie zniknęli ze wszechświata. Jeśli zdołają w nadchodzących tygodniach doprowadzić do przyspieszonych wyborów, na pewno przejmą kontrolę nad rządem, oczywiście z katastrofalnym skutkiem.
– Dlaczego ten roboblok ma takie znaczenie? Nie rozumiem.
– Nie jestem pewna – odparła Demachek. – Nie twierdzę, że rozumiem politykę Aurory. Domyślam się, że humanoid był jakoś powiązany z planami ekstremistów i jego zniszczenie rozwścieczyło ich. Bardzo trudno jest zrozumieć działania tych ludzi i tylko wprowadziłabym pana w błąd, gdybym próbowała je interpretować.
Baley z trudem się opanował pod jej spokojnym spojrzeniem.
– Po co mnie wezwano? – spytał cicho.
– Ze względu na Fastolfe’a. Już raz poleciał pan w kosmos, żeby rozwiązać zagadkę, i powiodło się panu. Fastolfe chce, aby udał się pan na Aurorę i odkrył, kto jest odpowiedzialny za roboblok. Uważa, że to jego jedyna szansa na powstrzymanie ekstremistów.
– Nie jestem robotykiem. Nic nie wiem o Aurorze…
– O Solarii też nic pan nie wiedział, a jednak odniósł sukces. Chodzi o to, Baley, że my równie gorąco jak Fastolfe pragniemy odkryć, co naprawdę zaszło. Nie chcemy jego klęski, gdyż wówczas Ziemia stałaby się obiektem ataków ekstremistycznie nastawionych Przestrzeńców, zacieklejszych niż kiedykolwiek przedtem. Musimy temu zapobiec.
– Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. To zadanie graniczy z…
– Z niemożliwością. Wiemy o tym, ale nie mamy wyboru. Fastolfe nalega, a obecnie popiera go cały rząd Aurory. Gdyby odmówił pan lub gdybyśmy pana nie puścili, narazilibyśmy się na wściekłość Aurorian. Jeśli poleci pan i odniesie sukces, będziemy ocaleni, a pan zostanie odpowiednio wynagrodzony.
– A jeśli polecę i zawiodę?
– Zrobimy wszystko, żeby wina spadła na pana, nie na Ziemię.
– Innymi słowy, żeby nie posypały się urzędnicze głowy.
– Można to ująć tak: zostanie pan rzucony na pożarcie wilkom w nadziei, że zostawią w spokoju Ziemię. Jeden człowiek za naszą planetę to niezły interes.
– Wygląda na to, że skoro na pewno poniosę klęskę, równie dobrze mogę nie lecieć.
– Dobrze pan wie, że tak nie jest – powiedziała łagodnie Demachek. – Aurora poprosiła o pana i nie może pan odmówić. A czemu miałby pan odmawiać? Od dwóch lat starał się pan o pozwolenie na lot i denerwował, że nie otrzymuje zgody.
– Chciałem tam polecieć w pokoju, aby uzyskać pomoc w zasiedlaniu nowych światów, a nie…
– Nadal może się pan starać o pomoc w urzeczywistnieniu tego marzenia, Baley. Załóżmy, że się panu powiedzie. Istnieje taka możliwość. Fastolfe będzie bardzo zobowiązany i może zrobić w tej sprawie znacznie więcej niż kiedykolwiek. A i my będziemy dostatecznie wdzięczni, żeby pomóc. Czy to nie jest warte ryzyka, nawet tak wielkiego? Choć szanse na sukces są małe, jeżeli pan nie pojedzie, będą równe zeru. Proszę o tym pomyśleć, ale nie za długo.
Baley zacisnął usta i w końcu, pojmując, że nie ma wyjścia, zapytał:
– Ile mam czasu do…
Demachek przerwała mu w pół słowa:
– Chodźmy. Czy nie wyjaśniłam, że nie ma wyboru ani czasu? Odlatuje pan… – spojrzała na zegarek – …za niecałe sześć godzin.
Kosmoport leżał na wschodnich przedmieściach, w niemal całkowicie opuszczonym sektorze, który był już właściwie poza murami. Wrażenie łagodziło nieco to, że kasy biletowe i poczekalnie znajdowały się jeszcze w Mieście, a do statku dojeżdżało się przez doczepiony rękaw. Zwykle wszystkie statki odlatywały w nocy, kiedy ciemności osłabiały efekt otwartej przestrzeni.
W porcie nie dostrzegało się zbyt dużego ruchu jak na liczebność ziemskiej populacji. Ziemianie bardzo rzadko opuszczali planetę, więc podróżnymi byli przeważnie przedstawiciele świata biznesu, który reprezentowali Przestrzeńcy i roboty.
Elijah Baley, czekając, aż statek będzie gotowy na przyjęcie pasażerów, już tęsknił za Ziemią.
Bentley siedział obok ponuro i milczał.
– Wcale nie spodziewałem się, że mama zechce przyjść – powiedział w końcu.
Baley kiwnął głową.
– Ja też nie. Pamiętam, jak zareagowała, kiedy leciałem na Solarię. Teraz było tak samo.
– Zdołałeś ją uspokoić?
– Robiłem, co mogłem. Uważa, że zginę w katastrofie albo Przestrzeńcy zabiją mnie na Aurorze.
– Wróciłeś z Solarii.
– Dlatego niechętnie puszcza mnie po raz drugi. Myśli, że kuszę los. Jednak jakoś sobie poradzi. Teraz twoja kolej, Ben. Bądź przy niej i cokolwiek będziesz robił, nie wspominaj o zasiedlaniu nowej planety. Właśnie to ją niepokoi. Czuje, że pewnego dnia ją opuścisz i że nigdy cię nie zobaczy.
– To prawdopodobne – odparł Ben.
– Być może ty potrafisz się z tym pogodzić, ale ona nie, więc nie dyskutujcie na ten temat podczas mojej nieobecności. Dobrze?
– Zgoda. Sądzę, że ona jest trochę zazdrosna o Gladię.
Baley przeszył go wzrokiem.
– Czy ty…
– Nie powiedziałem ani słowa. Ale ona też widziała ten film i wie, że Gladia przebywa na Aurorze.
– I co z tego? To duża planeta. Myślisz, że Gladia Delmarre powita mnie w kosmoporcie? Jehoshaphat, Ben, czy twoja matka nie rozumie, że ten kiczowaty film był w dziewięciu dziesiątych fikcją?
Chłopak z widocznym wysiłkiem zmienił temat.
– To takie zabawne – powiedział. – Siedzisz tu bez żadnego bagażu.
– I tak jest go za dużo. Mam na sobie ubranie, prawda? Zdejmę ciuchy zaraz po wejściu na pokład. Zabiorą je, potraktują chemikaliami i wystrzelą w kosmos. Potem, kiedy już mnie okadzą, wyczyszczą i wypolerują, na zewnątrz i od środka, dadzą mi nowe. Już raz przez to przeszedłem.
Znów zapadła cisza, którą przerwał Ben.
– Wiesz co, tato… – powiedział i urwał. Spróbował ponownie: – Wiesz co, tato… – Lecz i tym razem nie poszło mu lepiej.
Baley spojrzał na niego uważnie.
– Co chcesz powiedzieć, Ben?
– Tato, czuję się jak okropny dupek, ale chyba muszę to powiedzieć. Nie jesteś typem bohatera. Nawet ja nigdy cię za takiego nie uważałem. Jesteś porządnym facetem i najlepszym ojcem na świecie, ale nie bohaterem.
Detektyw mruknął coś pod nosem.
– A jednak – ciągnął Ben – jeśli się zastanowić, to ty wymazałeś Kosmopole z map, ty przeciągnąłeś Aurorę na naszą stronę, ty zacząłeś ten projekt osadnictwa na nowych planetach. Tato, zrobiłeś dla Ziemi więcej niż cały rząd. Dlaczego tak cię nie doceniają?
– Ponieważ nie jestem typem bohatera i zaszkodził mi ten głupi film. Przysporzył mi wrogów w Wydziale Policji, zdenerwował twoją matkę i wyrobił reputację, jakiej nie mogę sprostać.
Biper na jego przegubie zamigotał i Baley wstał.
– Muszę już iść, Ben.
– Wiem. Jednak chciałem powiedzieć, tato, że ja cię podziwiam. A tym razem, kiedy wrócisz, usłyszysz to od wszystkich, nie tylko ode mnie.
Baley poczuł, że się rozkleja. Gwałtownie skinął głową, położył synowi rękę na ramieniu i wymamrotał:
– Dzięki. Uważaj na siebie i na mamę, kiedy mnie nie będzie. Odszedł i nawet nie odwrócił głowy. Powiedział Benowi, że leci na Aurorę omówić projekt osadnictwa. Gdyby tak było, mógłby wrócić z sukcesem. A tak…
Powrócę w niełasce, pomyślał. Jeżeli w ogóle uda mi się wrócić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Robots of Dawn
Copyright © 1983 by Nightfall, Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
© Fred Gambino
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Roboty z planety Świtu, wyd. II poprawione, dodruk, Poznań 2014)
ISBN 978-83-7818-250-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer