Roboty. Pozytonowy detektyw - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Roboty. Pozytonowy detektyw ebook i audiobook

Isaac Asimov

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom cyklu „Roboty” Isaaca Asimova. Nowy przekład Zbigniewa A. Królickiego.

Od Wielkiego Buntu stosunki między Ziemianami a ich potomkami Przestrzeńcami są napięte. Tymczasem w eksterytorialnym Kosmopolu, zamieszkiwanym przez dumnych obywateli Światów Zaziemskich, zamordowany zostaje prominentny naukowiec. Doktor Sarton zajmował się kontrowersyjnym projektem robotyzacji ludzkiego społeczeństwa. Śledztwo w tej sprawie prowadzi para niezwykłych detektywów – nowojorski policjant Elijah Baley i reprezentujący Przestrzeńców humanoid R. Daneel Olivaw. Jaki wpływ rezultaty ich dochodzenia będą miały na przyszłość Ziemi i jej mieszkańców? Czy Ziemianie nie utracą ostatniej szansy na stworzenie Imperium Galaktycznego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Isaac Asimov

Oceny
4,7 (95 ocen)
75
16
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maciej8109

Nie oderwiesz się od lektury

Stara ale jara, wróciłem po latach i nadal wciąga
00
waltharius

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe a momentami nawet filozoficzne
00
Pneumokoki

Nie oderwiesz się od lektury

Połączenie kryminału i SI-fi. Po dłuższej przerwie powrót do tego gatunku okazał się bardzo satysfakcjonujący. Doskonale się słucha. Polecam
00
Wespazjan

Nie oderwiesz się od lektury

świetna powieść
00
Emilchen

Nie oderwiesz się od lektury

Porządna klasyka si-fi
00

Popularność




Cykl „ROBOTY”

JA, ROBOT

POZY­TO­NOWY DETEK­TYW

NAGIE SŁOŃCE

ROBOTY Z PLA­NETY ŚWITU

ROBOTY I IMPE­RIUM

Wstęp

Zakulisowa historia powieści o robotach

Mój pisar­ski romans z robo­tami zaczął się 10 maja 1939 roku, ale jako czy­tel­nik roz­po­czą­łem go jesz­cze wcze­śniej.

W końcu roboty nie były niczym nowym w fan­ta­styce nauko­wej, nawet w 1939 roku. Mecha­niczne istoty można zna­leźć już w sta­ro­żyt­nych oraz śre­dnio­wiecz­nych mitach i legen­dach, a słowo „robot” po raz pierw­szy poja­wiło się w sztuce Karela Čapka R.U.R., która została wysta­wiona w 1921 roku w Cze­cho­sło­wa­cji i szybko prze­tłu­ma­czona na wiele języ­ków.

R.U.R. to skrót od Robo­tów Uni­wer­sal­nych Ros­suma. Ros­sum, angiel­ski prze­my­sło­wiec, wypro­du­ko­wał sztuczne istoty, które mają pra­co­wać za ludzi, tak by ci mogli odda­wać się przy­jem­no­ściom. (Słowo „robota” w języ­kach sło­wiań­skich koja­rzy się z pracą fizyczną). Mimo dobrych chęci Ros­suma jego plan nie wypa­lił: roboty się zbun­to­wały i zli­kwi­do­wały swo­ich twór­ców.

Zapewne nikogo nie powinno dzi­wić, że w 1921 roku prze­wi­dy­wany postęp tech­niczny postrze­gano jako drogę do wszech­świa­to­wej kata­strofy. Pamię­tajmy, że pierw­sza wojna świa­towa, z czoł­gami, samo­lo­tami i tru­ją­cym gazem, dopiero co się skoń­czyła i uka­zała ludziom „ciemną stronę mocy” – uży­wa­jąc ter­mi­no­lo­gii zaczerp­nię­tej z Gwiezd­nych wojen.

Sztuka R.U.R. łączyła się swoim ponu­rym kli­ma­tem z jesz­cze słyn­niej­szą powie­ścią Fran­ken­stein, w któ­rej stwo­rze­nie innego rodzaju sztucz­nego czło­wieka rów­nież zakoń­czyło się kata­strofą, cho­ciaż w bar­dziej ogra­ni­czo­nej skali. W opar­ciu o te przy­kłady w latach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych XX wieku powszech­nie przed­sta­wiano roboty jako nie­bez­pieczne urzą­dze­nia, które nie­uchron­nie zabi­jały swo­ich twór­ców. I wie­lo­krot­nie powta­rzano morał, że „są pewne rze­czy, któ­rych Czło­wiek nie powi­nien wie­dzieć”.

Ja jed­nak nawet jako nasto­la­tek nie byłem w sta­nie uwie­rzyć, że jeśli wie­dza jest nie­bez­pieczna, należy wybrać igno­ran­cję. Zawsze wyda­wało mi się, że roz­wią­za­niem musi być mądre z niej korzysta­nie. Nie zamyka się oczu, żeby nie widzieć zagro­że­nia, lecz stara mu się zara­dzić.

W końcu takiemu wyzwa­niu ludz­kość sta­wia czoło, od kiedy pewna grupka naczel­nych zeszła z drzewa. Postęp zawsze może być nie­bez­pieczny. Ogień zawsze był groźny i mowa rów­nież (nawet bar­dziej) – tak jest po dziś dzień – lecz bez nich ludzie nie byliby ludźmi.

W każ­dym razie, nie­zu­peł­nie zda­jąc sobie sprawę z tego, co nie zado­wala mnie w ówcze­snych opo­wie­ściach o robo­tach, cze­ka­łem na coś lep­szego i zna­la­złem to w nume­rze „Asto­un­ding Science Fic­tion” z grud­nia 1938 roku. Zawie­rał opo­wia­da­nie Lestera del Reya Helen O’Loy, w któ­rym robot był przed­sta­wiony w sym­pa­tyczny spo­sób. Zdaje się, że było to dopiero dru­gie opo­wia­da­nie napi­sane przez del Reya, ale od tam­tej chwili sta­łem się jego wiel­bi­cie­lem. (Pro­szę, nie mów­cie mu o tym. Nie może się o tym dowie­dzieć).

Nie­mal w tym samym cza­sie, w nume­rze „Ama­zing Sto­ries” ze stycz­nia 1939 roku, Eando Bin­der uka­zał sym­pa­tycz­nego robota w opo­wia­da­niu Ja, robot. Było znacz­nie słab­sze od poprzed­niego, ale też mnie poru­szyło. Powoli zaczą­łem zda­wać sobie sprawę z tego, że chcę napi­sać opo­wia­da­nie, w któ­rym robot zosta­nie przed­sta­wiony w pozy­tywny spo­sób. I zaczą­łem je pisać 10 maja 1939 roku. Zajęło mi to dwa tygo­dnie, gdyż wtedy napi­sa­nie jakie­goś opo­wia­da­nia zaj­mo­wało mi sporo czasu.

Zaty­tu­ło­wa­łem je Rob­bie i było o robo­cie niańce, uwiel­bia­nym przez dziecko, któ­rym się opie­ko­wał, i budzą­cym obawy matki dziecka. Fred Pohl (który wtedy też był dzie­więt­na­sto­lat­kiem i od tam­tej pory dora­dzał mi rok po roku) oka­zał się mądrzej­szy ode mnie. Gdy prze­czy­tał to opo­wia­da­nie, powie­dział, że John Camp­bell, wszech­mocny redak­tor naczelny „Asto­un­ding”, nie weź­mie go, ponie­waż jest za bar­dzo podobne do Helen O’Loy. Miał rację. Camp­bell odrzu­cił je wła­śnie z tego powodu.

Jed­nakże wkrótce potem Fred został redak­to­rem dwóch nowych maga­zy­nów i 25 marca 1940 roku przy­jął Rob­biego do druku. Uka­zało się w nume­rze „Super-Science Sto­ries” z wrze­śnia 1940 roku, cho­ciaż pod zmie­nio­nym tytu­łem, Strange Play­fel­low. (Fred miał okropny zwy­czaj zmie­nia­nia tytu­łów, nie­mal zawsze na gor­sze. Od tam­tej pory to opo­wia­da­nie uka­zało się wie­lo­krot­nie, ale zawsze pod moim pier­wot­nym tytu­łem).

Jed­nakże w tam­tym cza­sie byłem nie­za­do­wo­lony, jeśli nie udało mi się sprze­dać cze­goś Camp­bel­lowi, tak więc po pew­nym cza­sie spró­bo­wa­łem napi­sać następną opo­wieść o robo­tach. Tylko tym razem naj­pierw omó­wi­łem z nim ten pomysł, aby mieć pew­ność, że nie odrzuci jej z żad­nych nie­me­ry­to­rycz­nych powo­dów, po czym napi­sa­łem opo­wia­da­nie Powód, w któ­rym wystę­po­wał reli­gijny robot.

Camp­bell kupił je 22 listo­pada 1940 roku i poja­wiło się w nume­rze jego maga­zynu z kwiet­nia 1941 roku. Było trze­cim opo­wia­da­niem, które mu sprze­da­łem, i pierw­szym, które przy­jął bez uwag, nie żąda­jąc popra­wek. Tak mnie to upo­iło, że szybko napi­sa­łem trze­cie opo­wia­da­nie o robo­cie czy­ta­ją­cym w myślach i zaty­tu­ło­wane Kłamca, a Camp­bell rów­nież je przy­jął i zamie­ścił w nume­rze z maja 1941 roku. Tak więc opu­bli­ko­wa­łem dwa opo­wia­da­nia o robo­tach w dwóch nume­rach z rzędu.

Po takim suk­ce­sie nie zamie­rza­łem prze­stać. Mia­łem począ­tek cyklu.

Mia­łem też coś wię­cej. 23 grud­nia 1940 roku, kiedy oma­wia­łem z Camp­bel­lem mój pomysł czy­ta­ją­cego w myślach robota, zaczę­li­śmy mówić o regu­łach rzą­dzą­cych spo­so­bem postę­po­wa­nia robo­tów. Uwa­ża­łem, że roboty to urzą­dze­nia mecha­niczne z wbu­do­wa­nymi zabez­pie­cze­niami, tak więc uję­li­śmy te reguły w słowa – i w ten spo­sób powstały Trzy Prawa Robo­tyki.

Po raz pierw­szy opra­co­wa­łem je i uży­łem w ich osta­tecz­nej for­mie w moim czwar­tym opo­wia­da­niu o robo­tach, Zabawa w berka, które uka­zało się w „Asto­un­ding” z marca 1942 roku. Trzy Prawa poja­wiają się na set­nej stro­nie tego numeru. Spraw­dzi­łem to, ponie­waż o ile wiem, słowo „robo­tyka” poja­wiło się tam po raz pierw­szy w dzie­jach świata.

W latach czter­dzie­stych napi­sa­łem jesz­cze cztery opo­wia­da­nia o robo­tach dla „Asto­un­ding”. Były to: Kopal­niana łami­główka, Ucieczka (które Camp­bell zaty­tu­ło­wał Para­do­xi­cal Escape, ponie­waż dwa lata wcze­śniej opu­bli­ko­wał inne opo­wia­da­nie pod tytu­łem Ucieczka), Dowód oraz Kon­flikt do unik­nię­cia. Poja­wiły się odpo­wied­nio w nume­rach „Asto­un­ding” z lutego 1944, sierp­nia 1945, wrze­śnia 1946 i czerwca 1950 roku.

Do 1950 roku naj­więk­sze domy wydaw­ni­cze, szcze­gól­nie Double­day and Com­pany, zaczęły wyda­wać książki fan­ta­stycz­no­nau­kowe w twar­dych okład­kach. W stycz­niu 1950 roku Double­day wydało moją pierw­szą książkę, powieść science fic­tion Kamyk na nie­bie, a ja usil­nie pra­co­wa­łem już nad następną.

Fred Pohl, który wów­czas przez krótki czas był moim agen­tem lite­rac­kim, doszedł do wnio­sku, że z moich opo­wia­dań o robo­tach mogłaby powstać książka. Double­day nie było wtedy zain­te­re­so­wane zbio­rami opo­wia­dań, ale bar­dzo małe wydaw­nic­two – Gnome Press – i ow­szem.

8 czerwca 1950 roku odda­łem ten zbiór Gnome Press, nadaw­szy mu tytuł Mind andIron. Wydawca pokrę­cił głową.

– Zaty­tu­łujmy to Ja, robot – powie­dział.

– Nie możemy – powie­dzia­łem. – Dzie­sięć lat temu Eando Bin­der napi­sał opo­wia­da­nie o takim tytule.

– I co z tego? – rzekł wydawca (acz­kol­wiek jest to ocen­zu­ro­wana wer­sja tego, co naprawdę powie­dział), a ja – choć nie­chęt­nie – dałem się prze­ko­nać.

Ja, robot to była moja druga książka i uka­zała się pod koniec 1950 roku.

Zawie­rała osiem moich opo­wia­dań o robo­tach opu­bli­ko­wa­nych w „Asto­un­ding”, jed­nak w nieco zmie­nio­nej ze wzglę­dów chro­no­lo­gicz­nych kolej­no­ści. Ponadto dołą­czy­łem do nich moje pierw­sze opo­wia­da­nie, Rob­bie, ponie­waż je lubi­łem, choć Camp­bell je odrzu­cił.

W latach czter­dzie­stych napi­sa­łem jesz­cze trzy inne opo­wia­da­nia o robo­tach, któ­rych Camp­bell nie chciał lub ni­gdy nie widział, ale ponie­waż nie łączyły się bez­po­śred­nio z wyda­rze­niami przed­sta­wio­nymi w anto­lo­gii, nie umie­ści­łem ich w tym zbio­rze. Jed­nakże te i inne opo­wia­da­nia o robo­tach, które napi­sa­łem potem, zostały zamiesz­czone w póź­niej­szych zbio­rach – a wszyst­kie bez wyjątku zna­la­zły się w anto­lo­gii The Com­pleteRobot, wyda­nej przez Double­day w 1982 roku.

Zbiór Ja, robot po wyda­niu nie naro­bił wiel­kiego szumu, ale sprze­da­wał się stale, choć powoli, rok po roku. Po pię­ciu latach wyszedł w wyda­niu Armed For­ces, jako tania książka w twar­dych okład­kach, w Wiel­kiej Bry­ta­nii i w Niem­czech (był to pierw­szy prze­kład mojej książki). W 1956 roku został nawet wydany w mięk­kiej opra­wie przez New Ame­ri­can Library.

Jedy­nym pro­ble­mem było to, że Gnome Press led­wie zipało i ni­gdy nie przy­sy­łało mi pół­rocz­nych sta­ty­styk sprze­daży, a i pła­ciło nie­wiele. (To doty­czyło także trzech moich ksią­żek z cyklu „Fun­da­cja”, które Gnome Press rów­nież wydało).

W 1961 roku Double­day dowie­działo się, że Gnome Press ma kło­poty, i prze­jęło od nich zbiór Ja, robot (a także „Fun­da­cję”). Od tam­tej pory wszyst­kie te książki sprze­da­wały się lepiej. W rze­czy samej Ja, robot jest stale wyda­wany, od kiedy został opu­bli­ko­wany po raz pierw­szy, czyli obec­nie już przez trzy­dzie­ści trzy lata. W 1981 roku został nawet sprze­dany wytwórni fil­mo­wej, cho­ciaż dotych­czas nie nakrę­cono filmu. Ponadto, o ile wiem, uka­zał się w osiem­na­stu obcych języ­kach, w tym po rosyj­sku i hebraj­sku.

Jed­nak wyprze­dzam wyda­rze­nia.

Wróćmy do 1952 roku, gdy zbiór Ja, robot dopiero poja­wił się jako książka Gnome Press i nic nie zapo­wia­dało, że odnie­sie suk­ces.

Mniej wię­cej wtedy powstały nowe, wysoko noto­wane maga­zyny science fic­tion i zaczął się jeden z jej okre­so­wych boomów. W 1949 roku poja­wił się „The Maga­zine of Fan­tasy and Science Fic­tion”, a w 1950 roku „Galaxy Science Fic­tion”. John Camp­bell stra­cił mono­pol na wyda­wa­nie fan­ta­styki i zakoń­czył się jej Złoty Wiek z lat czter­dzie­stych.

Zaczą­łem pisać dla Horace’a Golda, redak­tora naczel­nego „Galaxy”, i to z ulgą. Przez osiem lat pisa­łem wyłącz­nie dla Camp­bella i zaczą­łem się oba­wiać, że jestem auto­rem przy­pi­sa­nym do jed­nego redak­tora i jeśli coś mu się sta­nie, będę skoń­czony. Suk­ces, jaki odnio­słem u Golda, roz­wiał moje obawy w tym wzglę­dzie. Gold nawet wydał w odcin­kach moją drugą powieść, Gwiazdy jak pył… cho­ciaż zmie­nił jej tytuł na Tyrann, co uwa­ża­łem z okrop­ność.

A Gold nie był moim jedy­nym nowym redak­to­rem. Sprze­da­łem opo­wia­da­nie o robo­tach Howar­dowi Browne’owi, który kie­ro­wał „Ama­zing” przez ten krótki czas, gdy pismo to pró­bo­wało utrzy­mać wysoki poziom. To opo­wia­da­nie, zaty­tu­ło­wane Satys­fak­cja gwa­ran­to­wana, poja­wiło się w nume­rze tego maga­zynu z kwiet­nia 1951 roku.

To był jed­nak wyją­tek. W tym cza­sie nie zamie­rza­łem pisać kolej­nych opo­wia­dań o robo­tach. Poja­wie­nie się zbioru Ja, robot wyda­wało się natu­ral­nym zakoń­cze­niem tego okresu mojej lite­rac­kiej kariery i chcia­łem zająć się czymś innym.

Nie­mniej Gold, który już wydał w odcin­kach jedną moją książkę, jak naj­bar­dziej chciał to zro­bić z następną, szcze­gól­nie od kiedy kolejna napi­sana przeze mnie powieść, Prądyprze­strzeni, została przy­jęta w tym celu przez Camp­bella.

19 kwiet­nia 1952 roku Gold i ja oma­wia­li­śmy kwe­stię nowej powie­ści, która miała się uka­zać w „Galaxy”. Zapro­po­no­wał, żeby była to powieść o robo­tach. Sta­now­czo pokrę­ci­łem głową. Moje roboty poja­wiały się tylko w opo­wia­da­niach i wcale nie byłem pewny, czy potra­fię napi­sać o nich całą powieść.

– Na pewno potra­fisz – rzekł Gold. – Może o prze­lud­nio­nym świe­cie, w któ­rym roboty odbie­rają ludziom pracę?

– Zbyt przy­gnę­bia­jące – powie­dzia­łem. – Nie jestem pewny, czy chcę napi­sać poważną powieść socjo­lo­giczną.

– Zrób to na swój spo­sób. Lubisz zagadki kry­mi­nalne. Niech w takim świe­cie detek­tyw roz­wią­zuje sprawę mor­der­stwa, mając za part­nera robota. Jeśli nie zdoła jej roz­wią­zać, zosta­nie przez niego zastą­piony.

To skrze­sało iskrę. Camp­bell czę­sto mawiał, że powieść kry­mi­nalna science fic­tion to okre­śle­nie wewnętrz­nie sprzeczne; że postęp tech­niczny można wyko­rzy­stać do cudow­nego wydo­by­wa­nia detek­ty­wów z opa­łów, co byłoby oszu­ki­wa­niem czy­tel­ni­ków.

Usia­dłem do pisa­nia książki, która miała być kla­syczną powie­ścią kry­mi­nalną i nie oszu­ki­wała czy­tel­nika – a jed­no­cze­śnie była praw­dziwą powie­ścią fan­ta­stycz­no­nau­kową. Rezul­ta­tem był Pozy­to­nowy detek­tyw. Uka­zał się w „Galaxy” w trzech czę­ściach, w nume­rach z paź­dzier­nika, listo­pada i grud­nia 1953 roku, a w 1954 roku został wydany przez Double­day jako moja jede­na­sta książka.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że z ksią­żek, które napi­sa­łem dotych­czas, Pozy­to­nowy detek­tyw był naj­więk­szym suk­ce­sem. Sprze­da­wał się lepiej niż jaka­kol­wiek z wcze­śniej­szych; otrzy­my­wa­łem mil­sze listy od czy­tel­ni­ków, a naj­lep­szym dowo­dem było to, że w Double­day uśmie­chano się do mnie cie­plej niż przed­tem. Do tej pory żądano ode mnie stresz­czeń i począt­ko­wych roz­dzia­łów przed pod­pi­sa­niem umów, a teraz wystar­czała sama moja dekla­ra­cja, że zamie­rzam napi­sać następną książkę.

W isto­cie Pozy­to­nowy detek­tyw odniósł taki suk­ces, że nie­uchron­nie musia­łem napi­sać jego kon­ty­nu­ację. Myślę, że zaczął­bym ją pisać natych­miast, gdyby nie to, że wła­śnie zają­łem się popu­la­ry­zo­wa­niem nauki i odkry­łem, że spra­wia mi to ogromną radość. Dopiero w paź­dzier­niku 1955 roku zaczą­łem pisać Nagie słońce.

Kiedy jed­nak zaczą­łem, praca szła szybko. Pod wie­loma wzglę­dami ta książka była dopeł­nie­niem poprzed­niej. Akcja Pozy­to­no­wego detek­tywa toczyła się na Ziemi, świe­cie wielu ludzi i nie­licz­nych robo­tów, nato­miast Nagie słońce przed­sta­wiało Sola­rię, zamiesz­kaną przez nie­wielu ludzi i mnó­stwo robo­tów. Co wię­cej, choć w moich książ­kach w zasa­dzie nie ma wąt­ków roman­so­wych, w Nagim słońcu umie­ści­łem taki i wyeks­po­no­wa­łem.

Byłem bar­dzo zado­wo­lony z tej kon­ty­nu­acji i w głębi serca uwa­ża­łem, że jest nawet lep­sza od Pozy­to­no­wego detek­tywa, ale co mia­łem z nią począć? Roz­luź­ni­łem współ­pracę z Camp­bel­lem, który zajął się pseu­do­nauką nazy­waną dia­ne­tyką i zain­te­re­so­wał się lata­ją­cymi spodkami, psio­niką i róż­nymi innymi podej­rza­nymi spra­wami. Z dru­giej strony wiele mu zawdzię­cza­łem i mia­łem poczu­cie winy z powodu tego, że prak­tycz­nie prze­sze­dłem do Golda, który wydał w odcin­kach dwie moje powie­ści pod rząd. Nie miał jed­nak nic wspól­nego z powsta­niem Nagiego słońca, więc mogłem zro­bić z tą książką, co chcia­łem.

Tak więc zapro­po­no­wa­łem ją Camp­bel­lowi, a on natych­miast ją przy­jął. Poja­wiła się w trzech czę­ściach, nume­rach „Asto­un­ding” z paź­dzier­nika, listo­pada i grud­nia 1956 roku, i nawet nie zmie­nił jej tytułu. W 1957 roku została wydana przez Double­day jako moja dwu­dzie­sta książka.

Została przy­jęta rów­nie dobrze jak Pozy­to­nowy detek­tyw, jeśli nie lepiej, więc Double­day natych­miast stwier­dziło, że nie powi­nie­nem na niej poprze­stać. Powi­nie­nem napi­sać trze­cią książkę i zro­bić z tego try­lo­gię, tak samo jak w wypadku „Fun­da­cji”.

W pełni się z tym zga­dza­łem. Mia­łem już ogólny zarys akcji tej trze­ciej książki oraz tytuł – The Bounds of Infi­nity.

W lipcu 1958 roku moja rodzina wybie­rała się na trzy­ty­go­dniowe waka­cje w nad­mor­skim domu w Mar­sh­field w Mas­sa­chu­setts, a ja zamie­rza­łem zabrać się tam do pracy i napi­sać sporą część tej nowej powie­ści. Jej akcja miała się toczyć na Auro­rze, gdzie we wza­jem­nych rela­cjach ludzi i robo­tów nie mieli prze­wagi ani ci pierwsi, jak w Pozy­to­no­wym detek­ty­wie, ani dru­dzy, jak w Nagim słońcu. Co wię­cej, wątek roman­sowy miał być znacz­nie wzmoc­niony.

Wszystko było zapla­no­wane – a jed­nak coś było nie tak. W latach pięć­dzie­sią­tych coraz bar­dziej inte­re­so­wa­łem się lite­ra­turą faktu i po raz pierw­szy zaczą­łem pisać powieść, któ­rej nie zdo­ła­łem skoń­czyć. Prze­rwa­łem pracę po napi­sa­niu czte­rech roz­dzia­łów. Dosze­dłem do wnio­sku, że w głębi duszy uwa­żam, że nie pora­dzę sobie z wąt­kiem roman­so­wym i nie zdo­łam zrów­no­wa­żyć rela­cji mię­dzy ludźmi i robo­tami.

I tak było przez dwa­dzie­ścia pięć lat. Ani Pozy­to­nowy detek­tyw, ani Nagie słońce nie prze­stały być czy­tane i wyda­wane. Obie uka­zały się w The Robot Novels, a także z nie­któ­rymi opo­wia­da­niami w The Rest of Robots. Poja­wiały się także w róż­nych wyda­niach w mięk­kiej opra­wie.

Tak więc przez dwa­dzie­ścia pięć lat czy­tel­nicy mogli je czy­tać i – zakła­dam – dobrze się bawić. W rezul­ta­cie wielu z nich pro­siło mnie w listach, żebym napi­sał trzeci tom. Zwra­cano się z taką prośbą na kon­wen­tach. O nic innego tak czę­sto mnie nie pro­szono (z wyjąt­kiem czwar­tego tomu „Fun­da­cji”).

A ile­kroć pytano mnie, czy zamie­rzam napi­sać trze­cią powieść o robo­tach, zawsze odpo­wia­da­łem: „Ow­szem, pew­nego dnia – tak więc módl­cie się, żebym żył długo”.

Wła­ści­wie uwa­ża­łem, że powi­nie­nem ją napi­sać, ale z bie­giem lat byłem coraz bar­dziej pewny tego, że nie zdo­łam sobie z tym pora­dzić, i z coraz głęb­szym smut­kiem nabie­ra­łem prze­ko­na­nia, że ten trzeci tom ni­gdy nie powsta­nie.

A jed­nak w marcu 1983 roku przed­sta­wi­łem Double­day tę „długo ocze­ki­waną” trze­cią powieść o robo­tach. Nie ma ona nic wspól­nego z nie­udaną próbą z 1958 roku i jest zaty­tu­ło­wana Roboty z pla­nety świtu. Double­day wydał ją w paź­dzier­niku 1983 roku.

Isaac Asi­mov

Nowy Jork

Rozdział I

Rozmowa z komendantem

Lije Baley wła­śnie dotarł do swo­jego biurka, gdy zauwa­żył, że R. Sammy przy­gląda mu się wycze­ku­jąco.

Jego pocią­gła twarz spo­chmur­niała jesz­cze bar­dziej.

– Czego chcesz?

– Szef chce cię widzieć, Lije. Natych­miast.

– W porządku.

R. Sammy stał i się gapił.

– Powie­dzia­łem: w porządku. Odejdź!

R. Sammy odwró­cił się na pię­cie i odszedł do swo­ich obo­wiąz­ków. Ziry­to­wany Baley zasta­na­wiał się, dla­czego tych obo­wiąz­ków nie mógł wyko­ny­wać czło­wiek.

Przez chwilę badał zawar­tość kap­ciu­cha i liczył w myślach. Jeśli będzie wypa­lał dwie fajki dzien­nie, tyto­niu powinno mu wystar­czyć do następ­nego przy­działu.

Potem wyszedł ze swo­jego boksu (przy­słu­gu­ją­cego mu od dwóch lat) i prze­szedł na drugi koniec sali.

Simp­son pod­niósł głowę znad stre­amera, kiedy go mijał.

– Szef chce cię widzieć, Lije.

– Wiem. R. Sammy mi powie­dział.

W trze­wiach stre­amera prze­su­wała się taśma o rtę­ciowo lśnią­cej powierzchni z zako­do­wa­nymi w niej infor­ma­cjami, prze­szu­ki­wa­nymi i ana­li­zo­wa­nymi przez ten nie­wielki przy­rząd.

– Kop­nął­bym R. Sammy’ego w tyłek, gdy­bym się nie bał, że zła­mię sobie nogę – rzekł Simp­son. – Nie­dawno widzia­łem Vince’a Bar­retta.

– Ach, tak?

– Chciał wró­cić do pracy. Na jakie­kol­wiek sta­no­wi­sko w wydziale. Bie­dak jest zroz­pa­czony, ale co mogłem mu powie­dzieć? R. Sammy zajął jego miej­sce, i tyle. Chło­pak musi teraz roz­wo­zić pro­dukty fermy droż­dży. A taki był bystry. I wszy­scy go lubili.

Baley wzru­szył ramio­nami i rzekł z nie­za­mie­rzoną obo­jęt­no­ścią, któ­rej wcale nie czuł:

– Wszy­scy musimy z tym żyć.

Sze­fowi przy­słu­gi­wał oddzielny pokój. JULIUS ENDERBY, gło­sił napis na mato­wej szy­bie. Ładna czcionka. Sta­ranny gra­we­ru­nek. A poni­żej: KOMEN­DANT POLI­CJI MIA­STA NOWY JORK.

Baley wszedł i powie­dział:

– Chciał mnie pan widzieć, komen­dan­cie?

Enderby spoj­rzał na niego. Nosił oku­lary, ponie­waż miał wraż­liwe gałki oczne i nie mógł nakła­dać szkieł kon­tak­to­wych jak więk­szość ludzi. Każdy naj­pierw patrzył na te oku­lary, a dopiero potem na jego niczym nie­wy­róż­nia­jącą się twarz. Baley podej­rze­wał, że komen­dant wcale nie miał aż tak wraż­li­wych oczu i cenił oku­lary, bo doda­wały mu cha­rak­teru.

Enderby wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego. Popra­wił man­kiety, wycią­gnął się na fotelu i powie­dział prze­sad­nie ser­decz­nym tonem:

– Usiądź, Lije. Usiądź.

Baley sztywno usiadł i cze­kał.

– Jak się ma Jes­sie? – spy­tał Enderby. – I chło­piec?

– Świet­nie – rzekł bez­na­mięt­nie Baley. – Po pro­stu świet­nie. A pań­ska rodzina?

– Świet­nie – powtó­rzył jak echo Enderby. – Po pro­stu świet­nie.

Fal­start.

Coś jest nie tak z jego twa­rzą, pomy­ślał Baley. Powie­dział:

– Komen­dan­cie, wolał­bym, żeby nie przy­sy­łał pan po mnie R. Sammy’ego.

– No cóż, wiesz, co o tym myślę, Lije. Jed­nak przy­dzie­lono go tutaj i muszę jakoś go wyko­rzy­stać.

– Nie­swojo się przy nim czuję, komen­dan­cie. Mówi, że chce mnie pan widzieć, a potem stoi nie­ru­chomo. Wie pan, co chcę powie­dzieć. Trzeba mu mówić, żeby sobie poszedł, ina­czej będzie stał jak słup.

– Och, to moja wina, Lije. Kaza­łem mu prze­ka­zać wia­do­mość i zapo­mnia­łem wyraź­nie poin­stru­ować, że ma potem wró­cić do swo­ich zajęć.

Baley wes­tchnął. Wokół jego piw­nych oczu poja­wiła się sieć led­wie widocz­nych zmarsz­czek.

– No cóż, chciał pan ze mną pomó­wić.

– Tak, Lije – rzekł komen­dant – ale nie­ła­two mi zacząć.

Wstał, odwró­cił się i pod­szedł do ściany za biur­kiem. Naci­snął jakiś ukryty włącz­nik i część ściany stała się prze­zro­czy­sta.

Baley zamru­gał w nie­ocze­ki­wa­nej powo­dzi sza­ra­wego świa­tła.

Komen­dant się uśmiech­nął.

– Kaza­łem to zamon­to­wać w zeszłym roku, Lije. Chyba jesz­cze ci tego nie poka­zy­wa­łem. Podejdź tutaj i popatrz. W daw­nych cza­sach we wszyst­kich pomiesz­cze­niach były takie rze­czy. Nazy­wano je oknami. Wie­dzia­łeś o tym?

Baley wie­dział o tym dosko­nale z wielu histo­rycz­nych powie­ści.

– Sły­sza­łem o nich – powie­dział.

– Podejdź tu.

Baley skrę­cił się w duchu, ale wyko­nał pole­ce­nie. Było coś nie­przy­zwo­itego w takim wysta­wia­niu wnę­trza pokoju na widok publiczny. Komen­dant cza­sem prze­sa­dzał z tym swoim upodo­ba­niem do śre­dnio­wie­cza.

Przy­kła­dem są te oku­lary, pomy­ślał Baley.

No wła­śnie! To przez nie odno­siło się wra­że­nie, że coś z nim jest nie tak!

– Pan wyba­czy, komen­dan­cie – powie­dział – ale chyba ma pan nowe oku­lary, prawda?

Komen­dant spoj­rzał na niego z lek­kim zdzi­wie­niem, zdjął oku­lary, popa­trzył na nie, a potem na Baleya. Bez oku­la­rów jego owalna twarz wyda­wała się okrą­glej­sza, a broda odro­binę wydat­niej­sza. Ponadto spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej zagu­bio­nego, gdyż nie był w sta­nie zogni­sko­wać wzroku.

– Tak – potwier­dził. Umie­ścił oku­lary z powro­tem na nosie, a potem dodał z nie­skry­wa­nym gnie­wem: – Poprzed­nie zbi­łem trzy dni temu. Przy tym nawale spraw dopiero dziś rano zała­twi­łem sobie nowe. To były pie­kielne trzy dni, Lije.

– Z powodu oku­la­rów?

– Nie tylko. Zaraz do tego dojdę.

Odwró­cił się do okna i Baley także. Z lek­kim zasko­cze­niem odkrył, że pada deszcz. Na moment zapo­mniał o wszyst­kim, podzi­wia­jąc spek­takl spa­da­ją­cej z nieba wody, pod­czas gdy komen­dant ema­no­wał cichą dumą, jakby to zja­wi­sko było jego dzie­łem.

– Już trzeci raz w tym mie­siącu patrzę, jak pada. Nie­sa­mo­wity widok, nie sądzisz?

Mimo woli Baley musiał w duchu przy­znać, że ten widok robił wra­że­nie. Przez czter­dzie­ści dwa lata swego życia rzadko widy­wał deszcz czy jakie­kol­wiek inne zja­wi­ska pogo­dowe, skoro o tym mowa.

– Zawsze wydaje się mar­no­traw­stwem to, że tyle wody spada na mia­sto. Powinna padać tylko do zbior­ni­ków.

– Lije – rzekł komen­dant – jesteś moder­ni­stą. To twój pro­blem. W śre­dnio­wie­czu ludzie żyli pod gołym nie­bem. I nie tylko na wsi. W mia­stach także. Nawet w Nowym Jorku. Gdy padał deszcz, nie uwa­żali tego za mar­no­traw­stwo. Cie­szyli się nim. Żyli w zgo­dzie z naturą. To zdrow­sze i lep­sze. Pro­blemy współ­cze­snego życia są wywo­łane odej­ściem od natury. Poczy­taj sobie cza­sem o epoce węgla.

Baley czy­tał. Sły­szał, że wielu ludzi narze­kało na wyna­le­zie­nie reak­tora ato­mo­wego. Sam na to narze­kał, gdy coś szło nie tak lub kiedy był zmę­czony. Takie zacho­wa­nie leżało w ludz­kiej natu­rze. W epoce węgla ludzie narze­kali z powodu wyna­le­zie­nia maszyny paro­wej. W pew­nej sztuce Szek­spira jedna z postaci narze­kała na to, że wyna­le­ziono proch. Za tysiąc lat ludzie będą narze­kać z powodu wyna­le­zie­nia mózgu pozy­to­no­wego.

Do dia­bła z tym.

– Słu­chaj, Julius – rzekł ponuro. (W godzi­nach pracy nie zwykł spo­ufa­lać się z komen­dan­tem, nie­za­leż­nie od tego, jak czę­sto ten zwra­cał się do niego po imie­niu, ale ten moment wyda­wał się szcze­gólny). – Słu­chaj, Julius, mówisz o wszyst­kim, tylko nie o tym, po co mnie tu wezwa­łeś, a to mnie nie­po­koi. O co cho­dzi?

– Zaraz do tego dojdę, Lije – odparł komen­dant. – Pozwól, że zro­bię to po swo­jemu. Jest… jest pewien pro­blem.

– Jasne. A co na tej pla­ne­cie nim nie jest? Kolejne kło­poty z robo­tami?

– W pew­nym sen­sie tak, Lije. Stoję tu i zasta­na­wiam się, ile jesz­cze kło­po­tów zdoła znieść ten stary świat. Umie­ści­łem tutaj to okno nie po to, żeby od czasu do czasu zer­k­nąć przez nie na niebo. Patrzę na mia­sto. Spo­glą­dam na nie i zasta­na­wiam się, jakie będzie za kolejne sto lat.

Sen­ty­men­ta­lizm komen­danta go draż­nił, ale Baley odkrył, że sam gapi się zafa­scy­no­wany. Nawet za zasłoną desz­czu mia­sto robiło ogromne wra­że­nie. Wydział poli­cji zaj­mo­wał górne pię­tra gma­chu ratu­sza, a ten wzno­sił się wysoko. Z okna komen­danta widać było dachy sąsied­nich wie­żow­ców. Te przy­po­mi­nały palce na oślep się­ga­jące ku niebu. Miały nagie, gład­kie ściany. Były sko­ru­pami ludz­kich uli.

– W pew­nym sen­sie – ode­zwał się komen­dant – szkoda, że pada. Nie widać Kosmo­polu.

Baley spoj­rzał na zachód, ale było tak, jak powie­dział komen­dant. Hory­zont się zwę­ził. Wie­żowce Nowego Jorku zasnuły się mgłą i zni­kały w bia­łej pustce.

– Wiem, jak wygląda Kosmo­pol – rzekł Baley.

– Lubię stąd na niego patrzeć – wyznał komen­dant. – Led­wie go widać w luce pomię­dzy dwoma sek­to­rami Brunsz­wiku. Zbio­ro­wi­sko niskich kopuł. Oto róż­nica pomię­dzy nami a Prze­strzeń­cami. My się­gamy wysoko i trzy­mamy się bli­sko. U nich każda rodzina ma swoją kopułę. Każda rodzina ma swój dom. I zie­mię mię­dzy kopu­łami. Czy roz­ma­wia­łeś kie­dyś z jakimś Prze­strzeń­cem, Lije?

– Kil­ka­krot­nie. Mniej wię­cej mie­siąc temu roz­ma­wia­łem z jed­nym wła­śnie tutaj, przez pań­ski inter­kom – przy­po­mniał Baley cier­pli­wie.

– Tak, pamię­tam. No cóż, zaczy­nam filo­zo­fo­wać. My i oni. Różne spo­soby życia.

Baley zaczy­nał odczu­wać nie­przy­jemne ssa­nie w żołądku. Im dłu­żej klu­czył komen­dant, tym mniej przy­jemne będzie to, do czego zmie­rza.

– I dobrze – powie­dział. – Tylko co w tym dziw­nego? Na Ziemi nie ma miej­sca na kopuły dla ośmiu miliar­dów ludzi. Oni na swo­ich pla­ne­tach mają dość wol­nej prze­strzeni, więc niech sobie tam żyją po swo­jemu.

Komen­dant wró­cił do fotela i usiadł. Spoj­rzał na Baleya nie­ru­cho­mymi oczami, tro­chę zmniej­szo­nymi przez szkła oku­la­rów.

– Nie każdy tak tole­ran­cyj­nie trak­tuje róż­nice kul­tu­rowe – zauwa­żył. – To doty­czy zarówno nas, jak Prze­strzeń­ców.

– W porządku. I co?

– To, że trzy dni temu zmarł pewien Prze­strze­niec.

Nad­cho­dziła chwila prawdy. Kąciki cien­kich warg Baleya unio­sły się odro­binę, co wcale nie zmie­niło smut­nego wyrazu jego pocią­głej twa­rzy.

– Jaka szkoda – rzekł. – Mam nadzieję, że na coś zaraź­li­wego. Jakiś wirus. Zapewne grypy.

Komen­dant wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– O czym ty mówisz?

Baley nie zamie­rzał wyja­śniać. Skru­pu­lat­ność, z jaką Prze­strzeńcy eli­mi­no­wali wszel­kie dzie­dziczne cho­roby, była dobrze znana. Choć nie aż tak dobrze jak prze­zor­ność, z jaką w miarę moż­li­wo­ści uni­kali kon­taktu z cier­pią­cymi na różne scho­rze­nia Zie­mia­nami. Jed­nak komen­dant nie wyczuł sar­ka­zmu.

– Tak tylko mówię – rzekł Baley. – Na co umarł?

Znów odwró­cił się do okna.

– Na brak klatki pier­sio­wej – odparł komen­dant. – Ktoś strze­lił do niego z bla­stera.

Baley zesztyw­niał.

– O czym pan mówi? – spy­tał, nie odwra­ca­jąc się.

– Mówię o mor­der­stwie – cicho rzekł komen­dant. – Jesteś detek­ty­wem. Wiesz, czym jest mor­der­stwo.

Teraz Baley się odwró­cił.

– Ale nie Prze­strzeńca! Trzy dni temu?

– Tak.

– Kto to zro­bił? Jak?

– Prze­strzeńcy mówią, że zabił go Zie­mia­nin.

– Nie­moż­liwe.

– Dla­czego? Ty nie lubisz Prze­strzeń­ców. Ja też. Kto na Ziemi ich lubi? Po pro­stu ktoś nie lubi ich tro­chę za bar­dzo, i tyle.

– No pew­nie, ale…

– Były pożary w fabry­kach Los Ange­les. Roz­wa­la­nie robo­tów w Ber­li­nie. Zamieszki w Szan­ghaju.

– Racja.

– Wszystko to świad­czy o rosną­cym nie­za­do­wo­le­niu. Może nawet w jakimś stop­niu orga­ni­zo­wa­nym.

– Nie rozu­miem, komen­dan­cie – powie­dział Baley. – Czy pan z jakie­goś powodu mnie spraw­dza?

– Co takiego? – Komen­dant wyglą­dał na szcze­rze zdzi­wio­nego.

Baley obser­wo­wał go.

– Trzy dni temu jeden z nich został zamor­do­wany i Prze­strzeńcy uwa­żają, że mor­dercą jest Zie­mia­nin. Do tej pory – postu­kał paznok­ciem w biurko – nic wię­cej nie wia­domo. Mam rację? Komen­dan­cie, to nie­wia­ry­godne. Na Joza­fata, komen­dan­cie, jeśli coś takiego naprawdę się zda­rzyło, to Nowy Jork może zostać starty z powierzchni ziemi!

Komen­dant potrzą­snął głową.

– To nie jest takie pro­ste, Lije. Nie było mnie trzy dni. Nara­dza­łem się z bur­mi­strzem. Byłem w Kosmo­polu. I w Waszyng­to­nie, gdzie roz­ma­wia­łem z Ziem­skim Biu­rem Śled­czym.

– Ach, tak? I co bysie miały do powie­dze­nia?

– Powie­dzieli, że to nasza broszka. Mor­der­stwo popeł­niono na obsza­rze admi­ni­stra­cyj­nym mia­sta. Kosmo­pol pod­lega jurys­dyk­cji Nowego Jorku.

– Jed­nak jest eks­te­ry­to­rialny.

– Wiem. Docho­dzę do sedna.

Komen­dant spu­ścił wzrok pod twar­dym jak krze­mień spoj­rze­niem Baleya. Wyglą­dał tak, jakby nagle stał się jego pod­wład­nym, a Baley zacho­wy­wał się tak, jakby rze­czy­wi­ście nim był.

– Mogą się tym zająć Prze­strzeńcy – powie­dział.

– Zacze­kaj chwilkę, Lije – rzekł bła­gal­nie komen­dant. – Nie poga­niaj mnie. Pró­buję ci to prze­ka­zać jak przy­ja­ciel przy­ja­cielowi. Chcę ci wyja­śnić moją sytu­ację. Byłem tam, gdy przy­szła ta wia­do­mość. Mia­łem się z nim spo­tkać – z Rojem Nemen­nu­hem Sar­to­nem.

– Z ofiarą?

– Z ofiarą. – Komen­dant jęk­nął. – Pięć minut póź­niej i oso­bi­ście odkrył­bym zwłoki. Cóż to byłby za szok. A i tak to było po pro­stu okropne. Spo­tkali się ze mną i powie­dzieli mi o tym mor­der­stwie. Wtedy zaczął się ten trzy­dniowy kosz­mar, Lije. Na doda­tek widzia­łem wszystko jak przez mgłę i nie mia­łem czasu, by zała­twić sobie nowe oku­lary. Przy­naj­mniej to już się nie powtó­rzy. Zamó­wi­łem trzy pary.

Baley ana­li­zo­wał obraz wyda­rzeń, który sobie stwo­rzył. Widział wyso­kich i postaw­nych Prze­strzeń­ców przy­cho­dzą­cych do komen­danta z tą wie­ścią i prze­ka­zu­ją­cych mu ją w ten ich abso­lut­nie bez­na­miętny spo­sób. Julius zapewne zdjął oku­lary i je prze­cie­rał. Zaszo­ko­wany wia­do­mo­ścią zapewne upu­ścił oku­lary, a potem spoj­rzał na roz­bite szkła i jego mięk­kie, pełne wargi lekko zadrżały. Baley był naj­zu­peł­niej pewny tego, że przy­naj­mniej przez pięć minut komen­dant bar­dziej przej­mo­wał się swo­imi oku­la­rami niż mor­der­stwem.

– Jestem w okrop­nej sytu­acji – mówił komen­dant. – Tak jak mówisz, Kosmo­pol jest eks­te­ry­to­rialny. Oni mogą się uprzeć i prze­pro­wa­dzić wła­sne śledz­two, a potem napi­sać co zechcą w rapor­tach do swo­ich rzą­dów. Światy Zaziem­skie mogą wyko­rzy­stać to jako pre­tekst do sterty pozwów o hor­ren­dalne odszko­do­wa­nia. Wiesz, jak przy­ję­łoby to spo­łe­czeń­stwo.

– Biały Dom popeł­niłby poli­tyczne samo­bój­stwo, gdyby się zgo­dził zapła­cić.

– A dosłow­nie, gdyby nie zapła­cił.

– Nie musisz mi tego tłu­ma­czyć – powie­dział Baley. Był małym chłop­cem, gdy lśniące krą­żow­niki z kosmosu w końcu wysłały żoł­nie­rzy do Waszyng­tonu, Nowego Jorku i Moskwy, żeby zabrać to, co uwa­żały za swoje.

– Zatem sam widzisz. Zapła­cimy czy nie, i tak będą kło­poty. Jedy­nym wyj­ściem jest samo­dziel­nie zła­pać mor­dercę i wydać go Prze­strzeń­com. Musimy to zro­bić.

– Dla­czego nie oddamy tej sprawy ZBŚ? Nawet jeśli for­mal­nie ta sprawa leży w naszej jurys­dyk­cji, to kwe­stia sto­sun­ków mię­dzy­gwiezd­nych…

– ZBŚ jej nie tknie. To gorący kar­to­fel i wylą­do­wał na naszym podołku. – Na moment komen­dant pod­niósł głowę i uważ­nie przyj­rzał się pod­wład­nemu. – Nie jest dobrze, Lije. Każdy z nas może stra­cić pracę.

– Wymie­nią nas wszyst­kich? – powie­dział Baley. – Bzdura. Nie mają tylu wyszko­lo­nych ludzi.

– Roboty – przy­po­mniał komen­dant. – Mają roboty.

– Co takiego?

– R. Sammy to dopiero począ­tek. Jest goń­cem. Inne mogą patro­lo­wać drogi szyb­kiego ruchu. Do licha, czło­wieku, znam Prze­strzeń­ców lepiej niż ty i wiem, co oni robią. Są roboty, które mogą wyko­ny­wać twoją i moją pracę. Mogą nas zde­kla­so­wać. Nie myśl, że nie. A w naszym wieku szu­ka­nie nowego zaję­cia…

– Rozu­miem – uciął szorstko Baley.

Komen­dant wyglą­dał na zmie­sza­nego.

– Prze­pra­szam, Lije.

Baley kiw­nął głową i usi­ło­wał nie myśleć o swoim ojcu. Komen­dant oczy­wi­ście znał tę histo­rię.

– Kiedy poja­wiła się cała ta kwe­stia zastą­pie­nia nas przez roboty? – spy­tał Baley.

– Nie bądź naiwny, Lije. To dzieje się cały czas. Już od dwu­dzie­stu pię­ciu lat, od przy­by­cia Prze­strzeń­ców. Dobrze o tym wiesz. Teraz tylko zaczyna się­gać wyżej, i tyle. Jeśli skno­cimy to śledz­two, będzie to bar­dzo długi krok do poże­gna­nia się z naszymi eme­ry­tu­rami. Nato­miast jeśli dobrze się spi­szemy, Lije, możemy odsu­nąć tę chwilę w daleką przy­szłość. A dla cie­bie może to być praw­dziwy prze­łom.

– Dla mnie? – spy­tał Baley.

– Ty pokie­ru­jesz tym docho­dze­niem, Lije.

– Nie mam odpo­wied­nich upraw­nień, komen­dan­cie. Mam zale­d­wie C-5.

– Chcesz mieć C-6, prawda?

Czy chciał? Baley wie­dział, jakie przy­wi­leje daje klasa C-6. Miej­sce sie­dzące na dro­dze szyb­kiego ruchu w godzi­nach szczytu, a nie tylko od dzie­sią­tej do czwar­tej. Więk­szy wybór potraw w kuchni sek­tora. Może nawet przy­dział lep­szego miesz­ka­nia i bilet wstępu na poziom sola­rium dla Jes­sie.

– Chcę – powie­dział. – Pew­nie, że chcę. Dla­czego nie miał­bym chcieć? Tylko co mi się dosta­nie, jeśli nie roz­wiążę tej sprawy?

– Dla­czego nie miał­byś jej roz­wią­zać, Lije? – rzekł przy­mil­nie komen­dant. – Jesteś dobry. Jesteś jed­nym z naj­lep­szych, jakich mamy.

– Jed­nak w moim dziale co naj­mniej kilku ma wyż­szą klasę. Dla­czego mie­liby zostać pomi­nięci?

Cho­ciaż można to było wyczy­tać z jego twa­rzy, Baley nie wspo­mniał o tym, że komen­dant naru­sza obo­wią­zu­jące prze­pisy tylko w wyjąt­ko­wych wypad­kach.

Komen­dant zało­żył ręce na piersi.

– Z dwóch powo­dów. Dla mnie nie jesteś tylko jed­nym z detek­ty­wów, Lije. Jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Nie zapo­mi­nam, że razem cho­dzi­li­śmy do szkoły. Cza­sem może się zda­wać, że o tym zapo­mnia­łem, ale to wina kla­sy­fi­ka­cji. Jestem komen­dan­tem i wiesz, co to ozna­cza. Na­dal jed­nak jestem twoim przy­ja­cie­lem, a ta sprawa to ogromna szansa dla wła­ści­wego czło­wieka. Chcę ci ją dać.

– To jeden powód – rzekł bez entu­zja­zmu Baley.

– Dru­gim powo­dem jest to, że jak sądzę, ty rów­nież uwa­żasz mnie za przy­ja­ciela. Muszę cię pro­sić, żebyś coś dla mnie zro­bił.

– Co?

– Chcę, żebyś do tej sprawy wziął sobie za part­nera Prze­strzeńca. Taki posta­wili waru­nek. Zgo­dzili się nie mel­do­wać o tym mor­der­stwie i zosta­wić śledz­two w naszych rękach. W zamian zażą­dali, by jeden z ich agen­tów brał w nim udział, pełny udział.

– To brzmi tak, jakby wcale nam nie ufali.

– Z pew­no­ścią rozu­miesz, w jakiej są sytu­acji. Gdyby śledz­two zostało skno­cone, wielu z nich mia­łoby pro­blemy ze swo­imi rzą­dami. Muszę im zaufać, Lije. Jestem gotów uwie­rzyć, że chcą dobrze.

– Jestem tego pewny, komen­dan­cie. Wła­śnie w tym pro­blem.

Komen­dant naj­wi­docz­niej nie zro­zu­miał, ale mówił dalej:

– Zechcesz wziąć Prze­strzeńca jako part­nera, Lije?

– Pro­sisz jak przy­ja­ciel?

– Tak. Pro­szę cię, żebyś wziął tę sprawę na takich warun­kach, jakie posta­wili Prze­strzeńcy.

– Wezmę Prze­strzeńca za part­nera, komen­dan­cie.

– Dzięki, Lije. Będzie musiał z tobą zamiesz­kać.

– Och, zacze­kaj chwilę!

– Wiem, wiem. Jed­nak masz duże miesz­ka­nie, Lije. Trzy pokoje. I tylko jedno dziecko. Możesz go przy­jąć. Nie będzie spra­wiał kło­po­tów. Jakich­kol­wiek. Ponadto to konieczne.

– Jes­sie się to nie spodoba. Wiem, że nie.

– Powiedz Jes­sie – komen­dant przy­glą­dał mu się bacz­nie, tak bacz­nie, jakby wypa­lał wzro­kiem dziury w szkłach oku­la­rów – że jeśli wyświad­czysz mi tę przy­sługę, to kiedy będzie po wszyst­kim, zro­bię co w mojej mocy, żebyś prze­sko­czył dwie klasy wyżej. C-7, Lije. C-7!

– W porządku, komen­dan­cie, umowa stoi.

Baley zaczął wsta­wać z krze­sła, zauwa­żył wyraz twa­rzy Enderby’ego i znów usiadł.

– Jest jesz­cze coś?

Komen­dant powoli poki­wał głową.

– Jesz­cze jedno.

– Mia­no­wi­cie?

– Cho­dzi o two­jego part­nera.

– A co za róż­nica, jak się nazywa?

– Prze­strzeńcy – powie­dział komen­dant – mają dziwne zwy­czaje. Ten twój part­ner nie jest… nie jest…

Baley otwo­rzył sze­roko oczy.

– Chwi­leczkę!

– Musisz, Lije. Po pro­stu musisz. Nie ma innego wyj­ścia.

– Ma zamiesz­kać z nami? Ta rzecz?

– Pro­szę cię jako przy­ja­ciel!

– Nie. Nie!

– Lije, nikomu innemu nie mogę zaufać. Mam ci to prze­li­te­ro­wać? Musimy współ­pra­co­wać z Prze­strzeń­cami. I musimy roz­wią­zać tę sprawę, jeśli chcemy unik­nąć wysła­nia przez nich kar­nej eks­pe­dy­cji na Zie­mię. Jed­nak nie możemy tego trak­to­wać jako zwy­czaj­nego docho­dze­nia. Twoim part­ne­rem będzie jeden z ich robo­tów. Jeśli to on roz­wiąże tę sprawę i zamel­duje, że jeste­śmy nie­kom­pe­tentni, będziemy skoń­czeni. My, cały nasz wydział. Rozu­miesz to, prawda? Tak więc musisz dzia­łać bar­dzo deli­kat­nie. Masz z nim współ­pra­co­wać, ale dopil­nuj, żebyś to ty roz­wią­zał tę sprawę, a nie on. Rozu­miesz?

– Cho­dzi panu o pełną współ­pracę, w razie potrzeby zakoń­czoną pode­rżnię­ciem gar­dła? Mam go jedną ręką kle­pać po ple­cach, a w dru­giej trzy­mać nóż?

– A co innego możemy zro­bić? Nie ma innego wyj­ścia.

Lije Baley stał nie­zde­cy­do­wa­nie.

– Nie wiem, co na to powie Jes­sie.

– Poroz­ma­wiam z nią, jeśli chcesz.

– Nie, komen­dan­cie. – Baley gło­śno wes­tchnął. – Jak się nazywa ten mój part­ner?

– R. Daneel Oli­vaw.

– To nie czas na nie­do­mó­wie­nia, komen­dan­cie – rzekł ze smut­kiem Baley. – Wezmę tę sprawę, więc nie uży­wajmy skrótu. Mówmy: Robot Daneel Oli­vaw.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Caves of Steel

Copy­ri­ght © 1953, 1954 by Isaac Asi­mov

Intro­duc­tion copy­ri­ght © 1983 by Night­fall Inc.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce

© Fred Gam­bino

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pozy­to­nowy detek­tyw, wyda­nie III, w nowym tłu­ma­cze­niu, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-704-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer