Imperium Galaktyczne. Prądy przestrzeni - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Imperium Galaktyczne. Prądy przestrzeni ebook i audiobook

Isaac Asimov

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cykl „Imperium Galaktyczne” Część druga.

Nad planetą Florinia mieszkają w luksusowych warunkach Posiadacze z Sarku. Sami jednakże Florińczycy bytują na powierzchni ojczystej planety, gdzie nieustannie harują, wytwarzając cenny kyrt, który zapewnia bogactwo ich sarkańskim panom. Pracownicy nie myślą nawet o buncie czy rewolucji, bo już nie znają pojęcia wolności. W ich społeczności żyje także uważany za głupka Rik, który najwyraźniej z jakiegoś powodu stracił pamięć. Niespodziewanie zaczynają do niego wracać wspomnienia i informacje, które wcześniej ktoś zapewne celowo usunął z jego umysłu. Rik uświadamia sobie stopniowo, że Florinia skazana jest na zagładę, co z kolei może wywołać chaos w całej Galaktyce…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 267

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 18 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,5 (53 oceny)
30
18
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AGierynska

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka, jak zawsze, nie zawodzi.
00
Wespazjan

Dobrze spędzony czas

super
00
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
waltharius

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, chociaż trąci już myszką trochę
00

Popularność




Isaac Asi­mov w REBI­SIE

„Fun­da­cja”

Pre­lu­dium Fun­da­cji

Naro­dziny Fun­da­cji

Fun­da­cja

Fun­da­cja i impe­rium

Druga Fun­da­cja

Agent Fun­da­cji

Fun­da­cja i Zie­mia

„Roboty”

Ja, robot

Pozy­to­nowy detek­tyw

Nagie słońce

Roboty z pla­nety Świtu

Roboty i impe­rium

„Impe­rium Galak­tyczne”

Gwiazdy jak pył

Prqdy prze­strzeni

Kamyk na nie­bie

(w przy­go­to­wa­niu)

Dla Davida,

który długo się nie poja­wiał,

ale na któ­rego warto było cze­kać

Pro­log

——————

Rok wcze­śniej

Czło­wiek z Ziemi pod­jął decy­zję. Długo ją roz­wa­żał, ale już posta­no­wił.

Minęły tygo­dnie od chwili, kiedy czuł pod nogami zna­jomy pokład swego statku, a wokół chłodną, ciemną opoń­czę kosmosu. Zamie­rzał tylko szybko zło­żyć raport w miej­sco­wym oddziale Mię­dzy­gwiezd­nego Biura Kosmo­ana­lizy i jesz­cze szyb­ciej wró­cić w prze­strzeń. Zamiast tego trzy­mano go tutaj.

Pra­wie jak w wię­zie­niu.

Wypił her­batę i spoj­rzał na męż­czy­znę po dru­giej stro­nie stołu.

– Nie zostanę tu ani chwili dłu­żej – powie­dział.

Ten drugi rów­nież pod­jął decy­zję. Długo ją roz­wa­żał, ale już posta­no­wił. Potrze­bo­wał czasu, dużo wię­cej czasu. Na pierw­sze listy nie otrzy­mał żad­nej odpo­wie­dzi. Rów­nie dobrze mógłby je posłać w żar gwiazdy – sku­tek byłby ten sam.

Niczego wię­cej nie ocze­ki­wał, albo raczej niczego mniej. To był jed­nak dopiero pierw­szy krok.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że podej­mu­jąc następne kroki, nie może pozwo­lić, aby ten czło­wiek z Ziemi wymknął mu się z rąk. Poma­cał gładki, czarny pręt w kie­szeni. Powie­dział:

– Nie rozu­miesz, jaka to deli­katna sprawa.

Zie­mia­nin rzekł:

– A cóż jest deli­kat­nego w znisz­cze­niu pla­nety? Chcę, żebyś roz­po­wszech­nił te infor­ma­cje na Sarku; żeby poznali je wszy­scy na tej pla­ne­cie.

– Nie możemy tego zro­bić. Wiesz, że wybu­chłaby panika.

– Przed­tem mówi­łeś, że to zro­bisz.

– Prze­my­śla­łem sprawę i uzna­łem, że byłoby to nie­roz­sądne.

Zie­mia­nin zgło­sił drugą pre­ten­sję.

– Przed­sta­wi­ciel MBK nie przy­był.

– Wiem. Są zajęci opra­co­wy­wa­niem pla­nów prze­ciw­kry­zy­so­wych. Jesz­cze parę dni.

– Jesz­cze parę dni! Cią­gle jesz­cze parę dni! Są tak zajęci, że nie mogą poświę­cić mi ani chwili czasu? Nawet nie widzieli moich obli­czeń.

– Pro­po­no­wa­łem, że prze­każę im twoje obli­cze­nia. Nie chcia­łeś.

– I nie chcę. Mogą zja­wić się tutaj albo ja udam się do nich. – Dodał ze zło­ścią: – Zdaje się, że mi nie wie­rzysz. Nie wie­rzysz, że Flo­rina zosta­nie znisz­czona.

– Wie­rzę ci.

– Nie. Wiem, że nie. Widzę to po tobie. Bawisz się mną. Nie rozu­miesz moich danych. Nie jesteś kosmo­ana­li­ty­kiem. Sądzę, że nawet nie jesteś tym, za kogo się poda­jesz. Kim jesteś?

– Dener­wu­jesz się.

– Tak, dener­wuję się. Czy to cię dziwi? A może myślisz sobie: „Bie­da­czek, kosmos rzu­cił mu się na mózg”. Sądzisz, że jestem stuk­nięty.

– Bzdura.

– Na pewno tak uwa­żasz. Dla­tego chcę spo­tkać się z tymi z MBK. Oni stwier­dzą, czy jestem sza­lony, czy nie. Znają się na tym.

Tam­ten przy­po­mniał sobie o pod­ję­tej decy­zji.

– Nie czu­jesz się dobrze – powie­dział. – Pomogę ci.

– Nie chcę! – krzyk­nął histe­rycz­nie Zie­mia­nin. – Wła­śnie zamie­rzam stąd wyjść. Jeśli chcesz mnie powstrzy­mać, będziesz musiał mnie zabić – ale nie odwa­żysz się. Jeśli to zro­bisz, będziesz miał na rękach krew miesz­kań­ców całej pla­nety.

Ten drugi też zaczął krzy­czeć, żeby zagłu­szyć pierw­szego.

– Nie zabiję cię. Posłu­chaj, nie zabiję cię. Nie muszę cię zabi­jać.

– Zwią­żesz mnie. Będziesz mnie tu trzy­mał. Tak? A co zro­bisz, kiedy MBK zacznie mnie szu­kać? Wiesz, że powi­nie­nem regu­lar­nie wysy­łać im raporty.

– Biuro wie, że ze mną jesteś bez­pieczny.

– Tak? Cie­kawe, czy oni w ogóle wie­dzą, że przy­le­cia­łem na tę pla­netę. Cie­kawe, czy otrzy­mali moją pierw­szą wia­do­mość.

Zie­mia­ni­nowi krę­ciło się w gło­wie. Zdrę­twiały mu ręce i nogi.

Tam­ten wstał. Doszedł do wnio­sku, że w samą porę pod­jął decy­zję. Powoli ruszył w kie­runku Zie­mia­nina wzdłuż dłu­giego stołu. Powie­dział uspo­ka­ja­jąco:

– To dla two­jego dobra.

Wyjął z kie­szeni czarny pręt.

Zie­mia­nin wychry­piał:

– To psy­cho­sonda.

Z tru­dem wyma­wiał słowa, a gdy spró­bo­wał wstać, jego ręce i nogi led­wie drgnęły. Wyce­dził przez zaci­śnięte skur­czem zęby:

– Zosta­łem odu­rzony!

– Tak, zosta­łeś odu­rzony! – przy­znał tam­ten. – Posłu­chaj, nie zro­bię ci krzywdy. Kiedy jesteś taki wzbu­rzony i nie­spo­kojny, trudno ci pojąć, jaka to deli­katna sprawa. Uspo­koję cię tro­chę. Tylko cię uspo­koję.

Zie­mia­nin nie mógł już mówić. Mógł tylko sie­dzieć i myśleć tępo: „Wielki kosmo­sie, zosta­łem odu­rzony”. Chciał krzy­czeć, wrzesz­czeć i ucie­kać, lecz nie był w sta­nie.

Tam­ten już pod­szedł do niego. Sta­nął, spo­glą­da­jąc z góry na sie­dzą­cego. Zie­mia­nin popa­trzył na niego. Jesz­cze mógł poru­szać gał­kami oczu.

Psy­cho­sonda była urzą­dze­niem samo­czyn­nym. Wystar­czyło przy­tknąć ją w odpo­wied­nie miej­sce na gło­wie. Zie­mia­nin patrzył prze­ra­żony, aż mię­śnie poru­sza­jące gał­kami ocznymi rów­nież mu stę­żały. Nie poczuł deli­kat­nego ukłu­cia, gdy ostre, cien­kie igły prze­biły skórę i dotknęły szwów kości czaszki.

Krzy­czał i krzy­czał w ciszy swego umy­słu. Wołał: „Nie, ty nie rozu­miesz. Cho­dzi o pla­netę pełną ludzi. Czy nie poj­mu­jesz, że nie można ryzy­ko­wać życia milio­nów ludzi?”.

Słowa tam­tego były ciche i nie­wy­raźne, jakby dobie­gały z końca dłu­giego, krę­tego tunelu.

– Nic ci się nie sta­nie. Za godzinę poczu­jesz się dobrze, cał­kiem dobrze. Będziesz się śmiał z tego wszyst­kiego razem ze mną.

Zie­mia­nin poczuł lek­kie, wibru­jące dotknię­cie, a potem już nic.

Ciem­ność zgęst­niała i go pochło­nęła. I już ni­gdy do końca nie ustą­piła. Minął rok, nim roz­wiała się przy­naj­mniej czę­ściowo.

Roz­dział I

——————

Znajda

Rik odło­żył pomoc­nik i zerwał się na równe nogi. Dygo­tał tak, że musiał oprzeć się o nagą, mlecz­no­białą ścianę.

– Pamię­tam! – wrza­snął.

Popa­trzyli na niego i cichy pomruk posi­la­ją­cych się ludzi nagle ucichł. Spoj­rzały nań oczy tkwiące w neu­tral­nie czy­stych i neu­tral­nie ogo­lo­nych twa­rzach, lśnią­cych i bla­dych w ską­pym świe­tle ściany. Te oczy nie zdra­dzały żyw­szego zain­te­re­so­wa­nia, jedy­nie odru­chową reak­cję na nagły i nie­spo­dzie­wany krzyk.

Rik wrza­snął znowu:

– Pamię­tam moją pracę. Mia­łem pracę!

– Zamknij się! – krzyk­nął ktoś.

Inny głos zawo­łał:

– Sia­daj!

Twa­rze odwró­ciły się i znów roz­legł się gwar. Rik patrzył przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Usły­szał, jak ktoś mówi lek­ce­wa­żąco: „Stuk­nięty Rik”. Widział, jak inny męż­czy­zna rysuje pal­cem kółko na czole. Ich reak­cja nie miała żad­nego zna­cze­nia. W ogóle do niego nie docie­rała.

Usiadł powoli. Znów zła­pał pomoc­nik – łyż­ko­waty przy­rząd o ostrych brze­gach i małych ster­czą­cych z przodu zębach, który rów­nie dobrze słu­żył do cię­cia, nabie­ra­nia i nabi­ja­nia. Wystar­cza­jący dla zwy­kłego robot­nika. Rik obró­cił go w dłoni i popa­trzył na wybity z tyłu numer, nie widząc go. Nie musiał. Znał go na pamięć. Pozo­stali też mieli numery reje­stra­cyjne, tak jak on, ale mieli także nazwi­ska. On nie. Nazy­wali go „Rik”, ponie­waż w slangu robot­ni­ków pra­cu­ją­cych w fabryce kyrtu ozna­czało to kogoś w rodzaju kre­tyna. I czę­sto mówili na niego „Stuk­nięty Rik”.

Może teraz przy­po­mni sobie wię­cej. Pierw­szy raz od chwili, kiedy przy­szedł do fabryki, przy­po­mniał sobie coś, co zda­rzyło się przed­tem, nim się tu zja­wił. Jeśli wytęży pamięć! Jeżeli postara się ze wszyst­kich sił!

Nagle stra­cił ape­tyt; wcale nie czuł głodu. Gwał­tow­nym ruchem wbił pomoc­nik w gala­re­to­watą kostkę mięsa i jarzyn, odsu­nął talerz i utkwił wzrok w grzbie­tach swo­ich dłoni. Wcze­pił palce we włosy, tar­mo­sząc je i usil­nie pró­bu­jąc się­gnąć myślą w ten gęsty mrok, z jakiego przy­pły­nęło wspo­mnie­nie – jedno nie­wy­raźne, nie­ja­sne wspo­mnie­nie.

Gdy dźwięk dzwonka oznaj­mił koniec prze­rwy obia­do­wej, zalał się łzami.

Kiedy tego wie­czora wycho­dził z fabryki, pode­szła do niego Valona March. Z początku pra­wie nie zda­wał sobie sprawy z jej obec­no­ści u swego boku. Zauwa­żył ją dopiero wtedy, gdy zrów­nała z nim krok. Przy­sta­nął i spoj­rzał na nią. Jej włosy miały kolor pośredni mię­dzy żół­cią a brą­zem. Nosiła je zaple­cione w dwa war­ko­cze, spięte razem małymi nama­gne­so­wa­nymi spin­kami z zie­lo­nych kamieni. Spinki były tan­detne i wybla­kłe. Miała na sobie pro­stą baweł­nianą sukienkę, jedyne odzie­nie potrzebne w tym kli­ma­cie; Rik też był tylko w luź­nej koszuli bez ręka­wów i baweł­nia­nych spodniach.

– Sły­sza­łam, że coś było nie tak pod­czas prze­rwy – powie­działa.

Jak można było ocze­ki­wać, mówiła z wyraź­nym wiej­skim akcen­tem. Język Rika był pełen mięk­kich samo­gło­sek i brzmiał lekko nosowo. Śmiali się z niego z tego powodu i prze­drzeź­niali jego spo­sób mówie­nia, lecz Valona powie­działa mu, że to tylko świad­czy o ich igno­ran­cji.

– Nic się nie stało, Lona – mruk­nął Rik.

– Sły­sza­łam, że coś sobie przy­po­mnia­łeś, Rik – nale­gała Lona. – Czy to prawda?

Ona też nazy­wała go Rik. Nie mogła zwra­cać się do niego ina­czej. Nie pamię­tał swego praw­dzi­wego imie­nia. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał je sobie przy­po­mnieć. Valona sta­rała się mu pomóc. Kie­dyś zdo­była gdzieś podartą książkę adre­sową i prze­czy­tała mu wszyst­kie imiona. Żadne nie wydało mu się zna­jome. Spoj­rzał jej pro­sto w oczy i rzekł:

– Będę musiał odejść z fabryki.

Valona zmarsz­czyła brwi. Jej okrą­gła, sze­roka twarz o pła­skich i wydat­nych kościach policz­ko­wych wyra­żała nie­po­kój.

– To chyba nie byłoby dobrze.

– Muszę dowie­dzieć się wię­cej o sobie.

Valona zwil­żyła wargi.

– Myślę, że nie powi­nie­neś.

Rik odwró­cił się. Wie­dział, że jej tro­ska jest szczera. To ona zała­twiła mu pracę w fabryce. Nie miał żad­nego doświad­cze­nia z maszy­nami. A może miał, ale nie pamię­tał. W każ­dym razie to Lona upie­rała się, że jest zbyt drobny, aby pra­co­wać fizycz­nie, i zgo­dzili się prze­szko­lić go za darmo. Przed­tem, w tych kosz­mar­nych dniach, kiedy z tru­dem wyda­wał jakieś dźwięki i nie wie­dział, co robić z poży­wie­niem, doglą­dała go i żywiła. Utrzy­mała go przy życiu.

– Muszę – powie­dział.

– Czy znów masz te bóle głowy, Rik?

– Nie. Naprawdę coś sobie przy­po­mnia­łem. Pamię­tam, co robi­łem przed­tem… Przed­tem!

Nie wie­dział, co chce jej powie­dzieć. Odwró­cił wzrok. Cie­płemu, łagod­nemu słońcu pozo­stało co naj­mniej dwie godziny drogi do linii hory­zontu. Mono­tonne rzędy robot­ni­czych sypialni, które ota­czały fabrykę, sta­no­wiły męczący widok, ale Rik wie­dział, że gdy wejdą na szczyt wznie­sie­nia, ujrzą przed sobą pole pięk­nie wyzło­cone szkar­ła­tem zachodu.

Lubił patrzeć na pola. Od pierw­szego spoj­rze­nia ten widok uspo­ka­jał go i koił. Zanim jesz­cze dowie­dział się, że te barwy są nazy­wane szkar­ła­tem i zło­tem, zanim powie­dziano mu, że są takie rze­czy jak kolory, zanim potra­fił wyra­zić zado­wo­le­nie ina­czej niż cichym gul­go­tem – na widok pól szyb­ciej prze­cho­dziły mu bóle głowy. W każdy wolny dzień Valona poży­czała sku­ter dia­ma­gne­tyczny i wywo­ziła go z wio­ski. Pędzili, śli­zga­jąc się, stopę nad zie­mią na gład­kiej poduszce pola anty­gra­wi­ta­cyj­nego, aż zna­leźli się całe kilo­me­try od ludz­kich osie­dli, gdzie tylko wiatr owie­wał mu twarz, nio­sąc zapach kwit­ną­cego kyrtu.

Sia­dali potem przy dro­dze, oto­czeni zapa­chem i barwą, i dzie­lili się kostką odżyw­czą, grze­jąc się w słońcu, aż nade­szła pora powrotu.

Te wspo­mnie­nia poru­szyły Rika.

– Chodźmy na pola, Lona – powie­dział.

– Już późno.

– Pro­szę. Tylko za mia­sto.

Pogrze­bała w chu­dej sakiewce, którą nosiła za pasem z mięk­kiej nie­bie­skiej skóry – jedy­nym luk­su­sem, na jaki sobie pozwo­liła.

Rik chwy­cił ją za rękę.

– Chodźmy pie­szo.

Pół godziny póź­niej zeszli z głów­nej drogi na kręte, gład­kie szu­trowe dróżki. Szli w głę­bo­kim mil­cze­niu i Valona poczuła zna­jome ukłu­cie lęku. Nie znaj­do­wała wła­ści­wych słów, żeby wyra­zić swoje uczu­cia, więc ni­gdy nie pró­bo­wała.

Co będzie, jeśli ją opu­ści? Był mały, nie wyż­szy od niej i tro­chę lżej­szy. Pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­nał bez­radne dziecko. Jed­nak zanim wyczy­ścili mu umysł, musiał być wykształ­co­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo waż­nym czło­wie­kiem.

Valona nie ode­brała pra­wie żad­nego wykształ­ce­nia; nauczono ją tylko czy­tać i pisać oraz obsłu­gi­wać maszyny w fabryce, ale wie­działa, że nie wszy­scy ludzie są tak ogra­ni­czeni. Na przy­kład Miesz­cza­nin, któ­rego ogromna wie­dza była tak pomocna im wszyst­kim. Cza­sem przy­by­wali tu na inspek­cję Posia­da­cze. Ni­gdy nie widziała żad­nego z bli­ska, ale raz, w cza­sie urlopu, odwie­dziła Mia­sto i widziała z daleka grupkę nie­wia­ry­god­nie pięk­nych istot. Cza­sami robot­ni­kom pozwa­lano słu­chać, jak roz­ma­wiają wykształ­ceni ludzie. Mówili ina­czej, płyn­niej, dłuż­szymi sło­wami i bar­dziej miękko. W podobny spo­sób zaczy­nał mówić Rik, w miarę jak wra­cała mu pamięć.

Jego pierw­sze słowa ją prze­stra­szyły. To przy­szło tak nagle po dłu­gim skam­le­niu wywo­ła­nym bólem głowy. Wymó­wił je z dziw­nym akcen­tem. I nie pozbył się go, choć pró­bo­wała popra­wić jego wymowę.

Już wtedy oba­wiała się, że on przy­po­mni sobie zbyt wiele i ją porzuci. Była tylko Valoną March. Wołali na nią Duża Lona. Nie wyszła za mąż. I ni­gdy nie wyj­dzie. Taka wielka dzie­wu­cha o dużych sto­pach i czer­wo­nych od pracy rękach ni­gdy nie znaj­dzie męża. Mogła jedy­nie spo­glą­dać z ponurą urazą na chłop­ców, któ­rzy igno­ro­wali ją na świą­tecz­nych festy­nach. Była zbyt duża na chi­choty i głu­pie uśmieszki.

Ni­gdy nie będzie miała dziecka, które mogłaby przy­tu­lić i pie­ścić. Inne dziew­czyny rodziły dzieci, jedna po dru­giej, a ona mogła tylko zer­kać na czer­wone bez­włose główki, zamknięte oczka, bez­rad­nie zaci­śnięte piąstki, zaśli­nione buzie…

– Teraz twoja kolej, Lona.

– Kiedy będziesz miała dziecko, Lona?

Mogła tylko odwró­cić się i odejść.

Rik, kiedy się poja­wił, był jak dziecko. Musiała go kar­mić i poić, wypro­wa­dzać na słońce i koić do snu, gdy cier­piał na bóle głowy.

Dzie­ciaki bie­gały za nią, wyśmie­wa­jąc się. „Lona ma chło­paka – krzy­czały. – Duża Lona ma stuk­nię­tego chło­paka. Chło­pak Lony to czu­bek”.

Póź­niej, kiedy Rik cho­dził już sam (kiedy zaczął sta­wiać pierw­sze kroki, była tak dumna, jakby miał – przy­pusz­czal­nie – nie trzy­dzie­ści jeden lat, ale jeden rok) i cho­dził bez opieki po uli­cach mia­steczka, opa­dały go gro­madą, wyśmie­wa­jąc się i natrzą­sa­jąc, żeby zoba­czyć, jak doro­sły męż­czy­zna zasła­nia oczy ze stra­chu i kuli się, reagu­jąc tylko skom­le­niem. Nie­raz wypa­dała z domu, krzy­cząc na nie i wyma­chu­jąc potęż­nymi kuła­kami.

Nawet doro­śli oba­wiali się jej pię­ści. Kiedy po raz pierw­szy przy­pro­wa­dziła Rika do pracy w fabryce, jed­nym cio­sem oba­liła kie­row­nika swo­jego działu, który za jej ple­cami wyga­dy­wał o nich jakieś świń­stwa. Rada pra­cow­ni­ków uka­rała ją za to potrą­ce­niem tygo­dniówki i może zosta­łaby posłana do Mia­sta pod sąd Posia­da­czy, gdyby nie inter­wen­cja Miesz­cza­nina i fakt, że została wyraź­nie spro­wo­ko­wana.

Tak więc nie chciała, żeby Rik na­dal odzy­ski­wał pamięć. Wie­działa, że nie może mu niczego zaofia­ro­wać; była samo­lubna w swoim pra­gnie­niu, aby na zawsze pozo­stał taki zagu­biony i bez­radny. To dla­tego, że ni­gdy nie miała nikogo, kto tak cał­ko­wi­cie nale­żałby do niej. I dla­tego, że oba­wiała się powrotu do samot­no­ści.

– Jesteś pewien, że coś ci się przy­po­mniało, Rik?

– Tak.

Przy­sta­nęli wśród pól, a słońce uży­czało swego czer­wie­nie­ją­cego bla­sku wszyst­kiemu, co ich ota­czało. Nie­ba­wem zerwie się łagodny i pach­nący, wie­czorny wie­trzyk; kra­tow­nica kana­łów nawad­nia­ją­cych już zaczy­nała spły­wać pur­purą.

– Mogę wie­rzyć moim wspo­mnie­niom, kiedy mi wra­cają, Lona – powie­dział. – Wiesz, że tak. Na przy­kład nie ty nauczy­łaś mnie mówić. Sam przy­po­mnia­łem sobie słowa. Prawda? Prawda?

– Tak – przy­znała nie­chęt­nie.

– Pamię­tam nawet to, jak zabie­ra­łaś mnie na pola, zanim zaczą­łem mówić. Cią­gle przy­po­mi­nam sobie nowe rze­czy. Wczo­raj przy­po­mnia­łem sobie, jak zła­pa­łaś dla mnie kyr­tową muchę. Trzy­ma­łaś ją w zło­żo­nych dło­niach i kaza­łaś mi przy­ło­żyć oko do two­ich kciu­ków, żebym zoba­czył, jak świeci w ciem­no­ści, pur­pu­rowo i poma­rań­czowo. Śmia­łem się i pró­bo­wa­łem wci­snąć rękę mię­dzy twoje dło­nie, żeby ją schwy­tać, a ona ucie­kła i roz­pła­ka­łem się. Wtedy nie wie­dzia­łem, że to kyr­towa mucha, ani niczego, jed­nak teraz świet­nie to pamię­tam. Ni­gdy mi o tym nie opo­wia­da­łaś, prawda, Lona?

Potrzą­snęła głową.

– Ale tak było, prawda? Dobrze pamię­tam.

– Tak, Rik.

– A teraz przy­po­mnia­łem sobie coś, co było przed­tem. Musiało być jakieś przed­tem, Lona.

Musiało. Kiedy o tym myślała, robiło jej się ciężko na sercu. Przed­tem było ina­czej, na pewno nie tak jak tu i teraz. Tamto z pew­no­ścią ozna­czało inny świat. Wie­działa to, gdyż jedy­nym sło­wem, jakiego sobie nie przy­po­mniał, była nazwa „kyrt”. Musiała nauczyć go, jak nazywa się naj­waż­niej­sza rzecz na całej Flo­ri­nie.

– Co sobie przy­po­mnia­łeś? – zapy­tała.

W tym momen­cie pod­nie­ce­nie Rika nagle opa­dło. Zgar­bił się.

– Nie widzę w tym wiele sensu, Lona. Po pro­stu wiem, że kie­dyś pra­co­wa­łem, i wiem, co robi­łem. Przy­naj­mniej tak mi się zdaje.

– Co robi­łeś?

– Ana­li­zo­wa­łem Nicość.

Gwał­tow­nie obró­ciła się do niego i zaj­rzała mu w oczy. Na chwilę poło­żyła mu dłoń na czole, aż cof­nął się ziry­to­wany. Powie­działa:

– Chyba nie masz znów bólu głowy, Rik? Nie bolała cię od kilku tygo­dni.

– Nic mi nie jest. Nie męcz mnie.

Odwró­ciła oczy, więc natych­miast dodał:

– Wcale nie chcia­łem powie­dzieć, że mnie męczysz, Lono. Po pro­stu czuję się dobrze i nie musisz się o mnie mar­twić.

Poja­śniała.

– Co ozna­cza słowo „ana­li­zo­wać”?

Znał słowa, któ­rych ona nie rozu­miała. Z podzi­wem myślała, jaki musiał być kie­dyś wykształ­cony.

Zasta­na­wiał się chwilę.

– Ozna­cza… ozna­cza „roz­ło­żyć na czę­ści”. Wiesz, jak wtedy gdy roze­bra­li­śmy sor­tow­nik, żeby spraw­dzić, dla­czego daje nie­równy pro­mień ska­nu­jący.

– Aha. Rik, ale jak można pra­co­wać, jeśli się nie ana­li­zuje niczego? To nie jest praca.

– Nie powie­dzia­łem, że nie ana­li­zo­wa­łem niczego. Mówi­łem o Nico­ści. Przez duże N.

– Czy to nie to samo?

Zaczyna się, pomy­ślała. Już ma ją za głu­pią. Nie­długo porzuci ją ze wzgardą.

– Nie. Oczy­wi­ście, że nie. – Ode­tchnął głę­boko. – Oba­wiam się, że nie potra­fię tego wytłu­ma­czyć. Tylko tyle pamię­tam. Jed­nak moja praca musiała być ważna. Tak czuję. Na pewno nie byłem prze­stępcą!

Valona skrzy­wiła się. Nie powinna mu była tego mówić. Uspo­ka­jała się, że ostrze­gła go tylko, dla jego dobra, ale teraz czuła, że cho­dziło jej o to, żeby moc­niej zwią­zać go ze sobą.

Zda­rzyło się to, gdy zaczął mówić. To stało się tak nagle, że wystra­szyła się. Nawet nie śmiała wspo­mnieć o tym Miesz­cza­ni­nowi. W pierw­szy wolny od pracy dzień pod­jęła pięć kre­dy­tów ze swo­jej polisy na życie – i tak ni­gdy nie będzie męż­czy­zny, który mógłby sko­rzy­stać z tych pie­nię­dzy po jej śmierci – i zapro­wa­dziła Rika do leka­rza w Mie­ście. Miała nazwi­sko i adres zapi­sane na skrawku papieru, ale i tak minęły dwie okropne godziny, zanim wśród olbrzy­mich fila­rów uno­szą­cych Górne Mia­sto ku słońcu odna­la­zła drogę do wła­ści­wego budynku.

Uparła się, że będzie patrzeć, a dok­tor robił naj­róż­niej­sze straszne rze­czy dziw­nymi przy­rzą­dami. Kiedy wło­żył głowę Rika mię­dzy dwie płytki metalu i spra­wił, że zaczęła świe­cić jak kyr­towa mucha w nocy, Valona sko­czyła na równe nogi, żeby go powstrzy­mać. Zawo­łał dwóch męż­czyzn, któ­rzy siłą wywle­kli ją z gabi­netu.

Pół godziny póź­niej lekarz przy­szedł do niej, wysoki i chmurny. Czuła się przy nim nie­pew­nie; mimo że pro­wa­dził gabi­net w Dol­nym Mie­ście, był Posia­da­czem. Ale oczy miał łagodne, a nawet dobre. Wycie­rał ręce w mały ręcz­nik, który cisnął potem do kosza, cho­ciaż Lonie wydał się cał­kiem czy­sty.

– Gdzie spo­tka­łaś tego męż­czy­znę? – zapy­tał.

Ostroż­nie podała mu bliż­sze szcze­góły, ogra­ni­cza­jąc się do naj­waż­niej­szych fak­tów i w ogóle nie wspo­mi­na­jąc o Miesz­cza­ni­nie i straż­ni­kach.

– A zatem nic o nim nie wiesz?

Potrzą­snęła głową.

– Nie wiem, kim był przed­tem.

– Ten czło­wiek został pod­dany dzia­ła­niu psy­cho­sondy. Czy wiesz, co to takiego?

Naj­pierw potrzą­snęła głową, lecz zaraz szep­nęła suchymi ustami:

– Czy to coś, czego uży­wają na sza­leń­ców, dok­to­rze?

– I prze­stęp­ców. W ten spo­sób zmie­niają umy­sły dla dobra ich wła­ści­cieli. Leczą ich umy­sły albo zmie­niają te czę­ści, które każą im kraść i zabi­jać. Rozu­miesz?

Rozu­miała. Poczer­wie­niała i oznaj­miła:

– Rik ni­gdy niczego nie ukradł ani nikogo nie skrzyw­dził.

– Nazy­wasz go Rik? – Wyglą­dał na uba­wio­nego. – Słu­chaj, skąd wiesz, co robił, zanim go spo­tka­łaś? Trudno to wywnio­sko­wać przy obec­nym sta­nie jego mózgu. Son­do­wano głę­boko i mocno. Nie mogę stwier­dzić, jaka część jego pamięci została cał­ko­wi­cie usu­nięta, a jaką utra­cił cza­sowo w wyniku szoku. Chcę powie­dzieć, że z cza­sem czę­ściowo odzy­ska pamięć, podob­nie jak mowę, ale nie całą. Powi­nien zostać na obser­wa­cji.

– Nie, nie. Musi zostać ze mną. Dobrze się nim opie­kuję, dok­to­rze.

Zmarsz­czył brwi, ale prze­mó­wił jesz­cze uprzej­miej.

– Hmm, myśla­łem o tobie, dziew­czyno. Może nie całe zło usu­nięto. Chyba nie chcesz, żeby cię kie­dyś skrzyw­dził?

W tym momen­cie pie­lę­gniarka wypro­wa­dziła Rika. Uspo­ka­jała go łagod­nie, jak prze­stra­szone dziecko. Rik przy­ło­żył dłoń do czoła i patrzył pustym wzro­kiem, aż jego spoj­rze­nie padło na Valonę; wtedy wycią­gnął ręce i zawo­łał sła­bym gło­sem:

– Lona…

Pod­bie­gła do niego i mocno objęła go ramio­nami. Powie­działa leka­rzowi:

– On mnie nie skrzyw­dzi, choćby nie wiem co.

– Muszę zgło­sić ten przy­pa­dek – rzekł w zadu­mie dok­tor. – Nie wiem, jak uszedł uwagi władz w takim sta­nie, w jakim musiał być.

– Czy to ozna­cza, że zabiorą go, dok­to­rze?

– Oba­wiam się, że tak.

– Pro­szę, dok­to­rze, niech pan tego nie robi.

Wyszarp­nęła z kie­szeni chu­s­teczkę, w któ­rej miała pięć kre­dy­tów z błysz­czą­cego stopu.

– Wszyst­kie są pań­skie, dok­to­rze. Dobrze się nim zaopie­kuję. On nikogo nie skrzyw­dzi.

Lekarz spoj­rzał na monety w swo­jej dłoni.

– Pra­cu­jesz w fabryce, prawda?

Ski­nęła głową.

– Ile płacą ci tygo­dniowo?

– Dwa i osiem dzie­sią­tych kre­dyta.

Lekko pod­rzu­cił monety, z brzę­kiem zła­pał je w powie­trzu i podał Valo­nie.

– Zatrzy­maj je, dziew­czyno. Nie wezmę ich.

Zdzi­wiona przy­jęła pie­nią­dze.

– Nie powie pan nikomu, dok­to­rze?

Ale on powie­dział:

– Oba­wiam się, że muszę. Tak każe prawo.

Jak nie­przy­tomna poje­chała z powro­tem do wio­ski, mocno obej­mu­jąc Rika.

Następ­nego tygo­dnia w wia­do­mo­ściach na hiper­wi­deo podano, że w kata­stro­fie dro­go­wej spo­wo­do­wa­nej chwi­lową prze­rwą pro­mie­nia nośnego zgi­nął jakiś lekarz. Nazwi­sko brzmiało zna­jomo i w nocy porów­nała je z zapi­sa­nym na skrawku papieru. Było takie samo.

Zasmu­ciła się, bo był dobrym czło­wie­kiem. Jego nazwi­sko podał jej dawno temu inny robot­nik, jako leka­rza Posia­da­czy, który leczy także bied­nych. Zapi­sała je na wszelki wypa­dek. I kiedy była w potrze­bie, lekarz oka­zał jej serce. Jed­nak radość góro­wała nad smut­kiem. Nie zdą­żył chyba zgło­sić przy­padku Rika. Przy­naj­mniej nikt nie przy­był do wio­ski, by go szu­kać.

Póź­niej, gdy Rik coraz wię­cej rozu­miał, opo­wie­działa mu, co usły­szała od leka­rza, aby pozo­stał w wio­sce, bez­pieczny.

Rik potrzą­snął nią, wyry­wa­jąc z zadumy.

– Nie sły­szysz, co mówię? – zapy­tał. – Nie mogłem być prze­stępcą, skoro mia­łem tak ważną pracę.

– A może coś źle zro­bi­łeś? – powie­działa nie­pew­nie. – Nawet jeśli byłeś ważną osobą. Nawet Posia­da­cze…

– Jestem pewny, że nie. Nie rozu­miesz, że muszę poznać prawdę, żeby prze­ko­nać innych? Nie ma innego spo­sobu. Muszę porzu­cić fabrykę i wio­skę, żeby dowie­dzieć się wię­cej o sobie.

Poczuła, że ogar­nia ją panika.

– Rik! To byłoby nie­bez­pieczne. Po co? Nawet jeśli ana­li­zo­wa­łeś Nicość, dla­czego koniecz­nie musisz dowie­dzieć się o tym wię­cej?

– Z powodu innych rze­czy, które pamię­tam.

– Jakich?

– Wolę ci nie mówić – szep­nął.

– Musisz komuś powie­dzieć. Możesz znów o nich zapo­mnieć.

Chwy­cił ją za rękę.

– Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? Będziesz moją zapa­sową pamię­cią, w razie gdy­bym zapo­mniał.

– Pew­nie, Rik.

Rik rozej­rzał się wokół. Świat był bar­dzo piękny. Valona mówiła mu kie­dyś, że w Gór­nym Mie­ście, a nawet wiele kilo­me­trów nad nim, wisi ogromny napis: „Flo­rina jest naj­pięk­niej­sza ze wszyst­kich pla­net Galak­tyki”.

Patrząc dookoła, Rik był skłonny w to uwie­rzyć.

– To okropne wspo­mnie­nie – powie­dział – ale jeśli już coś pamię­tam, to pamię­tam dokład­nie. Przy­po­mnia­łem to sobie dziś po połu­dniu.

– Tak?

Patrzył na nią ze zgrozą.

– Wszy­scy na tej pla­ne­cie umrą. Wszy­scy na Flo­ri­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Cur­rents of Space

Copy­ri­ght © 1952 and copy­ri­ght rene­wed 1980 by Isaac Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Prądy prze­strzeni, wyd. II popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-928-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer