Równi bogom - Isaac Asimov - ebook + audiobook + książka

Równi bogom ebook

Isaac Asimov

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

POWIEŚĆ WYRÓŻNIONA NAGRODAMI NEBULA I HUGO.

"Najlepsze dzieło Asimova" - The Encyclopedia of Science Fiction.

W XXII wieku Ziemia korzysta z niewyczerpanego, darmowego źródła energii, które pozostaje tajemnicą dla naukowców – wymiany materii z wszechświatem równoległym, zainicjowanej przez istoty pozaziemskie. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest bezpieczne. Słońce może się zmienić w supernową, co oczywiście zniszczy Ziemię. Prawdę znają tylko nieliczni – naukowiec potępiany przez społeczność, zbuntowany obcy z umierającej planety, urodzony na Księżycu człowiek, który wyczuwa zbliżającą się zagładę Słońca. Czy ktoś potraktuje poważnie ostrzeżenia takich outsiderów? Czy uda się zapobiec katastrofie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,7 (35 ocen)
28
4
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
Rafal120

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa przygoda. Dla tych którzy lubią nowoczesne technologie. Oczywiście wiadomo że to fantastyka lecz wspaniałą.
00
Sabed

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura
00

Popularność




Ludz­ko­ści i nadziei, że kie­dyś w końcu uda się wygrać wojnę z głu­potą

I

Z GŁUPOTĄ…

6

Nic z tego! – rzu­cił Lamont. – Niczego nie osią­gną­łem.

Lamont wyglą­dał ponuro; miał głę­boko osa­dzone oczy i wydatną, odro­binę nie­sy­me­tryczną dolną szczękę. To zna­czy nawet w naj­bar­dziej pomyśl­nych chwi­lach wyglą­dał ponuro, a teraz sytu­acja była nie­we­soła. Prze­pro­wa­dził drugą ofi­cjalną roz­mowę z Hal­la­mem i oka­zała się ona jesz­cze więk­szą porażką niż ta pierw­sza.1

– Nie dra­ma­ty­zuj – powie­dział spo­koj­nie Myron Bro­now­ski. – Nie spo­dzie­wa­łeś się suk­cesu. Sam mi to mówi­łeś.

Bro­now­ski pod­rzu­cał orzeszki ziemne i łapał je gru­bymi war­gami. Za każ­dym razem mu się uda­wało. Był nie­zbyt wysoki, nie­zbyt szczu­pły.

– Tak czy owak, to nic przy­jem­nego. Ale masz rację, to bez zna­cze­nia. Mogę i zamie­rzam zdzia­łać inne rze­czy, a poza tym jestem zależny od cie­bie. Gdy­byś tylko zdo­łał odkryć…

– Nie kończ, Pete. Już to wszystko sły­sza­łem. Wystar­czy, że roz­szy­fruję spo­sób myśle­nia inte­li­gen­cji innej niż ludzka.

– Wyż­szej niż ludzka. Te istoty z para-Wszech­świata sta­rają się prze­ma­wiać tak, żeby­śmy je zro­zu­mieli.

– Być może – Bro­now­ski wes­tchnął – ale sta­rają się to robić za pośred­nic­twem mojej inte­li­gen­cji, która, jak cza­sami sądzę, prze­kra­cza ludzką, ale tylko w nie­wiel­kim stop­niu. Cza­sami nie mogę spać, tylko leżę i zasta­na­wiam się, czy różne inte­li­gen­cje w ogóle są w sta­nie komu­ni­ko­wać się ze sobą nawza­jem. W szcze­gól­nie złe dni nie wiem, czy wyra­że­nie „różne inte­li­gen­cje” ma jaki­kol­wiek sens.

– Ma! – krzyk­nął Lamont, a jego scho­wane w kie­sze­niach far­tu­cha labo­ra­to­ryj­nego dło­nie wyraź­nie zaci­snęły się w pię­ści. – Różne inte­li­gen­cje to Hal­lam i ja. Boha­ter głup­ców, dok­tor Fre­de­rick Hal­lam, i ja. Jeste­śmy róż­nymi inte­li­gen­cjami, ponie­waż kiedy do niego mówię, Hal­lam niczego nie rozu­mie. Jego twarz idioty czer­wie­nieje coraz bar­dziej, oczy wycho­dzą mu z orbit, a uszy prze­stają sły­szeć. Powie­dział­bym, że jego umysł prze­staje funk­cjo­no­wać, ale nie mam dowodu na to, że w ogóle funk­cjo­nuje, a bez tego nie może prze­stać.

– Cóż za słowa pod adre­sem Ojca Pompy Elek­tro­no­wej – mruk­nął Bro­now­ski.

– Zga­dza się. Domnie­ma­nego Ojca Pompy Elek­tro­no­wej. To były, że tak powiem, naro­dziny z nie­pra­wego łoża. Wkład Hal­lama w sam wyna­la­zek był zni­komy. Wiem o tym!

– Ja też wiem. Czę­sto mi o tym mówi­łeś.

Bro­now­ski pod­rzu­cił i zła­pał kolejny orze­szek.

Uwaga autora: Opo­wieść roz­po­czyna się od roz­działu 6. To nie jest pomyłka. Mam w tym pewien zamysł. Czy­taj zatem z przy­jem­no­ścią. [wróć]

1

Wyda­rzyło się to trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Fre­de­rick Hal­lam był radio­che­mi­kiem, świeżo upie­czo­nym dok­to­rem, i jesz­cze nic nie wska­zy­wało na to, że rzuci świat na kolana.

Świat zaczął drżeć w posa­dach, kiedy na biurku Hal­lama zna­la­zła się zaku­rzona butelka na odczyn­niki z napi­sem „wol­fram”. Butelka nie była wła­sno­ścią Hal­lama; ni­gdy wcze­śniej jej nie uży­wał. Odzie­dzi­czył ją po jakimś byłym loka­to­rze jego gabi­netu, który w nie­okre­ślo­nych cza­sach i z dawno zapo­mnia­nego powodu zażą­dał wol­framu. W tej chwili zawar­tość butelki nie była już nawet wol­framem. Małe, nie­re­gu­larne kuleczki cze­goś, czego grubą wierzch­nią war­stwę sta­no­wił tle­nek, szare i przy­ku­rzone. Bez­u­ży­teczna rzecz.

Pew­nego dnia Hal­lam wszedł do labo­ra­to­rium (dokład­nie było to 3 paź­dzier­nika 2070 roku), przy­stą­pił do pracy i krótko przed dzie­siątą rano ją prze­rwał. Popa­trzył uważ­nie na butelkę i ją pod­niósł. Była tak samo zaku­rzona jak zawsze, naklejka była tak samo spło­wiała, a jed­nak Fre­de­rick zawo­łał:

– Cho­lera jasna; kto, do dia­bła, przy tym gme­rał?

Przy­naj­mniej taką wer­sję zda­rzeń opo­wia­dał Deni­son, który usły­szał krzyk Hal­lama i który jedno poko­le­nie póź­niej zre­la­cjo­no­wał sytu­ację Lamon­towi. Ofi­cjalna histo­ria odkry­cia, poda­wana w książ­kach, pomija użyte przez Hal­lama słow­nic­two. Wywo­łuje raczej wra­że­nie, że oto bystry che­mik zdał sobie sprawę z zaj­ścia prze­miany i natych­miast wycią­gnął daleko idące wnio­ski.

Tak nie było. Hal­lam nie miał zasto­so­wa­nia dla wol­framu; nie przed­sta­wiał on dla niego żad­nej war­to­ści i żadne mani­pu­la­cje przy nim także nie mia­łyby dla Hal­lama zna­cze­nia. Jed­nakże, podob­nie jak wielu ludzi, nie zno­sił, kiedy kto­kol­wiek rusza coś na jego biurku, i podej­rze­wał innych o to, że są skłonni ocho­czo to robić z czy­stej zło­śli­wo­ści.

W tam­tym cza­sie nikt się nie przy­znał, że coś wie o butelce z wol­fra­mem. Ben­ja­min Allan Deni­son usły­szał okrzyk Hal­lama, ponie­waż ich gabi­nety mie­ściły się naprze­ciwko sie­bie i obaj pozo­sta­wili sze­roko otwarte drzwi. Pod­niósł wzrok i napo­tkał oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nie Fre­de­ricka.

Nie­spe­cjal­nie lubił Hal­lama (wła­ści­wie nikt za nim nie prze­pa­dał) a minio­nej nocy źle spał. Tak się zło­żyło, Deni­son przy­zna­wał to póź­niej, że nawet się ucie­szył, iż zna­lazł się ktoś, na kim może się wyła­do­wać. Hal­lam ide­al­nie nada­wał się do tego.

Kiedy Hal­lam pod­niósł butelkę, omal nie przy­kła­da­jąc jej do oczu Deni­sona, ten cof­nął się z nie­sma­kiem i spy­tał:

– I po cóż, u dia­ska, miał­bym inte­re­so­wać się twoim wol­fra­mem? Ja czy kto­kol­wiek inny. Przyj­rzyj się dobrze: widać, że od dwu­dzie­stu lat nikt nie otwie­rał tej butelki, a gdy­byś nie poło­żył na niej swo­ich brud­nych łap, byłoby także widać, że nikt jej nie doty­kał.

Hal­lam poczer­wie­niał ze zło­ści.

– Słu­chaj, czło­wieku, ktoś pod­mie­nił zawar­tość! – wypa­lił. – To nie ten wol­fram.

– A skąd ty możesz to wie­dzieć? – spy­tał Ben­ja­min, uda­jąc, że wącha butelkę.

Histo­rię two­rzą wła­śnie takie rze­czy – drobne zło­śli­wo­ści i bez­ce­lowe gniewne uwagi.

Słowa Deni­sona byłyby dotkliwe w każ­dym przy­padku. Obaj byli rów­nie mło­dymi naukow­cami, ale jego osią­gnię­cia robiły o wiele więk­sze wra­że­nie i to on był naj­bar­dziej inte­li­gent­nym mło­dym czło­wie­kiem w wydziale. Hal­lam zda­wał sobie z tego sprawę, a co gor­sza, wie­dział o tym sam Deni­son i wcale się z tym nie krył. To wła­śnie owo: „A skąd ty możesz to wie­dzieć?”, z wyraź­nym naci­skiem na „ty”, wypo­wie­dziane przez Deni­sona zmo­ty­wo­wało Hal­lama do wszyst­kich dal­szych dzia­łań. Gdyby nie usły­szał tego zda­nia, ni­gdy nie stałby się naj­więk­szym i naj­bar­dziej sza­no­wa­nym naukow­cem w histo­rii. Tak dokład­nie powie­dział póź­niej Deni­son w roz­mo­wie z Lamon­tem.

Według ofi­cjal­nej wer­sji owego pamięt­nego poranka Hal­lam przy­szedł do pracy, zauwa­żył, że w butelce nie ma już zaku­rzo­nych, utle­nio­nych kule­czek ani nawet kurzu na wewnętrz­nej powierzchni szkła, tylko czy­sty, poły­sku­jący metal. Oczy­wi­ście zba­dał, co się stało…

Odłóżmy jed­nak wer­sję ofi­cjalną. Wszystko było zasługą Deni­sona. Gdyby ogra­ni­czył się do pro­stego zaprze­cze­nia czy wzru­sze­nia ramion, być może Hal­lam wypy­tałby innych ludzi, a póź­niej zmę­czony nie­wy­ja­śnioną sytu­acją odsta­wiłby butelkę na bok, przez co przy­szłość ludz­ko­ści sta­łaby się tra­giczna, czy to stop­niowo, czy też nagle (w zależ­no­ści od tego, jak bar­dzo opóź­ni­łoby się osta­teczne odkry­cie zja­wi­ska). W każ­dym razie to nie Hal­lam nagło­śniłby całą sprawę, roz­pę­tu­jąc dal­szy bieg wyda­rzeń.

Lecz usły­szaw­szy dru­zgo­cące: „A skąd ty możesz to wie­dzieć?”, Hal­lam mógł jedy­nie odpa­ro­wać:

– Udo­wod­nię ci, że wiem.

A potem robił wszystko, żeby rze­czy­wi­ście to udo­wod­nić. Abso­lut­nym prio­ry­te­tem Hal­lama stała się ana­liza metalu ze sta­rej butelki na odczyn­niki, a głów­nym celem wyeli­mi­no­wa­nie wyrazu wyż­szo­ści z ozdo­bio­nej wąskim nosem twa­rzy Deni­sona i szy­der­czego uśmieszku wiecz­nie przy­kle­jo­nego do jego bla­dych ust.

Deni­son na zawsze zapa­mię­tał tamtą chwilę, ponie­waż to jego uwaga dopro­wa­dziła do tego, że Hal­lam dostał Nagrodę Nobla, a o nim samym świat zapo­mniał.

Nie wie­dział wów­czas (a nawet gdyby wie­dział, zupeł­nie by się tym nie przej­mo­wał), że Hal­lama cecho­wał nie­wia­ry­godny upór prze­cięt­niaka, który z powodu lęku potrze­buje bro­nić wła­snej dumy, i że ów upór okaże się więk­szy niż wro­dzona bły­sko­tli­wość Deni­sona.

Hal­lam natych­miast przy­stą­pił bez­po­śred­nio do rze­czy. Zaniósł butelkę z meta­lem do labo­ra­to­rium spek­tro­me­trii mas. Było to natu­ralne posu­nię­cie radio­che­mika. Znał tech­ni­ków z tego labo­ra­to­rium, współ­pra­co­wał z nimi wcze­śniej i miał siłę prze­ko­ny­wa­nia. Tak wielką, że zle­cone przez niego bada­nie wyko­nano wcze­śniej niż te, które wyda­wały się wów­czas daleko waż­niej­sze.

– Cóż, to nie wol­fram – oznaj­mił póź­niej tech­nik z labo­ra­to­rium.

Pełne, pozba­wione zwy­kle uśmie­chu obli­cze Hal­lama przy­brało wyraz zado­wo­le­nia.

– I bar­dzo dobrze. Powiemy to temu geniu­szowi Deni­so­nowi. Niech pan napi­sze spra­woz­da­nie i…

– Chwi­leczkę, dok­to­rze Hal­lam. Wiem, że to nie wol­fram, ale nie wiem, co to jest.

– Jak to nie wie pan?

– Wyniki bada­nia są dzi­waczne. – Tech­nik zasta­no­wił się chwilę. – To zna­czy, nie mogą być pra­wi­dłowe. Uzy­ska­łem nie­moż­liwy sto­su­nek ładunku do masy.

– W którą stronę „nie­moż­liwy”?

– Zbyt wysoki. To naprawdę nie­moż­liwe.

– Skoro tak – rzekł Hal­lam i, nie­za­leż­nie od motywu, jakim się kie­ro­wał, następne słowa umie­ściły go na dro­dze do Nagrody Nobla, można nawet utrzy­my­wać, że zasłu­żo­nej Nagrody Nobla – pro­szę okre­ślić czę­sto­tli­wość pro­mie­nio­wa­nia tej sub­stan­cji, a także ładu­nek. Niech pan nie ogra­ni­cza się do sie­dze­nia i mówie­nia, że coś jest nie­moż­liwe.

Kilka dni póź­niej zakło­po­tany tech­nik przy­szedł do gabi­netu Hal­lama.

Hal­lam, nie­czuły czło­wiek, zigno­ro­wał jego nie­pewną minę i rzekł:

– Czy okre­ślił pan… – Sam spoj­rzał z zakło­po­ta­niem na Deni­sona sie­dzą­cego przy biurku w swoim gabi­ne­cie i zamknął drzwi. – Czy okre­ślił pan ładu­nek jądra?

– Tak, ale wynik jest błędny.

– Trudno, Tracy. Pro­szę zmie­rzyć go jesz­cze raz.

– Powta­rza­łem bada­nie kil­ka­na­ście razy. Otrzy­muję błędny wynik.

– Skoro doko­nał pan pomiaru, wynik jest praw­dziwy. Pro­szę nie zaprze­czać fak­tom.

– Muszę, panie dok­to­rze – powie­dział Tracy, dra­piąc się za uchem. – Jeśli brać te wyniki poważ­nie, przy­niósł mi pan w butelce plu­ton-186.

– Plu­ton-186? Plu­ton-186?

– Ładu­nek wynosi +94, a masa – 186.

– Ale to nie­moż­liwe. Nie ma takiego izo­topu. Nie może być.

– Wła­śnie to panu mówię. Jed­nak takie są wyniki pomia­rów.

– Mówi pan o jądrze, w któ­rym bra­kuje ponad 50 neu­tro­nów. Nie można otrzy­mać plu­tonu-186. Nie da się ści­snąć 94 pro­to­nów w jed­nym jądrze razem z jedy­nie 92 neu­tro­nami i ocze­ki­wać, że będzie się to trzy­mało w kupie choćby przez jedną kwa­dry­lio­nową sekundy.

– Dokład­nie to usi­łuję panu powie­dzieć, panie dok­to­rze – zgo­dził się cier­pli­wie Tracy.

Hal­lam zaczął myśleć. Prze­cież z butelki znikł wol­fram, a jeden ze sta­bil­nych izo­to­pów wol­framu to wol­fram-186. Jądro atomu wol­framu-186 składa się z 74 pro­to­nów i 112 neu­tro­nów. Czy zatem coś spo­wo­do­wało, że 20 neu­tro­nów zmie­niło się w 20 pro­to­nów? To bez wąt­pie­nia nie­moż­liwe.

– Czy są jakie­kol­wiek oznaki pro­mie­nio­twór­czo­ści? – zapy­tał Hal­lam, pró­bu­jąc szu­kać drogi roz­wią­za­nia całej zagadki.

– Zada­łem już sobie to pyta­nie – odparł tech­nik. – To abso­lut­nie sta­bilny izo­top.

– W takim razie nie może to być plu­ton-186.

– Prze­cież mówię, panie dok­to­rze.

– Dobra, niech mi pan to odda – powie­dział z rezy­gna­cją Hal­lam.

Zna­la­zł­szy się sam na sam z butelką, usiadł i wpa­try­wał się w nią w osłu­pie­niu. Naj­bliż­szym w miarę sta­bil­nym izo­to­pem plu­tonu jest plu­ton-240, gdzie do tego, aby 94 pro­tony w odro­binę zbli­żony do sta­bil­no­ści spo­sób trzy­mały się razem, potrzeba 146 neu­tro­nów.

I co ma teraz zro­bić? Wyniki pomia­rów były dla Hal­lama nie­po­jęte; poża­ło­wał, że roz­po­czął bata­lię o zawar­tość butelki. W końcu obo­wiązki w pracy już wzy­wały, a zagad­kowa sub­stan­cja nie miała z nimi nic wspól­nego. Pew­nie Tracy zro­bił jakiś głupi błąd albo spek­tro­metr się zepsuł, a może…

No i co z tego? Trzeba o wszyst­kim zapo­mnieć!

Tyle że Hal­lam nie może tak zro­bić. Prę­dzej czy póź­niej wpad­nie Deni­son i z tym iry­tu­ją­cym uśmiesz­kiem spyta o wol­fram. I co mu Hal­lam powie? Czy może mu powie­dzieć: „To nie wol­fram, tak jak mówi­łem”?

Deni­son z pew­no­ścią odpo­wie na to: „Och, a więc co to jest?”. Hal­lam nie wyobra­żał sobie niczego, co mogłoby go skło­nić do wysta­wie­nia się na drwiny, jakie wywo­ła­łaby jego odpo­wiedź, że ma w butelce plu­ton-186. Musi odkryć, co to takiego, i to sam. Na pewno nie może nikomu w tej spra­wie zaufać.

Jakieś dwa tygo­dnie póź­niej wpadł do labo­ra­to­rium Tracy’ego w sta­nie, który naj­cel­niej można by nazwać praw­dziwą furią.

– Hej, czy nie mówił mi pan, że ta sub­stan­cja nie jest radio­ak­tywna?

– Jaka sub­stan­cja? – spy­tał machi­nal­nie Tracy, zanim przy­po­mniał sobie, o co cho­dzi.

– Ta, którą nazwał pan plu­to­nem-186.

– No tak. Cóż, wtedy była sta­bilna.

– Mniej wię­cej tak samo jak pań­skie zdro­wie psy­chiczne. Jeśli pań­skim zda­niem to coś nie jest radio­ak­tywne, powi­nien pan zostać hydrau­li­kiem.

– Dobrze, panie dok­to­rze – odpo­wie­dział Tracy. – Pro­szę mi to podać, zoba­czymy. – Po chwili zawo­łał: – Nie rozu­miem! Pro­mie­niuje. Słabo, ale pro­mie­niuje. Nie poj­muję, jak mogłem to prze­oczyć.

– No i do jakiego stop­nia mogę wie­rzyć w te pań­skie bzdury, że mam do czy­nie­nia z plu­to­nem-186?

Dla Hal­lama sprawa stała się paląca. Sytu­acja draż­niła go tak, że uwa­żał ją za oso­bi­stą znie­wagę. Kto­kol­wiek pod­mie­nił butelki czy też zawar­tość butelki musiał albo dopu­ścić się tego samego po raz drugi, albo stwo­rzyć nowy metal zapro­jek­to­wany spe­cjal­nie tak, aby zro­bić z niego idiotę. W każ­dym z powyż­szych przy­pad­ków Hal­lam był gotów poru­szyć niebo i zie­mię, żeby tylko roz­wi­kłać zagadkę. Jeśli oczy­wi­ście zdoła to zro­bić.

Był naprawdę uparty i nie­ustę­pliwy, więc nie­ła­two było go zbyć. Poszedł pro­sto do G.C. Kan­tro­wit­scha, zna­ko­mi­tego naukowca, który od następ­nego roku prze­cho­dził na eme­ry­turę. Trudno było prze­ko­nać Kan­tro­wit­scha do udzie­le­nia pomocy, ale kiedy w końcu się Hal­la­mowi udało, sprawy poto­czyły się bar­dzo szybko.

Dwa dni póź­niej Kan­tro­witsch wpadł do gabi­netu Hal­lama nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wany.

– Czy doty­kał pan ten sub­stan­cji rękami? – spy­tał.

– Pra­wie nie – odpo­wie­dział Hal­lam.

– Niech pan tego nie robi. Jeśli jesz­cze zostało panu tro­chę, pro­szę tego nie doty­kać. Emi­tuje pozy­tony.

– Naprawdę?

– W dodatku ni­gdy nie obser­wo­wa­łem pozy­to­nów o tak wyso­kiej ener­gii… Poza tym prze­ka­zane mi przez pana wyniki pomia­rów radio­ak­tyw­no­ści są za niskie.

– Za niskie?

– Zde­cy­do­wa­nie. Naj­bar­dziej zaś nie­po­koi mnie to, że powta­rzam pomiary i za każ­dym razem pro­mie­niuje ona odro­binę sil­niej niż przy poprzed­nim pomia­rze.

6

(ciąg dalszy)

Bronow­ski zna­lazł w prze­stron­nej kie­szeni mary­narki jabłko i wgryzł się w nie.

– Dobra, widzia­łeś się z Hal­la­mem i tak jak się spo­dzie­wa­łeś, wyrzu­cił cię za drzwi. Co zro­bisz teraz?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem. Ale cokol­wiek to będzie, zrzuci go z pie­de­stału i Hal­lam wylą­duje na tyłku. Wiesz, do tej pory widzia­łem go tylko raz, przed laty, kiedy tu przy­je­cha­łem. Wtedy uwa­ża­łem go za wiel­kiego czło­wieka. Wielki czło­wiek jest naj­więk­szym zbó­jem w histo­rii nauki. Napi­sał wła­sną wer­sję histo­rii Pompy, wiesz, stwo­rzył tę histo­rię tutaj. – Lamont postu­kał się w skroń. – Wie­rzy we wła­sne fan­ta­zje i wal­czy o nie z chorą wście­kło­ścią. To karzeł, który ma tylko jeden talent, umie­jęt­ność prze­ko­ny­wa­nia innych, że jest olbrzy­mem.

Lamont uniósł wzrok na sze­ro­kie, łagodne obli­cze roz­ba­wio­nego teraz Bro­now­skiego i par­sk­nął śmie­chem.

– Cóż, nic dobrego z tego nie wynik­nie, zresztą już ci mówi­łem.

– Wie­lo­krot­nie – zgo­dził się Bro­now­ski.

– Przy­tła­cza mnie jed­nak świa­do­mość, że cały świat spo­czywa w moich…

2

Kiedy Hal­lam po raz pierw­szy pod­niósł butelkę i zoba­czył, że wol­fram się zmie­nił, Peter Lamont miał dwa lata. Gdy skoń­czył dwa­dzie­ścia pięć lat, obro­nił dok­to­rat i został zatrud­niony rów­no­cze­śnie w Pierw­szej Sta­cji Pomp oraz na wydziale fizyki uni­wer­sy­tetu.

Dla tak mło­dego czło­wieka były to poważne osią­gnię­cia. Pierw­sza Sta­cja Pomp nie wyglą­dała tak nowo­cze­śnie jak te now­sze, ale to od niej wszystko się zaczęło – łań­cuch sta­cji opa­su­jący kulę ziem­ską. Pra­co­wały, mimo że od chwili opra­co­wa­nia całej tech­no­lo­gii minęło zale­d­wie parę­dzie­siąt lat. Żaden z wiel­kich wyna­laz­ków nie roz­po­wszech­nił się rów­nie szybko w skali glo­bal­nej. Lecz to nic dziw­nego. Pompa Elek­tro­nowa ozna­czała dar­mowe, nie­wy­czer­palne i nie­spra­wia­jące żad­nych pro­ble­mów źró­dło ener­gii. To tak, jakby cały świat odwie­dził nagle Święty Miko­łaj albo odna­le­ziono lampę Ala­dyna.

U progu kariery zawo­do­wej Lamont zamie­rzał roz­wią­zy­wać zagad­nie­nia teo­re­tyczne o naj­wyż­szym stop­niu abs­trak­cji. Szybko zafa­scy­no­wała go jed­nak zadzi­wia­jąca histo­ria powsta­nia Pompy Elek­tro­no­wej. Do tej pory nie spi­sała jej w cało­ści osoba, która rze­czy­wi­ście rozu­miała teo­rię dzia­ła­nia Pompy (w takim stop­niu, w jakim w ogóle można było ją zro­zu­mieć) i która potra­fi­łaby wytłu­ma­czyć tak trudną tema­tykę sze­ro­kim rze­szom spo­łe­czeń­stwa. Pew­nie, sam Hal­lam napi­sał sze­reg arty­ku­łów dla środ­ków maso­wego prze­kazu, lecz nie sta­no­wiły one spój­nej, prze­my­śla­nej histo­rii. Lamont obrał sobie za cel napi­sa­nie wła­śnie takiego dzieła.

Zaczął od szcze­gó­ło­wego zapo­zna­nia się z arty­ku­łami Hal­lama i innymi opu­bli­ko­wa­nymi wspo­min­kami, czyli, można by rzec, ofi­cjal­nymi doku­men­tami. Na ich pod­sta­wie doszedł do momentu, w któ­rym Hal­lam wypo­wie­dział zda­nie, które wstrzą­snęło świa­tem – do Wiel­kiego Wglądu, jak to czę­sto nazy­wano (zawsze uży­wa­jąc wiel­kich liter).

Oczy­wi­ście póź­niej, kiedy Lamont doznał roz­cza­ro­wa­nia, zba­dał sprawę głę­biej i w jego gło­wie zro­dziło się pyta­nie, czy naj­słyn­niej­sza uwaga Hal­lama rze­czy­wi­ście została wypo­wie­dziana przez niego. Hal­lam roz­po­czął jej roz­po­wszech­nia­nie od słyn­nego semi­na­rium nauko­wego, po któ­rym na dobre roz­po­częto prace nad Pompą Elek­tro­nową. Oka­zało się jed­nak, że pozna­nie szcze­gó­łów na temat owego semi­na­rium było ogrom­nie trudne, a dotar­cie do nagrań dźwię­ko­wych prak­tycz­nie nie­moż­liwe.

Lamont zaczął w końcu podej­rze­wać, że nie­mal cał­ko­wity brak rela­cji ze słyn­nego semi­na­rium nie był cał­kiem przy­pad­kowy. W bły­sko­tliwy spo­sób zesta­wił ze sobą kilka fak­tów i wyda­wało się, że to może John F.X. McFar­land wypo­wie­dział stwier­dze­nie podobne do tego, któ­rego autor­stwo przy­pi­sy­wano Hal­la­mowi – i że zro­bił to przed Hal­la­mem.

Lamont wybrał się do McFar­landa, któ­rego nazwi­sko w ogóle nie wystę­po­wało w ofi­cjal­nych rela­cjach z wyda­rzeń. McFar­land zaj­mo­wał się wła­śnie bada­niem gór­nych warstw atmos­fery, a szcze­gól­nie zja­wisk zwią­za­nych z wia­trem sło­necz­nym. Nie była to awan­gar­dowa dzie­dzina, ale upra­wia­nie jej przy­no­siło okre­ślone korzy­ści. Poza tym badała także efekty funk­cjo­no­wa­nia Pompy Elek­tro­no­wej. McFar­land zdo­łał unik­nąć odej­ścia w zapo­mnie­nie, w prze­ci­wień­stwie do Deni­sona.

John McFar­land oka­zał Lamon­towi grzecz­ność i oznaj­mił, że jest gotów roz­ma­wiać na każdy temat z wyjąt­kiem prze­biegu słyn­nego semi­na­rium. Twier­dził, że go nie pamięta.

Lamont nie ustą­pił i zacy­to­wał zebrane przez sie­bie dowody.

McFar­land wyjął fajkę, nabił ją, przyj­rzał się sta­ran­nie jej zawar­to­ści, po czym powie­dział w oso­bli­wym sku­pie­niu:

– Posta­no­wi­łem nie pamię­tać, ponie­waż to nie ma zna­cze­nia, naprawdę nie ma. Wyobraźmy sobie, że utrzy­my­wał­bym, że to ja coś powie­dzia­łem. Nikt by mi nie uwie­rzył. Wyszedł­bym na idiotę i do tego mega­lo­mana.

– A Hal­lam posta­rałby się, żeby prze­szedł pan na eme­ry­turę?

– Tego nie mówię. Jed­nak sądzę, że zło­że­nie tego rodzaju oświad­cze­nia nie przy­nio­słoby mi nic dobrego. Poza tym cóż to za róż­nica?

– To kwe­stia prawdy histo­rycz­nej! – powie­dział Lamont.

– Och, bzdura. Prawda histo­ryczna jest taka, że Hal­lam ani przez chwilę nie dawał za wygraną. Skła­niał wszyst­kich do pod­ję­cia badań nad dziwną sub­stan­cją, czy tego chcieli, czy nie. Gdyby nie on, ta próbka wol­framu eks­plo­do­wa­łaby w końcu, zabi­ja­jąc nie wiem ilu ludzi. Być może ni­gdy nie byłoby dru­giej, podob­nej próbki, a zatem ni­gdy nie mie­li­by­śmy Pompy. Hal­lam zasłu­guje na sławę jej odkrywcy, nawet jeśli na nią nie zasłu­guje – a jeśli to, co teraz powie­dzia­łem, nie ma sensu, nic na to nie pora­dzę, bo histo­ria nie ma sensu.

Wyja­śnie­nia te nie zado­wo­liły Lamonta, ale musiały mu wystar­czyć, ponie­waż McFar­land nie chciał mówić nic wię­cej.

Prawda histo­ryczna!

Nie­bu­dzącą wąt­pli­wo­ści czę­ścią prawdy histo­rycz­nej było to, że z powodu pro­mie­nio­wa­nia joni­zu­ją­cego emi­to­wa­nego przez „wol­fram Hal­lama” (jak zaczęto to zwy­cza­jowo nazy­wać) próbka wzbu­dziła zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kich. Nie miało zna­cze­nia, czy ów metal był wol­framem, czy też czymś innym, ani to, czy ktoś go pod­mie­nił, czy nie. Ani nawet to, czy był to izo­top, który nie miał prawa ist­nieć, czy coś zupeł­nie innego. Wszyst­kie te pyta­nia bla­dły wobec faktu ist­nie­nia cze­goś – cokol­wiek to było – co emi­to­wało coraz sil­niej­sze pro­mie­nio­wa­nie w warun­kach, które wyklu­czały zacho­dze­nie jakie­go­kol­wiek typu roz­padu pro­mie­nio­twór­czego, pole­ga­ją­cego na jakiej­kol­wiek licz­bie zna­nych pod­ów­czas eta­pów.

– Lepiej to roz­proszmy – mruk­nął po chwili Kan­tro­witsch. – Jeśli będziemy trzy­mać tę sub­stan­cję w spo­rych kawał­kach, wypa­ruje albo eks­plo­duje i skazi pół mia­sta.

Sprosz­ko­wano więc zawar­tość butelki i roz­pro­szono sub­stan­cję, począt­kowo mie­sza­jąc ją ze zwy­kłym wol­fra­mem. Póź­niej, kiedy z kolei wol­fram zaczął pro­mie­nio­wać, zmie­szano go z gra­fi­tem, któ­rego prze­krój czynny jest mniej­szy.

Nie­całe dwa mie­siące po tym, kiedy Hal­lam zwró­cił uwagę na zmianę zawar­to­ści butelki, Kan­tro­witsch napi­sał arty­kuł do „Nuc­lear Reviews”, doda­jąc nazwi­sko Hal­lama jako współ­au­tora. W arty­kule obwie­ścił ist­nie­nie plu­tonu-186. W ten spo­sób potwier­dził opi­nię wyra­żoną przez Tracy’ego, ale nazwi­sko tego ostat­niego nie zostało wymie­nione ani wtedy, ani ni­gdy póź­niej. Od tego momentu wol­fram Hal­lama zaczął robić zawrotną karierę, a Deni­son zaczął doświad­czać zda­rzeń, któ­rych fina­łem był koniec jego kariery.

Ist­nie­nie plu­tonu-186 było wystar­cza­jąco nie­po­ko­ją­cym fak­tem. Lecz znacz­nie gor­sze było to, że na początku ów metal był sta­bilny, a póź­niej z nie­wy­ja­śnio­nych powo­dów coraz sil­niej pro­mie­nio­wał.

Zwo­łano semi­na­rium, pod­czas któ­rego naukowcy mieli zająć się poszu­ki­wa­niem roz­wią­zań pro­blemu. Obrady pro­wa­dził Kan­tro­witsch, co jest godne odno­to­wa­nia ze wzglę­dów histo­rycz­nych, ponie­waż wtedy po raz ostatni w histo­rii Pompy Elek­tro­no­wej odbyło się ważne spo­tka­nie na jej temat pod prze­wod­nic­twem kogoś innego niż Hal­lam. W rze­czy samej pięć mie­sięcy póź­niej Kan­tro­witsch zmarł i w ten spo­sób zni­kła jedyna postać, któ­rej pre­stiż mógł przy­ćmie­wać sławę Hal­lama.

Semi­na­rium miało wyjąt­kowo bez­owocny prze­bieg do momentu, w któ­rym Hal­lam obwie­ścił zebra­nym uzy­ska­nie Wiel­kiego Wglądu. Jed­nak w wer­sji wyda­rzeń zre­kon­stru­owa­nej przez Lamonta praw­dziwy prze­łom nastą­pił pod­czas prze­rwy obia­do­wej. To wtedy McFar­land, któ­remu w ofi­cjal­nych zapi­sach nie przy­pi­suje się żad­nej wypo­wie­dzi, choć jego nazwi­sko wid­nieje na liście uczest­ni­ków semi­na­rium, rzekł:

– Wie pan co, musimy tro­chę popu­ścić wodze fan­ta­zji. Przy­pu­śćmy…

McFar­land mówił do Dide­ricka van Kle­mensa, który zre­la­cjo­no­wał tę roz­mowę w tele­gra­ficz­nym skró­cie we wła­snych notat­kach. Na długo przed tym, nim Lamont odkrył ten fakt, Van Kle­mens umarł. Choć jego notatki prze­ko­nały Lamonta, stwier­dził on, że nie będą sta­no­wiły dowodu praw­dzi­wo­ści jego wer­sji histo­rii, jeśli nie uzy­ska innego jej potwier­dze­nia. Co wię­cej, nie było spo­sobu udo­wod­nie­nia, że Hal­lam pod­słu­chał roz­mowę. Lamont byłby gotów posta­wić for­tunę na to, że Hal­lam znaj­do­wał się na tyle bli­sko, że sły­szał wypo­wiedź McFar­landa. Jed­nak nawet tak silne prze­ko­na­nie nie wystar­czało za dowód.

A gdyby tak Lamon­towi udało się udo­wod­nić całą sprawę? Nie­skry­wana pycha Hal­lama osła­błaby zapewne, ale jego pozy­cja i tak pozo­sta­łaby raczej nie­za­gro­żona. Dowo­dzono by, że dla McFar­landa jego wła­sna wypo­wiedź była tylko fan­ta­zją. To Hal­lam zaak­cep­to­wał ją jako poważną hipo­tezę. Wszak to on sta­nął naprze­ciw wszyst­kich i ofi­cjal­nie ją posta­wił, ryzy­ku­jąc drwiny. McFar­lan­dowi z pew­no­ścią nawet nie przy­szłoby do głowy, żeby popusz­cze­nie przez niego „wodzy fan­ta­zji” miało zostać ofi­cjal­nie odno­to­wane.

Lamont miałby kontr­ar­gu­menty: McFar­land był w owym cza­sie zna­nym fizy­kiem jądro­wym i ryzy­ko­wał utratą repu­ta­cji, a Hal­lam – mło­dym radio­che­mi­kiem, który mógł opo­wia­dać na temat fizyki jądro­wej, co tylko chciał, i ujść z tym na sucho jako nie­spe­cja­li­sta.

W każ­dym razie według ofi­cjal­nej wer­sji histo­rii Hal­lam powie­dział:

– Pano­wie, do niczego nie możemy dojść. Chciał­bym zatem posta­wić hipo­tezę; nie dla­tego, żeby była z całą pew­no­ścią sen­sowna, ale dla­tego że to mniej­szy non­sens niż wszystko, co do tej pory sły­sza­łem na tej sali… Mamy do czy­nie­nia z plu­to­nem-186, sub­stan­cją, która w ogóle nie może ist­nieć, a już tym bar­dziej nie może być nawet przez chwilę sta­bilna, jeśli tylko natu­ralne prawa rzą­dzące Wszech­świa­tem mają jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Skoro wspo­mniana sub­stan­cja nie­wąt­pli­wie ist­nieje i począt­kowo była sta­bilna, to musiała ona, przy­naj­mniej na początku, ist­nieć w miej­scu czy cza­sie albo w warun­kach, w któ­rych prawa rzą­dzące Wszech­świa­tem były inne, niż są. Ujmu­jąc to wprost, badana przez nas sub­stan­cja nie powstała w naszym, ale w innym, alter­na­tyw­nym Wszech­świe­cie… rów­no­le­głym Wszech­świe­cie. Mniej­sza o nazwę. Zna­la­zł­szy się tutaj – nie udaję, że wiem, w jaki spo­sób się prze­do­stała – pozo­sta­wała sta­bilna. Sta­wiam hipo­tezę, że to dla­tego, że przy­nio­sła ze sobą prawa natury z wła­snego Wszech­świata. To, że powoli stała się radio­ak­tywna i z cza­sem pro­mie­niuje coraz sil­niej, może zna­czyć, że prawa naszego Wszech­świata stop­niowo zaczęły do niej prze­sią­kać, jeśli rozu­mieją pano­wie, o co mi cho­dzi. Zwra­cam uwagę, że w tym samym cza­sie, w któ­rym poja­wił się plu­ton-186, zni­kła próbka wol­framu, zło­żona z kilku sta­bil­nych izo­to­pów, w tym wol­framu-186. Mogła przejść do wspo­mnia­nego rów­no­le­głego Wszech­świata. W końcu logiczne jest przy­pusz­cze­nie, że zaj­ście wymiany mas jest łatwiej­sze niż prze­pływ tylko w jedną stronę. Być może w para­lel­nym Wszech­świe­cie wol­fram-186 jest podob­nego rodzaju ano­ma­lią jak plu­ton-186 w naszym. Być może począt­kowo zacho­wuje sta­bil­ność, a póź­niej stop­niowo zaczyna coraz sil­niej pro­mie­nio­wać. Wresz­cie nie­wy­klu­czone, że może tam słu­żyć za źró­dło ener­gii, tak samo jak plu­ton-186 u nas.

Słu­cha­cze musieli w zdu­mie­niu nad­sta­wiać uszu, gdyż nie odno­to­wano, aby kto­kol­wiek prze­ry­wał Hal­la­mowi, przy­naj­mniej do tego ostat­niego zda­nia. Po nim Hal­lam naj­wy­raź­niej zro­bił pauzę, żeby zła­pać oddech i być może zasta­no­wić się nad wła­sną zuchwa­ło­ścią.

Ktoś ze słu­cha­czy (praw­do­po­dob­nie Anto­ine-Jerome Lapin, choć nie podano tego w jasny spo­sób) zapy­tał, czy dok­tor Hal­lam suge­ruje, że jakaś inte­li­gentna istota z para-Wszech­świata spe­cjal­nie doko­nała zamiany sub­stan­cji w celu pozy­ska­nia źró­dła ener­gii. Ter­min „para-Wszech­świat”, skrót okre­śle­nia „para­lelny Wszech­świat”, wszedł do języka, użyty po raz pierw­szy w tym pyta­niu.

Po chwili mil­cze­nia Hal­lam, ośmie­lony jak ni­gdy, oznaj­mił – i wła­śnie to uznano za sedno Wiel­kiego Wglądu:

– Rze­czy­wi­ście tak uwa­żam i sądzę, że nie da się wyko­rzy­sty­wać wspo­mnia­nego źró­dła ener­gii, jeśli Wszech­świat i para-Wszech­świat nie będą współ­pra­co­wać; każdy będzie sta­no­wił jak gdyby połowę pompy, tło­czą­cej ener­gię od nich do nas i od nas do nich, dzięki wyko­rzy­sta­niu róż­nic w natu­ral­nych pra­wach rzą­dzą­cych oby­dwoma Wszech­światami.

Tym samym Hal­lam zaak­cep­to­wał poję­cie „para-Wszech­świat”, wpro­wa­dza­jąc je do wła­snej ter­mi­no­lo­gii. Co wię­cej, po raz pierw­szy użył w odnie­sie­niu do całej sprawy słowa „pompa” (odtąd zawsze pisa­nego wielką literą).

Z ofi­cjal­nych rela­cji z semi­na­rium można odnieść wra­że­nie, że posta­wiona przez Hal­lama hipo­teza natych­miast wywo­łała burz­liwą dys­ku­sję. Tak nie było. Ci, któ­rzy w ogóle zechcieli wypo­wie­dzieć się na jej temat, ogra­ni­czyli się do opi­nii, że to zabawna spe­ku­la­cja. Co godne odno­to­wa­nia, Kan­tro­witsch w ogóle się nie ode­zwał. Miało to klu­czowe zna­cze­nie dla roz­woju dal­szej kariery Hal­lama.

Hal­lam nie do końca był w sta­nie samo­dziel­nie opra­co­wać teo­re­tyczne i prak­tyczne wnio­ski pły­nące z jego wła­snej suge­stii. Potrzebny był do tego zespół naukow­ców i taki też stop­niowo powstał. Mimo to nikt z jego człon­ków otwar­cie się nie przy­zna­wał, że opo­wiada się za pro­po­zy­cją Hal­lama. Zro­bili to dopiero potem, kiedy było już za późno. Kiedy już odnie­siono suk­ces, opi­nia publiczna uwa­żała, że wszel­kie zasługi należą się wyłącz­nie Hal­lamowi. Świat był prze­ko­nany, że to sam Hal­lam naj­pierw odkrył tajem­ni­czą sub­stan­cję, póź­niej doszedł do Wiel­kiego Wglądu i ogło­sił go światu, zatem stał się Ojcem Pompy Elek­tro­no­wej.

I tak w naj­roz­ma­it­szych labo­ra­to­riach powy­kła­dano kuleczki wol­framu jako coś w rodzaju przy­nęty. Co dzie­siąta próbka zmie­niła się podob­nie jak ta pierw­sza, przez co powstały nowe zasoby plu­tonu-186. Pozo­sta­wiano także próbki innych pier­wiast­ków, lecz bez rezul­tatu… Nie­za­leż­nie od tego, gdzie poja­wił się plu­ton-186 i kto prze­wo­ził go do sie­dziby orga­ni­za­cji badaw­czej pra­cu­ją­cej nad całą sprawą, opi­nia publiczna sły­szała o nowej por­cji „wol­framu Hal­lama”.

Co wię­cej, to Hal­la­mowi udało się naj­sku­tecz­niej zapre­zen­to­wać sze­ro­kim rze­szom spo­łe­czeń­stwa nie­które aspekty teo­rii. Ku wła­snemu zdu­mie­niu (co póź­niej przy­znał) oka­zał się zdol­nym pisa­rzem i bar­dzo spodo­bało mu się popu­la­ry­zo­wa­nie wie­dzy nauko­wej. Suk­ces rzą­dzi się swo­imi pra­wami i ludzie chcieli sły­szeć o postę­pach całego przed­się­wzię­cia jedy­nie od Hal­lama.

W słyn­nym arty­kule, który uka­zał się w „North Ame­ri­can Sun­day Tele-Times Weekly”, Hal­lam napi­sał:

„Nie jeste­śmy w sta­nie stwier­dzić, jak bar­dzo prawa rzą­dzące para-Wszech­świa­tem róż­nią się od tych, które obo­wią­zują w naszym Wszech­świe­cie, jed­nakże możemy z dużą dozą pew­no­ści przy­pu­ścić, iż oddzia­ły­wa­nie silne, naj­po­tęż­niej­sze znane oddzia­ły­wa­nie w naszym Wszech­świe­cie, jest jesz­cze sil­niej­sze w para-Wszech­świe­cie; być może nawet sto razy. Wynika z tego, że pro­tony łatwiej trzy­mają się razem, prze­zwy­cię­ża­jąc siły wza­jem­nych oddzia­ły­wań elek­tro­sta­tycz­nych, w związku z czym jądro atomu potrze­buje mniej neu­tro­nów, aby zacho­wać sta­bil­ność.

Plu­ton-186, który w tym dru­gim Wszech­świe­cie jest sta­bilny, zawiera o wiele za dużo pro­to­nów, czy też o wiele za mało neu­tro­nów, aby pozo­sta­wał sta­bilny u nas, gdzie oddzia­ły­wa­nia silne są słab­sze. W naszym Wszech­świe­cie plu­ton-186 zaczyna pro­mie­nio­wać, emi­tu­jąc pozy­tony oraz ener­gię. Z każ­dym wyemi­to­wa­nym pozy­to­nem jeden pro­ton w obrę­bie jądra jed­nego z ato­mów zmie­nia się w neu­tron. W końcu po dwa­dzie­ścia pro­to­nów na każde jądro ato­mowe zmie­nia się w neu­trony, czyli tym samym plu­ton-186 zmie­nia się w wol­fram-186, który zgod­nie z pra­wami naszego Wszech­świata jest sta­bilny. Pod­czas owego pro­cesu zostaje wyeli­mi­no­wa­nych po dwa­dzie­ścia pozy­to­nów na każde jądro ato­mowe. Te pozy­tony napo­ty­kają elek­trony i łączą się z nimi, wspól­nie ani­hi­lu­jąc i wyzwa­la­jąc przy tym kolejne ilo­ści ener­gii. Wynika z tego, że na każde przy­słane do nas jądro ato­mowe plu­tonu-186 nasz Wszech­świat osta­tecz­nie traci dwa­dzie­ścia elek­tro­nów.

Rów­no­cze­śnie do para-Wszech­świata prze­sy­łany jest wol­fram-186, który tam staje się nie­sta­bilny z nie­jako prze­ciw­nego powodu: według praw rzą­dzą­cych para-Wszech­świa­tem wol­fram-186 ma zbyt wiele neu­tro­nów, czy też innymi słowy za mało pro­to­nów. Jądra ato­mów wol­framu-186 zaczy­nają emi­to­wać tam elek­trony oraz ener­gię, przy czym z wraz z emi­sją każ­dego elek­tronu jeden neu­tron zamie­nia się w pro­ton. Wresz­cie wol­fram-186 staje się plu­to­nem-186. Zatem przej­ście każ­dego jądra wol­framu-186 do para-Wszech­świata koń­czy się doda­niem mu dwu­dzie­stu elek­tro­nów.

Ów cykl plu­to­nowo-wol­fra­mowy, zwią­zany z wymianą mate­rii pomię­dzy dwoma Wszech­świa­tami, może trwać w nie­skoń­czo­ność, przy czym ener­gia uwal­nia się zarówno we Wszech­świe­cie, jak w para-Wszech­świe­cie. Po zakoń­cze­niu każ­dego cyklu na każde prze­nie­sione jądro ato­mowe nastę­puje trans­fer dwu­dzie­stu elek­tro­nów z naszego Wszech­świata do tego dru­giego. Oby­dwie strony mogą pozy­ski­wać ener­gię z owej Mię­dzyw­szech­świa­to­wej Pompy Elek­tro­no­wej”.

Zamiana teo­rii Hal­lama na rze­czy­wi­stość i stwo­rze­nie dzia­ła­ją­cej Pompy Elek­tro­no­wej jako źró­dła ener­gii zajęły bar­dzo nie­wiele czasu. Wyda­rze­nia bie­gły z osza­ła­mia­jącą szyb­ko­ścią, a każdy kolejny suk­ces zwięk­szał pre­stiż Hal­lama.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Gods Them­se­lves

Copy­ri­ght © 1972 by Isaac Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Równi bogom, wyd. II w tym tłu­ma­cze­niu, popra­wione, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-709-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer