Imperium Galaktyczne. Gwiazdy jak pył - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Imperium Galaktyczne. Gwiazdy jak pył ebook

Isaac Asimov

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cykl „Imperium Galaktyczne”

Część pierwsza.

Biron Farrill, naiwny student Uniwersytetu Ziemskiego, trafia w sam środek kosmicznej intrygi. Jego ojciec, powszechnie szanowany rządca Widemos z planety Nefelos, zostaje uwięziony i zamordowany, a nieznany sprawca podkłada bombę radiacyjną w pokoju Birona w akademiku. Czy te dwa wydarzenia się ze sobą wiążą? Dlaczego rządca musiał zginąć? Zrozpaczony i zdeterminowany Biron postanawia wszystko wyjaśnić. Opuszcza Ziemię i podróżuje w daleki kosmos, gdzie wpada w sieć szpiegowskich spisków i gdzie będzie musiał stawić czoło despotom z planety Tyrann. Stawką gry bowiem nie jest tylko życie Birona, ale wolność całej Galaktyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 273

Oceny
4,5 (62 oceny)
40
13
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
waltharius

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu Asimov.
00
tretenmerth88848

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, dużo zwrotów akcji.
00

Popularność




Roz­dział I

——————

Mru­cząca sypial­nia

Ściany sypialni mru­czały do sie­bie łagod­nie. Było to pra­wie poni­żej gra­nicy sły­szal­no­ści – ury­wany cichy odgłos, nie­moż­liwy jed­nak do pomy­le­nia z jakim­kol­wiek innym dźwię­kiem. Odgłos śmierci.

Ale to nie on obu­dził Birona Far­rilla z cięż­kiego, nie­przy­no­szą­cego wypo­czynku snu. Biron potrzą­snął głową w darem­nej walce z cią­głym brzę­cze­niem roz­le­ga­ją­cym się ze stołu.

Z zamknię­tymi oczami wycią­gnął nie­zgrab­nie rękę i naci­snął prze­łącz­nik.

– Halo – wymam­ro­tał.

Z gło­śnika wylała się fala dźwię­ków. Były gło­śne i szorst­kie, ale Biron nie zamie­rzał ich ści­szać.

– Czy mogę roz­ma­wiać z Biro­nem Far­ril­lem? – spy­tał ktoś nie­cier­pli­wie.

Otwarte oczy Birona napo­tkały jedy­nie ciem­ność. Poczuł nie­przy­jemną suchość w ustach i słaby zapach uno­szący się w pokoju.

– Przy apa­ra­cie. Kto mówi?

Igno­ru­jąc jego wypo­wiedź, w noc­nej ciszy ponow­nie roz­legł się dono­śny głos:

– Jest tam kto? Chciał­bym roz­ma­wiać z Biro­nem Far­ril­lem.

Biron uniósł się na łok­ciu i popa­trzył na wizjo­fon. Naci­snął przy­cisk kon­troli obrazu i mały ekran roz­ja­rzył się jasnym świa­tłem.

– Przy apa­ra­cie – powtó­rzył. Roz­po­znał lekko asy­me­tryczne rysy San­dera Jon­tiego. – Zadzwoń do mnie rano, Jonti.

Już chciał wyłą­czyć wizjo­fon, kiedy Jonti ode­zwał się ponow­nie:

– Halo, halo! Jest tam kto? Czy to aka­de­mik uni­wer­sy­tecki, pokój 526? Halo!

Biron uświa­do­mił sobie nagle, że lampka kon­tro­lna obwodu nadaw­czego nie świeci. Zaklął cicho i naci­snął przy­cisk. Bez rezul­tatu. Jonti zre­zy­gno­wał w końcu i ekran znów stał się tylko małym kwa­dra­tem świa­tła.

Biron wyłą­czył wizjo­fon. Zgiął rękę i usi­ło­wał ponow­nie ukryć twarz w poduszce. Był ziry­to­wany. Przede wszyst­kim nikt nie miał prawa wydzwa­niać do niego w środku nocy. Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na deli­kat­nie świe­cące tuż nad jego głową cyfry. Trze­cia pięt­na­ście. Świa­tło zapali się więc dopiero za pra­wie cztery godziny.

Poza tym nie lubił budzić się w kom­plet­nych ciem­no­ściach. Mimo że spę­dził na Ziemi cztery lata, nie zdo­łał przy­zwy­czaić się do niskich, przy­sa­dzi­stych kon­struk­cji ze zbro­jo­nego betonu, cał­ko­wi­cie pozba­wio­nych okien. Tra­dy­cja ta liczyła sobie tysiąc lat i pocho­dziła z cza­sów, kiedy nie potra­fiono jesz­cze kon­tro­lo­wać pry­mi­tyw­nych bomb ato­mo­wych za pomocą ochron­nych pól siło­wych.

Ale to nale­żało już do prze­szło­ści. Wojna nukle­arna zro­biła z Zie­mią wszystko, co naj­gor­sze. Więk­szość jej tery­to­riów była radio­ak­tywna i bez­u­ży­teczna. Choć jed­nak nie zostało nic, o co warto byłoby wal­czyć, archi­tek­tura wciąż odzwier­cie­dlała stare lęki, więc kiedy Biron się obu­dził, w pokoju było kom­plet­nie ciemno.

Ponow­nie uniósł się na łok­ciu. Dziwne. Cze­kał. Ale to nie pomruk sypialni przy­cią­gnął jego uwagę. To było coś nawet jesz­cze mniej zauwa­żal­nego i z pew­no­ścią nie­skoń­cze­nie mniej zabój­czego.

Wyczuł brak deli­kat­nego ruchu powie­trza, który zawsze odświe­żał atmos­ferę w pokoju. Z tru­dem prze­łknął ślinę. Odkąd to zauwa­żył, wydało mu się, że powie­trze gęst­nieje z minuty na minutę. No tak. Kli­ma­ty­za­cja prze­stała dzia­łać i zna­lazł się w praw­dzi­wych kło­po­tach. Nawet nie mógł użyć wizjo­fonu, żeby powia­do­mić kogoś z obsługi.

Dla pew­no­ści spró­bo­wał jesz­cze raz. Mleczny kwa­drat wypeł­nił się świa­tłem i rzu­cił deli­katny poblask na łóżko. Obwód odbior­czy dzia­łał bez zarzutu, nadaw­czy pozo­sta­wał mar­twy. No cóż, nie­ważne. I tak przed świ­tem nic nie można zro­bić.

Ziew­nął i po omacku poszu­kał pan­to­fli, wierz­chem dłoni prze­cie­ra­jąc oczy. Brak wen­ty­la­cji? To by tłu­ma­czyło ten dzi­waczny zapach. Skrzy­wił się i kil­ka­krot­nie pocią­gnął nosem. Nic z tego. Zapach był zna­jomy, ale nie potra­fił go ziden­ty­fi­ko­wać.

Poszedł do łazienki i cho­ciaż nie potrze­bo­wał świa­tła, żeby nalać sobie wody do szklanki, odru­chowo się­gnął do kon­taktu. Nic. Z iry­ta­cją naci­snął jesz­cze kilka razy. Czy wszystko prze­stało dzia­łać? Wzru­szył ramio­nami, napił się po ciemku i natych­miast poczuł się lepiej. Ponow­nie ziew­nął, wra­ca­jąc do sypialni, i naci­snął główny kon­takt. Nie zapa­liło się żadne świa­tło.

Biron usiadł na łóżku, poło­żył ręce na umię­śnio­nych udach i się zasta­no­wił. Nor­mal­nie taka awa­ria wywo­ła­łaby potworną awan­turę z obsługą. Aka­de­mik to wpraw­dzie nie luk­su­sowy hotel, ale, na prze­strzeń, można ocze­ki­wać choćby pod­sta­wo­wych wygód. Teraz jed­nak nie było to takie ważne. Zbli­żało się zakoń­cze­nie roku, a on zdał już ostat­nie egza­miny. Za trzy dni osta­tecz­nie poże­gna się z Uni­wer­sy­te­tem Ziem­skim i z samą Zie­mią.

Można by jed­nak zawia­do­mić o tym bez jakie­goś spe­cjal­nego komen­ta­rza. Powi­nien wyjść z pokoju i zadzwo­nić z apa­ratu w holu. Przy­naj­mniej przy­nie­śliby tu jakąś lampę, może nawet pod­łą­czy­liby wen­ty­la­tor, dzięki czemu mógłby spać, nie mając uczu­cia, że się dusi. Jeśli nie, to prze­strzeń z nimi! Jesz­cze tylko dwie noce.

W świe­tle pada­ją­cym z ekranu bez­u­ży­tecz­nego wizjo­fonu zna­lazł szorty. Wło­żył jed­no­czę­ściowy kom­bi­ne­zon i stwier­dził, że to wystar­czy. Nie zmie­nił pan­to­fli. Nawet gdyby wyszedł na kory­tarz w pod­ku­tych butach, nie było nie­bez­pie­czeń­stwa, żeby kogoś obu­dził – pod­łogi pokry­wała wyci­sza­jąca wykła­dzina. Nie widział jed­nak powodu, żeby zmie­niać kap­cie.

Pod­szedł do drzwi i pocią­gnął dźwi­gnię. Poru­szyła się lekko, usły­szał szczęk­nię­cie ozna­cza­jące uru­cho­mie­nie zamka. Tyle że drzwi się nie otwo­rzyły. I cho­ciaż napiął muskuły, cią­gnąc z całej siły, nic nie osią­gnął.

Odszedł od drzwi. To śmieszne. Czyżby mieli awa­rię zasi­la­nia? Nie, to nie mogło się zda­rzyć. Zegar cho­dził. Wizjo­fon wciąż odbie­rał.

Chwi­leczkę! To może być robota chło­pa­ków, tych cho­ler­nych narwań­ców. Cza­sami tak się wygłu­piali. Dzie­ci­nada, ale sam też nie­raz brał udział w róż­nych nume­rach. To zapewne nie było trudne; jeden z nich mógł się zakraść do pokoju w ciągu dnia i wszystko przy­go­to­wać. Ale nie, kiedy kładł się spać, wen­ty­la­cja i świa­tła dzia­łały.

W porządku, a więc zro­bili to w nocy. Aka­de­mik jest stary i zbu­do­wany według prze­sta­rza­łych pla­nów. Nie trzeba być geniu­szem inży­nie­rii, żeby coś zmaj­stro­wać przy insta­la­cji elek­trycz­nej i kli­ma­ty­za­cji. Albo zablo­ko­wać drzwi. A teraz cze­kają na ranek, żeby zoba­czyć, co zrobi dobry stary Biron, kiedy odkryje, że nie może wyjść. Praw­do­po­dob­nie wypusz­czą go około połu­dnia i będą się zaśmie­wać do roz­puku.

– Cha, cha – powie­dział ponuro pod nosem. Jeśli tak się sprawy mają, to pół biedy. Ale prze­cież mógł coś z tym zro­bić; przy­naj­mniej tro­chę zmie­nić ich sce­na­riusz.

Wra­ca­jąc do pokoju, kop­nął jakiś przed­miot, który z meta­licz­nym dźwię­kiem poto­czył się po pod­ło­dze. W deli­kat­nej poświa­cie z ekranu wizjo­fonu led­wie dostrzegł jego cień. Szu­kał pod łóż­kiem, maca­jąc sze­ro­kim łukiem. Zna­lazł i przy­su­nął go bli­żej świa­tła. (Nie byli zbyt sprytni. Powinni cał­ko­wi­cie odłą­czyć wizjo­fon, a nie tylko zepsuć obwód nadaw­czy).

Stwier­dził, że trzyma w ręku mały pojem­nik z nie­wiel­kim otwor­kiem w kopułce umiesz­czo­nej na wierz­chu. Przy­su­nął przed­miot do nosa i pową­chał. Wyja­śniła się obec­ność dziw­nej woni w pokoju. To był hyp­nit. Oczy­wi­ście chłopcy użyli tego, by nie obu­dził się, gdy oni mani­pu­lo­wali z insta­la­cją elek­tryczną.

Biron potra­fił już odtwo­rzyć krok po kroku wszyst­kie wyda­rze­nia. Drzwi praw­do­po­dob­nie bez trudu dały się wywa­żyć. To był zresztą jedyny ryzy­kowny moment – mógł się obu­dzić. Zresztą w ciągu dnia drzwi można było odpo­wied­nio przy­go­to­wać, tak że potem tylko wyglą­dały na zamknięte. Nie spraw­dzał ich. Nie­ważne. W każ­dym razie po otwar­ciu drzwi wsta­wili pew­nie do środka puszkę hyp­nitu i zamknęli pokój. Nar­ko­tyk ulat­niał się powoli, aż wresz­cie wytwo­rzył takie stę­że­nie w powie­trzu, żeby go porząd­nie uśpić. Wtedy pew­nie weszli, oczy­wi­ście w maskach. Na prze­strzeń! Wil­gotna chu­s­teczka do nosa zatrzy­muje hyp­nit przez kwa­drans. Nie potrze­bo­wali wię­cej czasu, żeby zro­bić wszystko, co zapla­no­wali.

To wyja­śniało sprawę kli­ma­ty­za­cji. Musieli ją wyłą­czyć, żeby hyp­nit zbyt szybko nie znik­nął z powie­trza. No tak, wszystko jasne. Odłą­czony wizjo­fon unie­moż­li­wiał wezwa­nie pomocy, zablo­ko­wane drzwi nie pozwa­lały wyjść, a brak świa­tła miał wywo­łać panikę. Miłe chło­paki!

Biron prych­nął. Nie było powodu, żeby tak się tym przej­mo­wać. Dow­cip to dow­cip, i tyle. Naj­chęt­niej jed­nak po pro­stu wyła­małby drzwi i skoń­czył ten cyrk. Wytre­no­wane mię­śnie napięły się na samą myśl, ale roz­są­dek pod­po­wie­dział, iż nie mia­łoby to sensu. Drzwi zostały zbu­do­wane z myślą o woj­nie ato­mo­wej. Prze­klęta tra­dy­cja!

Musi być jed­nak jakieś wyj­ście. Nie może dać im takiej satys­fak­cji. Przede wszyst­kim potrze­buje świa­tła, praw­dzi­wego, a nie nie­ru­cho­mego i mdłego lśnie­nia ekranu wizjo­fonu. Nie ma sprawy. W sza­fie na ubra­nia jest latarka.

Przez chwilę, kiedy naci­skał przy­ci­ski ste­ro­wa­nia drzwiami szafy, pomy­ślał, że je także uszko­dzili. Ale otwo­rzyły się nor­mal­nie i gładko wsu­nęły w ścianę. Poki­wał głową. To miało sens. Po co mie­liby zamy­kać szafę? Zresztą na wszystko nie star­czy­łoby im czasu.

Nagle, kiedy z latarką w ręku wyco­fy­wał się do pokoju, w jed­nej prze­ra­ża­ją­cej chwili zawa­liła się cała misterna kon­struk­cja jego domy­słów. Zamarł w napię­ciu i wstrzy­mał oddech, nasłu­chu­jąc.

Po raz pierw­szy od prze­bu­dze­nia usły­szał pomruk sypialni. Słu­chał cichej, nie­re­gu­lar­nej roz­mowy ścian i natych­miast roz­po­znał dźwięk.

Nie można było go nie roz­po­znać. To był „szmer umie­ra­nia Ziemi”. Głos, który dał się sły­szeć po raz pierw­szy tysiąc lat temu.

Dokład­niej mówiąc, sły­szał licz­nik pro­mie­nio­wa­nia zli­cza­jący czą­steczki joni­zu­jące i twarde pro­mie­nio­wa­nie gamma; ciche, elek­tro­niczne tyka­nie prze­cho­dzące w deli­katny sze­lest. To był odgłos urzą­dze­nia odmie­rza­ją­cego jedną jedyną rzecz – śmierć!

Deli­kat­nie, na pal­cach, Biron się wyco­fał. Z odle­gło­ści dwóch metrów skie­ro­wał świa­tło latarki do wnę­trza szafy. W głębi, w kącie, stał tam licz­nik, ale jego widok nic mu nie powie­dział.

Urzą­dze­nie znaj­do­wało się tam od jego pierw­szych dni na uni­wer­sy­te­cie. Nowi stu­denci z kosmosu kupo­wali zazwy­czaj licz­niki w pierw­szym tygo­dniu pobytu na Ziemi. Bali się pro­mie­nio­wa­nia radio­ak­tyw­nego na pla­ne­cie i potrze­bo­wali ochrony. Zwy­kle po roku sprze­da­wali je następ­nym naiw­nym, ale Biron ni­gdy się swo­jego nie pozbył. Teraz w duchu podzię­ko­wał nie­bio­som za swe nie­dbal­stwo.

Pod­szedł do biurka, na któ­rym kładł na noc swój zega­rek. Ręka zadrżała mu lekko z emo­cji, kiedy pod­no­sił go do świa­tła. Pla­sti­kowy splot bran­so­lety był wciąż biały. Biały! Biron odsu­nął zega­rek od oczu i spoj­rzał pod innym kątem. Czy­sta biel.

Pasek był jesz­cze jed­nym nabyt­kiem świeżo upie­czo­nego stu­denta. Twarde pro­mie­nio­wa­nie zmie­niało jego barwę na nie­bie­ską, a kolor ten ozna­czał na Ziemi śmierć. Nie­trudno tu było zgu­bić drogę i wejść przez nie­uwagę na pas ska­żo­nej gleby. Wła­dze oczy­ściły tyle powierzchni, ile były w sta­nie, i nikt oczy­wi­ście nie zbli­żał się do roz­le­głych ska­żo­nych połaci roz­po­ście­ra­ją­cych się kilka kilo­me­trów od mia­sta. Pasek sta­no­wił jed­nak dodat­kowe zabez­pie­cze­nie.

Gdyby zmie­nił kolor na jasno­błę­kitny, wła­ści­ciel musiałby natych­miast zgło­sić się do szpi­tala i pod­dać bada­niom. Nie było żad­nej wymówki. Pasek zawie­rał sub­stan­cję, która była dokład­nie tak czuła na pro­mie­nio­wa­nie jak czło­wiek. Odpo­wiedni czyt­nik foto­elek­tryczny ana­li­zo­wał inten­syw­ność barwy, dzięki czemu natych­miast można było okre­ślić wchło­niętą dawkę.

Jasny, inten­sywny błę­kit ozna­czał koniec. Tak jak czuj­nik nie potra­fił z powro­tem zmie­nić barwy, tak ludz­kie ciało nie mogło oddać wchło­nię­tego pro­mie­nio­wa­nia. Nie było lekar­stwa, szansy, nadziei. Po pro­stu ocze­ki­wa­łeś z dnia na dzień, a szpi­ta­lowi pozo­sta­wało jedy­nie zająć się zała­twie­niem kre­ma­cji.

Ale pasek wciąż był biały i w Biro­nie coś aż krzy­czało z rado­ści.

Zatem pro­mie­nio­wa­nie na­dal nie było zbyt silne. Czyżby miał to być także ele­ment dow­cipu? Biron zasta­no­wił się i stwier­dził, że nie. Nikt nie zro­biłby cze­goś takiego innemu czło­wie­kowi. W każ­dym razie nie tu, na Ziemi, gdzie pokątny han­del mate­ria­łami radio­ak­tyw­nymi uwa­żano za naj­cięż­sze prze­stęp­stwo. Tutaj, na Ziemi, trak­to­wano radio­ak­tyw­ność bar­dzo poważ­nie. Z koniecz­no­ści. Nikt bez bar­dzo waż­nej przy­czyny nie posu­nąłby się do cze­goś takiego.

Sta­rał się chłodno roz­wa­żyć zaist­niałe oko­licz­no­ści. Bar­dzo ważne przy­czyny – na przy­kład chęć mor­der­stwa. Ale dla­czego? Nie było moty­wów. W swoim dwu­dzie­sto­trzy­let­nim życiu ni­gdy nie miał poważ­nych wro­gów. Aż tak poważ­nych. Śmier­tel­nych wro­gów.

Zła­pał się za krótko ostrzy­żone włosy. Śmieszny tok rozu­mo­wa­nia, ale nie do pod­wa­że­nia. Ostroż­nie pod­szedł do szafy. Gdzieś tutaj musi znaj­do­wać się coś, co wysyła pro­mie­nio­wa­nie; coś, czego nie było jesz­cze cztery godziny temu. I wresz­cie to zoba­czył.

Małe pudełko o bokach nie dłuż­szych niż pięt­na­ście cen­ty­me­trów. Biron roz­po­znał je i dolna warga lekko mu drgnęła. Ni­gdy wcze­śniej nie widział niczego takiego, ale sły­szał o podob­nych urzą­dze­niach. Wziął licz­nik i zaniósł go do sypialni. Cichy szmer zamarł, pra­wie zamilkł. Roz­legł się ponow­nie, gdy cienka płytka z miki, przez którą prze­ni­kało pro­mie­nio­wa­nie, została skie­ro­wana na pudełko. Biron nie miał już wąt­pli­wo­ści. To była bomba radia­cyjna.

Obecny poziom pro­mie­nio­wa­nia nie był śmier­telny; na razie to tylko zapal­nik. Gdzieś wewnątrz zain­sta­lo­wany był mały ładu­nek jądrowy. Sztuczne izo­topy o krót­kim cza­sie roz­padu powoli go roz­grze­wały. Pro­mie­nio­wa­nie prze­ni­kliwe się kumu­lo­wało; kiedy tem­pe­ra­tura i zagęsz­cze­nie czą­ste­czek prze­kro­czą war­tość gra­niczną, nastąpi reak­cja. Nie wybuch, cho­ciaż wydzie­lone w cza­sie reak­cji cie­pło może zmie­nić bombę w bryłkę sto­pio­nego metalu, ale olbrzymi wyrzut pro­mie­nio­wa­nia, który będzie w sta­nie zabić każdą żywą istotę w zasięgu od dwóch metrów do dwu­dzie­stu kilo­me­trów, zależ­nie od mocy ładunku.

Nie było spo­sobu, żeby stwier­dzić, kiedy to może nastą­pić. Rów­nie dobrze za kilka godzin, jak i za chwilę. Biron uświa­do­mił sobie to wszystko, sto­jąc bez­rad­nie z latarką w bez­wład­nie opusz­czo­nej ręce. Pół godziny temu, kiedy obu­dził go wizjo­fon, chciał tylko spo­koju. Teraz wie­dział, że umrze.

Nie chciał umie­rać, ale został uwię­ziony i nie miał gdzie się schro­nić.

Znał roz­kład pokoi. Jego znaj­do­wał się na końcu kory­ta­rza, w związku z czym sąsia­do­wał tylko z jed­nym i oczy­wi­ście z sypial­niami na górze i na dole. Nic nie mógł zro­bić z poko­jem nad sobą. Sąsiedni poło­żony był po stro­nie łazienki i przy­le­gał swoją łazienką do jego. Wąt­pił, czy sąsiad może go usły­szeć.

Zostało więc pomiesz­cze­nie poni­żej.

W pokoju znaj­do­wało się kilka skła­da­nych krze­seł, na wypa­dek wizyty gości. Wziął jedno. Kiedy ude­rzył nim o pod­łogę, roz­legł się głu­chy dźwięk. Odwró­cił je kan­tem i hałas stał się dono­śniej­szy.

Po każ­dym ude­rze­niu cze­kał, zasta­na­wia­jąc się, czy obu­dzi śpią­cego poni­żej i spro­wo­kuje go do zło­że­nia skargi.

Nagle usły­szał słaby odgłos. Zamarł z krze­słem unie­sio­nym nad głową. Dźwięk powtó­rzył się, brzmiał jak słaby krzyk. Dobie­gał od strony drzwi.

Rzu­cił krze­sło i wrza­snął w odpo­wie­dzi. Przy­ło­żył ucho do ściany w miej­scu, gdzie łączyła się z drzwiami, ale izo­la­cja była bar­dzo dobra i led­wie roz­róż­niał dźwięki.

Jed­nak usły­szał wykrzy­ki­wane wła­sne nazwi­sko.

– Far­rill! Far­rill! – a potem jesz­cze coś. Być może: „Jesteś tam?” lub „Wszystko w porządku?”.

– Otwórz­cie drzwi! – zawo­łał.

Powtó­rzył to kilka razy. Drżał z nie­cier­pli­wo­ści. Bomba mogła eks­plo­do­wać w każ­dej chwili.

Wydało mu się, że go usły­szeli. W końcu dobiegł go przy­tłu­miony głos: „Uwa­żaj!”. Coś tam, coś tam, „bla­ster”. Domy­ślił się, o co im cho­dzi, i szybko odsu­nął się od drzwi.

Roz­le­gło się kilka ostrych trza­sków i poczuł drże­nie powie­trza w pokoju. Potem dobiegł go głos roz­dzie­ra­nego metalu i drzwi wpa­dły do środka. Z kory­ta­rza prze­nik­nęło świa­tło.

Biron wybiegł na zewnątrz z sze­roko roz­ło­żo­nymi ramio­nami.

– Nie wchodź­cie! – krzyk­nął. – Na miłość Ziemi, nie wchodź­cie! Tu jest bomba radia­cyjna.

Zoba­czył dwóch męż­czyzn. Jeden to był Jonti. W dru­gim, czę­ściowo tylko ubra­nym, roz­po­znał Esbaka, kie­row­nika domu stu­denc­kiego.

– Bomba radia­cyjna? – wyją­kał kie­row­nik.

A Jonti spy­tał:

– Jakiej wiel­ko­ści?

Bla­ster, wciąż tkwiący w jego rękach, kon­tra­sto­wał z ele­ganc­kim nawet o tej porze nocy stro­jem.

Biron mógł tylko poka­zać rękami przy­bli­żony roz­miar.

– W porządku – powie­dział Jonti. Wyglą­dał na spo­koj­nego, kiedy odwra­cał się do swego towa­rzy­sza. – Lepiej ewa­ku­uj­cie pokoje w tym sek­to­rze. A jeśli macie gdzieś na tere­nie uni­wer­sy­tetu arku­sze bla­chy oło­wia­nej, wyłóż­cie nimi kory­tarz. I nie wpusz­czał­bym tutaj nikogo przed ran­kiem. – Zwró­cił się do Birona: – Praw­do­po­dob­nie ma zasięg raże­nia od czte­rech do sze­ściu metrów. Jak się tu zna­la­zła?

– Nie wiem – odpo­wie­dział Biron. Podra­pał się w głowę. – Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, chciał­bym gdzieś usiąść.

Spoj­rzał na rękę i zorien­to­wał się, że jego zega­rek został w pokoju. Odczuł nie­od­partą ochotę, aby po niego wró­cić.

Trwała ewa­ku­acja. Stu­denci pospiesz­nie opusz­czali pokoje.

– Chodź – powie­dział Jonti. – Myślę, że rze­czy­wi­ście powi­nie­neś usiąść.

– Co cię spro­wa­dziło do mojego pokoju? – spy­tał Biron. – Nie żebym nie był wdzięczny, rozu­miesz.

– Dzwo­ni­łem do cie­bie. Nie było odpo­wie­dzi, a ja musia­łem się z tobą zoba­czyć.

– Zoba­czyć się ze mną? – Mówił powoli, sta­ra­jąc się uspo­koić nie­re­gu­larny oddech. – Dla­czego?

– Żeby cię ostrzec. Twoje życie jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Już to wiem. – Biron roze­śmiał się chra­pli­wie.

– To był tylko wstęp. Znowu spró­bują.

– Kim oni są?

– Nie tutaj, Far­rill – powie­dział Jonti. – Potrze­bu­jemy spo­koj­nego miej­sca. Jesteś wysta­wiony i być może ja też nara­żam się na strzał.

Roz­dział II

——————

Kosmiczna sieć

Stu­dencka świe­tlica była pusta i ciemna. Zresztą o czwar­tej trzy­dzie­ści rano trudno ocze­ki­wać cze­goś innego. Jed­nak Jonti przez chwilę się zawa­hał, trzy­ma­jąc otwarte drzwi i nasłu­chu­jąc, żeby spraw­dzić, czy na pewno nie ma tam nikogo.

– Nie – powie­dział cicho. – Nie zapa­laj świa­tła. Nie potrze­bu­jemy go do roz­mowy.

– Jak na jedną noc mam dość ciem­no­ści – wymam­ro­tał Biron.

– Zosta­wimy uchy­lone drzwi.

Biron nie zna­lazł kontr­ar­gu­mentu. Opadł na naj­bliż­sze krze­sło i patrzył, jak pro­sto­kąt świa­tła wpa­da­ją­cego przez szcze­linę zamy­ka­ją­cych się drzwi zmie­nia się w wąską linię. Teraz, gdy było już po wszyst­kim, zaczęły wstrzą­sać nim dresz­cze.

Jonti przy­trzy­mał drzwi i oparł o nie swoją ele­gancką laskę, sta­wia­jąc ją w pla­mie pada­ją­cego świa­tła.

– Spójrz tutaj. Jeśli ktoś będzie pod­cho­dził albo drzwi się poru­szą, zauwa­żymy to natych­miast.

– Pro­szę. Nie jestem w nastroju do kon­spi­ra­cji – rzekł Biron. – Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, wolał­bym, żebyś powie­dział wszystko, co masz do powie­dze­nia. Ura­to­wa­łeś mi życie i jutro będę w sta­nie ci podzię­ko­wać. Teraz jed­nak chciał­bym się cze­goś napić i odpo­cząć.

– Wiem, co czu­jesz. Ale przed chwilą udało ci się wła­śnie unik­nąć zbyt dłu­giego wypo­czynku. Wolał­bym, żeby nie było to jedy­nie na chwilę. Czy wiesz, że zna­łem two­jego ojca?

Zasko­czony pyta­niem Biron uniósł brwi, co było jed­nak zupeł­nie nie­wi­doczne w ciem­no­ści.

– Ni­gdy mi nie wspo­mi­nał, że cię zna.

– Był­bym bar­dzo zdzi­wiony, gdyby to zro­bił. Nie znał mnie pod nazwi­skiem, któ­rego teraz uży­wam. A tak przy oka­zji, czy mia­łeś ostat­nio od ojca jakieś wia­do­mo­ści?

– Dla­czego pytasz?

– Ponie­waż jest w wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Co?

Ręka Jon­tiego odna­la­zła w mroku ramię Birona i uści­snęła je deli­kat­nie.

– Pro­szę. Nie pod­noś głosu.

Biron po raz pierw­szy uświa­do­mił sobie, że cały czas mówili szep­tem.

– Będę wyra­żał się jaśniej – cią­gnął Jonti. – Twój ojciec został uwię­ziony. Rozu­miesz, co to ozna­cza?

– Nie, nic nie rozu­miem. Kto go uwię­ził? Do czego zmie­rzasz? I dla­czego mnie drę­czysz? – Tęt­niło mu w gło­wie. Wpływ hyp­nitu i nie­dawna bli­skość śmierci spra­wiły, że Biron nie był zdolny do szer­mierki słow­nej ze spo­koj­nym dan­dy­sem, który sie­dział tu tak bli­sko, że jego szepty brzmiały niczym krzyk.

– Z pew­no­ścią masz jakieś wyobra­że­nie o pracy swo­jego ojca – roz­legł się szept.

– Jeśli go znasz, wiesz zapewne, że jest rządcą Wide­mos. To jest jego praca.

– W porządku, nie ma żad­nych powo­dów, żebyś mi zaufał, poza tym, że nara­zi­łem dla cie­bie swoje życie. Ale i tak wiem wszystko, co mógł­byś mi powie­dzieć. Na przy­kład, że twój ojciec spi­sko­wał prze­ciwko Tyran­nej­czy­kom.

– Zaprze­czam temu – oznaj­mił gwał­tow­nie Biron. – Dzi­siej­szej nocy wyrzą­dzi­łeś mi przy­sługę, ale to nie upo­waż­nia cię do for­mu­ło­wa­nia podob­nych insy­nu­acji.

– Młody czło­wieku, głu­pio się wykrę­casz i mar­nu­jesz mój czas. Czy nie widzisz, że sytu­acja jest zbyt poważna na słowne potyczki? Powiem ci prawdę. Twój ojciec jest w nie­woli u Tyran­nej­czy­ków. Być może już nie żyje.

– Nie wie­rzę ci. – Biron zerwał się z krze­sła.

– Mam uza­sad­nione powody, żeby tak sądzić.

– Skończmy z tym, Jonti. Nie jestem w nastroju do tajem­nic, a twoje obu­rza­jące próby, aby…

– Aby co? – Z głosu Jon­tiego znik­nęły wszyst­kie łagodne tony. – Co niby zyskam, mówiąc ci te rze­czy? Mam ci przy­po­mnieć, że ta wła­śnie wie­dza, która tak cię wzbu­rzyła, pozwo­liła mi prze­wi­dzieć zamach na twoje życie? Roz­waż wszystko, co się stało, Far­rill.

– Zacznij od początku, tylko mów jaśniej. Posłu­cham.

– W porządku. Wyobra­żam sobie, Far­rill, że roz­po­zna­łeś we mnie rodaka z Kró­lestw Mgła­wicy, cho­ciaż przed­sta­wiam się jako Wegań­czyk.

– Ow­szem, podej­rze­wa­łem to, ze względu na twój akcent. Nie sądzi­łem jed­nak, że to ważne.

– Bar­dzo ważne, przy­ja­cielu. Przy­je­cha­łem tutaj, bo – tak jak twój ojciec – nie lubię Tyran­nej­czy­ków. Gnę­bią naszych roda­ków od pięć­dzie­się­ciu lat. To bar­dzo długo.

– Nie zaj­muję się poli­tyką.

– Och, nie jestem ich agen­tem, który usi­łuje wcią­gnąć cię w kło­poty. – W gło­sie Jon­tiego znowu zabrzmiała iry­ta­cja. – Powie­dzia­łem ci prawdę. Schwy­tali mnie rok temu, tak jak teraz poj­mali two­jego ojca. Ale udało mi się uciec i przy­być na Zie­mię. Sądzi­łem, że tutaj zdo­łam ukryć się bez­piecz­nie, dopóki nie będę gotowy do powrotu. To wszystko, co musisz o mnie wie­dzieć.

– To wię­cej, niż ocze­ki­wa­łem, pro­szę pana.

Biron bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał wyzbyć się nie­przy­ja­znego tonu. Wystu­dio­wane zacho­wa­nie Jon­tiego draż­niło go do głębi.

– Wiem. Ale musia­łem powie­dzieć ci co naj­mniej tyle, w tych bowiem oko­licz­no­ściach pozna­łem two­jego ojca. Pra­co­wał ze mną, a raczej dla mnie. Znał mnie, ale nie z racji swo­jej ofi­cjal­nej pozy­cji naj­zna­mie­nit­szego oby­wa­tela pla­nety Nefe­los. Rozu­miesz?

– Tak. – Biron bez­sen­sow­nie ski­nął głową w ciem­no­ści.

– Nie ma potrzeby zagłę­biać się w ten temat. Mam kon­takty także i tutaj, stąd wiem, że został uwię­ziony. To pewne. Nawet gdy­bym miał wąt­pli­wo­ści, dzi­siej­szy zamach na twoje życie z pew­no­ścią by je roz­wiał.

– Dla­czego?

– Skoro Tyran­nej­czycy mają ojca, czy zosta­wi­liby w spo­koju syna?

– Więc to Tyran­nej­czycy pod­ło­żyli bombę radia­cyjną w moim pokoju? To nie­moż­liwe.

– Dla­czego? Nie rozu­miesz ich postę­po­wa­nia? Rzą­dzą pięć­dzie­się­cioma świa­tami, lecz pod­dani sto­krot­nie prze­wyż­szają ich liczeb­nie. W takiej sytu­acji zwy­kła prze­moc nie wystar­czy. Ich spe­cjal­no­ścią są spi­ski, mor­der­stwa i inne pokrętne dzia­ła­nia. Kosmiczna sieć intryg, którą stwo­rzyli, jest ogromna i bar­dzo gęsta. Bez trudu mogę uwie­rzyć, że sięga na odle­głość nawet pię­ciu­set lat świetl­nych, aż do Ziemi.

Biron wciąż tkwił w swoim kosz­ma­rze. Z daleka dobie­gały przy­tłu­mione stu­koty towa­rzy­szące ukła­da­niu oło­wia­nych płyt. W jego pokoju licz­nik zapewne wciąż pra­co­wał jak sza­lony.

– To nie ma sensu. W tym tygo­dniu wra­cam na Nefe­los. Muszą o tym wie­dzieć. Dla­czego mie­liby zabi­jać mnie tutaj? Gdyby pocze­kali, z pew­no­ścią wpadł­bym im w ręce. – Ode­tchnął z ulgą. Podobny błąd logiczny z pew­no­ścią pod­waża argu­menty Jon­tiego, pomy­ślał, sta­ra­jąc się uwie­rzyć we wła­sne rozu­mo­wa­nie.

Jonti przy­su­nął się bli­żej i jego oddech wzbu­rzył włosy na skroni Birona.

– Twój ojciec jest popu­larny. Jego śmierć – a odkąd został uwię­ziony przez Tyran­nej­czy­ków, należy liczyć się z moż­li­wo­ścią egze­ku­cji – poru­szy­łaby nawet pokor­nych nie­wol­ni­ków, któ­rych usi­łują wycho­wać Tyran­nej­czycy. Jako nowy rządca mógł­byś pod­sy­cać te nastroje, a stra­ce­nie cie­bie podwo­iłoby nie­bez­pie­czeń­stwo. Two­rze­nie męczen­ni­ków nie leży w ich zamia­rach. Ale gdy­byś zgi­nął w nie­szczę­śli­wym wypadku na odle­głej pla­ne­cie, to byłoby dla nich bar­dzo wygodne.

– Nie wie­rzę ci – powie­dział Biron. To była jego cała obrona.

Jonti wstał, popra­wia­jąc swe cien­kie ręka­wiczki.

– Posu­wasz się za daleko, Far­rill. Twoja rola byłaby bar­dziej prze­ko­nu­jąca, gdy­byś prze­stał oka­zy­wać kom­pletną igno­ran­cję. Domy­ślam się, że ojciec chro­nił cię dla two­jego wła­snego dobra, ale ufam, że jego poglądy pozo­sta­wiły w tobie jakiś ślad. Nic nie możesz na to pora­dzić. Twoja nie­na­wiść do Tyran­nej­czy­ków sta­nowi odbi­cie jego uczuć. Jesteś gotów do walki z nimi. Być może ojciec uznał cię za na tyle doro­słego, żeby cię wyko­rzy­stać. Umie­ścił cię tutaj, na Ziemi, i wcale nie­wy­klu­czone, że z twoją edu­ka­cją wiąże się jakieś zada­nie. Zada­nie tak ważne, że Tyran­nej­czycy są gotowi cię zabić tylko dla­tego, aby unie­moż­li­wić jego wyko­na­nie.

– To głupi melo­dra­mat.

– Tak myślisz? Niech i tak będzie. Jeśli prawda cię w tej chwili nie prze­ko­nuje, może prze­ko­nają cię póź­niej fakty. Będą następne zama­chy na twoje życie i w końcu któ­ryś się powie­dzie. Od tej chwili, Far­rill, jesteś mar­twy.

Biron uniósł wzrok.

– Zacze­kaj! Jaki masz w tym inte­res?

– Jestem patriotą. Chciał­bym znowu ujrzeć wolne Kró­le­stwa, rzą­dzone przez wła­snych wład­ców.

– Nie. Twój oso­bi­sty inte­res. Nie prze­ko­nuje mnie sam ide­alizm, bo nie wie­rzę, żebyś ty się wyłącz­nie nim kie­ro­wał. Prze­pra­szam, jeśli cię ura­zi­łem. – W sło­wach Birona zabrzmiał ton zawzię­to­ści.

Jonti ponow­nie usiadł.

– Moje posia­dło­ści zostały skon­fi­sko­wane. Zresztą zanim mnie wygnano, przyj­mo­wa­nie roz­ka­zów od tych kar­łów nie nale­żało do przy­jem­no­ści. Od tam­tej pory dążę do tego, żeby stać się takim czło­wie­kiem, jakim był mój dziad, zanim przy­byli Tyran­nej­czycy. Czyż to nie­wy­star­cza­jący powód, aby wznie­cić rewo­lu­cję? Twój ojciec miał być przy­wódcą tej rewo­lu­cji. Zaj­mij jego miej­sce!

– Ja? Ja mam dwa­dzie­ścia trzy lata i nic o tym nie wiem. Z łatwo­ścią mógł­byś zna­leźć wielu lep­szych ode mnie.

– Bez wąt­pie­nia, ale nikt nie jest synem two­jego ojca. Jeśli go zamor­dują, ty zosta­niesz rządcą Wide­mos, a wów­czas będziesz dla mnie cenny nawet jako nie­do­ro­zwi­nięty dwu­na­sto­la­tek. Jesteś mi potrzebny z tych samych powo­dów, dla któ­rych Tyran­nej­czycy muszą cię wyeli­mi­no­wać. I jeśli moje argu­menty cię nie prze­ko­nają, z pew­no­ścią dokona tego siła tyran­nej­skiej per­swa­zji. W twoim pokoju była bomba. Nie­wąt­pli­wie miała cię zabić. Komu innemu mogłoby zale­żeć na two­jej śmierci?

– Nikomu – odparł Biron. – Nikomu, kogo bym znał. Czyli ta opo­wieść o moim ojcu rów­nież musi być prawdą!

– To jest prawda. Pomyśl, że zgi­nął na polu walki.

– Myślisz, że dzięki temu poczuję się lepiej? Może kie­dyś posta­wią mu pomnik? Taki ze świe­cą­cym napi­sem widocz­nym z kosmosu. – W gło­sie Birona zabrzmiała wście­kłość. – Sądzisz, że to mnie uszczę­śliwi?

Jonti odcze­kał chwilę, ale Biron nie powie­dział już nic wię­cej.

– Co zamie­rzasz robić? – spy­tał w końcu Jonti.

– Wra­cam do domu.

– Wciąż nie rozu­miesz swo­jej sytu­acji.

– Powie­dzia­łem, że lecę do domu. Czego po mnie ocze­ku­jesz? Jeśli żyje, wycią­gnę go stam­tąd. A jeśli nie żyje, ja… ja…

– Zamilcz! – W gło­sie star­szego męż­czy­zny zadźwię­czała iry­ta­cja. – Zacho­wu­jesz się jak dziecko. Nie możesz jechać na Nefe­los. Nie rozu­miesz tego? Czy mówię do dziecka, czy do czło­wieka obda­rzo­nego choćby mini­mum zdro­wego roz­sądku?

– Co pro­po­nu­jesz? – wymam­ro­tał Biron.

– Znasz suwe­rena Rho­dii?

– Przy­ja­ciela Tyran­nej­czy­ków? Sły­sza­łem o nim. Wiem, kim jest. Każdy w Kró­le­stwach to wie. Hin­rik V, suwe­ren Rho­dii.

– Widzia­łeś go kie­dyś?

– Nie.

– Tak myśla­łem. Jeśli go nie widzia­łeś, nie znasz go. On jest kre­ty­nem, Far­rill. Dosłow­nie. Ale kiedy Tyran­nej­czycy skon­fi­skują wło­ści rządcy Wide­mos, tak jak to kie­dyś zro­bili z moimi, otrzyma je Hin­rik. Wtedy będą uwa­żali je za bez­pieczne. I tam wła­śnie musisz jechać.

– Dla­czego?

– Ponie­waż Hin­rik ma jed­nak pewne wpływy wśród Tyran­nej­czy­ków, choć nie są one zbyt wiel­kie, jak przy­stało na stu­pro­cen­tową mario­netkę. Może jed­nak prze­ko­nać ich, aby cię uznali.

– Nie rozu­miem dla­czego. Bar­dziej mu będzie zale­żało na wyda­niu mnie w ich ręce.

– Tak. Ale będziesz się miał na bacz­no­ści i ist­nieje spora szansa, że uda ci się tego unik­nąć. Pamię­taj, twój tytuł jest znany i ogól­nie sza­no­wany, ale to nie wystar­czy. W kon­spi­ra­cji należy przede wszyst­kim mieć na uwa­dze względy prak­tyczne. Ludzie zbiorą się wokół cie­bie ze względu na sen­ty­ment i sza­cu­nek dla two­jego nazwi­ska, ale żeby utrzy­mać ich przy sobie, będziesz potrze­bo­wał pie­nię­dzy.

Biron zasta­no­wił się nad tym.

– Muszę się namy­ślić.

– Nie masz czasu. Twój czas się skoń­czył w chwili, gdy w pokoju została umiesz­czona bomba. Musimy zacząć dzia­łać. Mogę dać ci list pole­ca­jący do Hin­rika z Rho­dii.

– Znasz go aż tak dobrze?

– Zawsze podejrz­liwy, co? Kie­dyś sta­łem na czele misji wysła­nej na dwór Hin­rika przez autar­chę Lin­gane. Jego kre­tyń­ska pamięć pew­nie mnie nie zare­je­stro­wała, ale nie da po sobie poznać, że zapo­mniał. To ci posłuży za bilet wstępu, dalej będziesz musiał impro­wi­zo­wać. Przy­go­tuję ci list na rano. W połu­dnie odla­tuje sta­tek na Rho­dię. Ja też wyjeż­dżam, ale inną drogą. Nie zwle­kaj. Chyba nic cię już tutaj nie trzyma?

– Zostało jesz­cze wrę­cze­nie dyplo­mów.

– Kawa­łek papieru. Ma dla cie­bie aż takie zna­cze­nie?

– Teraz już nie.

– Masz pie­nią­dze?

– Wystar­czy.

– Bar­dzo dobrze. Za dużo mogłoby wzbu­dzić podej­rze­nia. – Jonti rzu­cił ostro: – Far­rill!

Biron otrzą­snął się z zamy­śle­nia.

– Co?

– Wra­caj do swo­ich. Nikomu nie mów, że wyjeż­dżasz. Pozwólmy mówić czy­nom.

Biron w mil­cze­niu ski­nął głową. Gdzieś w zaka­mar­kach pamięci koła­tała myśl, że nie wypeł­nił swo­jej misji i także w ten spo­sób zawiódł swo­jego umie­ra­ją­cego ojca. Poczuł gorycz. Mogli powie­dzieć mu wię­cej. Dzie­liłby ich nie­bez­pieczny los. Dla­czego pozwo­lili mu dzia­łać w nie­świa­do­mo­ści?

A teraz, kiedy poznał prawdę – a przy­naj­mniej znaczną jej część – o roli ojca w kon­spi­ra­cji, doku­ment, który miał wydo­stać z ziem­skich archi­wów, nabrał dodat­ko­wego zna­cze­nia. Lecz jego czas już się skoń­czył. Nie zdąży zdo­być doku­mentu. Nie ma czasu na roz­my­śla­nia. Na rato­wa­nie ojca. Być może nie pozo­stało mu już zbyt wiele czasu na życie.

– Zro­bię tak, jak mi powie­dzia­łeś, Jonti – oznaj­mił.

San­der Jonti przy­sta­nął na chwilę na scho­dach aka­de­mika i rozej­rzał się szybko po tere­nie uni­wer­sy­tetu. W jego spoj­rze­niu nie było podziwu.

Kiedy szedł bru­ko­waną ścieżką wijącą się po kam­pu­sie, utrzy­ma­nym w stylu rusty­kal­nym, jak wszyst­kie osie­dla uni­wer­sy­tec­kie od cza­sów sta­ro­żyt­nych, widział świa­tła jedy­nej liczą­cej się ulicy mia­sta. Za nimi, przy­tłu­miony świa­tłem poranka, ale jesz­cze widoczny, poły­ski­wał błę­ki­tem radio­ak­tywny hory­zont, niemy świa­dek pre­hi­sto­rycz­nych wojen.

Jonti zapa­trzył się przez chwilę w niebo. Minęło już ponad pięć­dzie­siąt lat, odkąd przy­byli Tyran­nej­czycy i nagle poło­żyli kres ist­nie­niu dwu­dzie­stu kilku pod­upa­da­ją­cych i roz­krzy­cza­nych jed­no­stek poli­tycz­nych w głębi Mgła­wicy. Teraz, nie­ocze­ki­wa­nie i przed­wcze­śnie, na ich gar­dłach zaci­snęła się dła­wiąca ręka pokoju.

Burza, jaka dosię­gła ich w jed­nym potęż­nym ude­rze­niu, wywo­łała wstrząs, po któ­rym wciąż nie mogli dojść do sie­bie. Pozo­stał jedy­nie tępy ból. Cza­sem jakieś kró­le­stwo pro­te­sto­wało nie­śmiało. Zor­ga­ni­zo­wa­nie owych pro­te­stów, połą­cze­nie ich w jeden potężny wybuch, sta­nowi trudne zada­nie i potrwa wiele lat. Cóż, i tak zbyt długo już odda­wał się leni­stwu na Ziemi. Pora wra­cać.

Odro­binę przy­spie­szył kroku.

Gdy wszedł do pokoju, natych­miast ode­brał prze­kaz. To był pro­mień oso­bi­sty i Jonti nie oba­wiał się, że ktoś inny może go pod­słu­chać. Nie­po­trzebny był żaden spe­cjalny odbior­nik, kawa­łek metalu ani drutu, aby zła­pać nikły stru­mień elek­tro­nów, nio­sący przez nad­prze­strzeń wie­ści ze świata odle­głego o pięć­set lat świetl­nych.

Prze­strzeń w jego pokoju została spo­la­ry­zo­wana i przy­go­to­wana do odbioru. Była wolna od zakłó­ceń. Nie ist­niał żaden spo­sób wykry­cia tej pola­ry­za­cji z wyjąt­kiem odbioru wia­do­mo­ści. A w tym szcze­gól­nym frag­men­cie prze­strzeni tylko jego wła­sny umysł mógł dzia­łać jako odbior­nik. Jedy­nie jego oso­bi­ste pole magne­tyczne reago­wało na drga­nia prze­ka­zu­jące infor­ma­cje.

Każda wia­do­mość była rów­nie oso­bi­sta, jak nie­po­wta­rzalny jest zapis fal mózgo­wych. W całym wszech­świe­cie, z jego kwa­dry­lio­nami ludz­kich istot, praw­do­po­do­bień­stwo natknię­cia się na czło­wieka zdol­nego do odbioru wezwa­nia oso­bi­stego innej osoby było jak jeden do jedynki z dwu­dzie­stoma zerami.

Mózg Jon­tiego począł bły­ska­wicz­nie tłu­ma­czyć pozor­nie bez­sen­sowne fale nad­prze­strzenne.

– …wzy­wam… wzy­wam… wzy­wam… wzy­wam…

Wysła­nie wia­do­mo­ści nie było już tak pro­ste jak odbiór. Do wytwo­rze­nia bar­dzo spe­cy­ficz­nych fal, które mogły nawią­zać kon­takt spoza Mgła­wicy, potrzebna jest spe­cjalna apa­ra­tura. Zamon­to­wano ją w ozdob­nym guziku, który Jonti nosił na pra­wym ramie­niu. Gdy odbiorca zna­lazł się w spo­la­ry­zo­wa­nej prze­strzeni, apa­ra­tura uru­cha­miała się auto­ma­tycz­nie – musiał tylko pomy­śleć i się skon­cen­tro­wać.

– To ja! – Nic wię­cej nie było potrzebne do iden­ty­fi­ka­cji.

Mono­tonne powtó­rze­nia sygnału wywo­ław­czego umil­kły i w jego gło­wie roz­brzmiały słowa.

– Witamy. Wide­mos został stra­cony. Jak dotąd, infor­ma­cja o egze­ku­cji jest utrzy­my­wana w tajem­nicy przed opi­nią publiczną.

– To mnie nie dziwi. Czy jesz­cze ktoś został oskar­żony?

– Nie, panie. Rządca nic nie zeznał. To dzielny i lojalny czło­wiek.

– Tak. Trzeba jed­nak cze­goś wię­cej niż odwaga i lojal­ność. Naj­lep­szy dowód, że został schwy­tany. Odro­bina tchó­rzo­stwa może się cza­sem przy­dać. Zresztą to nie­ważne! Roz­ma­wia­łem z jego synem, nowym rządcą. Otarł się już o śmierć. Wyko­rzy­stamy go.

– Czy możemy wie­dzieć, w jaki spo­sób?

– Lepiej, żeby poka­zały to fakty. Na tak wcze­snym eta­pie nie mogę prze­wi­dzieć wszyst­kiego. Jutro rusza w podróż do Hin­rika z Rho­dii.

– Do Hin­rika! Ten młody czło­wiek podej­muje ryzy­kowną grę. Czy jest świa­dom, że…

– Powie­dzia­łem mu tyle, ile mogłem – odparł szorstko Jonti. – Nie możemy mu zbyt­nio ufać, zanim się nie spraw­dzi. W obec­nej sytu­acji należy trak­to­wać go jak zwy­kłego czło­wieka, takiego jak inni. Nie jest nie­za­stą­piony. Nie wywo­łuj­cie mnie tu wię­cej, opusz­czam Zie­mię.

Zde­cy­do­wa­nym gestem Jonti prze­rwał umy­słowe połą­cze­nie.

W ciszy i zadu­mie roz­wa­żył wypadki minio­nej doby. Powoli uśmiech roz­ja­śnił jego twarz. Wszystko zostało dosko­nale przy­go­to­wane, teraz dra­mat może roz­wi­jać się sam.

Niczego nie pozo­sta­wiono przy­pad­kowi.

Roz­dział III

——————

Przy­pa­dek i zega­rek

Pierw­sza godzina lotu statku kosmicz­nego upły­nęła zwy­czaj­nie. Od kiedy pierw­sza dłu­banka zanu­rzyła się w nur­cie rzeki, zamie­sza­nie zwią­zane z wyjaz­dem jest zawsze takie samo.

Otrzy­mu­jesz swoje miej­sce; odda­jesz bagaże; nad­cho­dzi pierw­sza chwila obco­ści i bez­sen­sow­nej krzą­ta­niny. Ostat­nie czułe okrzyki poże­gna­nia, zapa­da­jąca cisza, meta­liczny odgłos zamy­ka­nych śluz i nastę­pu­jący po nim deli­katny poświst powie­trza, kiedy drzwi śluz prze­krę­cają się wolno niczym ogromne śruby aż do osią­gnię­cia peł­nej her­me­ty­za­cji.

Wresz­cie wszech­ogar­nia­jąca cisza i czer­wone sygnały roz­bły­sku­jące w każ­dym pokoju: „Dopa­so­wać kom­bi­ne­zony anty­przy­spie­sze­niowe… Dopa­so­wać kom­bi­ne­zony anty­przy­spie­sze­niowe… Dopa­so­wać kom­bi­ne­zony anty­przy­spie­sze­niowe”.

Ste­war­do­wie porząd­kują kory­ta­rze, pukają do drzwi kabin i zaglą­da­jąc do środka, mówią:

– Pro­szę uprzej­mie wło­żyć kom­bi­ne­zon.

Wal­czysz z kom­bi­ne­zo­nem, zim­nym, cia­snym, nie­wy­god­nym – ale wypo­sa­żo­nym w hydrau­liczne sys­temy rów­no­wa­żące prze­cią­że­nia, nie­zbędne przy star­cie.

W dali roz­brzmiewa odgłos sil­ni­ków nukle­ar­nych pra­cu­ją­cych na małej mocy manew­ro­wej i towa­rzy­szący mu syk oleju w ugi­na­ją­cych się hydrau­licz­nych amor­ty­za­to­rach kom­bi­ne­zo­nów. Odchy­lasz się do tyłu, a potem wraz ze spad­kiem prze­cią­że­nia wra­casz do pozy­cji wyj­ścio­wej. Jeśli w tym momen­cie prze­trzy­masz mdło­ści, praw­do­po­dob­nie uda ci się unik­nąć cho­roby kosmicz­nej do końca podróży.

Przez pierw­sze trzy godziny lotu sala wido­kowa była zamknięta dla pasa­że­rów. Długa kolejka chęt­nych cze­kała, aż sta­tek opu­ści atmos­ferę i otwo­rzą się podwójne drzwi. Cze­kali nie tylko stu­pro­cen­towi pla­ne­ta­ria­nie (ci, któ­rzy ni­gdy jesz­cze nie byli w kosmo­sie), ale także sporo bar­dziej bywa­łych podróż­nych.

Obej­rze­nie Ziemi z prze­strzeni kosmicz­nej było jed­nym z tury­stycz­nych „obo­wiąz­ków”.

Sala wido­kowa sta­no­wiła pęcherz na „skó­rze” statku, bańkę z wygię­tego, metro­wej gru­bo­ści pla­stiku o wytrzy­ma­ło­ści stali. Ruchome osłony ze stali iry­do­wej chro­niły jego powłokę przed uszko­dze­niami, gdy sta­tek mknął przez atmos­ferę. Wyga­szono świa­tła i gale­ria była pełna ludzi. W bla­sku rzu­ca­nym przez Zie­mię wyraź­nie ryso­wały się spo­glą­da­jące ponad osło­nami twa­rze.

Patrzyli na zawie­szoną nad nimi Zie­mię, gigan­tyczny, lśniący poma­rań­czowo-błę­kitno-bia­łymi pla­mami balon. Widoczna pół­kula jaśniała w sło­necz­nym bla­sku; kon­ty­nenty przy­sło­nięte chmu­rami, poma­rań­czowe pusty­nie poprze­ci­nane cien­kimi liniami zie­leni. Błę­kitne morza ostro kon­tra­sto­wały z ota­cza­jącą glob czer­nią kosmosu. W czy­stej czerni dookoła pla­nety świe­ciły gwiazdy.

Obser­wa­to­rzy cze­kali cier­pli­wie.

Nie chcieli oglą­dać pół­kuli dzien­nej. Polarna czapa, ośle­pia­jąco jasna, prze­su­nęła się ku dołowi. Sta­tek, nie­zau­wa­żal­nie przy­spie­sza­jąc, opusz­czał płasz­czy­znę eklip­tyki. Powoli wpeł­znął na pla­netę cień nocy i wielka wyspa Afryki i Eura­zji maje­sta­tycz­nie zajęła miej­sce na sce­nie, pół­nocną stroną „w dół”.

Jej chore, mar­twe zie­mie ukry­wały swoją grozę pod noc­nym płasz­czem z klej­no­tów. Radio­ak­tywne gleby lśniły opa­li­zu­ją­cym błę­ki­tem w miej­scach, gdzie nie­gdyś spa­dły bomby ato­mowe ozdo­bio­nym gir­lan­dami roz­bły­sków. Wyda­rzyło się to o całe poko­le­nie wcze­śniej, nim wyna­le­ziono pola siłowe, które chro­niły przed wybu­chami nukle­ar­nymi, aby żaden inny świat ni­gdy już nie popeł­nił samo­bój­stwa w ten spo­sób.

Oczy spo­glą­dały tak długo, aż po upły­wie wielu godzin Zie­mia zmie­niła się w jasną połówkę monety pośród nie­skoń­czo­nej czerni.

Wśród obser­wa­to­rów był Biron Far­rill. Pogrą­żony w zadu­mie, sie­dział w pierw­szym rzę­dzie, trzy­ma­jąc ręce na opar­ciach. Nie tak spo­dzie­wał się opu­ścić Zie­mię. Nie w ten spo­sób, nie tym stat­kiem, nie w tym kie­runku.

Opa­lo­nym przed­ra­mie­niem potarł zarost na pod­bródku. Zro­biło mu się głu­pio, że nie ogo­lił się rano. Za chwilę wróci do kabiny i naprawi to zanie­dba­nie, ale teraz nie miał ochoty wycho­dzić. Tutaj byli ludzie. W kabi­nie byłby sam.

A może wła­śnie dla­tego powi­nien wyjść?

Zde­cy­do­wa­nie nie odpo­wia­dało mu to nowe, nie­znane dotąd doświad­cze­nie: czuć się ści­ga­nym i zostać bez przy­ja­ciół.

Przy­ja­ciół utra­cił, gdy nie­całe dwa­dzie­ścia cztery godziny temu w jego pokoju zadźwię­czał wizjo­fon.

Nawet w aka­de­miku był w kło­po­tli­wej sytu­acji. Gdy tylko wró­cił ze świe­tlicy po roz­mo­wie z Jon­tim, rzu­cił się na niego stary Esbak.

– Szu­ka­łem pana, panie Far­rill – zwró­cił się do niego piskli­wym ze wzbu­rze­nia gło­sem. – To naprawdę nie­for­tunny incy­dent. Nie rozu­miem, jak do tego doszło. Czy może mi pan to wyja­śnić?

– Nie – pra­wie krzyk­nął. – Nie mam poję­cia. Kiedy będę mógł wejść do pokoju i zabrać swoje rze­czy?

– Rano, z pew­no­ścią rano. Wła­śnie spro­wa­dzi­li­śmy sprzęt, żeby zba­dać całe pomiesz­cze­nie. Poziom radio­ak­tyw­no­ści nie prze­kra­cza już normy. Na szczę­ście zdo­łał pan uciec. Dosłow­nie w ostat­niej chwili.

– Tak, tak, ale, jeśli pan pozwoli, chciał­bym teraz odpo­cząć.

– Pro­szę sko­rzy­stać z mojego pokoju. Rano prze­nie­siemy pana na te kilka dni, które pan u nas spę­dzi. Aha, panie Far­rill, za pozwo­le­niem, jest jesz­cze jedna sprawa – dodał Esbak z prze­sadną grzecz­no­ścią.

– Jaka sprawa? – spy­tał zmę­czo­nym gło­sem Biron.

– Czy zna pan kogoś, komu zale­ża­łoby na, hmm, pozby­ciu się pana?

– W taki spo­sób? Oczy­wi­ście, że nie.

– Co pan zamie­rza? Wła­dze uczelni wola­łyby, rzecz jasna, unik­nąć poda­wa­nia do wia­do­mo­ści publicz­nej tego wypadku.

Upar­cie nazy­wał to „wypad­kiem”! Biron powie­dział sucho:

– Rozu­miem pana. Ale pro­szę się nie dener­wo­wać. Nie zamie­rzam wzy­wać poli­cji ani wsz­czy­nać śledz­twa. Wkrótce opusz­czam Zie­mię i nie chciał­bym, aby ta sprawa wpły­nęła na moje plany. Nie wno­szę żad­nej skargi. W końcu prze­cież żyję.

Esbak oka­zy­wał nie­sto­sowne w tej sytu­acji zado­wo­le­nie. To było wszystko, czego pra­gnął. Żad­nych nie­przy­jem­no­ści. Po pro­stu wypa­dek, o któ­rym należy zapo­mnieć.

Biron wszedł do swo­jego pokoju około siód­mej rano. Pano­wała cisza, w sza­fie nic nie szu­miało. Nie było już bomby ani licz­nika. Praw­do­po­dob­nie Esbak wziął go i cisnął do jeziora. Pod­pa­dało to pod nisz­cze­nie dowo­dów, ale to pro­blem szkoły. Biron wrzu­cił doby­tek do wali­zek i zadzwo­nił do recep­cji w spra­wie nowego pokoju. Zauwa­żył, że świa­tła już dzia­łają, podob­nie jak wizjo­fon. Jedy­nym śla­dem wyda­rzeń z ostat­niej nocy były wyła­mane drzwi ze sto­pio­nym zam­kiem.

Dali mu inny pokój. To wska­zy­wało, że zamie­rza zostać jesz­cze kilka dni – jeśli komuś w ogóle zale­żało, by to spraw­dzać. Potem, z apa­ratu w holu, Biron wezwał tak­sówkę powietrzną. Nie przy­pusz­czał, żeby ktoś go widział. Niech w szkole gło­wią się nad zagadką jego znik­nię­cia tak długo, jak będą chcieli.

W kosmo­por­cie mignął mu przed oczami Jonti. Spo­tkali się prze­lot­nie. Jonti nic nie powie­dział; w żaden spo­sób nie zdra­dził, że go zna, ale gdy go minął, w ręku Birona zostały niczym nie­wy­róż­nia­jąca się mała czarna kulka – kap­suła oso­bi­sta – oraz bilet na Rho­dię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Stars, Like Dust

Copy­ri­ght © 1951, 1983 by the Isaac Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Gwiazdy jak pył, wyd. III popra­wione, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-911-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer