Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponadczasowa kolekcja absolutnie klasycznych opowieści sf napisanych przez mistrza gatunku. W ich centrum znajdują się roboty związane Trzema Prawami Robotyki, w myśl których nie mogą wyrządzić krzywdy człowiekowi, muszą słuchać wydawanych przez ludzi poleceń i starać się zachować własne istnienie. W dużym stopniu to dzięki maszynom ludzkość wciąż istnieje i zaczyna kolonizować Galaktykę. Ale same roboty przechodzą ewolucję od zaprogramowanych pomocników przez świadomych towarzyszy ludzi do ich – czy im się to podoba czy nie – przywódców.
To niezwykłe historie robotów popadających w obłęd, miewających zdolności telepatyczne i poczucie humoru, tworzących własnych bogów, i w końcu – świadomych własnej inteligencji i siły – prowokujących najważniejsze pytanie: o istotę człowieczeństwa.
Isaac Asimov (1920– 1992) to bodaj najwybitniejszy, najpłodniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów, siedmiokrotny zdobywca prestiżowej nagrody Hugo. Zasłynął głównie epokowym cyklem „Fundacja”, sagą o Imperium Galaktycznym, które – choć wydaje się wieczne - chyli się ku upadkowi. Dom Wydawniczy REBIS opublikował siedmiotomowy cykl „Fundacja” Asimova oraz trzy uzupełniające go tomy autorstwa Gregory'ego Benforda, Grega Beara i Davida Brina, a ponadto cykl „Roboty”, zbiór opowiadań Złoto i magia i tom esejów Magia i złoto.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
JA, ROBOT
POZYTONOWY DETEKTYW
NAGIE SŁOŃCE
ROBOTY Z PLANETY ŚWITU
ROBOTY I IMPERIUM
Johnowi W. Campbellowi jr.
ojcu chrzestnemu robotów
Przejrzałem moje notatki i nie spodobały mi się. Spędziłem trzy dni w U.S. Robots, a równie dobrze mogłem zostać w domu i wertować Encyclopedia Tellurica.
Powiedziano mi, że Susan Calvin urodziła się w 1982 roku, tak więc teraz ma siedemdziesiąt pięć lat. Każdy to wie. Firma U.S. Robots & Mechanical Men Inc. również ma tyle lat, ponieważ w tym samym roku, w którym urodziła się doktor Calvin, Lawrence Robertson stworzył korporację, która z czasem stała się najdziwniejszym gigantem przemysłowym w historii ludzkości. No cóż, o tym też każdy wie.
Mając dwadzieścia lat, Susan Calvin wzięła udział w seminarium psychomatematycznym, podczas którego doktor Alfred Lanning z U.S. Robots zaprezentował pierwszego mobilnego robota umiejącego mówić. Robot był duży, niezgrabny i brzydki, śmierdzący olejem i przeznaczony do prac górniczych na Merkurym. Jednak potrafił mówić, i to z sensem.
Podczas całego seminarium Susan nie powiedziała ani słowa, nie wzięła także udziału w ożywionej dyskusji, jaka się potem rozpętała. Była zimną, bezbarwną dziewczyną, broniącą się przed otaczającym ją światem, którego nie lubiła, maską nieprzystępności i intelektualnej wyższości. A jednak obserwując i słuchając, po raz pierwszy poczuła przypływ chłodnego entuzjazmu.
Dyplom magisterski uzyskała na Uniwersytecie Columbia w 2003 roku, po czym rozpoczęła specjalizację w dziedzinie cybernetyki.
Robertson ze swymi pozytonowymi ścieżkami mózgowymi przekreślił wszystko, co w połowie dwudziestego wieku osiągnięto w dziedzinie budowy „maszyn liczących”. Mile przekaźników i fotokomórek zostały zastąpione platynowo-irydową gąbczastą kulą zbliżoną wielkością do ludzkiego mózgu.
Susan Calvin nauczyła się obliczać parametry niezbędne do ustalenia wszystkich możliwych zmiennych w obrębie „pozytonowego mózgu” i konstruować te „mózgi” na papierze w sposób pozwalający dokładnie przewidzieć reakcje na dane bodźce.
W 2008 roku uzyskała stopień doktora i podjęła pracę w U.S. Robots jako „robopsycholog”, stając się pierwszym wielkim ekspertem nowej dziedziny nauki. Lawrence Robertson wciąż był szefem korporacji, a Alfred Lanning został dyrektorem naukowo-badawczym.
Przez pięćdziesiąt lat obserwowała zmiany i gwałtowne przyspieszenie rozwoju ludzkości.
Teraz przeszła już na emeryturę – w takim stopniu, w jakim to było możliwe. W każdym razie pozwoliła, aby na drzwiach jej gabinetu umieszczono inne nazwisko.
To było właściwie wszystko, czego zdołałem się dowiedzieć. Miałem długą listę jej prac naukowych i patentów, miałem chronologiczną listę jej awansów. Krótko mówiąc, wszystkie szczegóły jej kariery.
Jednak nie tego chciałem.
Potrzebowałem czegoś więcej do cyklu moich reportaży dla „Gazety Międzyplanetarnej”. Dużo więcej. Powiedziałem jej to.
– Doktor Calvin – rozpocząłem tak uroczyście, jak tylko potrafiłem – opinia publiczna utożsamia panią z U.S. Robots. Pani przejście na emeryturę zakończy pewną erę i…
– Chce pan oceny sytuacji z punktu widzenia ludzkich interesów?
Nie uśmiechnęła się do mnie. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się śmiała. Jej spojrzenie było przenikliwe, ale nie gniewne. Poczułem, jak przeszywa mnie na wylot, i zrozumiałem, że jestem dla niej zupełnie przejrzysty – jak każdy człowiek. Jednak powiedziałem tylko:
– Właśnie.
– Z punktu widzenia ludzi i robotów? Są sprzeczne.
– Nie, pani doktor. Z pani punktu widzenia.
– No cóż, mnie też nazywano robotem. Na pewno powiedziano panu, że jestem nieludzka.
Owszem, mówiono mi to, ale nie było sensu tego powtarzać.
Podniosła się z krzesła. Nie była wysoka i sprawiała wrażenie kruchej. Podszedłem za nią do okna i wyjrzeliśmy na zewnątrz. Biura i hale U.S. Robots tworzyły małe miasto, starannie zaprojektowane i rozmieszczone. Rozpościerało się pod nami jak na lotniczej fotografii.
– Kiedy zaczęłam tu pracować – powiedziała – miałam niewielki pokoik w budynku stojącym tam, gdzie teraz znajduje się straż pożarna. – Wskazała palcem. – Został rozebrany, zanim się pan urodził. Dzieliłam ten pokój z trzema innymi dziewczętami. Miałam połowę biurka. Wszystkie nasze roboty budowaliśmy w jednym budynku. Produkowaliśmy trzy tygodniowo. A dzisiaj, niech pan tylko spojrzy.
– Pięćdziesiąt lat – rzuciłem banalnie – to długi okres.
– Nie wtedy, gdy spogląda się wstecz – powiedziała. – Wtedy zaczynamy się zastanawiać, jak to się stało, że przeminął tak szybko.
Ponownie usiadła za biurkiem. Nie wiedzieć czemu, chociaż nie zmieniła wyrazu twarzy, wyglądała na zasmuconą.
– Ile pan ma lat? – zapytała.
– Trzydzieści dwa – odparłem.
– Zatem nie pamięta pan świata bez robotów. Był taki czas, gdy ludzkość stawiała czoło wszechświatowi samotnie, bez przyjaciela. Teraz człowiek ma stworzenia, które mu pomagają, są od niego silniejsze, wytrwalsze, użyteczniejsze i absolutnie mu oddane. Nie jest już samotny. Czy kiedykolwiek myślał pan o tym w taki sposób?
– Obawiam się, że nie. Mogę panią zacytować?
– Może pan. Dla pana robot jest tylko robotem. Przekładnie i metal, elektryczność i pozytony. Umysł i żelazo! Stworzony przez człowieka! I w razie potrzeby przez człowieka niszczony! Jednak nie pracował pan z nimi, a więc ich pan nie zna. Są lepszymi istotami niż my.
Spróbowałem delikatnie pokierować rozmową.
– Chcielibyśmy otrzymać od pani kilka informacji, których może nam pani udzielić. Poznać pani poglądy na temat robotów. „Gazeta Międzyplanetarna” obejmuje swoim zasięgiem cały Układ Słoneczny. Mamy trzy miliardy potencjalnych czytelników, doktor Calvin. Oni chcieliby wiedzieć, co może im pani powiedzieć o robotach.
Nie musiałem jej tak zachęcać. Nie słuchała mnie, ale sama zmierzała we właściwym kierunku.
– Pańscy czytelnicy powinni poznać tę historię od samego początku. W tamtych czasach sprzedawaliśmy roboty do użytku wyłącznie na Ziemi… nawet zanim zaczęłam pracować w korporacji. Oczywiście wtedy roboty nie potrafiły jeszcze mówić. Dopiero później stały się bardziej podobne do człowieka, co wywołało sprzeciwy. Związki zawodowe, rzecz jasna, pierwsze zaprotestowały przeciwko zatrudnianiu robotów na stanowiskach zarezerwowanych dotychczas dla ludzi, a różne ugrupowania religijne zgłaszały przesądne sprzeciwy. Wszystko to było śmieszne i najzupełniej niepotrzebne. Jednak tak było.
Ukradkiem zarejestrowałem to na moim kieszonkowym magnetofonie, starając się jak najmniej poruszać palcami. Przy odrobinie praktyki można dojść do wprawy i nagrywać rozmowę, nie wyjmując małego gadżetu z kieszeni.
– Weźmy przypadek Robbiego – mówiła dalej. – Nigdy go nie spotkałam. Rok przed moim przyjściem do korporacji został rozebrany na części jako beznadziejnie przestarzały. Widziałam jednak tę małą dziewczynkę w muzeum…
Przerwała, a ja się nie odzywałem. Pozwoliłem, by jej oczy zasnuły się mgłą, gdy sięgała myślami wstecz. Musiała ogarnąć szmat czasu.
– Usłyszałam tę historię później, kiedy nazywano nas bluźniercami i stwórcami demonów. Zawsze o nim myślałam. Robbie był niemym robotem. Nie potrafił mówić. Został wyprodukowany i sprzedany w 1996 roku. Wówczas roboty nie były jeszcze tak wąsko wyspecjalizowane jak teraz, został więc sprzedany jako opiekun do dziecka…
– Jako kto?
– Jako opiekun do dziecka…
– Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto! – Gloria oderwała pulchniutkie przedramię od twarzy i mrużąc oczy w słońcu, zastygła na chwilę. Potem, rozglądając się na wszystkie strony, ostrożnie odsunęła się od pnia drzewa, o które była oparta, i zrobiła kilka kroków.
Wyciągnęła szyję, aby uważnie obejrzeć kępę krzewów po prawej, a następnie cofnęła się nieco, żeby pod innym kątem popatrzeć na ich ciemny gąszcz. Wokół panowała głęboka cisza, przerywana jedynie monotonnym brzęczeniem owadów lub sporadycznym świergotem jakiegoś ptaka rzucającego wyzwanie skwarowi południa.
Gloria wydęła usteczka.
– Założę się, że wszedł do domu, a tyle razy mu mówiłam, że tak się nie robi.
Z zaciśniętymi wargami i marsowym czołem ruszyła zdecydowanie w kierunku piętrowego domku na końcu podjazdu.
Za późno usłyszała szelest za plecami, a potem rytmiczne postukiwanie metalowych stóp Robbiego. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, jak jej triumfujący towarzysz wyłania się właśnie z kryjówki i co sił w nogach biegnie w kierunku drzewa.
– Zaczekaj, Robbie! – pisnęła skonsternowana Gloria. – To nie było fair, Robbie! Obiecałeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę!
Jej krótkie nóżki nie były w stanie dotrzymać tempa olbrzymim krokom Robbiego. Nagle trzy metry od celu Robbie zwolnił do najwolniejszego z truchcików, a Gloria, zebrawszy resztki sił, ciężko dysząc, przemknęła obok niego i dotknęła kory drzewa odgrywającego rolę „domu”.
Uradowana odwróciła się do niego i wykazała potworną niewdzięczność, odpłacając mu za jego poświęcenie okrutnymi drwinami.
– Robbie nie umie biegać! – wykrzyknęła swoim cienkim głosikiem ośmiolatki. – Mogę go prześcignąć, kiedy zechcę! Mogę go prześcignąć, kiedy zechcę!
Robbie nie odpowiedział… a przynajmniej nie słowami. Zaczął udawać, że chce uciec, powoli się cofając, aż Gloria zaczęła go gonić, a wtedy raz po raz wymykał się jej, ona zaś bezradnie krążyła, wymachując rękami w powietrzu.
– Robbie, stój spokojnie! – pisnęła zdyszana, zanosząc się śmiechem, aż nagle się zatrzymał, podniósł ją i zakręcił się w miejscu, tak że jej świat na moment wpadł w błękitną pustkę. Potem znów stała bezpiecznie na trawie, opierając się o nogę robota i wciąż ściskając jego twardy metalowy palec.
Po chwili złapała oddech. Bezskutecznie przygładziła rozczochrane włosy ruchem naśladującym jeden z gestów matki i wykręciła szyję, sprawdzając, czy nie ma rozdartej sukienki.
Klepnęła dłonią w tors Robbiego.
– Niegrzeczny chłopiec! Dam ci klapsa!
Robot skulił się i zasłonił rękami twarz, tak że musiała szybko dodać:
– Nie bój się, Robbie. Nie dam ci klapsa. Ale teraz ja się chowam, bo ty masz dłuższe nogi i obiecałeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę.
Robbie skinął głową – niewielkim równoległościanem o zaokrąglonych krawędziach i narożach, przymocowanym krótkim i elastycznym łącznikiem do podobnego, lecz znacznie większego równoległościanu pełniącego funkcję torsu – i posłusznie stanął twarzą do drzewa. Cienkie metalowe osłonki opadły na jego jarzące się oczy, a z wnętrza wydobyło się miarowe, donośne tykanie.
– Tylko nie podglądaj! I nie pomiń żadnej liczby! – ostrzegła go Gloria i czmychnęła, by poszukać jakiejś kryjówki.
Sekundy zostały odmierzone z idealną precyzją, a po setnej metalowe powieki podniosły się i robot popatrzył jarzącymi się czerwono oczami. Te na moment przywarły do kawałka kolorowego kraciastego materiału wystającego zza głazu. Przeszedł kilka kroków i upewnił się, że przycupnęła tam ukrywająca się Gloria.
Powoli, cały czas trzymając się między drzewem a Glorią, podchodził do jej kryjówki, a gdy dziewczynka była już zupełnie widoczna i nie mogła dłużej wmawiać sobie, że on jej nie widzi, wyciągnął w jej kierunku jedną rękę, a drugą uderzył w swoją nogę, aż zabrzęczała. Nadąsana Gloria wyszła zza głazu.
– Podglądałeś! – wykrzyknęła oskarżycielsko. – Poza tym jestem już zmęczona zabawą w chowanego. Chcę się przejechać.
Jednak Robbie był urażony tym bezpodstawnym zarzutem, więc ostrożnie usiadł, stanowczo kręcąc głową.
Gloria natychmiast zmieniła ton.
– Och, daj spokój, Robbie – zagruchała. – Nie mówiłam poważnie o tym podglądaniu. Weź mnie na barana.
Ale Robbie nie dał się tak łatwo udobruchać. Uparcie zapatrzył się w niebo i jeszcze energiczniej pokręcił głową.
– Proszę, Robbie, proszę, weź mnie na barana. – Dziewczynka objęła rączkami jego szyję i mocno go uściskała. Potem, udając zasmuconą, odsunęła się. – Jeśli tego nie zrobisz, to się rozpłaczę. – Wykrzywiła buzię w płaczliwym grymasie, szykując się do wprowadzenia słów w czyn.
Robot o twardym sercu najwyraźniej nie przejął się tą straszliwą groźbą i po raz trzeci pokręcił głową. Gloria uznała za konieczne zagranie atutową kartą:
– Jeśli nie – zawołała z przejęciem – to nie opowiem ci już żadnej bajki, Robbie. Nigdy!
Wobec takiego ultimatum Robbie musiał poddać się natychmiast i bezwarunkowo, energicznie kiwając głową, aż zazgrzytała jego metalowa szyja. Ostrożnie podniósł dziewczynkę i umieścił na swych szerokich, płaskich ramionach.
Gloria natychmiast zapomniała o łzach i zapiszczała z radości. Metalowa powłoka Robbiego, utrzymywana przez wewnętrzne uzwojenie w stałej temperaturze 21 stopni, była miła w dotyku, a cudownie donośne odgłosy rytmicznych uderzeń piętami o pierś robota brzmiały czarująco.
– Jesteś szybowcem, Robbie, wielkim, srebrnym szybowcem.
Wyciągnij ramiona. Musisz to zrobić, Robbie, jeżeli masz być szybowcem.
Jej logika była nie do odparcia. Ramiona Robbiego stały się skrzydłami łapiącymi prądy powietrzne, a on sam wielkim, srebrnym szybowcem.
Gloria wykręciła głowę robota i przechyliła się w prawo. Robbie ostro skręcił. Dziewczynka wyposażyła szybowiec w silnik robiący „wrrr”, a potem uzbroiła w działka strzelające „bum” i „wiii”. Ścigali ich piraci, więc otworzyła ogień z blasterów. Piraci padali jak muchy.
– Załatwiłam jeszcze jednego. I następnego! – zawołała. – Szybciej, załoga! – rozkazała. – Kończy nam się amunicja.
Nie tracąc ducha, strzelała nadal przez ramię, a Robbie stał się kanciastym kosmolotem pędzącym z maksymalną szybkością przez pustkę.
Na pełnej prędkości przemknął przez ogród aż do pasa wysokiej, nieskoszonej trawy, gdzie zatrzymał się gwałtownie, wywołując piskliwy krzyk zarumienionego jeźdźca, po czym zrzucił Glorię na miękki zielony dywan.
Zdyszana i zasapana dziewczynka odzyskała mowę na tyle, by kilkakrotnie wyszeptać:
– To było wspaniałe!
Robbie zaczekał, aż Gloria złapie oddech, a potem delikatnie pociągnął ją za loczek.
– Chcesz czegoś? – zapytała, spoglądając szeroko otwartymi oczami z udawanym zdziwieniem, które wcale nie zwiodło jej olbrzymiego opiekuna. Mocniej pociągnął ją za kosmyk. – Och, już wiem. Chcesz usłyszeć jakąś bajkę.
Robbie energicznie skinął głową.
– Którą?
Wskazującym palcem nakreślił w powietrzu półkole.
– Znowu? – zaprotestowała dziewczynka. – Już milion razy opowiadałam ci bajkę o Kopciuszku. Jeszcze ci się nie znudziła? To dobre dla dzieci.
Kolejne półkole.
– No dobrze. – Gloria skupiła się, odtworzyła w myślach treść bajki (wraz z kilkoma własnymi uzupełnieniami) i zaczęła: – Jesteś gotowy? No cóż, pewnego razu żyła sobie śliczna mała Ella, która miała strasznie okrutną macochę oraz dwie bardzo brzydkie i okrutne przyrodnie siostry, a…
Doszła właśnie do kulminacyjnego momentu opowieści – wybiła północ i wszyscy ponownie przybierali swoje prawdziwe, okropnie przyziemne postacie, czego Robbie słuchał zawsze z płonącymi oczyma – gdy nagle jej przerwano.
– Gloria! – dobiegł ich z oddali donośny głos kobiety, która wołała już nie raz, ale kilka razy, i w którym rosnący niepokój zaczynał brać górę nad zniecierpliwieniem.
– Mama mnie woła – powiedziała niezbyt uradowana dziewczynka. – Lepiej odprowadź mnie do domu, Robbie.
Robbie posłuchał jej skwapliwie, ponieważ jakiś tajemniczy impuls podpowiadał mu, że lepiej wykonać polecenie pani Weston natychmiast i bez wahania. Ojciec Glorii rzadko bywał w domu za dnia – chyba że była niedziela, tak jak dziś – a kiedy był, okazywał się sympatyczną i wyrozumiałą osobą. Matka Glorii jednak dziwnie deprymująco wpływała na Robbiego, który zawsze miał ochotę zejść jej z oczu.
Pani Weston dostrzegła ich, gdy tylko wynurzyli się z wysokiej trawy, i wróciła do domu, żeby tam na nich zaczekać.
– Gloria, wołałam cię, aż prawie ochrypłam – powiedziała surowo. – Gdzie byłaś?
– Byłam z Robbiem – usprawiedliwiała się dziewczynka. – Opowiadałam mu właśnie bajkę o Kopciuszku i zapomniałam, że już pora na obiad.
– No cóż, szkoda, że Robbie też o tym zapomniał. – Nagle, jakby dopiero teraz przypomniała sobie o jego obecności, odwróciła się do niego: – Możesz odejść, Robbie. Gloria już cię nie potrzebuje. – Po czym dodała brutalnie: – I nie wracaj, dopóki cię nie zawołam.
Robbie odwrócił się, żeby odejść, ale zawahał się, gdy Gloria stanęła w jego obronie.
– Mamo, musisz pozwolić mu zostać. Nie skończyłam jeszcze opowiadać mu bajki. Obiecałam mu, że opowiem Kopciuszka, i nie skończyłam.
– Gloria!
– Naprawdę, mamusiu. On będzie tak cicho, że nawet nie będziesz wiedziała, że tu jest. Może usiąść na krześle w kącie i nie będzie się odzywał. Chciałam powiedzieć, że nie będzie się ruszał. Prawda, Robbie?
Ośmielony Robbie skinął swą masywną głową.
– Gloria, jeżeli natychmiast nie przestaniesz, to nie zobaczysz Robbiego przez cały następny tydzień.
Dziewczynka spochmurniała.
– No dobrze. Jednak Kopciuszek to jego ulubiona bajka, a ja mu jej nie skończyłam. On tak ją lubi.
Robot odszedł, smętnie powłócząc nogami, a Gloria w milczeniu przełknęła łzy.
George Weston czuł się znakomicie. W niedzielne popołudnie zawsze był w znakomitym nastroju. Dobry i obfity obiad; wygodna, miękka, wysiedziana kanapa, na której można się swobodnie rozciągnąć; egzemplarz „Timesa” i miękkie kapcie – czegóż więcej wymagać od niedzielnego popołudnia?
Dlatego wcale nie był zadowolony, gdy do pokoju weszła jego żona. Po dziesięciu latach pożycia był na tyle głupi, że wciąż ją kochał, i niewątpliwie jej widok zawsze sprawiał mu przyjemność… ale niedzielne popołudnia były dla niego święte, a jego koncepcja solidnego wypoczynku wymagała dwóch lub trzech godzin samotności. Tak więc wbił wzrok w najnowsze doniesienia o planowanej ekspedycji Lefebre’a-Yoshidy na Marsa (która miała wystartować z bazy na Księżycu i mogła się powieść) i udawał, że nie zauważył małżonki.
Pani Weston cierpliwie czekała przez dwie minuty, mniej cierpliwie przez kolejne dwie i w końcu przerwała milczenie.
– George!
– Hmm?
– George, mówię do ciebie! Może byś tak odłożył tę gazetę i popatrzył na mnie?
Gazeta z szelestem spadła na podłogę, a pan Weston zwrócił znużoną twarz do żony.
– O co chodzi, moja droga?
– Dobrze wiesz, George. Chodzi o Glorię i tę okropną maszynę.
– Jaką okropną maszynę?
– Tylko nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Chodzi mi o tego robota, którego Gloria nazywa Robbie. Nie odstępuje jej ani na chwilę.
– A dlaczego miałby to robić? Nie powinien. I z całą pewnością nie jest okropną maszyną. To najlepszy cholerny robot, jakiego można kupić, i niech mnie diabli, jeśli nie kosztował mnie połowy moich rocznych dochodów. Jednak jest tego wart, bo na pewno jest o niebo mądrzejszy od większości moich pracowników.
Chciał znów wziąć gazetę, ale jego żona była szybsza i zabrała mu ją.
– Posłuchaj mnie, George. Nie chcę powierzać mojej córki maszynie… choćby nie wiadomo jak była mądra. Ona nie ma duszy i nikt nie wie, co naprawdę myśli. Dziecko po prostu nie może być pilnowane przez rzecz z metalu.
Pan Weston zmarszczył brwi.
– Kiedy doszłaś do takiego wniosku? Jest z Glorią od dwóch lat i dotychczas nie widziałem, żebyś się tym niepokoiła.
– Z początku było inaczej. To była nowość, ta maszyna bardzo mnie odciążyła i… było modne mieć taką rzecz w domu. Teraz jednak już sama nie wiem. A sąsiedzi…
– A co do tego mają sąsiedzi? Posłuchaj mnie. Robotowi można zaufać bardziej niż jakiejkolwiek ludzkiej opiekunce. Robbie został skonstruowany tylko w jednym celu: aby być doskonałym towarzyszem dla małego dziecka. Cała jego „mentalność” została stworzona z myślą o tym. On po prostu nie może nie być oddany, kochający i troskliwy. Tak został zrobiony. To więcej, niż można powiedzieć o ludziach.
– Jednak coś może się zepsuć. Jakiś… jakiś… – Pani Weston miała dość mgliste pojęcie o budowie robotów. – Jakiś dzyngs może mu się obluzować i ta okropna rzecz kompletnie zwariuje, a wtedy…
Nie była w stanie dokończyć tej najzupełniej oczywistej myśli.
– Nonsens – zaprzeczył pan Weston, mimo to czując przechodzący go nerwowy dreszcz. – To po prostu śmieszne. Zanim kupiliśmy Robbiego, długo rozmawialiśmy o Pierwszym Prawie Robotyki. Wiesz, że żaden robot nie może skrzywdzić ludzkiej istoty i w przypadku jakiejkolwiek awarii grożącej naruszeniem Pierwszego Prawa robot staje się kompletnie nieoperatywny. To matematycznie niemożliwe. Ponadto dwa razy w roku sprowadzam inżyniera z U.S. Robots, który robi biednemu Robbiemu kompletny przegląd. Prawdopodobieństwo tego, że nagle coś mu się stanie, jest równie znikome jak tego, że nagle oboje postradamy zmysły. A nawet jeszcze mniejsze. Poza tym, jak zamierzasz odizolować go od Glorii?
Spróbował zabrać gazetę żonie, ta jednak gniewnie cisnęła ją do sąsiedniego pokoju.
– No właśnie, George! Ona nie chce się bawić z nikim innym. Przecież są tu tuziny dzieci, z którymi mogłaby się zaprzyjaźnić, ale ona nie chce! Nawet się do nich nie zbliża, chyba że ją zmuszę. To nie jest sposób, w jaki dziecko powinno się rozwijać. Przecież chcesz, żeby była normalna, prawda? Chcesz, żeby mogła zająć swoje miejsce w społeczeństwie.
– Przesadzasz, kochanie. Wyobraź sobie, że Robbie to po prostu pies. Widziałem setki dzieci, które wolały bawić się z psami niż ze swoimi ojcami.
– Pies to co innego, George. Musimy pozbyć się tej okropnej rzeczy. Możesz go odsprzedać firmie. Już ich o to pytałam.
– Pytałaś? Posłuchaj, Grace, nie dajmy się ponieść emocjom. Zatrzymamy robota, dopóki Gloria nie będzie starsza i nie zadecyduje sama. I nie życzę sobie więcej rozmów na ten temat.
Po tych słowach wstał i wymaszerował z pokoju.
Dwa dni później pani Weston czekała na męża przy drzwiach.
– Musisz mnie wysłuchać, George. Po miasteczku krążą niepokojące pogłoski.
– O czym? – zapytał pan Weston. Wszedł do łazienki i zagłuszył ewentualną odpowiedź pluskiem wody.
Pani Weston czekała, aż ją zakręci.
– O Robbiem – powiedziała.
George Weston z ręcznikiem w dłoni wyskoczył z łazienki, czerwony z gniewu.
– O czym ty mówisz?
– Och, to już narastało od pewnego czasu. Próbowałam przymykać na to oko, ale już nie zamierzam tego robić. Większość mieszkańców uważa, że Robbie jest niebezpieczny. Nie pozwalają dzieciom zbliżać się wieczorami do naszego domu.
– Przecież powierzyliśmy temu robotowi nasze dziecko.
– Oni nie potrafią tak trzeźwo o tym myśleć.
– No to do diabła z nimi!
– Mówiąc tak, nie rozwiążesz tego problemu, George. Ja muszę codziennie robić zakupy. Muszę codziennie się z nimi spotykać. A w dużych miastach jest jeszcze gorzej, jeśli chodzi o roboty. Władze Nowego Jorku wydały właśnie zarządzenie, że robotom nie wolno się pojawiać na ulicach od zachodu słońca do świtu.
– W porządku, ale nie mogą nam zabronić trzymania robota w naszym domu. Grace, widzę, że to po prostu jeszcze jeden twój wymysł. Jednak nie uda ci się. Moja odpowiedź wciąż brzmi: Nie! Zatrzymamy Robbiego!
Jednak kochał swą żonę… a co gorsza, ona o tym wiedziała. George Weston był w końcu tylko człowiekiem – biedaczek – jego żona zaś w pełni wykorzystywała cały arsenał środków, których brzydsza i logiczniej myśląca płeć nauczyła się, nie bez powodu, obawiać.
W ciągu następnego tygodnia jeszcze z dziesięć razy wykrzykiwał: „Robbie zostaje i to moje ostatnie słowo!”, ale za każdym razem było to coraz mniej przekonujące i zakończone coraz głośniejszym i bardziej udręczonym westchnieniem.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym pan Weston z poczuciem winy podszedł do córki i zaproponował „piękny” spektakl audiowizualny w miasteczku.
Uszczęśliwiona Gloria klasnęła.
– Czy Robbie też może pójść?
– Nie, kochanie – powiedział pan Weston i skrzywił się na dźwięk swego głosu. – Robotom nie wolno wchodzić na seanse audio-wideo, ale możesz opowiedzieć mu wszystko po powrocie do domu.
Przy ostatnich słowach zająknął się i odwrócił wzrok.
Gloria wróciła z miasteczka, kipiąc z podniecenia, gdyż spektakl audio-wideo rzeczywiście był wspaniały.
Czekała, aż ojciec wprowadzi samochód odrzutowy do podziemnego garażu.
– Poczekaj tylko, aż opowiem to Robbiemu, tatusiu. Spodobałoby mu się to jak nie wiem co. Szczególnie, jak Francis Fran wycofywał się tak cichutko i wpadł prosto na jednego człowieka-lamparta, i musiał uciekać. – Znów się zaśmiała. – Tatusiu, czy na Księżycu naprawdę są ludzie-lamparty?
– Zapewne nie – z roztargnieniem odparł George Weston. – To wymyślone stwory. – Nie mógł już dłużej manewrować samochodem. Musiał stawić temu czoło.
Gloria przebiegła przez trawnik.
– Robbie! Robbie!
Nagle zatrzymała się gwałtownie na widok leżącego na werandzie pięknego owczarka collie wpatrującego się w nią poważnymi, brązowymi oczami i machającego ogonem.
– Och, jaki piękny pies! – Weszła po schodkach, ostrożnie podeszła do zwierzęcia i poklepała je. – Dla mnie, tatusiu?
Matka dołączyła do nich.
– Tak, Glorio, dla ciebie. Jest taki piękny… miękki i puszysty. I bardzo łagodny. Lubi małe dziewczynki.
– A umie się bawić?
– Z pewnością. Zna bardzo wiele sztuczek. Chciałabyś je zobaczyć?
– Za chwilkę. Chciałabym, aby Robbie też go zobaczył. Robbie! – Znieruchomiała niepewnie i zmarszczyła brwi. – Założę się, że został w swoim pokoju, ponieważ jest na mnie zły, że nie zabrałam go na audio-wideo. Będziesz musiał mu to wytłumaczyć, tatusiu. Mnie mógłby nie uwierzyć, ale wie, że jak ty coś powiesz, to tak jest.
Weston zacisnął wargi. Spojrzał na żonę, ale ta unikała jego wzroku.
Gloria z impetem odwróciła się i zbiegła po schodach do piwnicy, wołając:
– Robbie! Chodź, zobacz, co tata i mama mi kupili! Kupili mi psa, Robbie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: I, Robot
Copyright © 1950, 1977 by the Estate of Isaak Asimov
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce
© yucelyilmaz/iStockphoto
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ja, robot, I w nowym tłumaczeniu, Poznań)
ISBN 978-83-8338-876-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer