Roboty. Ja, robot - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Roboty. Ja, robot ebook

Isaac Asimov

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ponadczasowa kolekcja absolutnie klasycznych opowieści sf napisanych przez mistrza gatunku. W ich centrum znajdują się roboty związane Trzema Prawami Robotyki, w myśl których nie mogą wyrządzić krzywdy człowiekowi, muszą słuchać wydawanych przez ludzi poleceń i starać się zachować własne istnienie. W dużym stopniu to dzięki maszynom ludzkość wciąż istnieje i zaczyna kolonizować Galaktykę. Ale same roboty przechodzą ewolucję od zaprogramowanych pomocników przez świadomych towarzyszy ludzi do ich – czy im się to podoba czy nie – przywódców.

To niezwykłe historie robotów popadających w obłęd, miewających zdolności telepatyczne i poczucie humoru, tworzących własnych bogów, i w końcu – świadomych własnej inteligencji i siły – prowokujących najważniejsze pytanie: o istotę człowieczeństwa.

Isaac Asimov (1920– 1992) to bodaj najwybitniejszy, najpłodniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów, siedmiokrotny zdobywca prestiżowej nagrody Hugo. Zasłynął głównie epokowym cyklem „Fundacja”, sagą o Imperium Galaktycznym, które – choć wydaje się wieczne - chyli się ku upadkowi. Dom Wydawniczy REBIS opublikował siedmiotomowy cykl „Fundacja” Asimova oraz trzy uzupełniające go tomy autorstwa Gregory'ego Benforda, Grega Beara i Davida Brina, a ponadto cykl „Roboty”, zbiór opowiadań Złoto i magia i tom esejów Magia i złoto.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
4,7 (74 oceny)
54
19
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejTro

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie spędzony i naprawdę ponadczasowe treści
00
BartJak

Nie oderwiesz się od lektury

świetne i jak aktualne w dobie AI
00
Miyuna

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra
00
buraki_cukrowe

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Pneumokoki

Nie oderwiesz się od lektury

Słucha się wyśmienicie. Trochę przypomina mi stylem Bajki Robotów Lema. Z pewnością warto przesłuchać i aż szkoda że tak mało opowiadań zostało umieszczone w tym zbiorze. Polecam
00

Popularność




Cykl „ROBOTY”:

JA, ROBOT

POZY­TO­NOWY DETEK­TYW

NAGIE SŁOŃCE

ROBOTY Z PLA­NETY ŚWITU

ROBOTY I IMPE­RIUM

Dedykacja

Joh­nowi W. Camp­bel­lowi jr.

ojcu chrzest­nemu robo­tów

Wstęp

Przej­rza­łem moje notatki i nie spodo­bały mi się. Spę­dzi­łem trzy dni w U.S. Robots, a rów­nie dobrze mogłem zostać w domu i wer­to­wać Encyc­lo­pe­dia Tel­lu­rica.

Powie­dziano mi, że Susan Calvin uro­dziła się w 1982 roku, tak więc teraz ma sie­dem­dzie­siąt pięć lat. Każdy to wie. Firma U.S. Robots & Mecha­ni­cal Men Inc. rów­nież ma tyle lat, ponie­waż w tym samym roku, w któ­rym uro­dziła się dok­tor Calvin, Law­rence Robert­son stwo­rzył kor­po­ra­cję, która z cza­sem stała się naj­dziw­niej­szym gigan­tem prze­my­sło­wym w histo­rii ludz­ko­ści. No cóż, o tym też każdy wie.

Mając dwa­dzie­ścia lat, Susan Calvin wzięła udział w semi­na­rium psy­cho­ma­te­ma­tycz­nym, pod­czas któ­rego dok­tor Alfred Lan­ning z U.S. Robots zapre­zen­to­wał pierw­szego mobil­nego robota umie­ją­cego mówić. Robot był duży, nie­zgrabny i brzydki, śmier­dzący ole­jem i prze­zna­czony do prac gór­ni­czych na Mer­ku­rym. Jed­nak potra­fił mówić, i to z sen­sem.

Pod­czas całego semi­na­rium Susan nie powie­działa ani słowa, nie wzięła także udziału w oży­wio­nej dys­ku­sji, jaka się potem roz­pę­tała. Była zimną, bez­barwną dziew­czyną, bro­niącą się przed ota­cza­ją­cym ją świa­tem, któ­rego nie lubiła, maską nie­przy­stęp­no­ści i inte­lek­tu­al­nej wyż­szo­ści. A jed­nak obser­wu­jąc i słu­cha­jąc, po raz pierw­szy poczuła przy­pływ chłod­nego entu­zja­zmu.

Dyplom magi­ster­ski uzy­skała na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia w 2003 roku, po czym roz­po­częła spe­cja­li­za­cję w dzie­dzi­nie cyber­ne­tyki.

Robert­son ze swymi pozy­to­no­wymi ścież­kami mózgo­wymi prze­kre­ślił wszystko, co w poło­wie dwu­dzie­stego wieku osią­gnięto w dzie­dzi­nie budowy „maszyn liczą­cych”. Mile prze­kaź­ni­ków i foto­ko­mó­rek zostały zastą­pione pla­ty­nowo-iry­dową gąb­cza­stą kulą zbli­żoną wiel­ko­ścią do ludz­kiego mózgu.

Susan Calvin nauczyła się obli­czać para­me­try nie­zbędne do usta­le­nia wszyst­kich moż­li­wych zmien­nych w obrę­bie „pozy­to­no­wego mózgu” i kon­stru­ować te „mózgi” na papie­rze w spo­sób pozwa­la­jący dokład­nie prze­wi­dzieć reak­cje na dane bodźce.

W 2008 roku uzy­skała sto­pień dok­tora i pod­jęła pracę w U.S. Robots jako „robop­sy­cho­log”, sta­jąc się pierw­szym wiel­kim eks­per­tem nowej dzie­dziny nauki. Law­rence Robert­son wciąż był sze­fem kor­po­ra­cji, a Alfred Lan­ning został dyrek­to­rem naukowo-badaw­czym.

Przez pięć­dzie­siąt lat obser­wo­wała zmiany i gwał­towne przy­spie­sze­nie roz­woju ludz­ko­ści.

Teraz prze­szła już na eme­ry­turę – w takim stop­niu, w jakim to było moż­liwe. W każ­dym razie pozwo­liła, aby na drzwiach jej gabi­netu umiesz­czono inne nazwi­sko.

To było wła­ści­wie wszystko, czego zdo­ła­łem się dowie­dzieć. Mia­łem długą listę jej prac nauko­wych i paten­tów, mia­łem chro­no­lo­giczną listę jej awan­sów. Krótko mówiąc, wszyst­kie szcze­góły jej kariery.

Jed­nak nie tego chcia­łem.

Potrze­bo­wa­łem cze­goś wię­cej do cyklu moich repor­taży dla „Gazety Mię­dzy­pla­ne­tar­nej”. Dużo wię­cej. Powie­dzia­łem jej to.

– Dok­tor Calvin – roz­po­czą­łem tak uro­czy­ście, jak tylko potra­fi­łem – opi­nia publiczna utoż­sa­mia panią z U.S. Robots. Pani przej­ście na eme­ry­turę zakoń­czy pewną erę i…

– Chce pan oceny sytu­acji z punktu widze­nia ludz­kich inte­re­sów?

Nie uśmiech­nęła się do mnie. Nie sądzę, żeby kie­dy­kol­wiek się śmiała. Jej spoj­rze­nie było prze­ni­kliwe, ale nie gniewne. Poczu­łem, jak prze­szywa mnie na wylot, i zro­zu­mia­łem, że jestem dla niej zupeł­nie przej­rzy­sty – jak każdy czło­wiek. Jed­nak powie­dzia­łem tylko:

– Wła­śnie.

– Z punktu widze­nia ludzi i robo­tów? Są sprzeczne.

– Nie, pani dok­tor. Z pani punktu widze­nia.

– No cóż, mnie też nazy­wano robo­tem. Na pewno powie­dziano panu, że jestem nie­ludzka.

Ow­szem, mówiono mi to, ale nie było sensu tego powta­rzać.

Pod­nio­sła się z krze­sła. Nie była wysoka i spra­wiała wra­że­nie kru­chej. Pod­sze­dłem za nią do okna i wyj­rze­li­śmy na zewnątrz. Biura i hale U.S. Robots two­rzyły małe mia­sto, sta­ran­nie zapro­jek­to­wane i roz­miesz­czone. Roz­po­ście­rało się pod nami jak na lot­ni­czej foto­gra­fii.

– Kiedy zaczę­łam tu pra­co­wać – powie­działa – mia­łam nie­wielki pokoik w budynku sto­ją­cym tam, gdzie teraz znaj­duje się straż pożarna. – Wska­zała pal­cem. – Został roze­brany, zanim się pan uro­dził. Dzie­li­łam ten pokój z trzema innymi dziew­czę­tami. Mia­łam połowę biurka. Wszyst­kie nasze roboty budo­wa­li­śmy w jed­nym budynku. Pro­du­ko­wa­li­śmy trzy tygo­dniowo. A dzi­siaj, niech pan tylko spoj­rzy.

– Pięć­dzie­siąt lat – rzu­ci­łem banal­nie – to długi okres.

– Nie wtedy, gdy spo­gląda się wstecz – powie­działa. – Wtedy zaczy­namy się zasta­na­wiać, jak to się stało, że prze­mi­nął tak szybko.

Ponow­nie usia­dła za biur­kiem. Nie wie­dzieć czemu, cho­ciaż nie zmie­niła wyrazu twa­rzy, wyglą­dała na zasmu­coną.

– Ile pan ma lat? – zapy­tała.

– Trzy­dzie­ści dwa – odpar­łem.

– Zatem nie pamięta pan świata bez robo­tów. Był taki czas, gdy ludz­kość sta­wiała czoło wszech­świa­towi samot­nie, bez przy­ja­ciela. Teraz czło­wiek ma stwo­rze­nia, które mu poma­gają, są od niego sil­niej­sze, wytrwal­sze, uży­tecz­niej­sze i abso­lut­nie mu oddane. Nie jest już samotny. Czy kie­dy­kol­wiek myślał pan o tym w taki spo­sób?

– Oba­wiam się, że nie. Mogę panią zacy­to­wać?

– Może pan. Dla pana robot jest tylko robo­tem. Prze­kład­nie i metal, elek­trycz­ność i pozy­tony. Umysł i żelazo! Stwo­rzony przez czło­wieka! I w razie potrzeby przez czło­wieka nisz­czony! Jed­nak nie pra­co­wał pan z nimi, a więc ich pan nie zna. Są lep­szymi isto­tami niż my.

Spró­bo­wa­łem deli­kat­nie pokie­ro­wać roz­mową.

– Chcie­li­by­śmy otrzy­mać od pani kilka infor­ma­cji, któ­rych może nam pani udzie­lić. Poznać pani poglądy na temat robo­tów. „Gazeta Mię­dzy­pla­ne­tarna” obej­muje swoim zasię­giem cały Układ Sło­neczny. Mamy trzy miliardy poten­cjal­nych czy­tel­ni­ków, dok­tor Calvin. Oni chcie­liby wie­dzieć, co może im pani powie­dzieć o robo­tach.

Nie musia­łem jej tak zachę­cać. Nie słu­chała mnie, ale sama zmie­rzała we wła­ści­wym kie­runku.

– Pań­scy czy­tel­nicy powinni poznać tę histo­rię od samego początku. W tam­tych cza­sach sprze­da­wa­li­śmy roboty do użytku wyłącz­nie na Ziemi… nawet zanim zaczę­łam pra­co­wać w kor­po­ra­cji. Oczy­wi­ście wtedy roboty nie potra­fiły jesz­cze mówić. Dopiero póź­niej stały się bar­dziej podobne do czło­wieka, co wywo­łało sprze­ciwy. Związki zawo­dowe, rzecz jasna, pierw­sze zapro­te­sto­wały prze­ciwko zatrud­nia­niu robo­tów na sta­no­wi­skach zare­zer­wo­wa­nych dotych­czas dla ludzi, a różne ugru­po­wa­nia reli­gijne zgła­szały prze­sądne sprze­ciwy. Wszystko to było śmieszne i naj­zu­peł­niej nie­po­trzebne. Jed­nak tak było.

Ukrad­kiem zare­je­stro­wa­łem to na moim kie­szon­ko­wym magne­to­fo­nie, sta­ra­jąc się jak naj­mniej poru­szać pal­cami. Przy odro­bi­nie prak­tyki można dojść do wprawy i nagry­wać roz­mowę, nie wyj­mu­jąc małego gadżetu z kie­szeni.

– Weźmy przy­pa­dek Rob­biego – mówiła dalej. – Ni­gdy go nie spo­tka­łam. Rok przed moim przyj­ściem do kor­po­ra­cji został roze­brany na czę­ści jako bez­na­dziej­nie prze­sta­rzały. Widzia­łam jed­nak tę małą dziew­czynkę w muzeum…

Prze­rwała, a ja się nie odzy­wa­łem. Pozwo­li­łem, by jej oczy zasnuły się mgłą, gdy się­gała myślami wstecz. Musiała ogar­nąć szmat czasu.

– Usły­sza­łam tę histo­rię póź­niej, kiedy nazy­wano nas bluź­nier­cami i stwór­cami demo­nów. Zawsze o nim myśla­łam. Rob­bie był nie­mym robo­tem. Nie potra­fił mówić. Został wypro­du­ko­wany i sprze­dany w 1996 roku. Wów­czas roboty nie były jesz­cze tak wąsko wyspe­cja­li­zo­wane jak teraz, został więc sprze­dany jako opie­kun do dziecka…

– Jako kto?

– Jako opie­kun do dziecka…

Robbie

– Dzie­więć­dzie­siąt osiem, dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć, sto! – Glo­ria ode­rwała pulch­niut­kie przed­ra­mię od twa­rzy i mru­żąc oczy w słońcu, zasty­gła na chwilę. Potem, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, ostroż­nie odsu­nęła się od pnia drzewa, o które była oparta, i zro­biła kilka kro­ków.

Wycią­gnęła szyję, aby uważ­nie obej­rzeć kępę krze­wów po pra­wej, a następ­nie cof­nęła się nieco, żeby pod innym kątem popa­trzeć na ich ciemny gąszcz. Wokół pano­wała głę­boka cisza, prze­ry­wana jedy­nie mono­ton­nym brzę­cze­niem owa­dów lub spo­ra­dycz­nym świer­go­tem jakie­goś ptaka rzu­ca­ją­cego wyzwa­nie skwa­rowi połu­dnia.

Glo­ria wydęła usteczka.

– Założę się, że wszedł do domu, a tyle razy mu mówi­łam, że tak się nie robi.

Z zaci­śnię­tymi war­gami i mar­so­wym czo­łem ruszyła zde­cy­do­wa­nie w kie­runku pię­tro­wego domku na końcu pod­jazdu.

Za późno usły­szała sze­lest za ple­cami, a potem ryt­miczne postu­ki­wa­nie meta­lo­wych stóp Rob­biego. Odwró­ciła się gwał­tow­nie i zoba­czyła, jak jej trium­fu­jący towa­rzysz wyła­nia się wła­śnie z kry­jówki i co sił w nogach bie­gnie w kie­runku drzewa.

– Zacze­kaj, Rob­bie! – pisnęła skon­ster­no­wana Glo­ria. – To nie było fair, Rob­bie! Obie­ca­łeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę!

Jej krót­kie nóżki nie były w sta­nie dotrzy­mać tempa olbrzy­mim kro­kom Rob­biego. Nagle trzy metry od celu Rob­bie zwol­nił do naj­wol­niej­szego z truch­ci­ków, a Glo­ria, zebraw­szy resztki sił, ciężko dysząc, prze­mknęła obok niego i dotknęła kory drzewa odgry­wa­ją­cego rolę „domu”.

Ura­do­wana odwró­ciła się do niego i wyka­zała potworną nie­wdzięcz­ność, odpła­ca­jąc mu za jego poświę­ce­nie okrut­nymi drwi­nami.

– Rob­bie nie umie bie­gać! – wykrzyk­nęła swoim cien­kim gło­si­kiem ośmio­latki. – Mogę go prze­ści­gnąć, kiedy zechcę! Mogę go prze­ści­gnąć, kiedy zechcę!

Rob­bie nie odpo­wie­dział… a przy­naj­mniej nie sło­wami. Zaczął uda­wać, że chce uciec, powoli się cofa­jąc, aż Glo­ria zaczęła go gonić, a wtedy raz po raz wymy­kał się jej, ona zaś bez­rad­nie krą­żyła, wyma­chu­jąc rękami w powie­trzu.

– Rob­bie, stój spo­koj­nie! – pisnęła zdy­szana, zano­sząc się śmie­chem, aż nagle się zatrzy­mał, pod­niósł ją i zakrę­cił się w miej­scu, tak że jej świat na moment wpadł w błę­kitną pustkę. Potem znów stała bez­piecz­nie na tra­wie, opie­ra­jąc się o nogę robota i wciąż ści­ska­jąc jego twardy meta­lowy palec.

Po chwili zła­pała oddech. Bez­sku­tecz­nie przy­gła­dziła roz­czo­chrane włosy ruchem naśla­du­ją­cym jeden z gestów matki i wykrę­ciła szyję, spraw­dza­jąc, czy nie ma roz­dar­tej sukienki.

Klep­nęła dło­nią w tors Rob­biego.

– Nie­grzeczny chło­piec! Dam ci klapsa!

Robot sku­lił się i zasło­nił rękami twarz, tak że musiała szybko dodać:

– Nie bój się, Rob­bie. Nie dam ci klapsa. Ale teraz ja się cho­wam, bo ty masz dłuż­sze nogi i obie­ca­łeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę.

Rob­bie ski­nął głową – nie­wiel­kim rów­no­le­gło­ścia­nem o zaokrą­glo­nych kra­wę­dziach i naro­żach, przy­mo­co­wa­nym krót­kim i ela­stycz­nym łącz­ni­kiem do podob­nego, lecz znacz­nie więk­szego rów­no­le­gło­ścianu peł­nią­cego funk­cję torsu – i posłusz­nie sta­nął twa­rzą do drzewa. Cien­kie meta­lowe osłonki opa­dły na jego jarzące się oczy, a z wnę­trza wydo­było się mia­rowe, dono­śne tyka­nie.

– Tylko nie pod­glą­daj! I nie pomiń żad­nej liczby! – ostrze­gła go Glo­ria i czmych­nęła, by poszu­kać jakiejś kry­jówki.

Sekundy zostały odmie­rzone z ide­alną pre­cy­zją, a po set­nej meta­lowe powieki pod­nio­sły się i robot popa­trzył jarzą­cymi się czer­wono oczami. Te na moment przy­warły do kawałka kolo­ro­wego kra­cia­stego mate­riału wysta­ją­cego zza głazu. Prze­szedł kilka kro­ków i upew­nił się, że przy­cup­nęła tam ukry­wa­jąca się Glo­ria.

Powoli, cały czas trzy­ma­jąc się mię­dzy drze­wem a Glo­rią, pod­cho­dził do jej kry­jówki, a gdy dziew­czynka była już zupeł­nie widoczna i nie mogła dłu­żej wma­wiać sobie, że on jej nie widzi, wycią­gnął w jej kie­runku jedną rękę, a drugą ude­rzył w swoją nogę, aż zabrzę­czała. Nadą­sana Glo­ria wyszła zza głazu.

– Pod­glą­da­łeś! – wykrzyk­nęła oskar­ży­ciel­sko. – Poza tym jestem już zmę­czona zabawą w cho­wa­nego. Chcę się prze­je­chać.

Jed­nak Rob­bie był ura­żony tym bez­pod­staw­nym zarzu­tem, więc ostroż­nie usiadł, sta­now­czo krę­cąc głową.

Glo­ria natych­miast zmie­niła ton.

– Och, daj spo­kój, Rob­bie – zagru­chała. – Nie mówi­łam poważ­nie o tym pod­glą­da­niu. Weź mnie na barana.

Ale Rob­bie nie dał się tak łatwo udo­bru­chać. Upar­cie zapa­trzył się w niebo i jesz­cze ener­gicz­niej pokrę­cił głową.

– Pro­szę, Rob­bie, pro­szę, weź mnie na barana. – Dziew­czynka objęła rącz­kami jego szyję i mocno go uści­skała. Potem, uda­jąc zasmu­coną, odsu­nęła się. – Jeśli tego nie zro­bisz, to się roz­pła­czę. – Wykrzy­wiła buzię w płacz­li­wym gry­ma­sie, szy­ku­jąc się do wpro­wa­dze­nia słów w czyn.

Robot o twar­dym sercu naj­wy­raź­niej nie prze­jął się tą strasz­liwą groźbą i po raz trzeci pokrę­cił głową. Glo­ria uznała za konieczne zagra­nie atu­tową kartą:

– Jeśli nie – zawo­łała z prze­ję­ciem – to nie opo­wiem ci już żad­nej bajki, Rob­bie. Ni­gdy!

Wobec takiego ulti­ma­tum Rob­bie musiał pod­dać się natych­miast i bez­wa­run­kowo, ener­gicz­nie kiwa­jąc głową, aż zazgrzy­tała jego meta­lowa szyja. Ostroż­nie pod­niósł dziew­czynkę i umie­ścił na swych sze­ro­kich, pła­skich ramio­nach.

Glo­ria natych­miast zapo­mniała o łzach i zapisz­czała z rado­ści. Meta­lowa powłoka Rob­biego, utrzy­my­wana przez wewnętrzne uzwo­je­nie w sta­łej tem­pe­ra­tu­rze 21 stopni, była miła w dotyku, a cudow­nie dono­śne odgłosy ryt­micz­nych ude­rzeń pię­tami o pierś robota brzmiały cza­ru­jąco.

– Jesteś szy­bow­cem, Rob­bie, wiel­kim, srebr­nym szy­bow­cem.

Wycią­gnij ramiona. Musisz to zro­bić, Rob­bie, jeżeli masz być szy­bow­cem.

Jej logika była nie do odpar­cia. Ramiona Rob­biego stały się skrzy­dłami łapią­cymi prądy powietrzne, a on sam wiel­kim, srebr­nym szy­bow­cem.

Glo­ria wykrę­ciła głowę robota i prze­chy­liła się w prawo. Rob­bie ostro skrę­cił. Dziew­czynka wypo­sa­żyła szy­bo­wiec w sil­nik robiący „wrrr”, a potem uzbro­iła w działka strze­la­jące „bum” i „wiii”. Ści­gali ich piraci, więc otwo­rzyła ogień z bla­ste­rów. Piraci padali jak muchy.

– Zała­twi­łam jesz­cze jed­nego. I następ­nego! – zawo­łała. – Szyb­ciej, załoga! – roz­ka­zała. – Koń­czy nam się amu­ni­cja.

Nie tra­cąc ducha, strze­lała na­dal przez ramię, a Rob­bie stał się kan­cia­stym kosmo­lo­tem pędzą­cym z mak­sy­malną szyb­ko­ścią przez pustkę.

Na peł­nej pręd­ko­ści prze­mknął przez ogród aż do pasa wyso­kiej, nie­sko­szo­nej trawy, gdzie zatrzy­mał się gwał­tow­nie, wywo­łu­jąc piskliwy krzyk zaru­mie­nio­nego jeźdźca, po czym zrzu­cił Glo­rię na miękki zie­lony dywan.

Zdy­szana i zasa­pana dziew­czynka odzy­skała mowę na tyle, by kil­ka­krot­nie wyszep­tać:

– To było wspa­niałe!

Rob­bie zacze­kał, aż Glo­ria zła­pie oddech, a potem deli­kat­nie pocią­gnął ją za loczek.

– Chcesz cze­goś? – zapy­tała, spo­glą­da­jąc sze­roko otwar­tymi oczami z uda­wa­nym zdzi­wie­niem, które wcale nie zwio­dło jej olbrzy­miego opie­kuna. Moc­niej pocią­gnął ją za kosmyk. – Och, już wiem. Chcesz usły­szeć jakąś bajkę.

Rob­bie ener­gicz­nie ski­nął głową.

– Którą?

Wska­zu­ją­cym pal­cem nakre­ślił w powie­trzu pół­kole.

– Znowu? – zapro­te­sto­wała dziew­czynka. – Już milion razy opo­wia­da­łam ci bajkę o Kop­ciuszku. Jesz­cze ci się nie znu­dziła? To dobre dla dzieci.

Kolejne pół­kole.

– No dobrze. – Glo­ria sku­piła się, odtwo­rzyła w myślach treść bajki (wraz z kil­koma wła­snymi uzu­peł­nie­niami) i zaczęła: – Jesteś gotowy? No cóż, pew­nego razu żyła sobie śliczna mała Ella, która miała strasz­nie okrutną maco­chę oraz dwie bar­dzo brzyd­kie i okrutne przy­rod­nie sio­stry, a…

Doszła wła­śnie do kul­mi­na­cyj­nego momentu opo­wie­ści – wybiła pół­noc i wszy­scy ponow­nie przy­bie­rali swoje praw­dziwe, okrop­nie przy­ziemne posta­cie, czego Rob­bie słu­chał zawsze z pło­ną­cymi oczyma – gdy nagle jej prze­rwano.

– Glo­ria! – dobiegł ich z oddali dono­śny głos kobiety, która wołała już nie raz, ale kilka razy, i w któ­rym rosnący nie­po­kój zaczy­nał brać górę nad znie­cier­pli­wie­niem.

– Mama mnie woła – powie­działa nie­zbyt ura­do­wana dziew­czynka. – Lepiej odpro­wadź mnie do domu, Rob­bie.

Rob­bie posłu­chał jej skwa­pli­wie, ponie­waż jakiś tajem­ni­czy impuls pod­po­wia­dał mu, że lepiej wyko­nać pole­ce­nie pani Weston natych­miast i bez waha­nia. Ojciec Glo­rii rzadko bywał w domu za dnia – chyba że była nie­dziela, tak jak dziś – a kiedy był, oka­zy­wał się sym­pa­tyczną i wyro­zu­miałą osobą. Matka Glo­rii jed­nak dziw­nie depry­mu­jąco wpły­wała na Rob­biego, który zawsze miał ochotę zejść jej z oczu.

Pani Weston dostrze­gła ich, gdy tylko wynu­rzyli się z wyso­kiej trawy, i wró­ciła do domu, żeby tam na nich zacze­kać.

– Glo­ria, woła­łam cię, aż pra­wie ochry­płam – powie­działa surowo. – Gdzie byłaś?

– Byłam z Rob­biem – uspra­wie­dli­wiała się dziew­czynka. – Opo­wia­da­łam mu wła­śnie bajkę o Kop­ciuszku i zapo­mnia­łam, że już pora na obiad.

– No cóż, szkoda, że Rob­bie też o tym zapo­mniał. – Nagle, jakby dopiero teraz przy­po­mniała sobie o jego obec­no­ści, odwró­ciła się do niego: – Możesz odejść, Rob­bie. Glo­ria już cię nie potrze­buje. – Po czym dodała bru­tal­nie: – I nie wra­caj, dopóki cię nie zawo­łam.

Rob­bie odwró­cił się, żeby odejść, ale zawa­hał się, gdy Glo­ria sta­nęła w jego obro­nie.

– Mamo, musisz pozwo­lić mu zostać. Nie skoń­czy­łam jesz­cze opo­wia­dać mu bajki. Obie­ca­łam mu, że opo­wiem Kop­ciuszka, i nie skoń­czy­łam.

– Glo­ria!

– Naprawdę, mamu­siu. On będzie tak cicho, że nawet nie będziesz wie­działa, że tu jest. Może usiąść na krze­śle w kącie i nie będzie się odzy­wał. Chcia­łam powie­dzieć, że nie będzie się ruszał. Prawda, Rob­bie?

Ośmie­lony Rob­bie ski­nął swą masywną głową.

– Glo­ria, jeżeli natych­miast nie prze­sta­niesz, to nie zoba­czysz Rob­biego przez cały następny tydzień.

Dziew­czynka spo­chmur­niała.

– No dobrze. Jed­nak Kop­ciu­szek to jego ulu­biona bajka, a ja mu jej nie skoń­czy­łam. On tak ją lubi.

Robot odszedł, smęt­nie powłó­cząc nogami, a Glo­ria w mil­cze­niu prze­łknęła łzy.

Geo­rge Weston czuł się zna­ko­mi­cie. W nie­dzielne popo­łu­dnie zawsze był w zna­ko­mi­tym nastroju. Dobry i obfity obiad; wygodna, miękka, wysie­dziana kanapa, na któ­rej można się swo­bod­nie roz­cią­gnąć; egzem­plarz „Timesa” i mięk­kie kap­cie – cze­góż wię­cej wyma­gać od nie­dzielnego popo­łu­dnia?

Dla­tego wcale nie był zado­wo­lony, gdy do pokoju weszła jego żona. Po dzie­się­ciu latach poży­cia był na tyle głupi, że wciąż ją kochał, i nie­wąt­pli­wie jej widok zawsze spra­wiał mu przy­jem­ność… ale nie­dzielne popo­łu­dnia były dla niego święte, a jego kon­cep­cja solid­nego wypo­czynku wyma­gała dwóch lub trzech godzin samot­no­ści. Tak więc wbił wzrok w naj­now­sze donie­sie­nia o pla­no­wa­nej eks­pe­dy­cji Lefe­bre’a-Yoshidy na Marsa (która miała wystar­to­wać z bazy na Księ­życu i mogła się powieść) i uda­wał, że nie zauwa­żył mał­żonki.

Pani Weston cier­pli­wie cze­kała przez dwie minuty, mniej cier­pli­wie przez kolejne dwie i w końcu prze­rwała mil­cze­nie.

– Geo­rge!

– Hmm?

– Geo­rge, mówię do cie­bie! Może byś tak odło­żył tę gazetę i popa­trzył na mnie?

Gazeta z sze­le­stem spa­dła na pod­łogę, a pan Weston zwró­cił znu­żoną twarz do żony.

– O co cho­dzi, moja droga?

– Dobrze wiesz, Geo­rge. Cho­dzi o Glo­rię i tę okropną maszynę.

– Jaką okropną maszynę?

– Tylko nie uda­waj, że nie wiesz, o czym mówię. Cho­dzi mi o tego robota, któ­rego Glo­ria nazywa Rob­bie. Nie odstę­puje jej ani na chwilę.

– A dla­czego miałby to robić? Nie powi­nien. I z całą pew­no­ścią nie jest okropną maszyną. To naj­lep­szy cho­lerny robot, jakiego można kupić, i niech mnie dia­bli, jeśli nie kosz­to­wał mnie połowy moich rocz­nych docho­dów. Jed­nak jest tego wart, bo na pewno jest o niebo mądrzej­szy od więk­szo­ści moich pra­cow­ni­ków.

Chciał znów wziąć gazetę, ale jego żona była szyb­sza i zabrała mu ją.

– Posłu­chaj mnie, Geo­rge. Nie chcę powie­rzać mojej córki maszy­nie… choćby nie wia­domo jak była mądra. Ona nie ma duszy i nikt nie wie, co naprawdę myśli. Dziecko po pro­stu nie może być pil­no­wane przez rzecz z metalu.

Pan Weston zmarsz­czył brwi.

– Kiedy doszłaś do takiego wnio­sku? Jest z Glo­rią od dwóch lat i dotych­czas nie widzia­łem, żebyś się tym nie­po­ko­iła.

– Z początku było ina­czej. To była nowość, ta maszyna bar­dzo mnie odcią­żyła i… było modne mieć taką rzecz w domu. Teraz jed­nak już sama nie wiem. A sąsie­dzi…

– A co do tego mają sąsie­dzi? Posłu­chaj mnie. Robo­towi można zaufać bar­dziej niż jakiej­kol­wiek ludz­kiej opie­kunce. Rob­bie został skon­stru­owany tylko w jed­nym celu: aby być dosko­na­łym towa­rzy­szem dla małego dziecka. Cała jego „men­tal­ność” została stwo­rzona z myślą o tym. On po pro­stu nie może nie być oddany, kocha­jący i tro­skliwy. Tak został zro­biony. To wię­cej, niż można powie­dzieć o ludziach.

– Jed­nak coś może się zepsuć. Jakiś… jakiś… – Pani Weston miała dość mgli­ste poję­cie o budo­wie robo­tów. – Jakiś dzyngs może mu się oblu­zo­wać i ta okropna rzecz kom­plet­nie zwa­riuje, a wtedy…

Nie była w sta­nie dokoń­czyć tej naj­zu­peł­niej oczy­wi­stej myśli.

– Non­sens – zaprze­czył pan Weston, mimo to czu­jąc prze­cho­dzący go ner­wowy dreszcz. – To po pro­stu śmieszne. Zanim kupi­li­śmy Rob­biego, długo roz­ma­wia­li­śmy o Pierw­szym Pra­wie Robo­tyki. Wiesz, że żaden robot nie może skrzyw­dzić ludz­kiej istoty i w przy­padku jakiej­kol­wiek awa­rii gro­żą­cej naru­sze­niem Pierw­szego Prawa robot staje się kom­plet­nie nie­ope­ra­tywny. To mate­ma­tycz­nie nie­moż­liwe. Ponadto dwa razy w roku spro­wa­dzam inży­niera z U.S. Robots, który robi bied­nemu Rob­biemu kom­pletny prze­gląd. Praw­do­po­do­bień­stwo tego, że nagle coś mu się sta­nie, jest rów­nie zni­kome jak tego, że nagle oboje postra­damy zmy­sły. A nawet jesz­cze mniej­sze. Poza tym, jak zamie­rzasz odizo­lo­wać go od Glo­rii?

Spró­bo­wał zabrać gazetę żonie, ta jed­nak gniew­nie cisnęła ją do sąsied­niego pokoju.

– No wła­śnie, Geo­rge! Ona nie chce się bawić z nikim innym. Prze­cież są tu tuziny dzieci, z któ­rymi mogłaby się zaprzy­jaź­nić, ale ona nie chce! Nawet się do nich nie zbliża, chyba że ją zmu­szę. To nie jest spo­sób, w jaki dziecko powinno się roz­wi­jać. Prze­cież chcesz, żeby była nor­malna, prawda? Chcesz, żeby mogła zająć swoje miej­sce w spo­łe­czeń­stwie.

– Prze­sa­dzasz, kocha­nie. Wyobraź sobie, że Rob­bie to po pro­stu pies. Widzia­łem setki dzieci, które wolały bawić się z psami niż ze swo­imi ojcami.

– Pies to co innego, Geo­rge. Musimy pozbyć się tej okrop­nej rze­czy. Możesz go odsprze­dać fir­mie. Już ich o to pyta­łam.

– Pyta­łaś? Posłu­chaj, Grace, nie dajmy się ponieść emo­cjom. Zatrzy­mamy robota, dopóki Glo­ria nie będzie star­sza i nie zade­cy­duje sama. I nie życzę sobie wię­cej roz­mów na ten temat.

Po tych sło­wach wstał i wyma­sze­ro­wał z pokoju.

Dwa dni póź­niej pani Weston cze­kała na męża przy drzwiach.

– Musisz mnie wysłu­chać, Geo­rge. Po mia­steczku krążą nie­po­ko­jące pogło­ski.

– O czym? – zapy­tał pan Weston. Wszedł do łazienki i zagłu­szył ewen­tu­alną odpo­wiedź plu­skiem wody.

Pani Weston cze­kała, aż ją zakręci.

– O Rob­biem – powie­działa.

Geo­rge Weston z ręcz­ni­kiem w dłoni wysko­czył z łazienki, czer­wony z gniewu.

– O czym ty mówisz?

– Och, to już nara­stało od pew­nego czasu. Pró­bo­wa­łam przy­my­kać na to oko, ale już nie zamie­rzam tego robić. Więk­szość miesz­kań­ców uważa, że Rob­bie jest nie­bez­pieczny. Nie pozwa­lają dzie­ciom zbli­żać się wie­czo­rami do naszego domu.

– Prze­cież powie­rzy­li­śmy temu robo­towi nasze dziecko.

– Oni nie potra­fią tak trzeźwo o tym myśleć.

– No to do dia­bła z nimi!

– Mówiąc tak, nie roz­wią­żesz tego pro­blemu, Geo­rge. Ja muszę codzien­nie robić zakupy. Muszę codzien­nie się z nimi spo­ty­kać. A w dużych mia­stach jest jesz­cze gorzej, jeśli cho­dzi o roboty. Wła­dze Nowego Jorku wydały wła­śnie zarzą­dze­nie, że robo­tom nie wolno się poja­wiać na uli­cach od zachodu słońca do świtu.

– W porządku, ale nie mogą nam zabro­nić trzy­ma­nia robota w naszym domu. Grace, widzę, że to po pro­stu jesz­cze jeden twój wymysł. Jed­nak nie uda ci się. Moja odpo­wiedź wciąż brzmi: Nie! Zatrzy­mamy Rob­biego!

Jed­nak kochał swą żonę… a co gor­sza, ona o tym wie­działa. Geo­rge Weston był w końcu tylko czło­wie­kiem – bie­da­czek – jego żona zaś w pełni wyko­rzy­sty­wała cały arse­nał środ­ków, któ­rych brzyd­sza i logicz­niej myśląca płeć nauczyła się, nie bez powodu, oba­wiać.

W ciągu następ­nego tygo­dnia jesz­cze z dzie­sięć razy wykrzy­ki­wał: „Rob­bie zostaje i to moje ostat­nie słowo!”, ale za każ­dym razem było to coraz mniej prze­ko­nu­jące i zakoń­czone coraz gło­śniej­szym i bar­dziej udrę­czo­nym wes­tchnie­niem.

Wresz­cie nad­szedł dzień, w któ­rym pan Weston z poczu­ciem winy pod­szedł do córki i zapro­po­no­wał „piękny” spek­takl audio­wi­zu­alny w mia­steczku.

Uszczę­śli­wiona Glo­ria kla­snęła.

– Czy Rob­bie też może pójść?

– Nie, kocha­nie – powie­dział pan Weston i skrzy­wił się na dźwięk swego głosu. – Robo­tom nie wolno wcho­dzić na seanse audio-wideo, ale możesz opo­wie­dzieć mu wszystko po powro­cie do domu.

Przy ostat­nich sło­wach zająk­nął się i odwró­cił wzrok.

Glo­ria wró­ciła z mia­steczka, kipiąc z pod­nie­ce­nia, gdyż spek­takl audio-wideo rze­czy­wi­ście był wspa­niały.

Cze­kała, aż ojciec wpro­wa­dzi samo­chód odrzu­towy do pod­ziem­nego garażu.

– Pocze­kaj tylko, aż opo­wiem to Rob­biemu, tatu­siu. Spodo­ba­łoby mu się to jak nie wiem co. Szcze­gól­nie, jak Fran­cis Fran wyco­fy­wał się tak cichutko i wpadł pro­sto na jed­nego czło­wieka-lam­parta, i musiał ucie­kać. – Znów się zaśmiała. – Tatu­siu, czy na Księ­życu naprawdę są ludzie-lam­party?

– Zapewne nie – z roz­tar­gnie­niem odparł Geo­rge Weston. – To wymy­ślone stwory. – Nie mógł już dłu­żej manew­ro­wać samo­cho­dem. Musiał sta­wić temu czoło.

Glo­ria prze­bie­gła przez traw­nik.

– Rob­bie! Rob­bie!

Nagle zatrzy­mała się gwał­tow­nie na widok leżą­cego na weran­dzie pięk­nego owczarka col­lie wpa­tru­ją­cego się w nią poważ­nymi, brą­zo­wymi oczami i macha­ją­cego ogo­nem.

– Och, jaki piękny pies! – Weszła po schod­kach, ostroż­nie pode­szła do zwie­rzę­cia i pokle­pała je. – Dla mnie, tatu­siu?

Matka dołą­czyła do nich.

– Tak, Glo­rio, dla cie­bie. Jest taki piękny… miękki i puszy­sty. I bar­dzo łagodny. Lubi małe dziew­czynki.

– A umie się bawić?

– Z pew­no­ścią. Zna bar­dzo wiele sztu­czek. Chcia­ła­byś je zoba­czyć?

– Za chwilkę. Chcia­ła­bym, aby Rob­bie też go zoba­czył. Rob­bie! – Znie­ru­cho­miała nie­pew­nie i zmarsz­czyła brwi. – Założę się, że został w swoim pokoju, ponie­waż jest na mnie zły, że nie zabra­łam go na audio-wideo. Będziesz musiał mu to wytłu­ma­czyć, tatu­siu. Mnie mógłby nie uwie­rzyć, ale wie, że jak ty coś powiesz, to tak jest.

Weston zaci­snął wargi. Spoj­rzał na żonę, ale ta uni­kała jego wzroku.

Glo­ria z impe­tem odwró­ciła się i zbie­gła po scho­dach do piw­nicy, woła­jąc:

– Rob­bie! Chodź, zobacz, co tata i mama mi kupili! Kupili mi psa, Rob­bie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: I, Robot

Copy­ri­ght © 1950, 1977 by the Estate of Isaak Asi­mov

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce

© yuce­ly­il­maz/iStock­photo

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ja, robot, I w nowym tłu­ma­cze­niu, Poznań)

ISBN 978-83-8338-876-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer