Roboty. Roboty i imperium - Isaac Asimov - ebook + audiobook

Roboty. Roboty i imperium ebook

Isaac Asimov

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z górą sto lat po śmierci Elijaha Baleya z wolna zaczyna się spełniać jego największe marzenie – kolonizacja Galaktyki. Dzięki przyjaznej polityce Hana Fastolfe’a z Aurory mieszkańcy Ziemi zasiedlają kolejne planety. Gdy jednak Fastolfe umiera, głowę podnosi jego największy przeciwnik, Kelden Amadiro. Kiedy na opuszczonej Solarii zniszczone zostają statki kupców, Przestrzeńcy i Osadnicy - miast wspólnie zajmować Galaktykę - stają na krawędzi konfliktu. Jego wybuchowi zapobiec może tylko Gladia, dawna ukochana Baleya. Wraz ze swoimi robotami, Giskardem Reventlovem i Daneelem Olivawem, oraz potomkiem nowojorskiego detektywa wyrusza w przestrzeń, by uratować ideę Imperium Galaktycznego.

Isaac Asimov (1920-1992) to bodaj najwybitniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów. Sławę zapewniły mu przede wszystkim dwa epokowe cykle: „Fundacja” (wydana przez REBIS wraz z uzupełniającymi ją tomami autorstwa Benforda, Beara i Brina) oraz „Roboty”. Tłem i zarazem siłą napędową tego drugiego, osadzonego w przyszłości, lecz poprzedzającego wydarzenia z „Fundacji”, jest konflikt Ziemian z ich kulturalnymi spadkobiercami i zaawansowanymi technologicznie rywalami – Przestrzeńcami.

Dom Wydawniczy REBIS wydał już cały czterotomowy cykl „Roboty” Isaaca Asimova, na który składają się powieści: Pozytonowy detektyw, Nagie słońce, Roboty z planety świtu oraz Roboty i Imperium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 552

Oceny
4,7 (75 ocen)
59
8
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BartJak

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka sf
00

Popularność




Dla Robyn i Micha­ela

oby na­dal cie­szyli się latami szczę­ścia,

wędru­jąc razem po dro­gach życia

Część I

AURORA

Roz­dział I

Poto­mek

1

Gla­dia poma­cała ogro­dową leżankę, by spraw­dzić, czy nie jest zbyt wil­gotna, i usia­dła. Dotknię­cie guzika spra­wiło, że spo­częła w pozy­cji pół­le­żą­cej, a naci­śnię­cie dru­giego uru­cho­miło pole dia­ma­gne­tyczne i pozwo­liło jej, jak zwy­kle, się roz­luź­nić. Dla­czego nie? Uno­siła się prze­cież cen­ty­metr nad powierzch­nią.

Była cie­pła, przy­jemna noc, z tych naj­pięk­niej­szych na Auro­rze – pach­nąca i pełna świa­tła gwiazd.

Gla­dia ze smut­kiem przy­glą­dała się licz­nym iskier­kom two­rzą­cym wzory na nie­bie. Iskier­kom tym jaśniej­szym, że kazała przy­ga­sić świa­tła w domu.

Zasta­na­wiała się, jak to się stało, że ni­gdy nie poznała nazw gwiazd i przez dwa­dzie­ścia trzy dzie­się­cio­le­cia nie nauczyła się roz­po­zna­wać, która jest która. Jedną z nich obie­gała jej rodzinna Sola­ria. Gwiazdę, którą przez trzy pierw­sze dzie­się­cio­le­cia życia nazy­wała słoń­cem.

Kie­dyś Gla­dię nazy­wano Gla­dia Sola­ria – gdy przy­była na Aurorę dwa­dzie­ścia dzie­się­cio­leci temu, dwie­ście stan­dar­do­wych lat galak­tycz­nych. Było to nie­zbyt miłe pod­kre­śla­nie jej obcego pocho­dze­nia. Mie­siąc temu minęło dwie­ście lat, odkąd osie­dliła się na tej pla­ne­cie, ale prze­mil­czała tę rocz­nicę, bo prawdę mówiąc, nie bar­dzo chciała o tym pamię­tać. Przed­tem, na Sola­rii, nazy­wała się Gla­dia Del­marre.

Poczuła zaże­no­wa­nie. Pra­wie zapo­mniała to nazwi­sko. Czy dla­tego, że minęło już tyle czasu? A może raczej sta­rała się go nie pamię­tać?

Przez te wszyst­kie lata nie tęsk­niła za Sola­rią, ni­gdy nie żało­wała wyjazdu.

A teraz?

Czy to dla­tego, iż nagle uświa­do­miła sobie, że ją prze­żyła? Pla­neta opu­sto­szała, pozo­stała po niej tylko pamięć, gdy ona wciąż żyła? Czyżby dla­tego tęsk­niła za nią?

Zmarsz­czyła brwi. Nie, nie bra­ko­wało jej Sola­rii. Nie tęsk­niła za nią i nie chciała tam wra­cać. Pozo­stało tylko dziwne uczu­cie, jakby umarła część jej samej.

Sola­ria! Ostat­nia z pla­net zasie­dlo­nych przez Prze­strzeń­ców, ostat­nia, z któ­rej uczy­niono dom ludz­ko­ści. I na mocy jakie­goś dziw­nego prawa syme­trii pierw­sza, która została opusz­czona.

Pierw­sza? Czyżby miało to ozna­czać, że będzie druga i trze­cia, i następne?

Gla­dia poczuła, że jej smu­tek się pogłę­bia. Nie­któ­rzy istot­nie tak uwa­żali. Jeśli tak, to Aurora, jej obecny dom, nie­gdyś zasie­dlona jako pierw­sza, na mocy tego samego prawa syme­trii będzie ostat­nią, która zgi­nie. Nawet w naj­gor­szym razie praw­do­po­dob­nie nie sta­nie się to za jej życia.

Ponow­nie spoj­rzała w niebo. Poczuła się bez­radna. Nie miała poję­cia, które z tych świa­te­łek jest słoń­cem Sola­rii. Wypa­try­wała go wśród jaśniej­szych, ale i tych były setki.

Wycią­gnęła rękę i zro­biła coś, co na wła­sny uży­tek nazwała „wezwa­niem Dane­ela”. To, że było ciemno, nie miało naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Robot Daneel Oli­vaw poja­wił się przy niej nie­mal natych­miast. Ktoś, kto znałby go nieco ponad dwie­ście lat temu, kiedy został skon­stru­owany przez Hana Fastolfe’a, nie zauwa­żyłby żad­nych istot­nych zmian w jego wyglą­dzie. Miał tę samą sze­roką twarz o wydat­nych kościach policz­ko­wych, krót­kie, zacze­sane do tyłu brą­zowe włosy, nie­bie­skie oczy i tę samą dosko­nałą, szczu­płą figurę, która jak zawsze wyglą­dała mło­dzień­czo.

– Czy mogę być w czymś pomocny, pani Gla­dio? – spy­tał swym pozba­wio­nym emo­cji gło­sem.

– Tak, Dane­elu. Która z tych gwiazd jest słoń­cem Sola­rii?

Oli­vaw nawet nie spoj­rzał w niebo.

– Żadna, pani Gla­dio. O tej porze roku słońce Sola­rii nie wscho­dzi przed trze­cią dwa­dzie­ścia w nocy.

– Naprawdę? – Gla­dia była roz­cza­ro­wana. Sądziła, że każda inte­re­su­jąca ją gwiazda cały czas znaj­duje się w zasięgu wzroku. Oczy­wi­ście, że wscho­dziły i zacho­dziły o róż­nych porach. Przy­naj­mniej tyle wie­działa. – A zatem patrzy­łam na coś, czego nie ma.

– Jeśli dobrze wnio­skuję z ludz­kiego zacho­wa­nia – powie­dział Daneel pocie­sza­jąco – gwiazdy są tak samo piękne bez względu na to, czy jakaś kon­kretna jest widoczna czy nie.

– Nie wąt­pię – odparła Gla­dia nie­za­do­wo­lona i z trza­skiem pod­nio­sła opar­cie do pionu. – Wpraw­dzie zale­żało mi wła­śnie na słońcu Sola­rii, ale nie aż tak, żeby sie­dzieć tutaj do dwa­dzie­ścia po trze­ciej.

– Nawet gdyby pani to zro­biła – oznaj­mił robot – i tak potrze­bo­wa­łaby pani lunety.

– Lunety?

– Ta gwiazda nie jest zbyt dobrze widoczna gołym okiem, pani Gla­dio.

– Coraz lepiej! – Strzep­nęła dło­nią spodnie. – Powin­nam była naj­pierw pora­dzić się cie­bie, Dane­elu.

Każdy zna­jący Gla­dię dwie­ście lat temu, kiedy przy­je­chała na Aurorę, zauwa­żyłby zmiany. W odróż­nie­niu od Dane­ela była tylko czło­wie­kiem. Wciąż miała sto pięć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, pra­wie o dzie­sięć mniej, niż wyno­sił ideał kobiety Prze­strzeń­ców. Dbała bar­dzo o zacho­wa­nie szczu­płej syl­wetki i jej ciało nie zdra­dzało naj­mniej­szych oznak sła­bo­ści czy ocię­ża­ło­ści. Ale we wło­sach wid­niały ślady siwi­zny, wokół oczu poja­wiły się maleń­kie zmarszczki, skóra zaś wiot­czała. Mogła jesz­cze prze­żyć następne dzie­sięć czy dwa­na­ście dzie­się­cio­leci, ale nie było wąt­pli­wo­ści, że mło­dość ma już za sobą. To jed­nak jej nie prze­szka­dzało.

– Potra­fisz roz­po­znać wszyst­kie gwiazdy?

– Znam te widoczne gołym okiem, pani Gla­dio.

– Wiesz, kiedy wscho­dzą i zacho­dzą każ­dego dnia roku?

– Tak, pani.

– I masz wszyst­kie inne infor­ma­cje na ich temat?

– Tak, pani Gla­dio. Dok­tor Fastolfe popro­sił mnie kie­dyś, bym opa­no­wał dane astro­no­miczne, tak żeby mógł je mieć na każde ski­nie­nie bez koniecz­no­ści uży­wa­nia kom­pu­tera. Mawiał, że woli, kiedy ja podaję mu infor­ma­cje, a nie jego kom­pu­ter. – I uprze­dza­jąc następne pyta­nie, dodał: – Ni­gdy nie wyja­śnił dla­czego.

Gla­dia wyko­nała lewą ręką kolejny gest i w jed­nej chwili jej dom roz­ja­rzył się świa­tłami. W deli­kat­nym bla­sku dostrze­gła ciemne syl­wetki kilku robo­tów, ale nie poświę­ciła im uwagi. W każ­dym dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nym śro­do­wi­sku roboty towa­rzy­szyły ludziom, słu­żąc im i zapew­nia­jąc bez­pie­czeń­stwo.

Gla­dia po raz ostatni spoj­rzała w niebo, na któ­rym gwiazdy nik­nęły w roz­pro­szo­nym bla­sku. Wzdry­gnęła się lekko. Głupi kaprys. I co by to zmie­niło, gdyby nawet mogła doj­rzeć słońce stra­co­nego już świata, jedną słabą iskierkę wśród wielu innych? Rów­nie dobrze mogła wybrać któ­rą­kol­wiek z nich, powie­dzieć sobie, że jest to słońce Sola­rii, i patrzeć na nią.

Odwró­ciła się do R. Dane­ela. Cze­kał na nią cier­pli­wie. Więk­szą część jego twa­rzy skry­wał cień.

Ponow­nie uświa­do­miła sobie, że roz­my­śla, jak nie­wiele się zmie­nił od czasu, kiedy dawno temu ujrzała go po raz pierw­szy u dok­tora Fastolfe’a. Oczy­wi­ście pod­da­wano go róż­nym napra­wom. Wie­działa o tym, ale odsu­wała to od sie­bie moż­li­wie naj­da­lej.

Była to część ogól­nego pro­blemu doty­czą­cego także wszyst­kich ludzi. Prze­strzeńcy potra­fili utrzy­my­wać żela­zne zdro­wie i prze­dłu­żać swoje życie do trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu dzie­się­cio­leci, ale nie mogli powstrzy­mać sta­rze­nia. Jedną z kości udo­wych Gla­dii osa­dzono w tyta­nowo-krze­mo­wym sta­wie. Miała cał­ko­wi­cie sztuczny lewy kciuk, ale nikt nie mógł tego stwier­dzić bez czu­łego ultra­so­no­grafu. Wymie­niono nawet nie­które z jej ner­wów. Doty­czyło to wszyst­kich Prze­strzeń­ców w wieku zbli­żo­nym do Gla­dii na wszyst­kich pięć­dzie­się­ciu pla­ne­tach (nie, czter­dzie­stu dzie­wię­ciu, ponie­waż nie można już liczyć Sola­rii).

Jed­nakże wspo­mi­na­nie o tym nale­żało do naj­więk­szych nie­tak­tów. Ist­niały kar­to­teki medyczne, ponie­waż mogły się oka­zać nie­zbędne przy następ­nych zabie­gach, ale ni­gdy nie ujaw­niano ich zawar­to­ści. Zarobki chi­rur­gów prze­wyż­szały nawet dochody prze­wod­ni­czą­cego, lecz zara­biali oni tak dobrze mię­dzy innymi dla­tego, że byli wyklu­czeni z lep­szego towa­rzy­stwa. W końcu oni wie­dzieli.

Wszystko to było czę­ścią typo­wej dla Prze­strzeń­ców obse­sji dłu­go­wiecz­no­ści, ich cho­ro­bli­wej nie­chęci do przy­zna­nia, że ist­nieje sta­rość, ale Gla­dia nie tra­ciła czasu na zasta­na­wia­nie się nad przy­czy­nami tego. Myśle­nie o sobie w tym kon­tek­ście wytrą­cało ją z rów­no­wagi. Gdyby miała trój­wy­mia­rową mapę wła­snego ciała z zazna­czo­nymi na czer­wono wszyst­kimi czę­ściami zastęp­czymi oraz widocz­nymi wyraź­nie na sza­rym tle nie­tknię­tej tkanki napra­wami, z daleka lśni­łaby różo­wym bla­skiem. Tak przy­naj­mniej sądziła.

Jed­nak jej mózg wciąż pozo­sta­wał nie­tknięty i dzia­łał bez zarzutu, a dopóki tak będzie, bez zna­cze­nia jest, co się sta­nie z resztą ciała.

Wró­ciła myślami do Dane­ela. Znała go od dwu­dzie­stu dzie­się­cio­leci, ale dopiero od roku nale­żał do niej. Fastolfe przed śmier­cią (praw­do­po­dob­nie przy­spie­szoną przez roz­pacz) prze­ka­zał wszystko mia­stu Eos. Podobne testa­menty były na porządku dzien­nym. Jed­nak dwie rze­czy zosta­wił Gla­dii (poza potwier­dze­niem jej prawa wła­sno­ści do robo­tów, rucho­mo­ści oraz domo­stwa wraz z przy­le­głymi grun­tami).

Jedną z tych rze­czy był Daneel.

– Dane­elu, czy pamię­tasz wszystko, co wyda­rzyło się w ciągu minio­nych dwu­stu lat? – spy­tała.

– Tak sądzę, pani Gla­dio – odparł poważ­nie. – Oczy­wi­ście, jeśli coś zapo­mnia­łem, nie zdaję sobie z tego sprawy, ponie­waż o tym nie wiem i ni­gdy sobie tego nie uświa­do­mię.

– Nie­ko­niecz­nie. Możesz dosko­nale pamię­tać, że coś się zda­rzyło, ale nie móc sobie tego przy­po­mnieć. Czę­sto zda­rza mi się, że mam coś na końcu języka, ale nie mogę tego wyra­zić sło­wami.

– Nie rozu­miem, pro­szę pani. Jeśli coś wiem, z pew­no­ścią będzie to dostępne w razie potrzeby.

– Ide­alna pamięć?

Powoli szli w stronę domu.

– Po pro­stu pamięć, pro­szę pani. Tak zosta­łem skon­stru­owany.

– Na jak długo?

– Nie rozu­miem.

– Cho­dzi mi o to, jak wiele może znieść twój mózg? Od ponad dwu­dzie­stu dzie­się­cio­leci gro­ma­dzi wspo­mnie­nia. Jak długo jesz­cze będzie w sta­nie to robić?

– Nie wiem, pro­szę pani. Dotych­czas nie mia­łem z tym żad­nych pro­ble­mów.

– Być może. Ale pew­nego dnia zorien­tu­jesz się, że nie potra­fisz już zapa­mię­tać niczego wię­cej.

Oli­vaw zamy­ślił się na chwilę.

– Jest to praw­do­po­dobne, pani Gla­dio.

– Widzisz, Dane­elu, nie wszyst­kie twoje wspo­mnie­nia są jed­na­kowo ważne.

– Nie potra­fię oce­nić ich w ten spo­sób.

– Inni to potra­fią. Sądzę, że uda­łoby się oczy­ścić twoją pamięć, a potem, pod kon­trolą, ponow­nie wypeł­nić ją tylko istot­nymi rze­czami, powiedzmy jedną dzie­siątą cało­ści. Dzięki temu mógł­byś dzia­łać kilka stu­leci dłu­żej. A przy sta­łym powta­rza­niu tego zabiegu w nie­skoń­czo­ność. Oczy­wi­ście jest to kosz­towne, ale ja bym się nie opie­rała. Jesteś tego wart.

– Czy ten pro­jekt zosta­nie ze mną omó­wiony? Czy zostanę spy­tany o zgodę?

– Oczy­wi­ście. Nie postą­pi­ła­bym ina­czej. To by ozna­czało nad­uży­cie zaufa­nia dok­tora Fastolfe’a.

– Dzię­kuję pani. W takim razie muszę stwier­dzić, że nie zgo­dzę się na taki zabieg, dopóki nie zauważę nie­pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia mojej pamięci.

Doszli do drzwi i Gla­dia się zatrzy­mała.

– Dla­czego, Dane­elu? – spy­tała zdzi­wiona.

– Nie mogę ryzy­ko­wać utraty pew­nych wspo­mnień – odpo­wie­dział spo­koj­nie. – Ani przez nie­uwagę, ani przez zły osąd osoby kon­tro­lu­ją­cej pro­ces.

– Cho­dzi ci o pory wschodu i zachodu gwiazd? Prze­pra­szam, Dane­elu, nie chcia­łam cię ura­zić. O jakich wspo­mnie­niach myślisz?

– Zależy mi na wspo­mnie­niach doty­czą­cych mojego part­nera, Zie­mia­nina Eli­jaha Baleya – odparł spo­koj­nie.

Gla­dia zasty­gła w bez­ru­chu, więc w końcu Oli­vaw musiał prze­jąć ini­cja­tywę i naka­zać gestem otwar­cie drzwi.

2

Robot Giskard Reven­tlov cze­kał w salo­nie i Gla­dia pozdro­wiła go z tym samym nie­po­ko­jem, jaki zawsze odczu­wała na jego widok.

W porów­na­niu z Dane­elem pre­zen­to­wał się pry­mi­tyw­nie. Miał cha­rak­te­ry­styczny wygląd robota – meta­lowy kor­pus i twarz cał­ko­wi­cie pozba­wioną ludz­kiego wyrazu, jeśli było wystar­cza­jąco ciemno, jego oczy świe­ciły na czer­wono. Daneel nosił ubra­nie, Giskard nato­miast miał tylko jego imi­ta­cję, cho­ciaż dosko­nałą, ponie­waż to Gla­dia ją zapro­jek­to­wała.

– No i cóż tam, Giskar­dzie? – spy­tała.

– Dobry wie­czór pani – odparł Reven­tlov i lekko skło­nił głowę.

Gla­dia pamię­tała słowa Eli­jaha Baleya, brzmiące w jej gło­wie jak szept: „Daneel się tobą zaopie­kuje. Będzie twoim przy­ja­cie­lem i obrońcą. Musisz się z nim zaprzy­jaź­nić przez pamięć o mnie. Ale chcę, żebyś słu­chała Giskarda. Pozwól mu być swym doradcą”.

Zmarsz­czyła brwi.

– Dla­czego on? Nie wiem nawet, czy go lubię.

– Nie pro­szę cię, żebyś go lubiła. Pro­szę, żebyś mu ufała – odparł Eli­jah.

Nie chciał powie­dzieć dla­czego.

Gla­dia usi­ło­wała ufać Reven­tlo­vowi, ale cie­szyła się, że nie musi go lubić. Było w nim coś, co wywo­ły­wało u niej dreszcz nie­po­koju.

Miała ich obu, Dane­ela i Giskarda, wiele dzie­siąt­ków lat, mimo że Fastolfe był ich tytu­lar­nym wła­ści­cie­lem. Dopiero na łożu śmierci Han Fastolfe prze­ka­zał jej prawo wła­sno­ści. Giskard był drugą rze­czą, po Dane­elu, którą nauko­wiec zosta­wił Gla­dii.

Powie­działa wtedy do starca:

– Hanie, Daneel mi wystar­czy. Twoja córka Vasi­lia chcia­łaby mieć Giskarda. Jestem tego pewna.

Fastolfe leżał w łóżku z zamknię­tymi oczyma. Wyglą­dał o wiele spo­koj­niej niż przez te wszyst­kie lata. Nie odpo­wie­dział od razu i przez chwilę Gla­dia myślała, że opu­ścił ten świat tak cicho, że nawet tego nie zauwa­żyła. Mocno zaci­snęła palce na jego ręce, a wtedy otwo­rzył oczy.

– Gla­dio, nie dbam o moje bio­lo­giczne córki – szep­nął. – Przez dwie­ście lat mia­łem tylko jedną praw­dziwą córkę: cie­bie. Chcę, żebyś to ty dostała Giskarda. Jest bar­dzo cenny.

– Dla­czego?

– Nie mogę powie­dzieć, ale zawsze był dla mnie opar­ciem. Zatrzy­maj go na zawsze. Obie­caj mi to.

– Obie­cuję.

Jego oczy otwo­rzyły się po raz ostatni, a głos, wyko­rzy­stu­jąc resztki siły, zabrzmiał pra­wie nor­mal­nie:

– Kocham cię, Gla­dio, moja córko.

– Kocham cię, Hanie, mój ojcze – odparła.

Były to ostat­nie słowa, jakie powie­dział i usły­szał. Gla­dia zorien­to­wała się, że trzyma rękę mar­twego czło­wieka, i przez chwilę nie mogła się zmu­sić do odej­ścia.

Tak więc Giskard nale­żał do niej. Nie mogła jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego w jego towa­rzy­stwie czuje się nie­swojo.

– Cóż, Giskar­dzie – powie­działa. – Usi­ło­wa­łam doj­rzeć słońce Sola­rii, ale Daneel uświa­do­mił mi, że będzie to nie­moż­liwe przed trze­cią dwa­dzie­ścia w nocy, a i tak potrze­bo­wa­ła­bym lunety. Wie­dzia­łeś o tym?

– Nie, pro­szę pani.

– Twoim zda­niem powin­nam cze­kać do tej godziny?

– Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pój­dzie pani do łóżka.

– Doprawdy? – żach­nęła się. – A gdy­bym zde­cy­do­wała się pocze­kać?

– To tylko moja suge­stia, jed­nak jutro czeka panią ciężki dzień i bez wąt­pie­nia przyda się pani odpo­czy­nek.

– Dla­czego miałby to być ciężki dzień? – Skrzy­wiła się. – Nie spo­dzie­wam się żad­nych trud­no­ści.

– Jest pani umó­wiona na spo­tka­nie z Levu­la­rem Man­da­mu­sem.

– Jestem umó­wiona na spo­tka­nie? A od kiedy to?

– Dzwo­nił godzinę temu i pozwo­li­łem sobie…

– Pozwo­li­łeś sobie? Kim on jest?

– Człon­kiem Insty­tutu Robo­tyki.

– Zatem jest pod­wład­nym Kel­dena Ama­dira.

– Tak, pro­szę pani.

– Zro­zum, Giskar­dzie, że nie jestem zain­te­re­so­wana spo­tka­niem ani z tym Man­da­mu­sem, ani z nikim, kto ma cokol­wiek wspól­nego z tą jado­witą ropu­chą Ama­di­rem. Skoro więc pozwo­li­łeś sobie w moim imie­niu zgo­dzić się na tę roz­mowę, to teraz zadzwoń i odwo­łaj ją.

– Jeśli wyda mi pani roz­kaz, i to kate­go­rycz­nym tonem, posta­ram się go wyko­nać. Ale mogę nie być w sta­nie. Moim zda­niem odwo­ła­nie tego spo­tka­nia może pani zaszko­dzić, a nie mogę pozwo­lić, by moje dzia­ła­nie w czym­kol­wiek pani zagro­ziło.

– Giskar­dzie, możesz się mylić w swo­ich osą­dach. Kim jest ten czło­wiek, że odwo­ła­nie jego wizyty może mi zaszko­dzić? Czyżby jego praca w Insty­tu­cie Robo­tyki była dla mnie aż tak istotna?

Gla­dia zda­wała sobie sprawę, że nie powinna wyła­do­wy­wać zło­ści na Giskar­dzie. Była zde­ner­wo­wana wie­ściami o opusz­cze­niu Sola­rii i zakło­po­tana wła­sną nie­wie­dzą, przez którą szu­kała na nie­bie nie­obec­nej tam gwiazdy.

Oczy­wi­ście to wie­dza Dane­ela uświa­do­miła jej, jaką jest igno­rantką. Nie miała jed­nak do niego pre­ten­sji, bo wyglą­dem nie róż­nił się od czło­wieka i auto­ma­tycz­nie trak­to­wała go jak istotę ludzką. Powierz­chow­ność decy­duje o wszyst­kim. Ponie­waż było widać, że Giskard jest robo­tem, każdy od razu zakła­dał, iż nie można zra­nić jego uczuć.

Rzecz jasna, Reven­tlov nie zare­ago­wał na jej zrzę­dze­nie. (Gdyby przy­szło co do czego, Daneel postą­piłby zresztą tak samo.)

– Okre­śli­łem dok­tora Man­da­musa jako członka Insty­tutu Robo­tyki – ode­zwał się Giskard – ale jest kimś wię­cej. Przez ostat­nie kilka lat był prawą ręką dok­tora Ama­dira. Stał się dzięki temu znaną oso­bi­sto­ścią i nie nawykł, aby mu odma­wiano. Nie należy obra­żać dok­tora Man­da­musa, pani.

– Niby dla­czego, Giskar­dzie? Nic mnie nie obcho­dzi Man­da­mus, tak samo jak Ama­diro. Pamię­tasz chyba, że kiedy on, ja i ten świat byli­śmy mło­dzi, Ama­diro zro­bił wszystko, aby obar­czyć dok­tora Fastolfe’a winą za mor­der­stwo. Nie­mal cudem udało się uda­rem­nić jego machi­na­cje.

– Pamię­tam to dosko­nale, pro­szę pani.

– Co za ulga. Oba­wia­łam się, że przez dwa­dzie­ścia dzie­się­cio­leci zapo­mnia­łeś. W tym cza­sie nie mia­łam nic wspól­nego ani z Ama­di­rem, ani z żad­nym zwią­za­nym z nim czło­wie­kiem i mam zamiar dalej tak postę­po­wać. Nie dbam o to, jak bar­dzo może mi to zaszko­dzić ani jakie mogą być tego kon­se­kwen­cje. Nie spo­tkam się z tym dok­to­rem jak-mu–tam. A ty nie uma­wiaj mnie wię­cej bez mej zgody lub, w osta­tecz­no­ści, bez uza­sad­nie­nia mi koniecz­no­ści jakie­goś spo­tka­nia.

– Tak, pro­szę pani – powie­dział Giskard – ale jeśli mogę zauwa­żyć…

– Nie, nie możesz – odparła i odwró­ciła się od niego.

Na chwilę zapa­dła cisza, ale Gla­dia nie ode­szła nawet trzech kro­ków, kiedy Giskard spo­koj­nie dodał:

– Muszę pro­sić, aby mi pani zaufała.

Gla­dia zatrzy­mała się. Dla­czego tak to sfor­mu­ło­wał? Znowu usły­szała głos z prze­szło­ści. „Nie pro­szę cię, żebyś go lubiła. Pro­szę, żebyś mu ufała”. Zaci­snęła usta i skrzy­wiła się. Odwró­ciła się nie­chęt­nie.

– No dobrze – rzu­ciła z iry­ta­cją. – Co chcesz mi powie­dzieć, Giskar­dzie?

– Tylko tyle, że dopóki żył dok­tor Fastolfe, na Auro­rze i innych świa­tach Prze­strzeń­ców domi­no­wała jego linia postę­po­wa­nia. Dzięki temu Zie­mia­nie mogli bez prze­szkód migro­wać na odpo­wia­da­jące im pla­nety Galak­tyki i tak powstały światy Osad­ni­ków. Jed­nak dok­tor Fastolfe nie żyje, a następ­com bra­kuje jego auto­ry­tetu. Dok­tor Ama­diro nato­miast ni­gdy nie ukry­wał swych anty­ziem­skich poglą­dów. Ist­nieje więc duże praw­do­po­do­bień­stwo, że obec­nie zatrium­fuje poli­tyka wroga wobec Ziemi i świa­tów Osad­ni­ków.

– Jeśli nawet, to co ja mogę zro­bić w tej spra­wie?

– Może się pani spo­tkać z dok­to­rem Man­da­mu­sem i dowie­dzieć się, dla­czego tak nie­cier­pli­wie pra­gnie z panią roz­ma­wiać. Nale­gał, żeby umó­wić go moż­li­wie naj­wcze­śniej. Zapro­po­no­wał nawet ósmą rano.

– Giskar­dzie, ni­gdy nie przyj­muję przed połu­dniem.

– Wyja­śni­łem mu to, pani. Prośba o spo­tka­nie w porze śnia­da­nia może świad­czyć o jego despe­ra­cji. Uwa­żam, że musimy dowie­dzieć się, dla­czego tak mu na tym zależy.

– A jeśli go nie przyjmę, twoim zda­niem przy­spo­rzy mi to kło­po­tów? Nie wni­kam, czy decy­zja ta zaszko­dzi Ziemi, Osad­ni­kom, temu lub tam­temu. Chcę wie­dzieć, czy będzie miała nega­tywne skutki dla mnie.

– Pro­szę pani, to może utrud­nić kon­ty­nu­owa­nie ziem­skiego osad­nic­twa w Galak­tyce. Ten plan naro­dził się ponad dwie­ście lat temu w gło­wie poli­cjanta Eli­jaha Baleya. Zatrzy­ma­nie tego pro­cesu spro­fa­nuje pamięć o nim. Czy mylę się, sądząc, że jakie­kol­wiek umniej­sze­nie jego zasług zosta­nie przez panią ode­brane jako oso­bi­sta znie­waga?

Gla­dia była oszo­ło­miona. W ciągu ostat­niej godziny nazwi­sko Eli­jaha Baleya dwu­krot­nie poja­wiło się w roz­mo­wach. Odszedł już dawno – krótko żyjący Zie­mia­nin, który zmarł ponad szes­na­ście dzie­się­cio­leci temu – ale sama wzmianka o nim wciąż ją poru­szała.

– Dla­czego sytu­acja stała się nagle tak poważna? – spy­tała.

– Wcale nie nagle. Przez dwa­dzie­ścia dzi­się­cio­leci miesz­kańcy Ziemi i Prze­strzeńcy mieli sprzeczne inte­resy i tylko mądra poli­tyka dok­tora Fastolfe’a zapo­bie­gała otwar­tym kon­flik­tom. Teraz, kiedy dok­tor Fastolfe nie żyje, opo­zy­cja uro­sła w siłę. Opusz­cze­nie Sola­rii bar­dzo ją wzmoc­niło i być może wkrótce sta­nie się domi­nu­jącą siłą poli­tyczną.

– Dla­czego?

– To wyraźny znak, że maleje potęga Prze­strzeń­ców, i wielu miesz­kań­ców Aurory uważa, że należy pod­jąć zde­cy­do­wane dzia­ła­nia… teraz albo ni­gdy.

– A ty sądzisz, że spo­tka­nie z tym czło­wie­kiem może zapo­biec temu wszyst­kiemu?

– Tak, pro­szę pani.

Gla­dia mil­czała chwilę. Znów przy­po­mniała sobie, cho­ciaż z opo­rami, że obie­cała Eli­ja­howi zaufa­nie do Giskarda.

– Dobrze – powie­działa. – Nie chcę tego i nie uwa­żam, żeby spo­tka­nie z tym czło­wie­kiem cokol­wiek zmie­niło, ale dobrze, zoba­czę się z nim.

3

Gla­dia spała, a cały dom pogrą­żony był w ciem­no­ściach – według ludzi. Jed­nak wciąż tęt­nił życiem, ponie­waż roboty miały jesz­cze wiele pracy, swe zada­nia wyko­ny­wały, uży­wa­jąc pro­mie­nio­wa­nia pod­czer­wo­nego.

Nale­żało upo­rząd­ko­wać miesz­ka­nie. Trzeba było przy­jąć zapasy, pozbyć się śmieci, oczy­ścić i wypo­le­ro­wać meble, poukła­dać roz­rzu­cone dro­bia­zgi. No i pozo­sta­wały jesz­cze obo­wiązki straż­ni­ków.

Żadne drzwi nie miały zamka; nie musiały. Na Auro­rze nie ist­niała prze­stęp­czość, nic nie zagra­żało miesz­kań­com ani mie­niu, ponie­waż ludzi i ich wła­sno­ści cały czas strze­gły roboty. Wszy­scy dosko­nale o tym wie­dzieli i przyj­mo­wali to za rzecz natu­ralną.

Ceną tego spo­koju było to, że stró­żu­jące roboty zawsze musiały trwać na poste­runku. Ni­gdy ich nie uży­wano, ale tylko dla­tego, że zawsze były na miej­scu.

Giskard i Daneel, zde­cy­do­wa­nie wszech­stron­niejsi i dosko­nalsi niż zwy­czajne roboty domowe, nie mieli spre­cy­zo­wa­nych obo­wiąz­ków – o ile oczy­wi­ście pomi­nąć nad­zór nad wła­ści­wym wypeł­nia­niem zadań przez pozo­stałe maszyny.

O trze­ciej nad ranem obe­szli oko­lice domu i zale­sione tereny, aby upew­nić się, że stró­żu­jące roboty dobrze wypeł­niają swoje obo­wiązki i nie ma żad­nych pro­ble­mów.

Spo­tkali się przy połu­dnio­wej gra­nicy posia­dło­ści i przez chwilę roz­ma­wiali języ­kiem peł­nym skró­tów i nie­do­mó­wień. W ciągu dzie­się­cio­leci wypra­co­wali wspólny kod i nie potrze­bo­wali już zwy­kłych ozdob­ni­ków ludz­kiej mowy.

– Chmury. Nie widać – powie­dział Daneel nie­mal nie­sły­szal­nym szep­tem.

Gdyby jego słowa prze­zna­czone były dla ludz­kich uszu, całe zda­nie praw­do­po­dob­nie brzmia­łoby: „Jak widzisz, przy­ja­cielu Giskar­dzie, zachmu­rzyło się. Gdyby pani Gla­dia cze­kała, aby ujrzeć Sola­rię, i tak nic by nie zoba­czyła”.

A odpo­wiedź Giskarda: „Pro­gnoza. Spo­tka­nie, raczej” – ozna­cza­łaby: „Zapo­wia­dali to w pro­gno­zie pogody, przy­ja­cielu Dane­elu, dzięki czemu można było prze­ko­nać panią Gla­dię, żeby wcze­śniej się poło­żyła. Uzna­łem, iż należy rze­tel­nie przed­sta­wić sprawę i namó­wić ją na spo­tka­nie, o któ­rym ci opo­wia­da­łem”.

– Wydaje mi się, przy­ja­cielu Giskar­dzie, że główną przy­czyną oporu pani Gla­dii było przy­gnę­bie­nie na wieść o opusz­cze­niu Sola­rii. Odwie­dzi­łem kie­dyś ten świat z part­ne­rem Eli­ja­hem, kiedy pani Gla­dia była jesz­cze Sola­rianką i tam miesz­kała.

– Zawsze sądzi­łem, że pani Gla­dia nie czuła się szczę­śliwa na rodzin­nej pla­ne­cie, że chęt­nie ją opu­ściła i nie zamie­rzała tam wra­cać. Ale zga­dzam się z tobą, iż bar­dzo przy­gnę­bia ją świa­do­mość, że histo­ria Sola­rii dobie­gła końca.

– Nie rozu­miem zacho­wa­nia pani Gla­dii, lecz wiele razy prze­ko­na­łem się, że ludz­kie postę­po­wa­nie nie jest logiczne.

– Wła­śnie przez to cza­sem trudno zde­cy­do­wać, co będzie dla ludzi korzystne, a co nie. – Giskard powie­działby to z peł­nym roz­draż­nie­nia wes­tchnie­niem, gdyby był czło­wie­kiem. Ale jako robot prze­ana­li­zo­wał tylko bez emo­cji kło­po­tliwą sytu­ację. – To jeden z powo­dów, dla któ­rych wydaje mi się, że Trzy Prawa Robo­tyki są nie­kom­pletne lub nie­wy­star­cza­jące.

– Wspo­mnia­łeś już o tym, Giskar­dzie. Pró­bo­wa­łem w to uwie­rzyć, ale nie mogłem.

Reven­tlov przez chwilę mil­czał.

– Gdy roz­wa­żam tę sprawę teo­re­tycz­nie, docho­dzę do wnio­sku, że muszą być nie­kom­pletne lub nie­wy­star­cza­jące, ale kiedy usi­łuję w to uwie­rzyć, też mi się nie udaje, jestem bowiem nimi zwią­zany. Gdy­bym nie był, z pew­no­ścią uwie­rzył­bym w ich nie­do­sko­na­łość.

– Nie potra­fię zro­zu­mieć tego para­doksu.

– Ani ja. Ale coś zmu­sza mnie, żeby go jakoś wyra­zić. Przy oka­zji, po dzi­siej­szej roz­mo­wie z panią Gla­dią wydaje mi się, że bli­ski jestem odkry­cia, na czym polega nie­do­sko­na­łość Trzech Praw. Zapy­tała, jak odwo­ła­nie spo­tka­nia może jej zagro­zić, i tego wła­śnie nie byłem w sta­nie wyja­śnić, ponie­waż nie wyni­kało to bez­po­śred­nio z Trzech Praw.

– Zna­la­złeś dosko­nałą odpo­wiedź, przy­ja­cielu Giskar­dzie. Uwła­cze­nie pamięci part­nera Eli­jaha głę­boko dotknę­łoby panią Gla­dię.

– To naj­lep­sza odpo­wiedź wyni­ka­jąca z Trzech Praw. Ale nie naj­lep­sza moż­liwa.

– A jaka jest ta naj­lep­sza?

– Nie wiem. Nie mogę jej wyra­zić ani słow­nie, ani nawet prze­ka­zać samej idei, dopóki zwią­zany jestem Pra­wami.

– Nie ma nic poza Pra­wami – stwier­dził Daneel.

– Gdy­bym był czło­wie­kiem – odparł Giskard – umiał­bym spoj­rzeć poza Prawa. A sądzę, że ty, przy­ja­cielu Dane­elu, zdo­łał­byś to zro­bić szyb­ciej ode mnie.

– Ja?

– Tak, przy­ja­cielu. Długo się nad tym zasta­na­wia­łem. Mimo że jesteś robo­tem, twój spo­sób rozu­mo­wa­nia jest zdu­mie­wa­jąco podobny do ludz­kiego.

– Nie należy tak myśleć – powie­dział Daneel powoli, jakby cier­piał. – Wycią­gasz takie wnio­ski, ponie­waż masz wgląd w umy­sły ludzi. Wypa­cza to twoją ocenę i może cię w końcu znisz­czyć. Byłaby to dla mnie wielka przy­krość. Jeśli potra­fisz się nieco powstrzy­mać przed czy­ta­niem w myślach, zrób tak.

– Nie potra­fię, przy­ja­cielu Dane­elu. – Giskard gwał­tow­nie się odwró­cił. – Nie chcę. Żałuję wręcz, że robię to tak rzadko, ponie­waż ogra­ni­czają mnie Trzy Prawa. Nie mogę się­gać zbyt głę­boko ze stra­chu, że komuś zaszko­dzę. Nie mogę bez­po­śred­nio wpły­wać na ludzi ze stra­chu, że komuś zaszko­dzę.

– Jed­nak na panią Gla­dię wpły­ną­łeś bar­dzo deli­kat­nie, przy­ja­cielu Giskar­dzie.

– Nie­zu­peł­nie. Mógł­bym zmie­nić jej spo­sób myśle­nia i spo­wo­do­wać, że zgo­dzi­łaby się na spo­tka­nie bez sprze­ci­wów, ale ludzki umysł jest tak zagad­kowy i skom­pli­ko­wany, że odwa­ży­łem się na bar­dzo nie­wiele. Każda moja zmiana wytwa­rza następne, któ­rych nie potra­fię prze­wi­dzieć i które mogą mieć nega­tywne skutki.

– Ale jakoś wpły­ną­łeś na panią Gla­dię.

– Nie musia­łem. Słowo „zaufa­nie” poru­sza ją i czyni bar­dziej ule­głą. Zauwa­ży­łem to już daw­niej, lecz uży­wam go tylko w osta­tecz­no­ści, bo zbyt czę­ste wyko­rzy­sty­wa­nie go z pew­no­ścią osła­bi­łoby ów wpływ. Nie poj­muję tego zja­wi­ska, lecz nie mogę zna­leźć wyja­śnie­nia.

– Czy prze­szkodę sta­no­wią Trzy Prawa?

Zda­wało się, że oczy Giskarda zapło­nęły sil­niej­szym bla­skiem.

– Tak. Stają mi na dro­dze na każ­dym eta­pie. Nie mogę ich zmie­nić, bo na to nie pozwa­lają. Rów­no­cze­śnie jed­nak muszę je zmo­dy­fi­ko­wać, gdyż wyczu­wam zbli­ża­jącą się kata­strofę.

– Wspo­mi­na­łeś już o tym, przy­ja­cielu Giskar­dzie, ale nie wyja­śni­łeś cha­rak­teru zagro­że­nia.

– Ponie­waż go nie znam. Wiąże się to ze wzro­stem napię­cia mię­dzy Aurorą a Zie­mią, ale jak owo napię­cie wpły­nie na samą kata­strofę, nie potra­fię powie­dzieć.

– Czy jest moż­liwe, że mimo wszystko nie doj­dzie do niej?

– Nie sądzę. Wśród pew­nych urzęd­ni­ków, z któ­rymi się zetkną­łem, wyczu­łem atmos­ferę kata­strofy i ocze­ki­wa­nia na triumf. Nie umiem tego lepiej opi­sać i zba­dać, ponie­waż na prze­szko­dzie stoją Trzy Prawa. Jest jesz­cze inny powód, dla któ­rego spo­tka­nie z Man­da­mu­sem musi odbyć się jutro. Pozwoli mi to wej­rzeć w jego umysł.

– A jeśli nie da to żad­nych efek­tów?

Wpraw­dzie Giskard nie potra­fił wyra­zić gło­sem emo­cji, lecz jego słowa pełne były roz­pa­czy.

– W takim wypadku będę bez­radny. Mogę dzia­łać tylko zgod­nie z Trzema Pra­wami. Cóż wię­cej mógł­bym zro­bić?

– Nic – odparł cicho przy­gnę­biony Daneel.

4

Gla­dia weszła do salonu pięt­na­ście po ósmej, z roz­my­słem – i odro­biną zło­śli­wo­ści – każąc Man­da­mu­sowi (z nie­chę­cią nauczyła się tego nazwi­ska) cze­kać. Spę­dziła też szcze­gól­nie dużo czasu przed lustrem, po raz pierw­szy od lat z roz­pa­czą przy­glą­da­jąc się pasmom siwych wło­sów. Poża­ło­wała nawet, że zre­zy­gno­wała z powszech­nego na Auro­rze zwy­czaju uży­wa­nia farby. Osta­tecz­nie im pięk­niej i mło­dziej by wyglą­dała, tym trud­niej­sza byłaby rola tego pachołka Ama­dira.

Prze­ko­ny­wała sie­bie, że z pew­no­ścią od pierw­szego wej­rze­nia poczuje nie­chęć do tego czło­wieka. Oba­wiała się wszakże, że jeśli okaże się młody i atrak­cyjny, a miłą twarz roz­ja­śni mu na powi­ta­nie sło­neczny uśmiech, może wzbu­dzić w niej sym­pa­tię.

Jed­nak jego widok przy­niósł Gla­dii ulgę. Gość był młody, ow­szem, i praw­do­po­dob­nie nie ukoń­czył jesz­cze pierw­szego pół­wie­cza, lecz nie­wiele mu to dało. Zwra­cał uwagę wzro­stem – miał pew­nie ze sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów – ale bar­dzo szczu­pła syl­wetka spra­wiała, że wyglą­dał jak patyk. Włosy miał zbyt ciemne jak na Auro­ria­nina. Jego oczy były jasno­brą­zowe, twarz nazbyt długa, wargi zbyt cien­kie, usta za sze­ro­kie, cera nie­do­sta­tecz­nie jasna. Jed­nak praw­dzi­wej mło­dzień­czo­ści osta­tecz­nie pozba­wiał go sztywny wygląd i spoj­rze­nie bez śladu uśmie­chu.

Nie­spo­dzie­wa­nie Gla­dia przy­po­mniała sobie nie­zwy­kle modne na Auro­rze powie­ści histo­ryczne nie­odmien­nie trak­tu­jące o pry­mi­tyw­nej Ziemi – dość dziwne na pla­ne­cie, na któ­rej coraz bar­dziej wzra­stała nie­na­wiść do Zie­mian – i pomy­ślała: Ależ to praw­dziwy pury­ta­nin!

Nie­mal uśmiech­nęła się z ulgą. Pury­ta­nie byli zwy­kle przed­sta­wiani jako ludzie źli i – nie­za­leż­nie od tego, czy ten Man­da­mus był jed­nym z nich czy nie – odpo­wia­dało jej to sko­ja­rze­nie.

Jed­nak kiedy się ode­zwał, poczuła roz­cza­ro­wa­nie, ponie­waż jego głos brzmiał miękko i melo­dyj­nie. Jeśli miałby dopeł­nić ste­reo­typu, powi­nien mówić chro­pawo i przez nos.

– Pani Gre­mio­nis?

Uści­snęła jego dłoń, uśmie­cha­jąc się łaska­wie.

– Pro­szę mówić mi Gla­dia. Wszy­scy tak robią.

– Wiem, że używa pani nazwi­ska męża.

– Uży­wa­łam go, ale moje mał­żeń­stwo zakoń­czyło się polu­bow­nie kilka dzie­się­cio­leci temu.

– Prze­trwało jed­nak długo.

– Bar­dzo długo. Było wyjąt­kowo udane, ale nawet naj­lep­sze rze­czy kie­dyś się koń­czą.

– Tak, prze­cią­ga­nie suk­cesu ponad miarę może dopro­wa­dzić do klę­ski – powie­dział Man­da­mus sen­ten­cjo­nal­nie.

Gla­dia przy­tak­nęła i dodała z lek­kim uśmie­chem:

– Mądrze pan mówi jak na kogoś tak mło­dego. Ale może byśmy prze­szli do jadalni? Śnia­da­nie jest już gotowe i nie chcia­ła­bym zbyt długo pana zatrzy­my­wać.

Gdy Man­da­mus ruszył za nią, dostrze­gła towa­rzy­szące mu dwa roboty. Dla miesz­kań­ców Aurory było nie do poję­cia, aby wyru­szyć dokąd­kol­wiek bez ich asy­sty, ale dopóki stały nie­ru­chomo, nikt nie zwra­cał na nie uwagi.

Gla­dia zer­k­nęła raz jesz­cze i stwier­dziła, że są to ostat­nie modele, bar­dzo kosz­towne. Ich pseu­do­ubra­nia były sta­ran­nie wyko­nane i – cho­ciaż nie jej autor­stwa – pierw­szo­rzęd­nej roboty. Pomy­ślała nie­chęt­nie, że prze­ce­nia sie­bie. Posta­no­wiła dowie­dzieć się, kto jest twórcą pro­jektu, wyraź­nie bowiem poja­wił się nowy, zdolny kon­ku­rent. Zauwa­żyła z apro­batą, że ubra­nia utrzy­mane są w jed­nym stylu, ale rów­no­cze­śnie zacho­wują odręb­ność. Nie spo­sób było pomy­lić jed­nego robota z dru­gim.

Man­da­mus dostrzegł jej pełne podziwu spoj­rze­nia i zare­ago­wał z nie­po­ko­jącą traf­no­ścią. (Jest inte­li­gentny, pomy­ślała roz­cza­ro­wana Gla­dia.)

– Wygląd robo­tów to pro­jekt mło­dego czło­wieka z insty­tutu. Jesz­cze nie wyro­bił sobie nazwi­ska, ale zgo­dzi się pani chyba ze mną, że to tylko kwe­stia czasu.

– Z pew­no­ścią – przy­tak­nęła Gla­dia.

Nie ocze­ki­wała, że do zasad­ni­czej roz­mowy doj­dzie przed koń­cem śnia­da­nia. Roz­ma­wia­nie przy posił­kach o czymś istot­nym było w złym tonie i Gla­dia szybko zorien­to­wała się, że wymiana fra­ze­sów nie jest naj­moc­niej­szą stroną Man­da­musa. Oczy­wi­ście mówili o pogo­dzie. O ostat­niej ule­wie i moż­li­wo­ści nadej­ścia suszy. Wyra­ził też obo­wiąz­kowy zachwyt urzą­dze­niem domu, co przy­jęła z wyuczoną skrom­no­ścią. Nie zro­biła nic, aby pomóc gościowi w pro­wa­dze­niu kon­wer­sa­cji.

W końcu jego wzrok spo­czął na Dane­elu, sto­ją­cym cicho i bez ruchu we wnęce. Man­da­mus prze­ła­mał swoją powścią­gli­wość i zain­te­re­so­wał się nim.

– Ach, sławny R. Daneel Oli­vaw. Jedyny w swoim rodzaju. Egzem­plarz wart podziwu.

– O tak.

– Należy w tej chwili do pani? Zgod­nie z testa­men­tem Fastolfe’a?

– Tak. Zgod­nie z wolą dok­tora Fastolfe’a – powie­działa Gla­dia z naci­skiem.

– Zdu­mie­wa­jące, że pro­jekt budowy huma­no­idal­nych robo­tów przez insty­tut zakoń­czył się cał­ko­wi­tym nie­po­wo­dze­niem. Zasta­na­wiała się pani nad tym?

– Sły­sza­łam, że tak się stało – odparła Gla­dia ostroż­nie. (Czyżby wła­śnie do tego zmie­rzał?) – Jed­nak ni­gdy nie zaprzą­ta­łam sobie głowy tą sprawą.

– Socjo­lo­go­wie wciąż usi­łują to zro­zu­mieć. Przy­naj­mniej my, w insty­tu­cie, do tej pory nie pozby­li­śmy się roz­cza­ro­wa­nia. Wyda­wało się, że wszystko prze­biega pra­wi­dłowo. Nie­któ­rzy z nas sądzą, że Fa… dok­tor Fastolfe miał z tym coś wspól­nego.

(Unik­nął powtó­rze­nia pomyłki, zauwa­żyła Gla­dia. Jej oczy zwę­ziły się i poczuła wro­gość. Czyżby przy­był do niej w poszu­ki­wa­niu mate­ria­łów, które mogłyby zaszko­dzić pamięci bied­nego, poczci­wego Hana?)

– Każdy, kto tak myśli, jest głup­cem – powie­działa ziry­to­wana. – Jeśli i pan podziela tę opi­nię, nie zawa­ham się użyć podob­nego okre­śle­nia.

– Nie należę do osób podej­rze­wa­ją­cych dok­tora Fastolfe’a, ponie­waż nie widzę spo­sobu, w jaki mógłby on spo­wo­do­wać fia­sko tych zamie­rzeń.

– Czemu kto­kol­wiek miałby cokol­wiek robić? Cała sprawa polega na tym, że to ludzie nie chcieli swych kopii. Robot wyglą­da­jący jak męż­czy­zna sta­nowi kon­ku­ren­cję dla męż­czy­zny, a wyglą­da­jący jak kobieta kon­ku­ruje z kobietą. Ponadto są one zde­cy­do­wa­nie zbyt dobre. Auro­ria­nie oba­wiali się kon­ku­ren­cji. Musimy dłu­żej roz­wo­dzić się na ten temat?

– Kon­ku­ren­cji sek­su­al­nej? – zapy­tał spo­koj­nie Man­da­mus.

Na moment ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Czyżby wie­dział o jej daw­nej miło­ści do robota Jan­dera? A jeśli nawet, czy miało to jakieś zna­cze­nie?

Wyraz twa­rzy męż­czy­zny nie zdra­dzał wszakże, by jego słowa kryły jakieś pod­tek­sty.

Po chwili mil­cze­nia Gla­dia odpo­wie­działa:

– Kon­ku­ren­cji w każ­dej dzie­dzi­nie. Jeśli dok­tor Han Fastolfe mógłby jakoś przy­czy­nić się do odbie­ra­nia takich doznań, to jedy­nie dla­tego, że jego roboty były zbyt „ludz­kie”. Nic poza tym.

– Wydaje mi się, że jed­nak myślała pani o tej spra­wie – rzekł Man­da­mus. – Kło­pot w tym, że socjo­lo­go­wie uwa­żają lęk przed takimi robo­tami za zbyt pro­ste wyja­śnie­nie. Nie wystar­cza im ono, nie ma zaś śladu żad­nego poważ­niej­szego motywu.

– Socjo­lo­gia nie jest nauką ści­słą – odparła Gla­dia.

– Ani też zupeł­nie nie­ści­słą.

Kobieta wzru­szyła ramio­nami.

Po chwili mil­cze­nia Man­da­mus rzekł:

– W każ­dym razie nie pozwo­liło nam to wła­ści­wie zor­ga­ni­zo­wać wypraw kolo­ni­za­cyj­nych. Bez huma­no­idal­nych robo­tów mogą­cych prze­trzeć drogę…

Śnia­da­nie nie skoń­czyło się jesz­cze, tym­cza­sem Gla­dia wyraź­nie widziała, że gość już dłu­żej nie może się powstrzy­mać od poru­sze­nia poważ­niej­szych tema­tów.

– Mogli­śmy pole­cieć sami.

Tym razem gość wzru­szył ramio­nami.

– To zbyt trudne. Poza tym ci krót­ko­wieczni bar­ba­rzyńcy z Ziemi, za przy­zwo­le­niem pani dok­tora Fastolfe’a, wyro­ili się na wszyst­kie pla­nety w oko­licy niczym stada sza­rań­czy.

– Na­dal wiele jest nie zasie­dlo­nych. Miliony. A jeśli oni potra­fią tego doko­nać…

– Oczy­wi­ście, że potra­fią – wybuch­nął nagle Man­da­mus. – Osad­nic­two pociąga za sobą ofiary, ale co dla nich zna­czy życie? Utrata dzie­się­cio­le­cia czy nie­wiele wię­cej. Poza tym Zie­mian są miliardy. Jeśli pod­czas kolo­ni­za­cji zgi­nie milion lub dwa, kto to zauważy? Kto się tym przej­mie? Z pew­no­ścią nie oni.

– Jestem pewna, że ich to boli.

– Bzdura. Nasze życie jest dłuż­sze, a co za tym idzie, cen­niej­sze. I oczy­wi­ście bar­dziej o nie dbamy.

– Sie­dzimy więc tutaj, nic nie robiąc, i tylko obu­rzamy się na ziem­skich kolo­ni­stów za to, że potra­fią ryzy­ko­wać wła­sne życie i że w kon­se­kwen­cji naj­praw­do­po­dob­niej odzie­dzi­czą całą Galak­tykę.

Gla­dia ni­gdy dotąd nie uwa­żała się za zwo­len­niczkę Osad­ni­ków, teraz jed­nak była w takim nastroju, że mogła zaprze­czyć wszyst­kiemu, co powie Man­da­mus. A kiedy wypo­wie­działa już te słowa, poczuła nagle, że to, co trak­to­wała jako prze­ciw­sta­wie­nie się gościowi, ma sens i wyraża jej uczu­cia. Poza tym sły­szała, jak Fastolfe wygła­szał podobne poglądy w ostat­nich latach swo­jego życia.

Na jej znak bły­ska­wicz­nie sprząt­nięto ze stołu. Śnia­da­nie mogłoby jesz­cze potrwać, lecz roz­mowa i nastrój stały się zbyt napięte jak na czas posiłku.

Wró­cili do salonu. Roboty Man­da­musa ruszyły za nimi, podob­nie jak Daneel i Giskard. Wszyst­kie sta­nęły w swo­ich wnę­kach. Man­da­mus nie zwró­cił uwagi na obec­ność Giskarda, pomy­ślała Gla­dia, ale niby czemu miałby to zro­bić? Giskard był sta­ro­świecki, pod pew­nymi wzglę­dami nawet pry­mi­tywny, i nie mógł się rów­nać z pięk­nymi egzem­pla­rzami nale­żą­cymi do gościa.

Gla­dia usia­dła, zakła­da­jąc nogę na nogę, świa­doma, że obci­słe, pół­przej­rzy­ste spodnie pod­kre­ślają jej zgrabne łydki.

– Mogę poznać powód pań­skiej wizyty, dok­to­rze Man­da­mus? – spy­tała, nie potra­fiąc bar­dziej odwle­kać wła­ści­wej roz­mowy.

– Mam brzydki nawyk żucia po posił­kach lecz­ni­czej gumy. To mi pomaga w tra­wie­niu. Ma pani coś prze­ciwko temu? – zwró­cił się do niej uprzej­mie.

– To by mnie roz­pra­szało – odparła sztywno Gla­dia.

Brak gumy do żucia może utrud­nić mu sku­pie­nie się, pomy­ślała, a poza tym w jego wieku nie potrzeba niczego dla poprawy tra­wie­nia.

Man­da­mus wysu­nął już czę­ściowo z kie­szeni tuniki mały, owalny przed­miot. Teraz jed­nak scho­wał go, sta­ra­jąc się nie oka­zać roz­cza­ro­wa­nia, i wymam­ro­tał:

– Oczy­wi­ście.

– Pyta­łam pana, dok­to­rze Man­da­mus, o powód pań­skiej wizyty.

– Są dwa, pro­szę pani. Jeden to sprawa oso­bi­sta, a drugi jest wagi pań­stwo­wej. Nie będzie miała pani nic prze­ciwko temu, że naj­pierw zajmę się sprawą oso­bi­stą?

– Szcze­rze mówiąc, nie potra­fię sobie wyobra­zić, jaką może pan mieć do mnie oso­bi­stą sprawę. Pra­cuje pan w Insty­tu­cie Robo­tyki, prawda?

– Tak.

– I powie­dziano mi, że jest pan bli­sko Ama­dira.

– Mam zaszczyt pra­co­wać z dok­to­rem Ama­di­rem – odparł z naci­skiem.

Odpłaca mi pięk­nym za nadobne, pomy­ślała Gla­dia, ale nie zwrócę na to uwagi.

– Ama­diro i ja zetknę­li­śmy się dwie­ście lat temu i nie było to naj­mil­sze spo­tka­nie – cią­gnęła spo­koj­nie. – Od tam­tej pory ni­gdy już nie mia­łam oka­zji się z nim zoba­czyć. Odmó­wi­ła­bym też roz­mowy z panem jako jego bli­skim współ­pra­cow­ni­kiem, ale prze­ko­nano mnie, że może być ona bar­dzo ważna. Jed­nak kwe­stie oso­bi­ste z pew­no­ścią nie mają dla mnie zna­cze­nia. Mogli­by­śmy zatem przejść do spraw pań­stwo­wych?

Man­da­mus spu­ścił oczy. Na jego policz­kach poja­wił się lekki rumie­niec, mogący być oznaką zakło­po­ta­nia.

– Pro­szę pozwo­lić, że raz jesz­cze się przed­sta­wię. Jestem Levu­lar Man­da­mus, pani poto­mek w pią­tym poko­le­niu. Jestem pra­pra­praw­nu­kiem San­ti­riksa i Gla­dii Gre­mio­nis. Pani zaś jest moją pra­pra­pra­babką.

Gla­dia ode­tchnęła gwał­tow­nie, sta­ra­jąc się ukryć wra­że­nie, jakie zro­biła na niej ta wia­do­mość. (Nie­zbyt jej się to uda­wało.) Oczy­wi­ście miała potom­ków, więc dla­czego jed­nym z nich nie mógłby być ten czło­wiek?

– Jest pan pewien? – spy­tała jed­nak.

– Cał­ko­wi­cie. Prze­pro­wa­dzi­łem bada­nia gene­alo­giczne. Prze­cież kie­dyś będę chciał mieć dzieci, a wtedy i tak musiał­bym je zro­bić. Jeśli to panią inte­re­suje, pokre­wień­stwo mię­dzy nami przed­sta­wia się nastę­pu­jąco: M–K–K–M.

– Jest pan synem syna córki córki mojego syna?

Nie pytała o dal­sze szcze­góły. Miała jed­nego syna i jedną córkę. Była ide­alną matką, ale w odpo­wied­nim cza­sie jej dzieci usa­mo­dziel­niły się i roz­po­częły wła­sne życie. Zgod­nie z odwieczną tra­dy­cją Prze­strzeń­ców nie inte­re­so­wała się następ­nymi poko­le­niami. Teraz, gdy spo­tkała przed­sta­wi­ciela jed­nego z nich, jako Prze­strze­niec nie powinna się tym przej­mo­wać.

Myśl ta uspo­ko­iła ją zupeł­nie, więc z powro­tem usia­dła.

– Dobrze – powie­działa. – Jest pan moim potom­kiem w pią­tym poko­le­niu. Jeśli o tej wła­śnie spra­wie oso­bi­stej chce pan mówić, to zupeł­nie mnie ona nie inte­re­suje.

– Dosko­nale rozu­miem. Sama gene­alo­gia nie jest tema­tem, który chciał­bym poru­szyć. Sta­nowi jed­nak jego pod­stawę. Widzi pani, dok­tor Ama­diro wie o łączą­cym nas pokre­wień­stwie. Przy­naj­mniej tak podej­rze­wam.

– Doprawdy? Jak ta infor­ma­cja do niego dotarła?

– Sądzę, że po cichu bada gene­alo­gię wszyst­kich pra­cow­ni­ków insty­tutu.

– Dla­czego?

– Aby odkryć takie wła­śnie szcze­góły. Nie należy do ludzi łatwo obda­rza­ją­cych współ­pra­cow­ni­ków zaufa­niem.

– Nie rozu­miem. Jeśli jest pan moim potom­kiem w pią­tym poko­le­niu, czemu mia­łoby to mieć więk­sze zna­cze­nie dla niego niż dla mnie?

Man­da­mus z namy­słem potarł pod­bró­dek grzbie­tem pra­wej dłoni.

– Jego nie­chęć do pani jest nie mniej­sza niż pani do niego. Jeśli pani z powodu dok­tora Ama­dira nie chciała się ze mną spo­tkać, on przez panią gotów jest unie­moż­li­wić mi awans. Gdy­bym był potom­kiem dok­tora Fastolfe’a, mogłoby być jesz­cze gorzej, ale nie­wiele.

Gla­dia wypro­sto­wała się w fotelu i powie­działa ostrym tonem:

– Czego więc pan ode mnie ocze­kuje? Nie mogę prze­cież ogło­sić, że nie jest pan moim potom­kiem. Powin­nam wystą­pić w hiper­wi­zji i stwier­dzić, że jest mi pan cał­kiem obo­jętny i że się pana wyrze­kam? Czy to zado­woli dok­tora Ama­dira? Zapew­niam pana jed­nak, że nie zamie­rzam tak postą­pić. Nie zro­bię niczego, co mogłoby dać satys­fak­cję temu czło­wie­kowi. Jeśli nawet odsu­nie on pana i znisz­czy mu karierę tylko ze względu na nasze związki gene­tyczne, przy­naj­mniej nauczy się pan zada­wać z lep­szymi, nor­mal­niej­szymi ludźmi.

– Nie odsu­nie mnie, pani Gla­dio. Pro­szę mi wyba­czyć brak skrom­no­ści, ale jestem dla niego zbyt war­to­ściowy. Mam nadzieję, że pew­nego dnia obejmę sta­no­wi­sko dyrek­tora insty­tutu. Na to jed­nak, jestem pewien, dok­tor Ama­diro nie zgo­dzi się, dopóki będzie podej­rze­wać, że pocho­dzę od kogoś jesz­cze gor­szego niż pani.

– Czyżby wyobra­żał sobie, że biedny San­ti­rix był gor­szy niż ja?

– Nie. – Man­da­mus zaru­mie­nił się i prze­łknął ślinę, lecz jego głos pozo­stał cichy i opa­no­wany. – Nie chcę pani obra­żać, ale muszę odkryć prawdę.

– Jaką prawdę?

– Jestem pani potom­kiem w pią­tym poko­le­niu. Widać to wyraź­nie w zapi­sach gene­alo­gicz­nych. Czy jed­nak ist­nieje moż­li­wość, że moim przod­kiem był nie San­ti­rix Gre­mio­nis, ale Zie­mia­nin Eli­jah Baley?

Gla­dia zerwała się bły­ska­wicz­nie, niczym mario­netka poru­szana przez lal­ka­rza. Nie zda­wała sobie nawet sprawy, że stoi. Już po raz trzeci w ciągu ostat­nich dwu­na­stu godzin sły­szała imię dawno zmar­łego Zie­mia­nina. I to od trzech róż­nych osób.

– Co ma pan na myśli? – wykrztu­siła nie­swoim gło­sem.

– Wydaje mi się, że wyra­zi­łem się cał­kiem jasno – odparł, także wsta­jąc. – Czy pani syn, a mój pra­pra­pra­dzia­dek, naro­dził się ze związku pani i Zie­mia­nina Eli­jaha Baleya? Czy był on ojcem pani syna? Nie wiem, jak to jaśniej wyra­zić.

– Jak pan śmie wysu­wać takie suge­stie? A nawet myśleć o czymś takim?

– Od tego zależy moja kariera. Jeśli odpo­wiedź brzmi „tak”, mam zruj­no­waną przy­szłość. Pra­gnę, aby pani zaprze­czyła, ale same zaprze­cze­nia nie na wiele się zda­dzą. Muszę mieć dowody, które w odpo­wied­nim cza­sie będę mógł przed­sta­wić dok­to­rowi Ama­di­rowi, aby jego dez­apro­bata co do mojego pocho­dze­nia zakoń­czyła się na pani. Wiem dosko­nale, że nie­chęć do pani, a nawet do dok­tora Fastolfe’a, jest niczym, naprawdę niczym w porów­na­niu z nie­na­wi­ścią, jaką żywi on do Zie­mia­nina Eli­jaha Baleya. Nie cho­dzi tu tylko o to, że miał­bym żyć kró­cej, choć myśl o dzie­dzi­cze­niu bar­ba­rzyń­skich genów nie­zwy­kle by mnie zanie­po­ko­iła. Sądzę, że gdy­bym przed­sta­wił dowód, że jestem potom­kiem innego Zie­mia­nina, nie Eli­jaha Baleya, dok­tor Ama­diro nie prze­jąłby się tym. Jed­nak już sama myśl o Baleyu dopro­wa­dza go do szału. Nie wiem dla­czego.

Przy­wo­ła­nie imie­nia detek­tywa spra­wiło, że sta­nął przed oczami Gla­dii jak żywy. Oddy­chała ciężko i głę­boko, wspo­mi­na­jąc naj­lep­szy okres swego życia.

– Ja wiem – odparła. – Dla­tego że Eli­ja­howi, choć wszy­scy, cała Aurora, sprzy­się­gli się prze­ciwko niemu, udało się znisz­czyć Ama­dira w chwili, gdy miał on już suk­ces w zasięgu ręki. Eli­jah doko­nał tego wyłącz­nie dzięki swej odwa­dze i inte­li­gen­cji. Ten Zie­mia­nin, któ­rym Ama­diro gar­dził i któ­rego lek­ce­wa­żył, znacz­nie go prze­wyż­szał. Cóż więc mógł zro­bić poza tym, że zapa­łał do niego jałową nie­na­wi­ścią? Eli­jah nie żyje od ponad szes­na­stu dzie­się­cio­leci, a Ama­diro na­dal nie może zapo­mnieć, nie potrafi wyba­czyć, nie umie zerwać pęta­ją­cych go kaj­dan wspo­mnień. Ja zaś nie pozwolę mu zapo­mnieć ani prze­stać nie­na­wi­dzić, dopóki te uczu­cia zatru­wają każdą chwilę jego życia.

– Wiem, że ma pani powody, aby źle życzyć dok­to­rowi Ama­di­rowi – powie­dział Man­da­mus – ale dla­czego chce pani znisz­czyć także mnie? Jeśli pozwoli mu pani sądzić, że jestem potom­kiem Eli­jaha Baleya, da mu pani przy­jem­ność zmiaż­dże­nia mnie. Czemu mia­łaby pani zro­bić to nie­po­trzeb­nie, jeśli w isto­cie nie jestem potom­kiem Zie­mia­nina? Pro­szę mi zatem udo­wod­nić, że pocho­dzę od pani i San­ti­riksa Gre­mio­nisa albo od pani i kogo­kol­wiek innego niż Eli­jah Baley.

– Ty głup­cze! Ty idioto! Po cóż ci jakie­kol­wiek dowody? Sprawdź zapisy histo­ryczne. Znaj­dziesz tam dokładne daty pobytu Eli­jaha na Auro­rze. Znaj­dziesz też dokładną datę uro­dzin mojego syna Dar­rela. Dowiesz się, że Dar­rel został poczęty z górą pięć lat po ostat­niej wizy­cie Eli­jaha. Dowiesz się także, że Eli­jah ni­gdy już tu nie wró­cił. Sądzisz zatem, że przez pięć lat byłam w ciąży? Że przez pięć stan­dar­do­wych lat nosi­łam w sobie płód?

– Znam te zapisy, pro­szę pani. I nie uwa­żam, że przez pięć lat była pani w ciąży.

– Po co więc pan do mnie przy­szedł?

– Ponie­waż jest jesz­cze coś. Wiem, i podej­rze­wam, że dok­tor Ama­diro także o tym wie, że choć Zie­mia­nin Eli­jah Baley, jak pani mówi, ni­gdy już nie wró­cił na Aurorę, przez jeden dzień prze­by­wał na pokła­dzie statku orbi­tu­ją­cego wokół pla­nety. Wiem, i podej­rze­wam, że dok­tor Ama­diro także o tym wie, że choć Zie­mia­nin nie opu­ścił pokładu statku, pani odle­ciała z pla­nety, by odwie­dzić ten sta­tek. Spę­dziła tam pani znaczną część dnia, a działo się to nie­mal pięć lat po ostat­niej wizy­cie Eli­jaha Baleya, mniej wię­cej w cza­sie, kiedy poczęty został pani syn.

Gla­dia poczuła, jak z jej twa­rzy odpływa krew. Pokój wokół pociem­niał, zachwiała się.

Poczuła nagle deli­katne dotknię­cie moc­nych ramion i wie­działa, że należą do Dane­ela. Łagod­nie uło­żył ją na fotelu.

Jakby z wiel­kiej odle­gło­ści dobiegł ją głos Man­da­musa.

– Czy to prawda, pro­szę pani?

Oczy­wi­ście była to prawda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Robots and Empire

Copy­ri­ght © 1985 by Night­fall, Inc.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House, Ltd., Poznań 2012, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­skii

Ilu­stra­cja na okładce

© Fred Gam­bino

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Roboty i impe­rium, wyd. II popra­wione, dodruk, Poznań 2014)

ISBN 978-83-7818-255-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer