Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z górą sto lat po śmierci Elijaha Baleya z wolna zaczyna się spełniać jego największe marzenie – kolonizacja Galaktyki. Dzięki przyjaznej polityce Hana Fastolfe’a z Aurory mieszkańcy Ziemi zasiedlają kolejne planety. Gdy jednak Fastolfe umiera, głowę podnosi jego największy przeciwnik, Kelden Amadiro. Kiedy na opuszczonej Solarii zniszczone zostają statki kupców, Przestrzeńcy i Osadnicy - miast wspólnie zajmować Galaktykę - stają na krawędzi konfliktu. Jego wybuchowi zapobiec może tylko Gladia, dawna ukochana Baleya. Wraz ze swoimi robotami, Giskardem Reventlovem i Daneelem Olivawem, oraz potomkiem nowojorskiego detektywa wyrusza w przestrzeń, by uratować ideę Imperium Galaktycznego.
Isaac Asimov (1920-1992) to bodaj najwybitniejszy i najpoczytniejszy autor science fiction wszech czasów. Sławę zapewniły mu przede wszystkim dwa epokowe cykle: „Fundacja” (wydana przez REBIS wraz z uzupełniającymi ją tomami autorstwa Benforda, Beara i Brina) oraz „Roboty”. Tłem i zarazem siłą napędową tego drugiego, osadzonego w przyszłości, lecz poprzedzającego wydarzenia z „Fundacji”, jest konflikt Ziemian z ich kulturalnymi spadkobiercami i zaawansowanymi technologicznie rywalami – Przestrzeńcami.
Dom Wydawniczy REBIS wydał już cały czterotomowy cykl „Roboty” Isaaca Asimova, na który składają się powieści: Pozytonowy detektyw, Nagie słońce, Roboty z planety świtu oraz Roboty i Imperium.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
Dla Robyn i Michaela
oby nadal cieszyli się latami szczęścia,
wędrując razem po drogach życia
Gladia pomacała ogrodową leżankę, by sprawdzić, czy nie jest zbyt wilgotna, i usiadła. Dotknięcie guzika sprawiło, że spoczęła w pozycji półleżącej, a naciśnięcie drugiego uruchomiło pole diamagnetyczne i pozwoliło jej, jak zwykle, się rozluźnić. Dlaczego nie? Unosiła się przecież centymetr nad powierzchnią.
Była ciepła, przyjemna noc, z tych najpiękniejszych na Aurorze – pachnąca i pełna światła gwiazd.
Gladia ze smutkiem przyglądała się licznym iskierkom tworzącym wzory na niebie. Iskierkom tym jaśniejszym, że kazała przygasić światła w domu.
Zastanawiała się, jak to się stało, że nigdy nie poznała nazw gwiazd i przez dwadzieścia trzy dziesięciolecia nie nauczyła się rozpoznawać, która jest która. Jedną z nich obiegała jej rodzinna Solaria. Gwiazdę, którą przez trzy pierwsze dziesięciolecia życia nazywała słońcem.
Kiedyś Gladię nazywano Gladia Solaria – gdy przybyła na Aurorę dwadzieścia dziesięcioleci temu, dwieście standardowych lat galaktycznych. Było to niezbyt miłe podkreślanie jej obcego pochodzenia. Miesiąc temu minęło dwieście lat, odkąd osiedliła się na tej planecie, ale przemilczała tę rocznicę, bo prawdę mówiąc, nie bardzo chciała o tym pamiętać. Przedtem, na Solarii, nazywała się Gladia Delmarre.
Poczuła zażenowanie. Prawie zapomniała to nazwisko. Czy dlatego, że minęło już tyle czasu? A może raczej starała się go nie pamiętać?
Przez te wszystkie lata nie tęskniła za Solarią, nigdy nie żałowała wyjazdu.
A teraz?
Czy to dlatego, iż nagle uświadomiła sobie, że ją przeżyła? Planeta opustoszała, pozostała po niej tylko pamięć, gdy ona wciąż żyła? Czyżby dlatego tęskniła za nią?
Zmarszczyła brwi. Nie, nie brakowało jej Solarii. Nie tęskniła za nią i nie chciała tam wracać. Pozostało tylko dziwne uczucie, jakby umarła część jej samej.
Solaria! Ostatnia z planet zasiedlonych przez Przestrzeńców, ostatnia, z której uczyniono dom ludzkości. I na mocy jakiegoś dziwnego prawa symetrii pierwsza, która została opuszczona.
Pierwsza? Czyżby miało to oznaczać, że będzie druga i trzecia, i następne?
Gladia poczuła, że jej smutek się pogłębia. Niektórzy istotnie tak uważali. Jeśli tak, to Aurora, jej obecny dom, niegdyś zasiedlona jako pierwsza, na mocy tego samego prawa symetrii będzie ostatnią, która zginie. Nawet w najgorszym razie prawdopodobnie nie stanie się to za jej życia.
Ponownie spojrzała w niebo. Poczuła się bezradna. Nie miała pojęcia, które z tych światełek jest słońcem Solarii. Wypatrywała go wśród jaśniejszych, ale i tych były setki.
Wyciągnęła rękę i zrobiła coś, co na własny użytek nazwała „wezwaniem Daneela”. To, że było ciemno, nie miało najmniejszego znaczenia.
Robot Daneel Olivaw pojawił się przy niej niemal natychmiast. Ktoś, kto znałby go nieco ponad dwieście lat temu, kiedy został skonstruowany przez Hana Fastolfe’a, nie zauważyłby żadnych istotnych zmian w jego wyglądzie. Miał tę samą szeroką twarz o wydatnych kościach policzkowych, krótkie, zaczesane do tyłu brązowe włosy, niebieskie oczy i tę samą doskonałą, szczupłą figurę, która jak zawsze wyglądała młodzieńczo.
– Czy mogę być w czymś pomocny, pani Gladio? – spytał swym pozbawionym emocji głosem.
– Tak, Daneelu. Która z tych gwiazd jest słońcem Solarii?
Olivaw nawet nie spojrzał w niebo.
– Żadna, pani Gladio. O tej porze roku słońce Solarii nie wschodzi przed trzecią dwadzieścia w nocy.
– Naprawdę? – Gladia była rozczarowana. Sądziła, że każda interesująca ją gwiazda cały czas znajduje się w zasięgu wzroku. Oczywiście, że wschodziły i zachodziły o różnych porach. Przynajmniej tyle wiedziała. – A zatem patrzyłam na coś, czego nie ma.
– Jeśli dobrze wnioskuję z ludzkiego zachowania – powiedział Daneel pocieszająco – gwiazdy są tak samo piękne bez względu na to, czy jakaś konkretna jest widoczna czy nie.
– Nie wątpię – odparła Gladia niezadowolona i z trzaskiem podniosła oparcie do pionu. – Wprawdzie zależało mi właśnie na słońcu Solarii, ale nie aż tak, żeby siedzieć tutaj do dwadzieścia po trzeciej.
– Nawet gdyby pani to zrobiła – oznajmił robot – i tak potrzebowałaby pani lunety.
– Lunety?
– Ta gwiazda nie jest zbyt dobrze widoczna gołym okiem, pani Gladio.
– Coraz lepiej! – Strzepnęła dłonią spodnie. – Powinnam była najpierw poradzić się ciebie, Daneelu.
Każdy znający Gladię dwieście lat temu, kiedy przyjechała na Aurorę, zauważyłby zmiany. W odróżnieniu od Daneela była tylko człowiekiem. Wciąż miała sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, prawie o dziesięć mniej, niż wynosił ideał kobiety Przestrzeńców. Dbała bardzo o zachowanie szczupłej sylwetki i jej ciało nie zdradzało najmniejszych oznak słabości czy ociężałości. Ale we włosach widniały ślady siwizny, wokół oczu pojawiły się maleńkie zmarszczki, skóra zaś wiotczała. Mogła jeszcze przeżyć następne dziesięć czy dwanaście dziesięcioleci, ale nie było wątpliwości, że młodość ma już za sobą. To jednak jej nie przeszkadzało.
– Potrafisz rozpoznać wszystkie gwiazdy?
– Znam te widoczne gołym okiem, pani Gladio.
– Wiesz, kiedy wschodzą i zachodzą każdego dnia roku?
– Tak, pani.
– I masz wszystkie inne informacje na ich temat?
– Tak, pani Gladio. Doktor Fastolfe poprosił mnie kiedyś, bym opanował dane astronomiczne, tak żeby mógł je mieć na każde skinienie bez konieczności używania komputera. Mawiał, że woli, kiedy ja podaję mu informacje, a nie jego komputer. – I uprzedzając następne pytanie, dodał: – Nigdy nie wyjaśnił dlaczego.
Gladia wykonała lewą ręką kolejny gest i w jednej chwili jej dom rozjarzył się światłami. W delikatnym blasku dostrzegła ciemne sylwetki kilku robotów, ale nie poświęciła im uwagi. W każdym dobrze zorganizowanym środowisku roboty towarzyszyły ludziom, służąc im i zapewniając bezpieczeństwo.
Gladia po raz ostatni spojrzała w niebo, na którym gwiazdy niknęły w rozproszonym blasku. Wzdrygnęła się lekko. Głupi kaprys. I co by to zmieniło, gdyby nawet mogła dojrzeć słońce straconego już świata, jedną słabą iskierkę wśród wielu innych? Równie dobrze mogła wybrać którąkolwiek z nich, powiedzieć sobie, że jest to słońce Solarii, i patrzeć na nią.
Odwróciła się do R. Daneela. Czekał na nią cierpliwie. Większą część jego twarzy skrywał cień.
Ponownie uświadomiła sobie, że rozmyśla, jak niewiele się zmienił od czasu, kiedy dawno temu ujrzała go po raz pierwszy u doktora Fastolfe’a. Oczywiście poddawano go różnym naprawom. Wiedziała o tym, ale odsuwała to od siebie możliwie najdalej.
Była to część ogólnego problemu dotyczącego także wszystkich ludzi. Przestrzeńcy potrafili utrzymywać żelazne zdrowie i przedłużać swoje życie do trzydziestu, czterdziestu dziesięcioleci, ale nie mogli powstrzymać starzenia. Jedną z kości udowych Gladii osadzono w tytanowo-krzemowym stawie. Miała całkowicie sztuczny lewy kciuk, ale nikt nie mógł tego stwierdzić bez czułego ultrasonografu. Wymieniono nawet niektóre z jej nerwów. Dotyczyło to wszystkich Przestrzeńców w wieku zbliżonym do Gladii na wszystkich pięćdziesięciu planetach (nie, czterdziestu dziewięciu, ponieważ nie można już liczyć Solarii).
Jednakże wspominanie o tym należało do największych nietaktów. Istniały kartoteki medyczne, ponieważ mogły się okazać niezbędne przy następnych zabiegach, ale nigdy nie ujawniano ich zawartości. Zarobki chirurgów przewyższały nawet dochody przewodniczącego, lecz zarabiali oni tak dobrze między innymi dlatego, że byli wykluczeni z lepszego towarzystwa. W końcu oni wiedzieli.
Wszystko to było częścią typowej dla Przestrzeńców obsesji długowieczności, ich chorobliwej niechęci do przyznania, że istnieje starość, ale Gladia nie traciła czasu na zastanawianie się nad przyczynami tego. Myślenie o sobie w tym kontekście wytrącało ją z równowagi. Gdyby miała trójwymiarową mapę własnego ciała z zaznaczonymi na czerwono wszystkimi częściami zastępczymi oraz widocznymi wyraźnie na szarym tle nietkniętej tkanki naprawami, z daleka lśniłaby różowym blaskiem. Tak przynajmniej sądziła.
Jednak jej mózg wciąż pozostawał nietknięty i działał bez zarzutu, a dopóki tak będzie, bez znaczenia jest, co się stanie z resztą ciała.
Wróciła myślami do Daneela. Znała go od dwudziestu dziesięcioleci, ale dopiero od roku należał do niej. Fastolfe przed śmiercią (prawdopodobnie przyspieszoną przez rozpacz) przekazał wszystko miastu Eos. Podobne testamenty były na porządku dziennym. Jednak dwie rzeczy zostawił Gladii (poza potwierdzeniem jej prawa własności do robotów, ruchomości oraz domostwa wraz z przyległymi gruntami).
Jedną z tych rzeczy był Daneel.
– Daneelu, czy pamiętasz wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych dwustu lat? – spytała.
– Tak sądzę, pani Gladio – odparł poważnie. – Oczywiście, jeśli coś zapomniałem, nie zdaję sobie z tego sprawy, ponieważ o tym nie wiem i nigdy sobie tego nie uświadomię.
– Niekoniecznie. Możesz doskonale pamiętać, że coś się zdarzyło, ale nie móc sobie tego przypomnieć. Często zdarza mi się, że mam coś na końcu języka, ale nie mogę tego wyrazić słowami.
– Nie rozumiem, proszę pani. Jeśli coś wiem, z pewnością będzie to dostępne w razie potrzeby.
– Idealna pamięć?
Powoli szli w stronę domu.
– Po prostu pamięć, proszę pani. Tak zostałem skonstruowany.
– Na jak długo?
– Nie rozumiem.
– Chodzi mi o to, jak wiele może znieść twój mózg? Od ponad dwudziestu dziesięcioleci gromadzi wspomnienia. Jak długo jeszcze będzie w stanie to robić?
– Nie wiem, proszę pani. Dotychczas nie miałem z tym żadnych problemów.
– Być może. Ale pewnego dnia zorientujesz się, że nie potrafisz już zapamiętać niczego więcej.
Olivaw zamyślił się na chwilę.
– Jest to prawdopodobne, pani Gladio.
– Widzisz, Daneelu, nie wszystkie twoje wspomnienia są jednakowo ważne.
– Nie potrafię ocenić ich w ten sposób.
– Inni to potrafią. Sądzę, że udałoby się oczyścić twoją pamięć, a potem, pod kontrolą, ponownie wypełnić ją tylko istotnymi rzeczami, powiedzmy jedną dziesiątą całości. Dzięki temu mógłbyś działać kilka stuleci dłużej. A przy stałym powtarzaniu tego zabiegu w nieskończoność. Oczywiście jest to kosztowne, ale ja bym się nie opierała. Jesteś tego wart.
– Czy ten projekt zostanie ze mną omówiony? Czy zostanę spytany o zgodę?
– Oczywiście. Nie postąpiłabym inaczej. To by oznaczało nadużycie zaufania doktora Fastolfe’a.
– Dziękuję pani. W takim razie muszę stwierdzić, że nie zgodzę się na taki zabieg, dopóki nie zauważę nieprawidłowego funkcjonowania mojej pamięci.
Doszli do drzwi i Gladia się zatrzymała.
– Dlaczego, Daneelu? – spytała zdziwiona.
– Nie mogę ryzykować utraty pewnych wspomnień – odpowiedział spokojnie. – Ani przez nieuwagę, ani przez zły osąd osoby kontrolującej proces.
– Chodzi ci o pory wschodu i zachodu gwiazd? Przepraszam, Daneelu, nie chciałam cię urazić. O jakich wspomnieniach myślisz?
– Zależy mi na wspomnieniach dotyczących mojego partnera, Ziemianina Elijaha Baleya – odparł spokojnie.
Gladia zastygła w bezruchu, więc w końcu Olivaw musiał przejąć inicjatywę i nakazać gestem otwarcie drzwi.
Robot Giskard Reventlov czekał w salonie i Gladia pozdrowiła go z tym samym niepokojem, jaki zawsze odczuwała na jego widok.
W porównaniu z Daneelem prezentował się prymitywnie. Miał charakterystyczny wygląd robota – metalowy korpus i twarz całkowicie pozbawioną ludzkiego wyrazu, jeśli było wystarczająco ciemno, jego oczy świeciły na czerwono. Daneel nosił ubranie, Giskard natomiast miał tylko jego imitację, chociaż doskonałą, ponieważ to Gladia ją zaprojektowała.
– No i cóż tam, Giskardzie? – spytała.
– Dobry wieczór pani – odparł Reventlov i lekko skłonił głowę.
Gladia pamiętała słowa Elijaha Baleya, brzmiące w jej głowie jak szept: „Daneel się tobą zaopiekuje. Będzie twoim przyjacielem i obrońcą. Musisz się z nim zaprzyjaźnić przez pamięć o mnie. Ale chcę, żebyś słuchała Giskarda. Pozwól mu być swym doradcą”.
Zmarszczyła brwi.
– Dlaczego on? Nie wiem nawet, czy go lubię.
– Nie proszę cię, żebyś go lubiła. Proszę, żebyś mu ufała – odparł Elijah.
Nie chciał powiedzieć dlaczego.
Gladia usiłowała ufać Reventlovowi, ale cieszyła się, że nie musi go lubić. Było w nim coś, co wywoływało u niej dreszcz niepokoju.
Miała ich obu, Daneela i Giskarda, wiele dziesiątków lat, mimo że Fastolfe był ich tytularnym właścicielem. Dopiero na łożu śmierci Han Fastolfe przekazał jej prawo własności. Giskard był drugą rzeczą, po Daneelu, którą naukowiec zostawił Gladii.
Powiedziała wtedy do starca:
– Hanie, Daneel mi wystarczy. Twoja córka Vasilia chciałaby mieć Giskarda. Jestem tego pewna.
Fastolfe leżał w łóżku z zamkniętymi oczyma. Wyglądał o wiele spokojniej niż przez te wszystkie lata. Nie odpowiedział od razu i przez chwilę Gladia myślała, że opuścił ten świat tak cicho, że nawet tego nie zauważyła. Mocno zacisnęła palce na jego ręce, a wtedy otworzył oczy.
– Gladio, nie dbam o moje biologiczne córki – szepnął. – Przez dwieście lat miałem tylko jedną prawdziwą córkę: ciebie. Chcę, żebyś to ty dostała Giskarda. Jest bardzo cenny.
– Dlaczego?
– Nie mogę powiedzieć, ale zawsze był dla mnie oparciem. Zatrzymaj go na zawsze. Obiecaj mi to.
– Obiecuję.
Jego oczy otworzyły się po raz ostatni, a głos, wykorzystując resztki siły, zabrzmiał prawie normalnie:
– Kocham cię, Gladio, moja córko.
– Kocham cię, Hanie, mój ojcze – odparła.
Były to ostatnie słowa, jakie powiedział i usłyszał. Gladia zorientowała się, że trzyma rękę martwego człowieka, i przez chwilę nie mogła się zmusić do odejścia.
Tak więc Giskard należał do niej. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego w jego towarzystwie czuje się nieswojo.
– Cóż, Giskardzie – powiedziała. – Usiłowałam dojrzeć słońce Solarii, ale Daneel uświadomił mi, że będzie to niemożliwe przed trzecią dwadzieścia w nocy, a i tak potrzebowałabym lunety. Wiedziałeś o tym?
– Nie, proszę pani.
– Twoim zdaniem powinnam czekać do tej godziny?
– Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pani do łóżka.
– Doprawdy? – żachnęła się. – A gdybym zdecydowała się poczekać?
– To tylko moja sugestia, jednak jutro czeka panią ciężki dzień i bez wątpienia przyda się pani odpoczynek.
– Dlaczego miałby to być ciężki dzień? – Skrzywiła się. – Nie spodziewam się żadnych trudności.
– Jest pani umówiona na spotkanie z Levularem Mandamusem.
– Jestem umówiona na spotkanie? A od kiedy to?
– Dzwonił godzinę temu i pozwoliłem sobie…
– Pozwoliłeś sobie? Kim on jest?
– Członkiem Instytutu Robotyki.
– Zatem jest podwładnym Keldena Amadira.
– Tak, proszę pani.
– Zrozum, Giskardzie, że nie jestem zainteresowana spotkaniem ani z tym Mandamusem, ani z nikim, kto ma cokolwiek wspólnego z tą jadowitą ropuchą Amadirem. Skoro więc pozwoliłeś sobie w moim imieniu zgodzić się na tę rozmowę, to teraz zadzwoń i odwołaj ją.
– Jeśli wyda mi pani rozkaz, i to kategorycznym tonem, postaram się go wykonać. Ale mogę nie być w stanie. Moim zdaniem odwołanie tego spotkania może pani zaszkodzić, a nie mogę pozwolić, by moje działanie w czymkolwiek pani zagroziło.
– Giskardzie, możesz się mylić w swoich osądach. Kim jest ten człowiek, że odwołanie jego wizyty może mi zaszkodzić? Czyżby jego praca w Instytucie Robotyki była dla mnie aż tak istotna?
Gladia zdawała sobie sprawę, że nie powinna wyładowywać złości na Giskardzie. Była zdenerwowana wieściami o opuszczeniu Solarii i zakłopotana własną niewiedzą, przez którą szukała na niebie nieobecnej tam gwiazdy.
Oczywiście to wiedza Daneela uświadomiła jej, jaką jest ignorantką. Nie miała jednak do niego pretensji, bo wyglądem nie różnił się od człowieka i automatycznie traktowała go jak istotę ludzką. Powierzchowność decyduje o wszystkim. Ponieważ było widać, że Giskard jest robotem, każdy od razu zakładał, iż nie można zranić jego uczuć.
Rzecz jasna, Reventlov nie zareagował na jej zrzędzenie. (Gdyby przyszło co do czego, Daneel postąpiłby zresztą tak samo.)
– Określiłem doktora Mandamusa jako członka Instytutu Robotyki – odezwał się Giskard – ale jest kimś więcej. Przez ostatnie kilka lat był prawą ręką doktora Amadira. Stał się dzięki temu znaną osobistością i nie nawykł, aby mu odmawiano. Nie należy obrażać doktora Mandamusa, pani.
– Niby dlaczego, Giskardzie? Nic mnie nie obchodzi Mandamus, tak samo jak Amadiro. Pamiętasz chyba, że kiedy on, ja i ten świat byliśmy młodzi, Amadiro zrobił wszystko, aby obarczyć doktora Fastolfe’a winą za morderstwo. Niemal cudem udało się udaremnić jego machinacje.
– Pamiętam to doskonale, proszę pani.
– Co za ulga. Obawiałam się, że przez dwadzieścia dziesięcioleci zapomniałeś. W tym czasie nie miałam nic wspólnego ani z Amadirem, ani z żadnym związanym z nim człowiekiem i mam zamiar dalej tak postępować. Nie dbam o to, jak bardzo może mi to zaszkodzić ani jakie mogą być tego konsekwencje. Nie spotkam się z tym doktorem jak-mu–tam. A ty nie umawiaj mnie więcej bez mej zgody lub, w ostateczności, bez uzasadnienia mi konieczności jakiegoś spotkania.
– Tak, proszę pani – powiedział Giskard – ale jeśli mogę zauważyć…
– Nie, nie możesz – odparła i odwróciła się od niego.
Na chwilę zapadła cisza, ale Gladia nie odeszła nawet trzech kroków, kiedy Giskard spokojnie dodał:
– Muszę prosić, aby mi pani zaufała.
Gladia zatrzymała się. Dlaczego tak to sformułował? Znowu usłyszała głos z przeszłości. „Nie proszę cię, żebyś go lubiła. Proszę, żebyś mu ufała”. Zacisnęła usta i skrzywiła się. Odwróciła się niechętnie.
– No dobrze – rzuciła z irytacją. – Co chcesz mi powiedzieć, Giskardzie?
– Tylko tyle, że dopóki żył doktor Fastolfe, na Aurorze i innych światach Przestrzeńców dominowała jego linia postępowania. Dzięki temu Ziemianie mogli bez przeszkód migrować na odpowiadające im planety Galaktyki i tak powstały światy Osadników. Jednak doktor Fastolfe nie żyje, a następcom brakuje jego autorytetu. Doktor Amadiro natomiast nigdy nie ukrywał swych antyziemskich poglądów. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że obecnie zatriumfuje polityka wroga wobec Ziemi i światów Osadników.
– Jeśli nawet, to co ja mogę zrobić w tej sprawie?
– Może się pani spotkać z doktorem Mandamusem i dowiedzieć się, dlaczego tak niecierpliwie pragnie z panią rozmawiać. Nalegał, żeby umówić go możliwie najwcześniej. Zaproponował nawet ósmą rano.
– Giskardzie, nigdy nie przyjmuję przed południem.
– Wyjaśniłem mu to, pani. Prośba o spotkanie w porze śniadania może świadczyć o jego desperacji. Uważam, że musimy dowiedzieć się, dlaczego tak mu na tym zależy.
– A jeśli go nie przyjmę, twoim zdaniem przysporzy mi to kłopotów? Nie wnikam, czy decyzja ta zaszkodzi Ziemi, Osadnikom, temu lub tamtemu. Chcę wiedzieć, czy będzie miała negatywne skutki dla mnie.
– Proszę pani, to może utrudnić kontynuowanie ziemskiego osadnictwa w Galaktyce. Ten plan narodził się ponad dwieście lat temu w głowie policjanta Elijaha Baleya. Zatrzymanie tego procesu sprofanuje pamięć o nim. Czy mylę się, sądząc, że jakiekolwiek umniejszenie jego zasług zostanie przez panią odebrane jako osobista zniewaga?
Gladia była oszołomiona. W ciągu ostatniej godziny nazwisko Elijaha Baleya dwukrotnie pojawiło się w rozmowach. Odszedł już dawno – krótko żyjący Ziemianin, który zmarł ponad szesnaście dziesięcioleci temu – ale sama wzmianka o nim wciąż ją poruszała.
– Dlaczego sytuacja stała się nagle tak poważna? – spytała.
– Wcale nie nagle. Przez dwadzieścia dzisięcioleci mieszkańcy Ziemi i Przestrzeńcy mieli sprzeczne interesy i tylko mądra polityka doktora Fastolfe’a zapobiegała otwartym konfliktom. Teraz, kiedy doktor Fastolfe nie żyje, opozycja urosła w siłę. Opuszczenie Solarii bardzo ją wzmocniło i być może wkrótce stanie się dominującą siłą polityczną.
– Dlaczego?
– To wyraźny znak, że maleje potęga Przestrzeńców, i wielu mieszkańców Aurory uważa, że należy podjąć zdecydowane działania… teraz albo nigdy.
– A ty sądzisz, że spotkanie z tym człowiekiem może zapobiec temu wszystkiemu?
– Tak, proszę pani.
Gladia milczała chwilę. Znów przypomniała sobie, chociaż z oporami, że obiecała Elijahowi zaufanie do Giskarda.
– Dobrze – powiedziała. – Nie chcę tego i nie uważam, żeby spotkanie z tym człowiekiem cokolwiek zmieniło, ale dobrze, zobaczę się z nim.
Gladia spała, a cały dom pogrążony był w ciemnościach – według ludzi. Jednak wciąż tętnił życiem, ponieważ roboty miały jeszcze wiele pracy, swe zadania wykonywały, używając promieniowania podczerwonego.
Należało uporządkować mieszkanie. Trzeba było przyjąć zapasy, pozbyć się śmieci, oczyścić i wypolerować meble, poukładać rozrzucone drobiazgi. No i pozostawały jeszcze obowiązki strażników.
Żadne drzwi nie miały zamka; nie musiały. Na Aurorze nie istniała przestępczość, nic nie zagrażało mieszkańcom ani mieniu, ponieważ ludzi i ich własności cały czas strzegły roboty. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli i przyjmowali to za rzecz naturalną.
Ceną tego spokoju było to, że stróżujące roboty zawsze musiały trwać na posterunku. Nigdy ich nie używano, ale tylko dlatego, że zawsze były na miejscu.
Giskard i Daneel, zdecydowanie wszechstronniejsi i doskonalsi niż zwyczajne roboty domowe, nie mieli sprecyzowanych obowiązków – o ile oczywiście pominąć nadzór nad właściwym wypełnianiem zadań przez pozostałe maszyny.
O trzeciej nad ranem obeszli okolice domu i zalesione tereny, aby upewnić się, że stróżujące roboty dobrze wypełniają swoje obowiązki i nie ma żadnych problemów.
Spotkali się przy południowej granicy posiadłości i przez chwilę rozmawiali językiem pełnym skrótów i niedomówień. W ciągu dziesięcioleci wypracowali wspólny kod i nie potrzebowali już zwykłych ozdobników ludzkiej mowy.
– Chmury. Nie widać – powiedział Daneel niemal niesłyszalnym szeptem.
Gdyby jego słowa przeznaczone były dla ludzkich uszu, całe zdanie prawdopodobnie brzmiałoby: „Jak widzisz, przyjacielu Giskardzie, zachmurzyło się. Gdyby pani Gladia czekała, aby ujrzeć Solarię, i tak nic by nie zobaczyła”.
A odpowiedź Giskarda: „Prognoza. Spotkanie, raczej” – oznaczałaby: „Zapowiadali to w prognozie pogody, przyjacielu Daneelu, dzięki czemu można było przekonać panią Gladię, żeby wcześniej się położyła. Uznałem, iż należy rzetelnie przedstawić sprawę i namówić ją na spotkanie, o którym ci opowiadałem”.
– Wydaje mi się, przyjacielu Giskardzie, że główną przyczyną oporu pani Gladii było przygnębienie na wieść o opuszczeniu Solarii. Odwiedziłem kiedyś ten świat z partnerem Elijahem, kiedy pani Gladia była jeszcze Solarianką i tam mieszkała.
– Zawsze sądziłem, że pani Gladia nie czuła się szczęśliwa na rodzinnej planecie, że chętnie ją opuściła i nie zamierzała tam wracać. Ale zgadzam się z tobą, iż bardzo przygnębia ją świadomość, że historia Solarii dobiegła końca.
– Nie rozumiem zachowania pani Gladii, lecz wiele razy przekonałem się, że ludzkie postępowanie nie jest logiczne.
– Właśnie przez to czasem trudno zdecydować, co będzie dla ludzi korzystne, a co nie. – Giskard powiedziałby to z pełnym rozdrażnienia westchnieniem, gdyby był człowiekiem. Ale jako robot przeanalizował tylko bez emocji kłopotliwą sytuację. – To jeden z powodów, dla których wydaje mi się, że Trzy Prawa Robotyki są niekompletne lub niewystarczające.
– Wspomniałeś już o tym, Giskardzie. Próbowałem w to uwierzyć, ale nie mogłem.
Reventlov przez chwilę milczał.
– Gdy rozważam tę sprawę teoretycznie, dochodzę do wniosku, że muszą być niekompletne lub niewystarczające, ale kiedy usiłuję w to uwierzyć, też mi się nie udaje, jestem bowiem nimi związany. Gdybym nie był, z pewnością uwierzyłbym w ich niedoskonałość.
– Nie potrafię zrozumieć tego paradoksu.
– Ani ja. Ale coś zmusza mnie, żeby go jakoś wyrazić. Przy okazji, po dzisiejszej rozmowie z panią Gladią wydaje mi się, że bliski jestem odkrycia, na czym polega niedoskonałość Trzech Praw. Zapytała, jak odwołanie spotkania może jej zagrozić, i tego właśnie nie byłem w stanie wyjaśnić, ponieważ nie wynikało to bezpośrednio z Trzech Praw.
– Znalazłeś doskonałą odpowiedź, przyjacielu Giskardzie. Uwłaczenie pamięci partnera Elijaha głęboko dotknęłoby panią Gladię.
– To najlepsza odpowiedź wynikająca z Trzech Praw. Ale nie najlepsza możliwa.
– A jaka jest ta najlepsza?
– Nie wiem. Nie mogę jej wyrazić ani słownie, ani nawet przekazać samej idei, dopóki związany jestem Prawami.
– Nie ma nic poza Prawami – stwierdził Daneel.
– Gdybym był człowiekiem – odparł Giskard – umiałbym spojrzeć poza Prawa. A sądzę, że ty, przyjacielu Daneelu, zdołałbyś to zrobić szybciej ode mnie.
– Ja?
– Tak, przyjacielu. Długo się nad tym zastanawiałem. Mimo że jesteś robotem, twój sposób rozumowania jest zdumiewająco podobny do ludzkiego.
– Nie należy tak myśleć – powiedział Daneel powoli, jakby cierpiał. – Wyciągasz takie wnioski, ponieważ masz wgląd w umysły ludzi. Wypacza to twoją ocenę i może cię w końcu zniszczyć. Byłaby to dla mnie wielka przykrość. Jeśli potrafisz się nieco powstrzymać przed czytaniem w myślach, zrób tak.
– Nie potrafię, przyjacielu Daneelu. – Giskard gwałtownie się odwrócił. – Nie chcę. Żałuję wręcz, że robię to tak rzadko, ponieważ ograniczają mnie Trzy Prawa. Nie mogę sięgać zbyt głęboko ze strachu, że komuś zaszkodzę. Nie mogę bezpośrednio wpływać na ludzi ze strachu, że komuś zaszkodzę.
– Jednak na panią Gladię wpłynąłeś bardzo delikatnie, przyjacielu Giskardzie.
– Niezupełnie. Mógłbym zmienić jej sposób myślenia i spowodować, że zgodziłaby się na spotkanie bez sprzeciwów, ale ludzki umysł jest tak zagadkowy i skomplikowany, że odważyłem się na bardzo niewiele. Każda moja zmiana wytwarza następne, których nie potrafię przewidzieć i które mogą mieć negatywne skutki.
– Ale jakoś wpłynąłeś na panią Gladię.
– Nie musiałem. Słowo „zaufanie” porusza ją i czyni bardziej uległą. Zauważyłem to już dawniej, lecz używam go tylko w ostateczności, bo zbyt częste wykorzystywanie go z pewnością osłabiłoby ów wpływ. Nie pojmuję tego zjawiska, lecz nie mogę znaleźć wyjaśnienia.
– Czy przeszkodę stanowią Trzy Prawa?
Zdawało się, że oczy Giskarda zapłonęły silniejszym blaskiem.
– Tak. Stają mi na drodze na każdym etapie. Nie mogę ich zmienić, bo na to nie pozwalają. Równocześnie jednak muszę je zmodyfikować, gdyż wyczuwam zbliżającą się katastrofę.
– Wspominałeś już o tym, przyjacielu Giskardzie, ale nie wyjaśniłeś charakteru zagrożenia.
– Ponieważ go nie znam. Wiąże się to ze wzrostem napięcia między Aurorą a Ziemią, ale jak owo napięcie wpłynie na samą katastrofę, nie potrafię powiedzieć.
– Czy jest możliwe, że mimo wszystko nie dojdzie do niej?
– Nie sądzę. Wśród pewnych urzędników, z którymi się zetknąłem, wyczułem atmosferę katastrofy i oczekiwania na triumf. Nie umiem tego lepiej opisać i zbadać, ponieważ na przeszkodzie stoją Trzy Prawa. Jest jeszcze inny powód, dla którego spotkanie z Mandamusem musi odbyć się jutro. Pozwoli mi to wejrzeć w jego umysł.
– A jeśli nie da to żadnych efektów?
Wprawdzie Giskard nie potrafił wyrazić głosem emocji, lecz jego słowa pełne były rozpaczy.
– W takim wypadku będę bezradny. Mogę działać tylko zgodnie z Trzema Prawami. Cóż więcej mógłbym zrobić?
– Nic – odparł cicho przygnębiony Daneel.
Gladia weszła do salonu piętnaście po ósmej, z rozmysłem – i odrobiną złośliwości – każąc Mandamusowi (z niechęcią nauczyła się tego nazwiska) czekać. Spędziła też szczególnie dużo czasu przed lustrem, po raz pierwszy od lat z rozpaczą przyglądając się pasmom siwych włosów. Pożałowała nawet, że zrezygnowała z powszechnego na Aurorze zwyczaju używania farby. Ostatecznie im piękniej i młodziej by wyglądała, tym trudniejsza byłaby rola tego pachołka Amadira.
Przekonywała siebie, że z pewnością od pierwszego wejrzenia poczuje niechęć do tego człowieka. Obawiała się wszakże, że jeśli okaże się młody i atrakcyjny, a miłą twarz rozjaśni mu na powitanie słoneczny uśmiech, może wzbudzić w niej sympatię.
Jednak jego widok przyniósł Gladii ulgę. Gość był młody, owszem, i prawdopodobnie nie ukończył jeszcze pierwszego półwiecza, lecz niewiele mu to dało. Zwracał uwagę wzrostem – miał pewnie ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów – ale bardzo szczupła sylwetka sprawiała, że wyglądał jak patyk. Włosy miał zbyt ciemne jak na Aurorianina. Jego oczy były jasnobrązowe, twarz nazbyt długa, wargi zbyt cienkie, usta za szerokie, cera niedostatecznie jasna. Jednak prawdziwej młodzieńczości ostatecznie pozbawiał go sztywny wygląd i spojrzenie bez śladu uśmiechu.
Niespodziewanie Gladia przypomniała sobie niezwykle modne na Aurorze powieści historyczne nieodmiennie traktujące o prymitywnej Ziemi – dość dziwne na planecie, na której coraz bardziej wzrastała nienawiść do Ziemian – i pomyślała: Ależ to prawdziwy purytanin!
Niemal uśmiechnęła się z ulgą. Purytanie byli zwykle przedstawiani jako ludzie źli i – niezależnie od tego, czy ten Mandamus był jednym z nich czy nie – odpowiadało jej to skojarzenie.
Jednak kiedy się odezwał, poczuła rozczarowanie, ponieważ jego głos brzmiał miękko i melodyjnie. Jeśli miałby dopełnić stereotypu, powinien mówić chropawo i przez nos.
– Pani Gremionis?
Uścisnęła jego dłoń, uśmiechając się łaskawie.
– Proszę mówić mi Gladia. Wszyscy tak robią.
– Wiem, że używa pani nazwiska męża.
– Używałam go, ale moje małżeństwo zakończyło się polubownie kilka dziesięcioleci temu.
– Przetrwało jednak długo.
– Bardzo długo. Było wyjątkowo udane, ale nawet najlepsze rzeczy kiedyś się kończą.
– Tak, przeciąganie sukcesu ponad miarę może doprowadzić do klęski – powiedział Mandamus sentencjonalnie.
Gladia przytaknęła i dodała z lekkim uśmiechem:
– Mądrze pan mówi jak na kogoś tak młodego. Ale może byśmy przeszli do jadalni? Śniadanie jest już gotowe i nie chciałabym zbyt długo pana zatrzymywać.
Gdy Mandamus ruszył za nią, dostrzegła towarzyszące mu dwa roboty. Dla mieszkańców Aurory było nie do pojęcia, aby wyruszyć dokądkolwiek bez ich asysty, ale dopóki stały nieruchomo, nikt nie zwracał na nie uwagi.
Gladia zerknęła raz jeszcze i stwierdziła, że są to ostatnie modele, bardzo kosztowne. Ich pseudoubrania były starannie wykonane i – chociaż nie jej autorstwa – pierwszorzędnej roboty. Pomyślała niechętnie, że przecenia siebie. Postanowiła dowiedzieć się, kto jest twórcą projektu, wyraźnie bowiem pojawił się nowy, zdolny konkurent. Zauważyła z aprobatą, że ubrania utrzymane są w jednym stylu, ale równocześnie zachowują odrębność. Nie sposób było pomylić jednego robota z drugim.
Mandamus dostrzegł jej pełne podziwu spojrzenia i zareagował z niepokojącą trafnością. (Jest inteligentny, pomyślała rozczarowana Gladia.)
– Wygląd robotów to projekt młodego człowieka z instytutu. Jeszcze nie wyrobił sobie nazwiska, ale zgodzi się pani chyba ze mną, że to tylko kwestia czasu.
– Z pewnością – przytaknęła Gladia.
Nie oczekiwała, że do zasadniczej rozmowy dojdzie przed końcem śniadania. Rozmawianie przy posiłkach o czymś istotnym było w złym tonie i Gladia szybko zorientowała się, że wymiana frazesów nie jest najmocniejszą stroną Mandamusa. Oczywiście mówili o pogodzie. O ostatniej ulewie i możliwości nadejścia suszy. Wyraził też obowiązkowy zachwyt urządzeniem domu, co przyjęła z wyuczoną skromnością. Nie zrobiła nic, aby pomóc gościowi w prowadzeniu konwersacji.
W końcu jego wzrok spoczął na Daneelu, stojącym cicho i bez ruchu we wnęce. Mandamus przełamał swoją powściągliwość i zainteresował się nim.
– Ach, sławny R. Daneel Olivaw. Jedyny w swoim rodzaju. Egzemplarz wart podziwu.
– O tak.
– Należy w tej chwili do pani? Zgodnie z testamentem Fastolfe’a?
– Tak. Zgodnie z wolą doktora Fastolfe’a – powiedziała Gladia z naciskiem.
– Zdumiewające, że projekt budowy humanoidalnych robotów przez instytut zakończył się całkowitym niepowodzeniem. Zastanawiała się pani nad tym?
– Słyszałam, że tak się stało – odparła Gladia ostrożnie. (Czyżby właśnie do tego zmierzał?) – Jednak nigdy nie zaprzątałam sobie głowy tą sprawą.
– Socjologowie wciąż usiłują to zrozumieć. Przynajmniej my, w instytucie, do tej pory nie pozbyliśmy się rozczarowania. Wydawało się, że wszystko przebiega prawidłowo. Niektórzy z nas sądzą, że Fa… doktor Fastolfe miał z tym coś wspólnego.
(Uniknął powtórzenia pomyłki, zauważyła Gladia. Jej oczy zwęziły się i poczuła wrogość. Czyżby przybył do niej w poszukiwaniu materiałów, które mogłyby zaszkodzić pamięci biednego, poczciwego Hana?)
– Każdy, kto tak myśli, jest głupcem – powiedziała zirytowana. – Jeśli i pan podziela tę opinię, nie zawaham się użyć podobnego określenia.
– Nie należę do osób podejrzewających doktora Fastolfe’a, ponieważ nie widzę sposobu, w jaki mógłby on spowodować fiasko tych zamierzeń.
– Czemu ktokolwiek miałby cokolwiek robić? Cała sprawa polega na tym, że to ludzie nie chcieli swych kopii. Robot wyglądający jak mężczyzna stanowi konkurencję dla mężczyzny, a wyglądający jak kobieta konkuruje z kobietą. Ponadto są one zdecydowanie zbyt dobre. Aurorianie obawiali się konkurencji. Musimy dłużej rozwodzić się na ten temat?
– Konkurencji seksualnej? – zapytał spokojnie Mandamus.
Na moment ich spojrzenia się spotkały. Czyżby wiedział o jej dawnej miłości do robota Jandera? A jeśli nawet, czy miało to jakieś znaczenie?
Wyraz twarzy mężczyzny nie zdradzał wszakże, by jego słowa kryły jakieś podteksty.
Po chwili milczenia Gladia odpowiedziała:
– Konkurencji w każdej dziedzinie. Jeśli doktor Han Fastolfe mógłby jakoś przyczynić się do odbierania takich doznań, to jedynie dlatego, że jego roboty były zbyt „ludzkie”. Nic poza tym.
– Wydaje mi się, że jednak myślała pani o tej sprawie – rzekł Mandamus. – Kłopot w tym, że socjologowie uważają lęk przed takimi robotami za zbyt proste wyjaśnienie. Nie wystarcza im ono, nie ma zaś śladu żadnego poważniejszego motywu.
– Socjologia nie jest nauką ścisłą – odparła Gladia.
– Ani też zupełnie nieścisłą.
Kobieta wzruszyła ramionami.
Po chwili milczenia Mandamus rzekł:
– W każdym razie nie pozwoliło nam to właściwie zorganizować wypraw kolonizacyjnych. Bez humanoidalnych robotów mogących przetrzeć drogę…
Śniadanie nie skończyło się jeszcze, tymczasem Gladia wyraźnie widziała, że gość już dłużej nie może się powstrzymać od poruszenia poważniejszych tematów.
– Mogliśmy polecieć sami.
Tym razem gość wzruszył ramionami.
– To zbyt trudne. Poza tym ci krótkowieczni barbarzyńcy z Ziemi, za przyzwoleniem pani doktora Fastolfe’a, wyroili się na wszystkie planety w okolicy niczym stada szarańczy.
– Nadal wiele jest nie zasiedlonych. Miliony. A jeśli oni potrafią tego dokonać…
– Oczywiście, że potrafią – wybuchnął nagle Mandamus. – Osadnictwo pociąga za sobą ofiary, ale co dla nich znaczy życie? Utrata dziesięciolecia czy niewiele więcej. Poza tym Ziemian są miliardy. Jeśli podczas kolonizacji zginie milion lub dwa, kto to zauważy? Kto się tym przejmie? Z pewnością nie oni.
– Jestem pewna, że ich to boli.
– Bzdura. Nasze życie jest dłuższe, a co za tym idzie, cenniejsze. I oczywiście bardziej o nie dbamy.
– Siedzimy więc tutaj, nic nie robiąc, i tylko oburzamy się na ziemskich kolonistów za to, że potrafią ryzykować własne życie i że w konsekwencji najprawdopodobniej odziedziczą całą Galaktykę.
Gladia nigdy dotąd nie uważała się za zwolenniczkę Osadników, teraz jednak była w takim nastroju, że mogła zaprzeczyć wszystkiemu, co powie Mandamus. A kiedy wypowiedziała już te słowa, poczuła nagle, że to, co traktowała jako przeciwstawienie się gościowi, ma sens i wyraża jej uczucia. Poza tym słyszała, jak Fastolfe wygłaszał podobne poglądy w ostatnich latach swojego życia.
Na jej znak błyskawicznie sprzątnięto ze stołu. Śniadanie mogłoby jeszcze potrwać, lecz rozmowa i nastrój stały się zbyt napięte jak na czas posiłku.
Wrócili do salonu. Roboty Mandamusa ruszyły za nimi, podobnie jak Daneel i Giskard. Wszystkie stanęły w swoich wnękach. Mandamus nie zwrócił uwagi na obecność Giskarda, pomyślała Gladia, ale niby czemu miałby to zrobić? Giskard był staroświecki, pod pewnymi względami nawet prymitywny, i nie mógł się równać z pięknymi egzemplarzami należącymi do gościa.
Gladia usiadła, zakładając nogę na nogę, świadoma, że obcisłe, półprzejrzyste spodnie podkreślają jej zgrabne łydki.
– Mogę poznać powód pańskiej wizyty, doktorze Mandamus? – spytała, nie potrafiąc bardziej odwlekać właściwej rozmowy.
– Mam brzydki nawyk żucia po posiłkach leczniczej gumy. To mi pomaga w trawieniu. Ma pani coś przeciwko temu? – zwrócił się do niej uprzejmie.
– To by mnie rozpraszało – odparła sztywno Gladia.
Brak gumy do żucia może utrudnić mu skupienie się, pomyślała, a poza tym w jego wieku nie potrzeba niczego dla poprawy trawienia.
Mandamus wysunął już częściowo z kieszeni tuniki mały, owalny przedmiot. Teraz jednak schował go, starając się nie okazać rozczarowania, i wymamrotał:
– Oczywiście.
– Pytałam pana, doktorze Mandamus, o powód pańskiej wizyty.
– Są dwa, proszę pani. Jeden to sprawa osobista, a drugi jest wagi państwowej. Nie będzie miała pani nic przeciwko temu, że najpierw zajmę się sprawą osobistą?
– Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić, jaką może pan mieć do mnie osobistą sprawę. Pracuje pan w Instytucie Robotyki, prawda?
– Tak.
– I powiedziano mi, że jest pan blisko Amadira.
– Mam zaszczyt pracować z doktorem Amadirem – odparł z naciskiem.
Odpłaca mi pięknym za nadobne, pomyślała Gladia, ale nie zwrócę na to uwagi.
– Amadiro i ja zetknęliśmy się dwieście lat temu i nie było to najmilsze spotkanie – ciągnęła spokojnie. – Od tamtej pory nigdy już nie miałam okazji się z nim zobaczyć. Odmówiłabym też rozmowy z panem jako jego bliskim współpracownikiem, ale przekonano mnie, że może być ona bardzo ważna. Jednak kwestie osobiste z pewnością nie mają dla mnie znaczenia. Moglibyśmy zatem przejść do spraw państwowych?
Mandamus spuścił oczy. Na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec, mogący być oznaką zakłopotania.
– Proszę pozwolić, że raz jeszcze się przedstawię. Jestem Levular Mandamus, pani potomek w piątym pokoleniu. Jestem prapraprawnukiem Santiriksa i Gladii Gremionis. Pani zaś jest moją prapraprababką.
Gladia odetchnęła gwałtownie, starając się ukryć wrażenie, jakie zrobiła na niej ta wiadomość. (Niezbyt jej się to udawało.) Oczywiście miała potomków, więc dlaczego jednym z nich nie mógłby być ten człowiek?
– Jest pan pewien? – spytała jednak.
– Całkowicie. Przeprowadziłem badania genealogiczne. Przecież kiedyś będę chciał mieć dzieci, a wtedy i tak musiałbym je zrobić. Jeśli to panią interesuje, pokrewieństwo między nami przedstawia się następująco: M–K–K–M.
– Jest pan synem syna córki córki mojego syna?
Nie pytała o dalsze szczegóły. Miała jednego syna i jedną córkę. Była idealną matką, ale w odpowiednim czasie jej dzieci usamodzielniły się i rozpoczęły własne życie. Zgodnie z odwieczną tradycją Przestrzeńców nie interesowała się następnymi pokoleniami. Teraz, gdy spotkała przedstawiciela jednego z nich, jako Przestrzeniec nie powinna się tym przejmować.
Myśl ta uspokoiła ją zupełnie, więc z powrotem usiadła.
– Dobrze – powiedziała. – Jest pan moim potomkiem w piątym pokoleniu. Jeśli o tej właśnie sprawie osobistej chce pan mówić, to zupełnie mnie ona nie interesuje.
– Doskonale rozumiem. Sama genealogia nie jest tematem, który chciałbym poruszyć. Stanowi jednak jego podstawę. Widzi pani, doktor Amadiro wie o łączącym nas pokrewieństwie. Przynajmniej tak podejrzewam.
– Doprawdy? Jak ta informacja do niego dotarła?
– Sądzę, że po cichu bada genealogię wszystkich pracowników instytutu.
– Dlaczego?
– Aby odkryć takie właśnie szczegóły. Nie należy do ludzi łatwo obdarzających współpracowników zaufaniem.
– Nie rozumiem. Jeśli jest pan moim potomkiem w piątym pokoleniu, czemu miałoby to mieć większe znaczenie dla niego niż dla mnie?
Mandamus z namysłem potarł podbródek grzbietem prawej dłoni.
– Jego niechęć do pani jest nie mniejsza niż pani do niego. Jeśli pani z powodu doktora Amadira nie chciała się ze mną spotkać, on przez panią gotów jest uniemożliwić mi awans. Gdybym był potomkiem doktora Fastolfe’a, mogłoby być jeszcze gorzej, ale niewiele.
Gladia wyprostowała się w fotelu i powiedziała ostrym tonem:
– Czego więc pan ode mnie oczekuje? Nie mogę przecież ogłosić, że nie jest pan moim potomkiem. Powinnam wystąpić w hiperwizji i stwierdzić, że jest mi pan całkiem obojętny i że się pana wyrzekam? Czy to zadowoli doktora Amadira? Zapewniam pana jednak, że nie zamierzam tak postąpić. Nie zrobię niczego, co mogłoby dać satysfakcję temu człowiekowi. Jeśli nawet odsunie on pana i zniszczy mu karierę tylko ze względu na nasze związki genetyczne, przynajmniej nauczy się pan zadawać z lepszymi, normalniejszymi ludźmi.
– Nie odsunie mnie, pani Gladio. Proszę mi wybaczyć brak skromności, ale jestem dla niego zbyt wartościowy. Mam nadzieję, że pewnego dnia obejmę stanowisko dyrektora instytutu. Na to jednak, jestem pewien, doktor Amadiro nie zgodzi się, dopóki będzie podejrzewać, że pochodzę od kogoś jeszcze gorszego niż pani.
– Czyżby wyobrażał sobie, że biedny Santirix był gorszy niż ja?
– Nie. – Mandamus zarumienił się i przełknął ślinę, lecz jego głos pozostał cichy i opanowany. – Nie chcę pani obrażać, ale muszę odkryć prawdę.
– Jaką prawdę?
– Jestem pani potomkiem w piątym pokoleniu. Widać to wyraźnie w zapisach genealogicznych. Czy jednak istnieje możliwość, że moim przodkiem był nie Santirix Gremionis, ale Ziemianin Elijah Baley?
Gladia zerwała się błyskawicznie, niczym marionetka poruszana przez lalkarza. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że stoi. Już po raz trzeci w ciągu ostatnich dwunastu godzin słyszała imię dawno zmarłego Ziemianina. I to od trzech różnych osób.
– Co ma pan na myśli? – wykrztusiła nieswoim głosem.
– Wydaje mi się, że wyraziłem się całkiem jasno – odparł, także wstając. – Czy pani syn, a mój praprapradziadek, narodził się ze związku pani i Ziemianina Elijaha Baleya? Czy był on ojcem pani syna? Nie wiem, jak to jaśniej wyrazić.
– Jak pan śmie wysuwać takie sugestie? A nawet myśleć o czymś takim?
– Od tego zależy moja kariera. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, mam zrujnowaną przyszłość. Pragnę, aby pani zaprzeczyła, ale same zaprzeczenia nie na wiele się zdadzą. Muszę mieć dowody, które w odpowiednim czasie będę mógł przedstawić doktorowi Amadirowi, aby jego dezaprobata co do mojego pochodzenia zakończyła się na pani. Wiem doskonale, że niechęć do pani, a nawet do doktora Fastolfe’a, jest niczym, naprawdę niczym w porównaniu z nienawiścią, jaką żywi on do Ziemianina Elijaha Baleya. Nie chodzi tu tylko o to, że miałbym żyć krócej, choć myśl o dziedziczeniu barbarzyńskich genów niezwykle by mnie zaniepokoiła. Sądzę, że gdybym przedstawił dowód, że jestem potomkiem innego Ziemianina, nie Elijaha Baleya, doktor Amadiro nie przejąłby się tym. Jednak już sama myśl o Baleyu doprowadza go do szału. Nie wiem dlaczego.
Przywołanie imienia detektywa sprawiło, że stanął przed oczami Gladii jak żywy. Oddychała ciężko i głęboko, wspominając najlepszy okres swego życia.
– Ja wiem – odparła. – Dlatego że Elijahowi, choć wszyscy, cała Aurora, sprzysięgli się przeciwko niemu, udało się zniszczyć Amadira w chwili, gdy miał on już sukces w zasięgu ręki. Elijah dokonał tego wyłącznie dzięki swej odwadze i inteligencji. Ten Ziemianin, którym Amadiro gardził i którego lekceważył, znacznie go przewyższał. Cóż więc mógł zrobić poza tym, że zapałał do niego jałową nienawiścią? Elijah nie żyje od ponad szesnastu dziesięcioleci, a Amadiro nadal nie może zapomnieć, nie potrafi wybaczyć, nie umie zerwać pętających go kajdan wspomnień. Ja zaś nie pozwolę mu zapomnieć ani przestać nienawidzić, dopóki te uczucia zatruwają każdą chwilę jego życia.
– Wiem, że ma pani powody, aby źle życzyć doktorowi Amadirowi – powiedział Mandamus – ale dlaczego chce pani zniszczyć także mnie? Jeśli pozwoli mu pani sądzić, że jestem potomkiem Elijaha Baleya, da mu pani przyjemność zmiażdżenia mnie. Czemu miałaby pani zrobić to niepotrzebnie, jeśli w istocie nie jestem potomkiem Ziemianina? Proszę mi zatem udowodnić, że pochodzę od pani i Santiriksa Gremionisa albo od pani i kogokolwiek innego niż Elijah Baley.
– Ty głupcze! Ty idioto! Po cóż ci jakiekolwiek dowody? Sprawdź zapisy historyczne. Znajdziesz tam dokładne daty pobytu Elijaha na Aurorze. Znajdziesz też dokładną datę urodzin mojego syna Darrela. Dowiesz się, że Darrel został poczęty z górą pięć lat po ostatniej wizycie Elijaha. Dowiesz się także, że Elijah nigdy już tu nie wrócił. Sądzisz zatem, że przez pięć lat byłam w ciąży? Że przez pięć standardowych lat nosiłam w sobie płód?
– Znam te zapisy, proszę pani. I nie uważam, że przez pięć lat była pani w ciąży.
– Po co więc pan do mnie przyszedł?
– Ponieważ jest jeszcze coś. Wiem, i podejrzewam, że doktor Amadiro także o tym wie, że choć Ziemianin Elijah Baley, jak pani mówi, nigdy już nie wrócił na Aurorę, przez jeden dzień przebywał na pokładzie statku orbitującego wokół planety. Wiem, i podejrzewam, że doktor Amadiro także o tym wie, że choć Ziemianin nie opuścił pokładu statku, pani odleciała z planety, by odwiedzić ten statek. Spędziła tam pani znaczną część dnia, a działo się to niemal pięć lat po ostatniej wizycie Elijaha Baleya, mniej więcej w czasie, kiedy poczęty został pani syn.
Gladia poczuła, jak z jej twarzy odpływa krew. Pokój wokół pociemniał, zachwiała się.
Poczuła nagle delikatne dotknięcie mocnych ramion i wiedziała, że należą do Daneela. Łagodnie ułożył ją na fotelu.
Jakby z wielkiej odległości dobiegł ją głos Mandamusa.
– Czy to prawda, proszę pani?
Oczywiście była to prawda.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Robots and Empire
Copyright © 1985 by Nightfall, Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House, Ltd., Poznań 2012, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyńskii
Ilustracja na okładce
© Fred Gambino
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Roboty i imperium, wyd. II poprawione, dodruk, Poznań 2014)
ISBN 978-83-7818-255-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer