Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Riley Kos otrzymuje nietypowy spadek.
Pogrążona w rozpaczy dziewczyna ma pomóc pewnemu pisarzowi w dotrzymaniu obietnicy złożonej przed laty jej matce. Zadanie okazuje się wyzwaniem, ponieważ Jan Demczyk jest opryskliwym, niechętnym do współpracy odludkiem.
Wkrótce okazuje się, że przeszłość Majki Kos skrywa wiele tajemnic, a sam Demczyk jest jedynie jedną z nich.
Co przyniesie spotkanie dwójki tak różnych od siebie ludzi? Czy ich niecodzienna, wybuchowa relacja może doprowadzić do czegoś dobrego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
nie napisał zakończenia
drżącą ręką stary świat
nie dokończył zapisywać
kształtów twarzy miejsc i dat
nadal w dłoni trzyma pióro
wlał atrament szarych dni
w kałamarze pozłacane
kształtem tego co się śni
wciąż na kartach tej historii
połyskuje mokry tusz
naszych tęsknot planów marzeń
nim okładkę zwieńczy kurz
Dominika Caddick
19 września, poniedziałek
Wyłączyłam silnik i wyciągnęłam kluczyk ze stacyjki. Zanim wyszłam z samochodu, spojrzałam na zdjęcie wciśnięte w osłonkę przeciwsłoneczną obok lusterka i zakłuło mnie w piersi.
Moja mama była piękną kobietą. Czas nie zdołał namalować na jej twarzy zbyt wielu zmarszczek, a zgrabnej figury mogła pozazdrościć niejedna młoda dziewczyna. Słońce zachodzące nad sopockim molo nadało jej skórze blasku, a letni wiatr rozwiał włosy. Uśmiech, jakim obdarowała mnie tuż przed zrobieniem tego zdjęcia, był radosny i jeszcze zupełnie nieskażony chorobą, która wydarła z niej ostatni oddech niecały rok później.
Uwielbiałam tę fotografię i wspomnienie, które przywoływało, ale w tej chwili nie potrafiłam odpowiedzieć mamie uśmiechem. Powoli wypuściłam powietrze przez usta. Przetarłam zmęczone oczy, po czasie zdając sobie sprawę z tego, że pewnie rozmazałam przy tym makijaż. Całkiem o nim zapomniałam. Pomalowałam się dziś pierwszy raz od dnia śmierci mamy. Spojrzałam w lusterko. Korektor i gruba warstwa podkładu nie zdołały zamaskować ciemnych worków pod oczami. Byłam wyczerpana.
Załatwienie wszystkich formalności z listy koniecznych i potrzebnych dało mi mocno w kość. Udało mi się jednak wypełnić prawie wszystkie zobowiązania testamentowe w zaledwie dwa miesiące po odejściu mamy. Organizacja pogrzebu oraz dopilnowanie spraw urzędowych stało się dla mnie sposobem na przetrwanie pierwszych dni bez niej. Lista prostych próśb dotyczących załatwienia spraw bankowych, jak również spakowanie i wyniesienie jej ubrań i drobiazgów na strych dawały mi powód, żeby każdego kolejnego dnia wstawać z łóżka. Zostało tylko jedno zadanie, najdziwniejsze, dlatego jego wykonanie zostawiłam na sam koniec. Szczerze mówiąc, nie do końca rozumiałam powierzoną mi misję. Miałam zbyt mało informacji, to sprawiało, że czułam się niepewnie.
Wzięłam głęboki oddech i wysiadłam z samochodu.
Chata przypominała bardziej altanę niż dom. Lata świetności miała zdecydowanie za sobą. Podobnie wyglądało całe otoczenie – smutne, zapuszczone i zaniedbane.
Zapukałam do drzwi. Otworzyły się po długiej chwili z głośnym skrzypnięciem. Stanął w nich szczupły, wysoki mężczyzna ubrany w szarą bluzę z kapturem i ciemne dresowe spodnie. Ostre rysy jego twarzy częściowo zakrywała szpiczasta broda. Kosmyki kędzierzawych włosów opadały na pomarszczone czoło. Mężczyzna patrzył na mnie spod mocno zmrużonych powiek. Na jego twarz wystąpił grymas niezadowolenia.
– Pan Jan Demczyk? – zapytałam, cofając się mimowolnie o pół kroku, onieśmielona jego wzrostem i nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Nie interesuje mnie pani wizja dotycząca mojego zbawienia ani odpowiedź na pytanie, czy Bóg jest miłością – wycedził poirytowany.
– Ale ja nie jestem… – wydukałam, zaskoczona jego słowami.
– Katalogu Avonu też nie chcę – dodał, gotowy zatrzasnąć mi drzwi przed nosem.
– Ale… panie Demczyk! – wykrzyknęłam, automatycznie chwytając za klamkę. – Jestem córką Mai Kos. Mam na imię Riley. Mama poprosiła mnie o dostarczenie panu tego listu.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń z kopertą, ale nie sięgnął po nią. Imię mamy jednak wywarło na nim jakieś wrażenie, bo spojrzał na mnie z rezygnacją i pokręcił głową.
– Psiakrew! No to właź – mruknął, cofając się trochę, bym mogła wejść do środka.