Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
M.K.Gandhi to jedna z najbardziej inspirujących postaci dwudziestego wieku, propagator pacyfizmu jako środka walki politycznej i jeden z twórców współczesnej państwowości indyjskiej.
Jest to klasyczna autobiografia, która opowiada jego własnymi słowami historię życia Gandhiego oraz tego, jak rozwijał swoją koncepcję niestosowania przemocy oraz biernego oporu, która utorowała Indiom drogę do niepodległości i stała się podstawą wielu ruchów niepodległościowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 823
Rok wydania: 2013
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU: M.K. Gandhi An Autobiography
or The Story of My Experiments With Truth
Copyright © Navajivan Trust. This book is published by the permission
of Navajivan Trust, Ahmedabad – 380014 (India)
All rights reserved.
Copyright © 2013 Axis Mundi
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: © The Granger Collection/FORUM
ZDJĘCIA: str. 5, 194 (z żoną), 260 – Getty Images/Flash Press Media, str. 14 (z bratem), 96, 374 – Rue des Archives/FORUM, str. 503 – Sueddeutsche Zeitung Photo/FORUM
WYDANIE V
E-BOOK: 978-83-61432-56-2
PRZEKŁAD: Józef Brodzki
REDAKCJA MERYTORYCZNA: Bożena Rubczyńska
REDAKCJA: Elżbieta Makowska
KOREKTA: Katarzyna Szajowska, Magdalena Swoboda
KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska
PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski
SKŁAD: Positive Studio
Polish language copyright © 2013 Axis Mundi
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być wykorzystana
bez zgody wydawcy.
WSPÓŁPRACA WYDAWNICZA: Aleja Róż, Katarzyna Majszczyk
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
rzed czterema lub pięciu laty pod wpływem nalegań niektórych moich najbliższych współpracowników zgodziłem się napisać swoją autobiografię. Zacząłem więc pisać, wszakże zaledwie zdążyłem odwrócić pierwszą zapisaną kartkę, kiedy w Bombaju wybuchły rozruchy i praca moja uległa zatrzymaniu. Następnie przyszła cała seria wydarzeń, których kulminacyjnym punktem było uwięzienie mnie w Yeravda1.
Dżeramdas, jeden z moich towarzyszy więziennych, prosił mnie, bym odłożył wszystkie inne prace i skończył spisywanie mego życiorysu. Odpowiedziałem mu, że zakreśliłem już pewien plan prac nad poznaniem siebie samego i że nie sądzę, bym mógł zająć się czymkolwiek innym, zanim tego nie wykonam. Mógłbym jednak zdążyć skończyć swą autobiografię, gdybym odsiedział całą karę w więzieniu; potrzebny mi był jeszcze rok do skończenia mego życiorysu, kiedy zostałem zwolniony.
Swami Anand ze swej strony wystąpił z taką samą prośbą, a wobec tego, że skończyłem opisywanie dziejów ruchu Satjagraha2 w Afryce Południowej, nęciło mnie podjęcie pracy nad autobiografią dla „Navajivanu”3. Swami chciał, abym napisał oddzielnie do wydania książkowego – nie miałem jednak tyle czasu do rozporządzenia. Mogłem zaledwie co tydzień pisywać po jednym rozdziale. Coś trzeba było każdego tygodnia napisać dla „Navajivanu”. Czyż nie mogłaby to być moja autobiografia? Swami zgodził się na mój projekt i oto zabieram się ostro do roboty. Wszelako mój głęboko wierzący przyjaciel żywił co do tego pewne wątpliwości, którymi podzielił się ze mną w „dniu milczenia”.
– Czemu się wdajesz w tę awanturę? – zapytał mnie. – Pisanie własnego życiorysu jest raczej właściwe ludziom z Zachodu. Nie znam nikogo ze Wschodu, który by to robił, jeżeli nie liczyć tych, którzy ulegli wpływom zachodniego świata. I o czym chcesz pisać? Wyobraźmy sobie, że jutro odrzucisz poglądy, które dziś uważasz za niezłomne, lub też poddasz w przyszłości rewizji swoje dzisiejsze plany – czyż nie sprawi to, że ludzie postępujący zgodnie z tym, co głosi twoje słowo, bądź mówione, bądź pisane, będą się uważali za wprowadzonych w błąd?
Czy nie sądzisz, że rzeczą znacznie bardziej właściwą byłoby zaniechanie właśnie teraz pisania jakiejkolwiek autobiografii?
Ten argument wywarł na mnie pewne wrażenie. Ale moim zamiarem nie jest napisanie autentycznego własnego życiorysu. Pragnąłem po prostu opowiedzieć dzieje moich niezliczonych zmagań na drodze poszukiwania prawdy, a wobec tego, że całe moje życie jest w gruncie rzeczy tylko właśnie tymi poszukiwaniami, więc też odpowiada prawdzie, że cała opowieść będzie częściowo nosiła charakter autobiograficzny. Nie będę jednak miał nic przeciwko temu, by każda stronica mówiła jedynie o tych moich poszukiwaniach i zmaganiach, jakie toczyłem w imię prawdy.
Mam nadzieję, a może jedynie schlebiam sobie, żywiąc ją, że relacja o wszystkich tych poszukiwaniach może przynieść pewną korzyść czytelnikowi.
Moje doświadczenia w dziedzinie polityki są obecnie znane nie tylko w Indiach, lecz do pewnego stopnia całemu cywilizowanemu światu. Dla mnie osobiście nie mają one szczególnego znaczenia, a tytuł „Mahatma”4 jaki mi zyskały, ma go jeszcze mniej. Ten tytuł sprawiał mi często głęboki ból i nie pamiętam takiej chwili, kiedy można byłoby powiedzieć, że był mi przyjemny. Natomiast bardzo chętnie gotów jestem opowiedzieć o wszystkich moich zmaganiach i poszukiwaniach w dziedzinie duchowej, o których wiem tylko ja, a które stały się źródłem tej siły, jaką rozporządzam, działając na polu polityki. Jeżeli te zmagania i poszukiwania mają charakter „duchowy”, wtedy nie może być mowy o jakimś chwaleniu się z mojej strony – przeciwnie: przyczyniają się one jedynie do umocnienia mnie w skromności. Im bardziej bowiem zastanawiam się nad moją przeszłością i bliżej się jej przypatruję, tym mocniej odczuwam, jak daleko mi do doskonałości.
To, co pragnąłem osiągnąć, do czego dążyłem i co usiłowałem zdobyć w ciągu ubiegłych trzydziestu lat, zawarło się w pragnieniu poznania siebie samego, spojrzenia w oblicze Boga, w dążeniu do osiągnięcia moksza5.
Żyję, działam, istnieję dla osiągnięcia tego celu. Wszystko, co czynię, bądź przemawiając, bądź pisząc, oraz wszystkie moje poczynania polityki zmierzają do tego samego celu. Wobec tego jednak, że zawsze utrzymywałem, iż to, co jest możliwe do osiągnięcia dla jednostki, jest również dostępne ogółowi, wszystkie moje poszukiwania prawdy prowadzone były nie w izolacji, lecz na oczach wszystkich. Nie sądzę, by ta okoliczność pomniejszała ich wartość duchową. Istnieją wszelako pewne sprawy, których poznanie jest dostępne wyłącznie jednostce oraz jej Stwórcy. Nie dadzą się one absolutnie przekazać. Poszukiwania, o których zamierzam opowiedzieć, nie mają tego charakteru. Są one natury duchowej albo raczej moralnej. Istotą bowiem religii jest moralność.
Do opowieści niniejszej włączone zostaną jedynie te sprawy dotyczące religii, które będą mogły być zrozumiane zarówno przez dzieci, jak i przez dorosłych.
Jeżeli zdołam opowiedzieć o nich w sposób beznamiętny i skromny, pomogą one wielu innym poszukiwaczom prawdy w ich dalszej drodze naprzód. Jestem bardzo daleki od nadawania tym poszukiwaniom jakichkolwiek cech doskonałości. Nie pretenduję do niczego innego, podobnie jak uczony, który przeprowadzając badania z maksymalną dokładnością, zdolnością przewidywania i skrupulatnością, nigdy nie wydaje ostatniego wniosku o swych osiągnięciach, lecz przygląda się im z całym krytycyzmem.
Poddałem się głębokiej samoanalizie, usiłowałem na każdym kroku odnajdywać siebie samego, każdą sytuację psychologiczną starałem się zbadać i zgłębić – a jednak daleki jestem od tego, by pretendować do nieomylności wniosków, do których doszedłem.
Pretenduję jednak do jednego, a mianowicie do tego, że moje wnioski wydają mi się bezwzględnie słuszne i – na razie – skłonny jestem uważać je za ostateczne. Gdyby było inaczej, nie mogłyby stanowić podstawy do jakiegokolwiek działania. W każdym przypadku stosowałem metodę przyjmowania lub odrzucania powziętych wniosków i postępowałem zgodnie z nią. Dopóki jednak moje postępowanie jest zgodne z moim rozumem i z moim sercem, muszę się mocno trzymać raz powziętych moich własnych wniosków.
Gdyby mi chodziło jedynie o rozważanie zasadniczych zagadnień, z pewnością nie próbowałbym pisać autobiografii, wobec tego jednak, że moim celem jest przytoczyć szereg różnych praktycznych wskazówek, jak stosować te zasady, więc też rozdziały, które zamierzam napisać, opatruję wspólnym tytułem: Dzieje moich poszukiwań prawdy.
Będą one zawierały moje zmagania i poszukiwania, o ile chodzi o niesprzeciwianie się złu, sprawę celibatu lub inne metody postępowania, jakoby niezależne od wierności zasadom prawdy. Moim zdaniem jednak, prawda jest naczelną zasadą, skupiającą w sobie inne liczne zasady. Tego rodzaju Prawda polega nie tylko na wierności prawdzie w słowach, lecz również w myślach i dotyczy nie tylko względnej prawdy, tak jak my ją rozumiemy, lecz Prawdy Absolutnej, Zasad Odwiecznych, czyli pojęcia Boga.
Istnieją niezliczone definicje Boga, gdyż niezliczone są dowody Jego istnienia. Napełniają mnie one podziwem, czcią i na chwilę oszołamiają. Ale ja uznaję Boga jedynie jako najwyższe wcielenie Prawdy. Nie znalazłem Go jeszcze, ale wciąż Go poszukuję i gotów jestem na drodze tych poszukiwań złożyć w ofierze wszystko, co posiadam najdroższego. Nawet gdyby ta ofiara wymagała mego życia, sądzę, że byłbym gotów je poświęcić. Dopóki jednak nie zdołałem poznać Absolutnej Prawdy, muszę pozostać wierny względnej prawdzie, a więc takiej, jak ją sobie wyobrażam. Ta względna prawda musi być dla mnie – na razie – moją latarnią morską, moją tarczą i moim puklerzem. I chociaż obrana przeze mnie ścieżka jest stroma, wąska i niekiedy ostra jak ostrze brzytwy, dla mnie była ona jednak najkrótsza i najdogodniejsza.
Nawet moje błędy, wielkie jak Himalaje, wydały mi się fraszką, gdyż wiernie trzymałem się tej ścieżki. To ona ustrzegła mnie od poważnych kłopotów, szedłem więc naprzód zgodnie z prowadzącym mnie światłem. Niekiedy w posuwaniu się naprzód przytrafiały mi się chwile, gdy strwożonym spojrzeniem zdawałem się dostrzegać Absolutną Prawdę i Boga, wtedy z każdym dniem mocniej rosła we mnie pewność, że jedynie On jest czymś realnie istniejącym, wszystko inne zaś jest nierealne.
Niechże więc ci, którzy tego pragną, uprzytomnią sobie, jak bardzo to przeświadczenie brało we mnie górę, niech zechcą uczestniczyć w moich poszukiwaniach, a także – jeżeli potrafią – niech dzielą ze mną moją wiarę.
Następnym przeświadczeniem, którego nabrałem, było to, że jeżeli cokolwiek jest dostępne dla mnie, tym samym jest dostępne nawet każdemu dziecku. Miałem zresztą bezsporne powody, by tak twierdzić.
Środki, jakimi należy się posługiwać przy poszukiwaniu prawdy, są zarówno bardzo proste, jak i bardzo skomplikowane. Mogą się one jednak wydać wręcz nie do pomyślenia zarówno zuchwalcowi, jak i niewinnemu dziecku.
Człowiek poszukujący prawdy winien być skromniejszy od pyłu zaścielającego ziemię. Życie potrafi skruszyć proch pod jego stopami na najdrobniejszy pyłek, lecz poszukiwacz prawdy sam winien być tak skromny, że nawet ów pył jest w stanie go skruszyć. Tylko wtedy i dopiero wtedy dostrzeże on prawdę.
Dialog pomiędzy Wasiszthą i Wiszwamitrą6 czyni to aż nadto oczywistym. Chrześcijaństwo oraz islam również w dostatecznym stopniu to potwierdzają.
Jeżeli cokolwiek z tego, co spisuję na tych kartkach, mogłoby urazić czytelnika, gotowego przyjąć je za dowód rozpierającej mnie pychy, niech raczej zechce uznać, że coś w moich dociekaniach się nie zgadza, a moje przelotne widzenia potraktuje jeno jako miraż. Niechaj zginą setki takich jak ja, lecz niech ostoi się Prawda. Nie uszczuplajmy zakresu prawdy nawet o włos, wydając sądy o pogrążonych w błędach śmiertelnikach, podobnych do mnie samego.
Mam nadzieję i wnoszę o to modły, by nikt nie zechciał uważać porad rozsianych w tych rozdziałach za autorytatywne. Opowiedziane tu poszukiwania prawdy powinno się rozpatrywać jako ilustracje, w świetle których każdy jest w stanie poczynić własne doświadczenia, zgodnie ze swoimi upodobaniami i umiejętnościami. Wierzę, iż w tym ograniczonym zakresie owe ilustracje mogą być doprawdy pożyteczne, nie mam bowiem zamiaru ani przemilczać, ani przeceniać żadnej z przykrych spraw, które muszą być opowiedziane.
Mam nadzieję, że czytelnik całkowicie pozna wszystkie moje błędy i pomyłki.
Moim celem nie jest bynajmniej powiedzieć, jak bardzo jestem dobry, lecz opisać swoje poszukiwania na drodze poznawania wiedzy o satjagraha. Wydając sąd o sobie samym, będę usiłował być równie bezwzględny, jak jest nią Prawda, oraz jakimi pragnę, by byli inni. Przykładając do siebie tę miarę, muszę zawołać wraz z Surdasem7:
Gdzie znaleźć nędznika
Bardziej niż ja zepsutego i obmierzłego?
Byłem tak wiarołomny,
Żem własnego wyrzekł się Stwórcy
Bo nieprzerwanym pasmem tortur dla mnie jest to, że wciąż jeszcze jestem daleki od Niego, który – dobrze wiem o tym – rządzi każdym tchnieniem mego życia i którego jestem latoroślą. Świadom jestem tego, że złe uczucia trzymają mnie z dala od Niego, a przecież nie mogę się ich wyzbyć.
Muszę jednak już kończyć. Pozostaje mi jedynie podjąć niniejszą opowieść w rozdziale, który nastąpi później.
M.K. Gandhi
Aśram,
Sabarmati
26 listopada 1925 r.
ód Gandhich należy do kasty bania8 i – jak się wydaje – wywodził się z kupców korzennych. Jednak od trzech pokoleń, począwszy od mego dziadka, byli oni premierami rządu w różnych księstwach Katiawadu9. Uttamczand Gandhi, czyli Ota Gandhi, mój dziadek, musiał być człowiekiem o surowych zasadach. Intrygi państwowe zmusiły go do opuszczenia Porbandaru10, gdzie był diwanem11, i schronienia się w Dźunagadh12. Tu powitał nawaba13, unosząc do góry lewą rękę, a ktoś zwróciwszy uwagę na ten ostentacyjny afront, zażądał wyjaśnień, na co otrzymał następującą odpowiedź: „Prawa ręka jest na razie zajęta w Porbandarze”.
Ota Gandhi, owdowiawszy, ożenił się po raz drugi. Z pierwszego małżeństwa miał czterech synów, a z drugiego – dwóch. Nie sądzę, abym kiedykolwiek w dzieciństwie odczuł lub bodaj wiedział, iż owi synowie Oty Gandhiego nie byli dziećmi jednej matki. Piątym spośród tych sześciu braci był Karamczand Gandhi, czyli Kaba Gandhi, szóstym zaś Tulsidas Gandhi. Obydwaj ci bracia byli kolejno, jeden po drugim, premierami rządu w Porbandarze. Kaba Gandhi był moim ojcem. Był on członkiem Trybunału w Radźasthanie14. Dziś nie istnieje on już, lecz w owych czasach stanowił bardzo wpływową instytucję służącą do likwidowania zatargów pomiędzy przywódcami a członkami ich klanów. Był on również przez pewien czas premierem w Radźkocie15, a następnie w Wankanerze16. Gdy umierał, był emerytem państwa Radźkot.
Kaba Gandhi czterokrotnie zawierał związki małżeńskie, zostając raz po raz wdowcem. Miał dwie córki z pierwszego i drugiego małżeństwa. Jego ostatnia żona, Putlibai, urodziła mu córkę oraz trzech synów, z których ja byłem najmłodszy.
Mój ojciec kochał swój klan, był mu wierny, odznaczał się odwagą i wielkodusznością, lecz był wybuchowy. Nie stronił od uciech cielesnych. Ożenił się po raz czwarty, kiedy był już po czterdziestce. Był niesprzedajny i zarówno wśród rodziny, jak i na zewnątrz zdobył sobie sławę swą niezłomną bezstronnością. Jego lojalność w stosunku do państwa była powszechnie znana.
Kiedy zastępca przedstawiciela rządu brytyjskiego obelżywie odezwał się 0 thakore sahebie17 z Radźkotu, jego przełożonym, wówczas Kaba Gandhi stawił czoło owym obelgom. Tamten rozgniewał się i zażądał od Kaby Gandhiego, by go przeprosił, na co mój ojciec odpowiedział odmownie i w rezultacie został uwięziony na parę godzin. Kiedy jednak ów urzędnik zorientował się, że Kaba Gandhi jest nieprzejednany, wydał rozkaz uwolnienia go.
Mój ojciec nigdy nie pretendował do jakiegokolwiek gromadzenia majątku i pozostawił nam w spadku bardzo niewiele. Nie miał żadnego wykształcenia, prócz tego, które daje doświadczenie. Co najwyżej dałoby się o nim powiedzieć, że osiągnął piąty stopień w języku gudźarati. Znajomość historii i geografii była mu całkowicie obca, jednak bogate doświadczenie nabyte przy rozwiązywaniu praktycznych zagadnień dawało mu mocne podstawy przy rozstrzyganiu najbardziej zawiłych spraw oraz sprawowaniu władzy nad setkami ludzi.
Był też bardzo mało obyty ze sprawami religijnymi, natomiast reprezentował ten rodzaj kultury religijnej, którą wielu Indusów zdobywa dzięki częstemu odwiedzaniu świątyń i przysłuchiwaniu się dyskusjom na tematy religijne. U schyłku swego życia zaczął, na skutek nalegań pewnego zaprzyjaźnionego z rodziną wykształconego bramina, studiować księgi Gity18 i zwykł podczas odprawiania codziennych modłów głośno recytować poszczególne wersety.
Dominującym wspomnieniem, jakie mi pozostało po matce, jest otaczająca ją aureola pewnej świętości. Matka była głęboko religijna. Nie zasiadłaby nigdy do spożywania posiłku bez uprzedniego odprawienia codziennych modłów. Odwiedzanie haveli19 – świątyni poświeconej bogowi Wisznu – było jednym z jej codziennych obowiązków. Jak daleko sięga moja pamięć, nie mogę sobie przypomnieć, by kiedykolwiek opuściła Czaturmas20. Składała najsurowsze ślubowania i spełniała je bez uchybień. Nawet choroba nie usprawiedliwiała zwolnienia od nich. Przypominam sobie, że kiedyś zachorowała w trakcie przestrzegania ślubowania Czandrajana21, jednak zły stan zdrowia nie był wystarczającym powodem, by je przerwała. Poddanie się dwom lub trzem kolejno po sobie następującym postom nie było dla niej czymś niezwykłym. Podczas świętowania Czaturmas przyjmowanie jednego posiłku dziennie weszło jej w zwyczaj. Nie zadowalając się tym, matka moja pościła co drugi dzień w okresie jednego Czaturmas. Podczas innego Czaturmas złożyła ślubowanie nieprzyjmowania posiłków, zanim nie ujrzy słońca.
W owe dnie my, dzieci, staliśmy wpatrzeni w niebo, czekając, aż będziemy mogli oznajmić naszej matce ukazanie się słońca. Każdy wie, że w kulminacyjnych momentach pory deszczowej słońce często wcale się nie pokazuje. Przypominam sobie dnie, kiedy przy nagłym jego ukazaniu się biegliśmy do matki, by jej tę wiadomość oznajmić. Wtedy matka sama wybiegała z domu, by na własne oczy przekonać się o tym, tymczasem krótka chwila ukazania się słońca już zdążyła przeminąć, pozbawiając ją pożywienia.
– To nie ma znaczenia! – mówiła z pogodą ducha – widocznie Bóg nie chciał, bym dziś jadła. – Po czym wracała do swych domowych zajęć.
Matka moja była obdarzona wybitnie rozwiniętym poczuciem zdrowego rozsądku. Była doskonale poinformowana, gdy chodziło o wszystkie sprawy dotyczące państwa, a panie bywające na dworze wysoko ceniły jej inteligencję. Często, korzystając z przywilejów dzieciństwa, towarzyszyłem jej i wciąż jeszcze zachowałem w pamięci niektóre ożywione dyskusje, jakie moja matka prowadziła z owdowiałą matką thakore saheba.
Urodziłem się więc jako dziecko tych oto rodziców, w Porbandarze, znanym również pod nazwą Sudamapuri, dnia drugiego października 1869 roku. Dzieciństwo spędziłem w Porbandarze. Pamiętam, że posłano mnie do szkoły. Przebrnięcie przez tabliczkę mnożenia sprawiało mi znaczne trudności. Nie przypominam sobie z owych dni nic więcej niż to, że nauczyłem się wraz z innymi chłopcami nadawać naszemu nauczycielowi najróżniejsze przezwiska – świadczy to dobitnie, że moje zdolności umysłowe były raczej dość nikłe, a moja pamięć – niedojrzała.
iałem zapewne około siedmiu lat, kiedy mój ojciec opuścił Porbandar dla Radźkotu, by zostać członkiem Trybunału w Radźasthanie. Zostałem tam oddany do szkoły i doskonale pamiętam zarówno te czasy, jak i nazwiska oraz wszelkie inne szczegóły dotyczące moich nauczycieli. Podobnie jak było w Porbandarze, tak i tutaj niewiele da się powiedzieć o mojej nauce. Byłem zaledwie przeciętnym uczniem. Z tej szkoły przeszedłem do podmiejskiej, a następnie do liceum – miałem już wtedy dwanaście lat. Nie przypominam sobie, abym w ciągu tego niedługiego okresu powiedział kiedykolwiek nieprawdę moim nauczycielom bądź kolegom. Byłem bardzo nieśmiały i unikałem towarzystwa. Książki i odrabianie lekcji zastępowały mi kolegów. Moim zwyczajem na co dzień było punktualnie przychodzić do szkoły, a później po skończeniu lekcji wracać co żywo do domu. Dosłownie biegłem ile sił, gdyż nie miałem dość śmiałości, by się odezwać słówkiem do kogokolwiek. Bałem się, że ktoś może sobie ze mnie zakpić.
W pierwszym roku uczęszczania do gimnazjum przytrafiło mi się podczas egzaminów pewne wydarzenie, o którym warto wspomnieć. Mister Gilles, inspektor oświaty, przybył na wizytację do naszego liceum. Dał nam pięć wyrazów, które mieliśmy napisać i wymawiać litera po literze. Jednym z tych wyrazów był kettle (czajnik). Literowałem go błędnie. Nauczyciel usiłował przyśpieszyć moją odpowiedź, szturchając mnie końcem bucika, ale mu się nie udało. Nie zorientowałem się, że nauczyciel daje mi do zrozumienia, abym ściągnął prawidłową pisownię z tabliczki mego sąsiada, przeciwnie – sądziłem, że obecność nauczyciela ma na celu przeszkodzenie nam w ściąganiu jeden od drugiego. Rezultat był taki, że wszyscy chłopcy prócz mnie napisali każdy wyraz całkiem prawidłowo. Tylko ja byłem tępy. Nauczyciel usiłował później oduczyć mnie tego braku bystrości, ale ja nigdy nie nauczyłem się ściągać.
To zdarzenie nie zdołało jednak w żadnym stopniu pomniejszyć szacunku, jaki żywiłem dla mego nauczyciela. Z reguły byłem ślepy na błędy popełniane przez starszych. Później poznałem wiele innych słabych stron tego nauczyciela, jednak moje poważanie dla niego nie uległo zmianie. Nauczyłem się bowiem wykonywać rozkazy wydawane przez starszych i nie krytykować ich postępków.
Dwa inne wydarzenia związane z tym samym okresem pozostały na zawsze w mojej pamięci. Z reguły nie lubiłem czytania jakichkolwiek innych książek poza podręcznikami szkolnymi. Moje codzienne lekcje musiały być sumiennie odrobione, gdyż tak samo nie lubiłem zbytnio obarczać mego nauczyciela, jak i sprawiać mu zawodu. Dlatego też odrabiałem lekcje, ale rzadko poświęcałem im zbyt wiele uwagi. Toteż nawet kiedy lekcje nie były odrobione jak należy, nie było mowy o tym, abym przeczytał coś więcej poza tym, co było zadane.
Pewnego jednak razu wzrok mój padł na książkę kupioną przez mego ojca. Była to Shravana Pitribhakti Nataka (sztuka teatralna o przywiązaniu Śrawany do swych rodziców). Przeczytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. W tym samym czasie do zamieszkiwanej przez nas miejscowości przybyli wędrowni aktorzy. Jedno z przedstawień, które widziałem, ukazywało Śrawanę dźwigającego ślepych rodziców przywiązanych rzemykami, kiedy odbywał wraz z nimi pielgrzymkę. Zarówno książka, jak i przedstawienie wywarły na mnie niezatarte wrażenie.
– Oto przykład do naśladowania! – powiedziałem do siebie.
Rozdzierające zawodzenia rodziców nad martwym ciałem Śrawany wciąż są świeże w mojej pamięci. Tkliwa melodia wzruszyła mnie głęboko, wygrywałem ją na „concertinie”, którą kupił mi ojciec.
Przytrafiło się jeszcze jedno podobne wydarzenie, mające związek z innym przedstawieniem. W tym oto czasie otrzymałem zezwolenie ojca na zobaczenie przedstawienia odgrywanego przez zespół aktorów dramatycznych. Sztuka ta, nosząca tytuł Hariśćandra22, podbiła moje serce. Mógłbym na nią patrzeć bez końca. Lecz czyż często mogłem otrzymać pozwolenie na oglądanie jej? Musiałem więc niezliczoną ilość razy odgrywać ją dla siebie samego.
„Czemu – zapytywałem siebie dniem i nocą – wszystko nie jest tak samo prawdziwe jak dla Hariśćandy?”
Postępować zgodnie z prawdą i przejść przez te wszystkie próby, jakim poddał się Hariśćandra – oto co było przyświecającym mi ideałem. Uwierzyłem dosłownie w dzieje Hariśćandry. Sama myśl o nim przyprawiała mnie o łzy. Mój zdrowy rozsądek powiada mi dziś, że Hariśćandra nie mógł być postacią historyczną. Jednak obaj – Hariśćandra i Śrawana – są dla mnie żyjącymi postaciami i jestem przekonany, że gdybym dziś przeczytał te sztuki, byłbym tak samo głęboko wzruszony jak wtedy.
ie mam zbyt wielkiej ochoty do napisania tego rozdziału i wiem, że w trakcie tej opowieści będę miał niejedną gorzką pigułkę do przełknięcia. Nie mogę jednak postąpić inaczej, jeżeli chcę uchodzić za człowieka, który przede wszystkim uznaje prawdę. Obowiązkiem, który mi sprawia sporo przykrości, jest opowiedzenie, jak wstąpiłem w związki małżeńskie, mając trzynaście lat.
Kiedy patrzę na młodzież mającą tyleż, co ja wtedy, lat, a pozostającą dziś pod moją opieką, wzbiera we mnie uczucie litości dla siebie samego oraz cieszę się z tego, że oni uniknęli losu, który mnie spotkał. Nie widzę żadnego moralnego argumentu na poparcie potrzeby zawierania tych zdecydowanie przedwczesnych małżeństw.
Chcę jednak ustrzec czytelników przed popełnieniem błędu: zostałem ożeniony, nie zaś zaręczony. Gdyż w Katiawadzie przestrzegane są dwa różne obyczaje: zaręczyny i małżeństwo. Zaręczyny są uprzednim przyrzeczeniem ze strony rodziców chłopca i dziewczyny, iż oboje zawrą związek małżeński, przy czym przyrzeczenie to nie jest nienaruszalne. Śmierć chłopca nie czyni wdową dziewczyny. Jest to porozumienie zawarte wyłącznie pomiędzy rodzicami i dzieci nie mają z nim nic wspólnego. Często nie są nawet o tym powiadamiane. Okazuje się, że – nic nie wiedząc o tym – byłem trzykrotnie zaręczony. Opowiedziano mi, że dwie dziewczyny, które zostały wybrane dla mnie, umarły jedna po drugiej, stąd też wiem, że byłem trzy razy zaręczony. Natomiast jak przez mgłę przypominam sobie, że obrządek moich trzecich zaręczyn odbył się, kiedy miałem siedem lat. Nie pamiętam jednak, by mnie o tym powiadomiono.
W niniejszym rozdziale opowiadam o swoim małżeństwie, którego dzieje najdokładniej sobie przypominam.
Wypada jeszcze raz nadmienić, że było nas trzech braci. Najstarszy był już żonaty. Rodzina postanowiła ożenić jednocześnie średniego brata, który był starszy ode mnie o dwa, trzy lata, naszego kuzyna, starszego mniej więcej o rok, i mnie. Przy powzięciu podobnej decyzji bynajmniej nie brano pod uwagę, czy to będzie z korzyścią dla nas, jeszcze mniej liczono się z naszą wolą – była to po prostu sprawa wygodna dla rodziny, no i pewna oszczędność.
Małżeństwa wśród hindusów nie są czymś prostym. Bardzo często rodziny narzeczonej i narzeczonego doprowadzają się przez nie do ruiny. Traci się majątek, marnuje czas. Przygotowania trwają nieraz całe miesiące – chodzi o szycie strojów i ozdób, o gromadzenie środków na ucztę weselną. Jedni starają się prześcignąć drugich liczbą i rozmaitością przygotowanych potraw. Kobiety obdarzone głosem, czy też nie, ćwiczą się w śpiewie aż do zachrypnięcia, czasami nawet zapadają na zdrowiu i zakłócają spokój swoim sąsiadom. Ci z kolei spokojnie znoszą wszystkie niewygody i wrzaski, wszystkie brudy i nieporządki, wiedząc, że przyjdzie czas, kiedy oni sami będą musieli zachować się w podobny sposób.
Toteż dorośli w mojej rodzinie byli zdania, że najlepiej będzie, jeżeli załatwią to wszystko za jednym zamachem. Wydatki będą mniejsze, a efekt – większy. Łatwiej jest bowiem narazić się na wydatki, skoro się wie, że będą jednorazowe, a nie trzykrotne. Mój ojciec i stryj byli już starzy, a my byliśmy ostatnimi ich dziećmi, które należało ożenić. Możliwe również, że chcieli po raz ostatni w życiu zabawić się jak należy. Wszystkie te względy zadecydowały więc o tym, że miała się odbyć potrójna uroczystość weselna i – jak już wcześniej powiedziałem – przygotowania do niej trwały od paru miesięcy.
Otóż jedynie dzięki tym przygotowaniom my, chłopcy, zostaliśmy zawczasu powiadomieni o zbliżających się wydarzeniach. Nie sądzę, by wtedy oznaczało to dla mnie coś ponad perspektywę otrzymania nowego odzienia, walenia w bęben, uczestniczenia w pochodzie weselnym, wzięcia udziału w obfitych ucztach weselnych i pozyskania obcej mi dziewczyny do zabawy. Cielesne potrzeby przyszły później. Chciałbym właściwie ukryć za kurtyną uczucie wstydu, jakiego wtedy doznawałem, podając jedynie parę szczegółów zasługujących na to, by o nich opowiedzieć. Wrócę zresztą do nich później, chociaż one również mają mało wspólnego z zasadniczym celem, dla którego podjąłem się opisania całego tego wydarzenia.
A więc mój brat i ja zostaliśmy przywiezieni z Radźkotu do Porbandaru. Przytrafiło się również parę zabawnych szczegółów poprzedzających moment kulminacyjny obchodu, jak między innymi to, że wysmarowano nam całe ciało wonnymi olejkami, sporządzonymi z żółcienia – ale wolę raczej pominąć te szczegóły.
Chociaż mój ojciec był diwanem, jednak był sługą państwa, tym bardziej że cieszył się względami thakore saheba, a ten nie chciał mu aż do ostatniej chwili pozwolić wyjechać. Kiedy wreszcie przystał na to, kazał sporządzić dla mego ojca specjalne furgony, dzięki czemu podróż została skrócona o dwa dni. Los chciał jednak, by się stało inaczej. Porbandar jest odległy od Radźkotu o sto dwadzieścia mil, podróż końmi trwa pięć dni. Mój ojciec odbył ją wprawdzie w ciągu trzech, ale powóz wpadł na trzeci furgon i ojciec został ciężko poraniony. Na miejsce przybył cały obandażowany.
Zarówno jego, jak i nasze zainteresowanie nadchodzącymi wydarzeniami osłabło, ale uroczystości weselne musiały się odbyć. Czyż można było odłożyć datę ślubu? Jednak w swojej chłopięcej uciesze z racji mającego się odbyć wesela zapomniałem o smutku, jaki powinny były we mnie wzbudzić obrażenia mego rodziciela.
Wprawdzie byłem bardzo przywiązany do moich rodziców, ale nie mniejszą przyjemność sprawiały mi wszelkie uciechy cielesne. Dopiero później dane mi było poznać, że szczęście i wszelkie przyjemności winny być złożone w ofierze i zastąpione czcią dla rodziców. I oto, jak gdyby kara za moje pragnienie uciech, przytrafiło się coś, co na całe życie pozostało w mojej pamięci i o czym opowiem później.
Niszkulanand23 śpiewa: „Wyrzeczenie się przedmiotów bez wyrzeczenia pragnień ma krótki żywot, choćbyś nie wiem jak mocno do tego dążył…”. Ilekroć sam śpiewam tę pieśń lub słyszę, jak ją śpiewają, w mojej pamięci uparcie powraca to przykre wydarzenie i napełnia mnie uczuciem wstydu.
Mimo odniesionych obrażeń mój ojciec zachował się bardzo dzielnie i wziął udział we wszystkich uroczystościach weselnych. Dziś jeszcze, kiedy o tym pomyślę, widzę miejsce, na którym siedział podczas różnych faz obchodzonej uroczystości. Anim przypuszczał wtedy, że nadejdzie dzień, gdy będę surowo osądzał mego ojca za to, że ożenił mnie, jeszcze dziecko, ale wtedy wszystko wydawało mi się w największym porządku, właściwe i zabawne. Zresztą, sam miałem wtedy ogromną ochotę ożenić się, a wszystko, cokolwiek czynił naonczas mój ojciec, nie mogło podlegać żadnym zastrzeżeniom.
Wszystko to żywo zachowało się w mojej pamięci. Dziś jeszcze widzę siebie, jak siedzimy na naszym weselnym tronie, jak wykonujemy ceremoniał Saptapadi24, jak my, nowo poślubieni małżonkowie, kładziemy sobie wzajemnie do ust kawałki słodkiego kansaru25, jak rozpoczynamy wspólne pożycie. I – ach! – ta pierwsza poślubna noc! Dwoje niewinnych dzieci wbrew swojej woli zostało rzuconych w ocean życia. Żona mojego brata pouczyła mnie, jak mam się zachować w pierwszą noc poślubną. Nie wiem, kto uświadomił moją żonę. Nigdy jej o to nie pytałem ani nie mam zamiaru czynić tego obecnie. Czytelnik może być pewny, że oboje byliśmy zbyt zdenerwowani, by móc spojrzeć na siebie.
Byliśmy poza tym ogromnie nieśmiali. Jak przemówić do niej i co jej powiedzieć? Całe uprzednie pouczenie niewiele mi się przydało, gdyż w takich przypadkach raczej przydaje się brak wszelkich pouczeń. Świadomość tego, w jaki sposób przyszliśmy na świat, czyni wszelkie uświadamianie zgoła zbytecznym. Stopniowo coraz lepiej poznawaliśmy się nawzajem, rozmawialiśmy ze sobą bez skrępowania. Byliśmy w jednym wieku. Nie uczyniłem jednak nic, by zapewnić sobie autorytet małżonka.
niej więcej w tym samym czasie, kiedy wstąpiłem w związek małżeński, ukazały się niewielkie broszury, w cenie jednej piastry (nie pamiętam dokładnie), w których omawiano sprawy miłości małżeńskiej, oszczędności, małżeństw zawieranych w wieku dziecięcym lub podobne tematy. Ilekroć wpadły mi w ręce, czytałem je od deski do deski. Przywykłem zapominać o tym, czego nie lubiłem, i wprowadzać w czyn to, co mi odpowiadało. Zawarta w tych książeczkach dozgonna wierność żonie, jako jeden z obowiązków małżonka, pozostała w mym sercu na zawsze. Ponadto żywiłem niepohamowane umiłowanie prawdy, a jakiekolwiek uchybienie jej było dla mnie czymś wręcz nie do pomyślenia. Zresztą, w tym wczesnym okresie życia było bardzo niewiele sposobności, bym mógł nie dochować jej wiary.
Owa lekcja wierności miała jednak również swoje nieprzewidziane skutki „Jeżeli – mówiłem do siebie – nawołuje się mnie, bym dochował wierności mojej żonie, winno się i ją wezwać, by mi była wierna”. Te myśli uczyniły ze mnie zazdrosnego małżonka. Obowiązki ciążące na mojej żonie zamieniły się we mnie w prawo domagania się od niej wierności i jeżeli chciałem obstawać przy tym prawie, musiałem pilnie i uparcie stać na jego straży. Nie miałem wprawdzie najmniejszego powodu, by podejrzewać moją żonę o wiarołomstwo, ale zazdrość nie czeka na dowody. Musiałem bacznie pilnować każdego jej kroku, nie wolno jej było wychodzić gdziekolwiek bez mojego pozwolenia. Stało się to powodem gorzkich sprzeczek pomiędzy nami.
Ograniczenie swobody poruszania się było – właściwie mówiąc – więzieniem, a Kasturbai nie była dziewczyną, która by się zgodziła znosić coś podobnego. Kategorycznie zażądała dla siebie prawa wychodzenia, kiedy będzie chciała i dokąd zechce. Im bardziej ograniczałem jej swobodę poruszania się, tym większej domagała się dla siebie wolności, a ja coraz bardziej sprzeciwiałem się temu. I oto my, dwoje poślubionych sobie dzieci, przywykliśmy całymi dniami nie zamieniać ze sobą słowa.
Sądzę, że stawianie przez Kasturbai żądań udzielenia jej wolności, wobec stosowanych przeze mnie ograniczeń, było rzeczą wręcz niewinną. Jakże mogła dziewczyna pozbawiona wszelkiej przebiegłości ulegać zakazom chodzenia do świątyni lub odwiedzania przyjaciół? Jeżeli ja uzurpowałem sobie prawo zabraniania jej czegokolwiek, czemu jej nie miały przysługiwać te same prawa? Dziś to wszystko jest dla mnie oczywiste, ale wtedy chodziło mi przede wszystkim o zdobycie autorytetu „małżonka”.
Niech jednak czytelnicy nie sądzą, że życie nasze składało się wtedy z samych przykrości… Cała moja surowość miała przecież swe źródło w miłości. Pragnąłem uczynić z mej żony idealną małżonkę. Ideałem moim było stworzenie dla niej życia pełnego prawości, nauczenie jej tego, czego się sam uczyłem, wreszcie upodobnienie jej życia i myśli do moich.
Nie jestem pewien, czy Kasturbai miała podobne ambicje. Była analfabetką. Była prosta, miała niezależne, konsekwentne usposobienie, a wobec mnie była małomówna. Brak wykształcenia nie przygnębiał jej i nie przypominam sobie, by moje studia kiedykolwiek dodawały jej ochoty zakosztowania tego samego. Mam jednak wrażenie, że wszystkie moje ówczesne ambicje były dość jednostronne i koncentrowały się w jednym kierunku, a mianowicie widziałem w mojej żonie jedynie kobietę i pragnąłem tylko wzajemności. Jeżeli jej nawet nie było, nie stanowiło to dla mnie nieszczęścia, a to dlatego, że przynajmniej jedna strona była pochłonięta czynną miłością.
Muszę przyznać, że kochałem ją namiętnie. Nawet w szkole nie przestawałem myśleć o niej, a świadomość tego, że oto znów zapadnie noc i będziemy razem, nie opuszczała mnie ani na chwilę. Rozłąka była nie do zniesienia. Przywykłem rozmawiać z nią do późnej nocy, a gdyby tej pożerającej mnie namiętności nie towarzyszyło jednocześnie nieugięte poczucie ciążących na mnie obowiązków, byłbym niewątpliwie albo wpadł w chorobę i umarł przedwcześnie, albo zaczął prowadzić życie pełne udręki. Wszakże z góry powzięte, codzienne zobowiązania musiały być spełniane każdego ranka, a oszukiwanie przeze mnie kogokolwiek w ogóle nie wchodziło w rachubę. To właśnie uchroniło mnie od wielu czyhających na mnie pułapek.
Powiedziałem już, że Kasturbai była analfabetką. Bardzo pragnąłem uczyć ją, ale moja miłość pełna pożądania nie pozostawiała mi na to czasu. Nauka musiała jednak mieć miejsce, nawet wbrew jej woli, często w nocy. Nie śmiałem spotykać się z nią w obecności osób starszych, a tym bardziej rozmawiać z nią w ciągu dnia. W Katiawadzie obowiązywał w owych czasach, a nawet istnieje obecnie, swoisty i barbarzyński zwyczaj purdah26. Okoliczności były więc niesprzyjające temu. Muszę jednak wyznać, że większość moich wysiłków uczenia Kasturbai, gdy oboje byliśmy jeszcze młodzi, się nie powiodła. Kiedy zaś ochłonąłem z mocy zmysłów, którym ulegałem, wpadłem zaraz w wir życia społecznego, które pozostawiało mi bardzo mało wolnego czasu. Nie udało mi się również nauczyć jej czegokolwiek za pośrednictwem prywatnych nauczycieli i w rezultacie Kasturbai z trudem potrafi dziś skreślić parę nieskomplikowanych liter i czyta jedynie najprostsze słowa języka gudźarati. Jestem przekonany, że gdyby moja miłość dla niej nie miała tak bardzo zmysłowego charakteru, moja żona byłaby dziś wykształconą kobietą. Potrafiłbym przemóc jej niechęć do nauki, bo nie ma przecież rzeczy niemożliwych dla prawdziwej miłości.
Wspomniałem tylko o jednej okoliczności, która w mniejszym lub większym stopniu ocaliła mnie od katastrofy popadnięcia w odmęty wyłącznie zmysłowej miłości. Warto jednak dodać do tego jeszcze jedno słowo. Liczne przykłady przekonały mnie, iż Bóg ocala w końcu tego, kto kieruje się prawymi pobudkami.
Obok okrutnego zwyczaju zawierania ślubów pomiędzy dziećmi, w społeczeństwie indyjskim istnieje jeszcze inny obyczaj, który do pewnego stopnia pomniejsza zło wyrządzane przez poprzedni. Oto rodzice nie pozwalają młodym małżeństwom na zbyt długie przebywanie razem. Żona – prawie dziecko – przeważną część czasu spędza u boku swego ojca. Podobnie było z nami. Czyli można powiedzieć, że w ciągu pierwszych pięciu lat naszego małżeństwa – a więc od trzynastego do osiemnastego roku życia – razem spędziliśmy najwyżej trzy lata. Nie minęło sześć miesięcy, kiedy byliśmy razem, a już przychodziło wezwanie ze strony rodziców mojej żony, by powróciła do nich. Wtedy te wezwania były niepożądane, ale one ocaliły nas oboje.
Kiedy miałem osiemnaście lat, wyjechałem na studia do Anglii, co oznaczało długi i zbawienny dla mego zdrowia okres rozłąki. Nawet po moim powrocie z Anglii rzadko byliśmy razem dłużej niż sześć miesięcy. Musiałem być w ciągłych podróżach pomiędzy Radźkotem a Bombajem. Później zostałem wezwany do Afryki Południowej i ta okoliczność ostatecznie uwolniła mnie od potrzeby zaspokajania pożądań cielesnych.
owiedziałem już, że kiedy się ożeniłem, byłem uczniem liceum. Wszyscy trzej moi bracia chodzili do tej samej szkoły. Najstarszy był oczywiście o parę klas wyżej od reszty, a średni brat, ten, który jednocześnie ze mną wstąpił w związek małżeński, był tylko o jedną klasę wyżej ode mnie. Dla każdego z nas małżeństwo oznaczało stratę jednego roku w nauce szkolnej. Dla jednego z moich braci skutki były jeszcze gorsze, gdyż w ogóle zrezygnował z dalszej nauki. Któż zdoła obliczyć, ilu młodzieńców uległo tej samej co on pokusie. Dopiero obecnie w naszym społeczeństwie nauka i małżeństwo mogą iść w parze.
Kontynuowałem więc naukę. W liceum nie uważano mnie za tępego i zawsze cieszyłem się względami nauczycieli. Każdego roku posyłano rodzicom ocenę moich postępów w nauce i mojego sprawowania. Dostawałem nawet nagrody, przechodząc do następnych oddziałów. W czwartym i szóstym otrzymałem stypendia: jedno wynosiło cztery rupie, drugie – dziesięć, które raczej zawdzięczam sprzyjającemu mi szczęściu aniżeli posiadanym wiadomościom.
Stypendia nie były dostępne dla wszystkich, lecz zarezerwowane jedynie dla najlepszych uczniów, pochodzących z okręgu Sorath w Katiawadzie. W owych zaś czasach w klasach liczących od czterdziestu do pięćdziesięciu uczniów nie było takich wielu.
O ile sobie przypominam, nie miałem zbyt wysokiego mniemania o własnych zdolnościach. Często byłem nawet szczerze zdziwiony, otrzymując nagrody i stypendia. Zazdrośnie jednak stałem na straży własnej godności. Najmniejsza uraza wyciskała mi łzy z oczu. Było dla mnie czymś nie do zniesienia, gdy zasłużyłem lub, zdaniem nauczyciela, zasługiwałem na naganę. Przypominam sobie, że kiedyś zostałem wychłostany. Nie tyle chodziło mi o sam fakt ukarania mnie, ile o to, że uważano, jakobym na nie zasłużył. Zalewałem się łzami. Przytrafiło się to, kiedy byłem w pierwszym lub drugim oddziale. Drugi podobny wypadek miał miejsce, kiedy byłem w siódmym. Dyrektorem szkoły był wtedy Dorabdźi Eduldźi Gimi. Cieszył się dużą popularnością wśród uczniów, chociaż surowo przestrzegał dyscypliny, był nieugięty, a jednocześnie był dobrym nauczycielem. Za jego sprawą gimnastyka oraz gra w krykieta były obowiązkowe dla uczniów starszych oddziałów. Nie lubiłem ani gimnastyki, ani krykieta. Nigdy nie brałem udziału w żadnych ćwiczeniach, grach w krykieta lub piłkę nożną, zanim te zajęcia nie zostały uznane za przymusowe.
Wrodzona nieśmiałość była przyczyną, dla której trzymałem się na uboczu, co – jak to obecnie widzę – było błędem z mojej strony. Ulegałem wówczas mylnemu przeświadczeniu, że gimnastyka nie ma nic wspólnego z nauką. Dziś rozumiem, że trening fizyczny powinien w wychowaniu zajmować tyleż miejsca, co umysłowy. Muszę jednak zaznaczyć, że powodem, dla którego nie brałem udziału w ćwiczeniach fizycznych, bynajmniej nie był mój zły stan zdrowia. Powód leżał gdzie indziej: przeczytałem w książkach o pożytku, jaki przynoszą długie spacery na świeżym powietrzu, a wobec tego, że to mi odpowiadało, nabrałem przyzwyczajenia do odbywania długich przechadzek, co mi pozostało aż do dziś. Te długie przechadzki ogromnie mnie zahartowały.
Innym powodem tego, że nie znosiłem gimnastyki, było moje gorące pragnienie pielęgnowania ojca. Zaraz po skończonych zajęciach w szkole biegłem do domu i zabierałem się do obsługiwania go. Raczej ten rodzaj zajęcia skłonny byłem uważać za obowiązkowe ćwiczenia. Zwróciłem się z prośbą do dyrektora szkoły, mister Gimiego, o zwolnienie mnie z ćwiczeń gimnastycznych, abym miał czas na pielęgnowanie ojca. Ale dyrektor nie chciał mnie wysłuchać. Otóż przytrafiło się pewnej soboty, kiedy zajęcia szkolne kończyły się z rana, że powinienem był o czwartej po południu wrócić z domu do szkoły na owe ćwiczenia gimnastyczne. Nie miałem zegarka, a zachmurzone niebo wprowadziło mnie w błąd. Zanim przybiegłem do szkoły, wszyscy chłopcy już się porozchodzili.
Następnego dnia mister Gimi, przeglądając listę, spostrzegł, że byłem nieobecny. Kiedy mnie zapytał o przyczynę, odpowiedziałem mu, dlaczego tak się stało. Dyrektor nie chciał mi jednak uwierzyć i kazał mi zapłacić karę w wysokości jednego czy też dwóch ann27 (nie przypominam sobie dokładnie). Byłem więc oskarżony o to, że kłamię! Cierpiałem z tego powodu ogromnie. W jaki sposób udowodnić, że jestem niewinny? Nie było na to sposobu. Płakałem z gniewu. Zrozumiałem wtedy, że człowiek dbający o prawdę musi jednocześnie być uważny. Był to pierwszy i ostatni przykład mojego niedbalstwa w szkole. Słabo sobie przypominam, co wygrałem na tym, że kara została mi darowana. Ostatecznie uzyskałem zwolnienie z ćwiczeń gimnastycznych, ale dopiero po wystosowaniu przez mego ojca własnoręcznego pisma do dyrektora szkoły, w którym zawiadomił go, że życzy sobie, abym zaraz po skończonych lekcjach wracał do domu.
Pomimo jednak, że nie byłem jednym z najgorszych uczniów zaniedbujących owe ćwiczenia gimnastyczne, wszystkie kary, jakie miały spadać na innych opieszałych uczniów, stale skupiały się na mnie.
Nie wiem, jaką drogą doszedłem do przeświadczenia, że ładny charakter pisma nie jest konieczny do wykształcenia, pozostało mi ono jednak aż do czasu, kiedy wyjechałem do Anglii. Kiedy znacznie później, zwłaszcza w Afryce Południowej, zobaczyłem piękne, wykaligrafowane pismo adwokatów i młodzieży urodzonej i wychowanej na miejscu, czułem się głęboko zawstydzony i ogromnie żałowałem własnego niedbalstwa. Zrozumiałem, że brzydkie pismo powinno się uważać za dowód niedoskonałości otrzymanego wykształcenia. Usiłowałem je później poprawić, ale już było za późno. Nigdy nie zdołałem odrobić tego, co zostało przeze mnie zaniedbane w młodości.
Niechże mój przykład będzie przestrogą dla każdego młodzieńca i dziewczyny – powinni zrozumieć, że wyraźne i ładne pismo jest nieodzowną częścią wykształcenia. Jestem obecnie zdania, że zanim dzieci zaczną się uczyć pisać, powinny się nauczyć rysować. Niech dziecko nauczy się odróżniać kształt liter, podobnie jak uczy się rozróżniania odmiennych kształtów różnych przedmiotów. Dopiero wtedy będzie w stanie pisać znakomicie wyćwiczoną ręką.
Jeszcze dwa wspomnienia z moich szkolnych lat zasługują na to, by o nich opowiedzieć.
Z powodu mojego małżeństwa straciłem cały rok, a mój nauczyciel chciał, abym nadrobił stracony czas, przeskakując jedną klasę, na co zazwyczaj pozwalano jedynie wyjątkowo pilnym uczniom. Miałem za sobą tylko sześć miesięcy w trzecim oddziale licealnym i otrzymałem promocję do czwartego po egzaminach, jakie się odbyły po feriach letnich. Począwszy od czwartego oddziału, większość przedmiotów wykładano w języku angielskim. Czułem się jak rzucony na fale bezgranicznego oceanu. Geometria była dla mnie nowym przedmiotem i nie bardzo byłem w niej mocny, a wykłady w języku angielskim czyniły ją dla mnie jeszcze trudniejszą. Nauczyciel wykładał bardzo dobrze, ale nie byłem w stanie za nim nadążyć. Niekiedy całkowicie traciłem nadzieję i myślałem o tym, by powrócić do trzeciego oddziału, zdając sobie sprawę, że ambicja odrobienia dwóch lat w ciągu jednego roku szkolnego była nieco wygórowana. Ale byłoby to kompromitacją nie tylko dla mnie, ale i dla mego nauczyciela, który licząc na moją pracowitość, wyraził zgodę na przeniesienie mnie do wyższego oddziału. Obawa sprawienia podwójnego zawodu kazała mi więc wytrwać.
Kiedy wreszcie z największym trudem przezwyciężyłem trzynaste twierdzenie geometryczne Euklidesa, cała prostota tej nauki objawiła mi się naraz w sposób zgoła nieoczekiwany. Przedmiot, który wymagał jedynie zwykłego i całkowicie nieskomplikowanego rozumowania, nie mógł przedstawiać zbytnich trudności. Od tego czasu geometria stała się dla mnie zarówno przyjemnym, jak i łatwym przedmiotem.
Natomiast nauka sanskrytu była orzechem trudnym do zgryzienia. W geometrii nie było nic do zapamiętania, za to w nauce sanskrytu, moim zdaniem, trzeba się było uczyć wszystkiego na pamięć. Przedmiot ten zaczynano wykładać począwszy od czwartego oddziału. Jak tylko przeszedłem do szóstego, zniechęciłem się ostatecznie. Nauczyciel był bardzo wymagający, zależało mu przede wszystkim – jak mi się wydaje – na tym, aby wywierać presję na uczniów. Pomiędzy nauczycielem sanskrytu a wykładowcą języka perskiego istniał pewien rodzaj rywalizacji. Nauczyciel perskiego był bardziej wyrozumiały. Uczniowie mówili zazwyczaj między sobą, że język perski jest bardzo łatwy do nauki i że nauczyciel tego przedmiotu jest dobry i pobłażliwy dla uczniów. Owa „łatwość” skusiła mnie pewnego dnia i zostałem na lekcji perskiego. Nauczyciel sanskrytu poczuł się tym ogromnie urażony. Wezwał mnie do siebie i powiedział:
– Jak mogłeś zapomnieć o tym, że jesteś synem ojca wyznającego wiarę wisznuicką? Czyżbyś nie chciał się uczyć języka własnej wiary? Jeżeli napotykasz pewne trudności, dlaczego nie przyjdziesz do mnie? Chcę was, moich uczniów, nauczyć sanskrytu, jak tylko potrafię najlepiej. Gdy zrobisz pewne postępy, sam odnajdziesz w nim wiele niezmiernie ciekawych rzeczy. Nie zniechęcaj się. Przyjdź, mój chłopcze, znów na lekcje sanskrytu.
Dobroć nauczyciela mnie zawstydziła. Nie mogłem zlekceważyć jego życzliwości. Dziś z wdzięcznością wspominam Krysznaśankara Pandya, bo przecież gdybym się wtedy nie nauczył – wprawdzie niezbyt wiele – sanskrytu, z pewnością studiowanie naszych świętych ksiąg przychodziłoby mi ze znacznie większym trudem. Bardzo też później ubolewałem nad tym, że nie poznałem gruntowniej sanskrytu, a od tego czasu nabrałem przekonania, że każdy hinduski chłopiec lub też dziewczyna powinni znać podstawy sanskrytu.
Sądzę również, że wśród przedmiotów wykładanych w każdym liceum w Indiach powinno się zostawić dość dużo miejsca na naukę języków: hindi, sanskrytu, perskiego, arabskiego oraz angielskiego, niezależnie od nauki języka ojczystego. Ta długa lista nie powinna nikogo przerażać. Gdyby nasze wykształcenie było bardziej systematyczne, a nasi chłopcy byli zwolnieni od obowiązku uczenia się w obcym języku wykładanych im przedmiotów, jestem przekonany, że nauka wszystkich wymienionych języków przestałaby być tak nudna, a stałaby się przyjemnością. Gruntowna znajomość jednego języka w pewnym sensie znacznie ułatwia poznanie drugiego.
W rzeczywistości bowiem języki: hindi, gudźarati i sanskryt mogą być rozpatrywane jako jeden język, a perski i arabski również jako jeden. Pomimo iż język perski należy do grupy języków aryjskich, arabski zaś do semickich, pomiędzy tymi dwoma językami istnieje bliskie pokrewieństwo, ponieważ swój główny rozwój zawdzięczają islamowi. Nie uważam natomiast urdu za wyraźnie odrębny język, gdyż przyswoił sobie gramatykę hindi, a jego słownictwo ma swe główne źródło w perskim i arabskim. Każdy więc, kto chce dobrze poznać urdu, musi znać perski i arabski, podobnie jak chcąc nauczyć się języków: gudźarati, hindi, bengali lub marathi, trzeba znać sanskryt28.
omiędzy nielicznymi przyjaciółmi, których miałem w różnych okresach uczęszczania do liceum, zaledwie dwóch mogę nazwać bliskimi i serdecznymi. Jedna z tych przyjaźni nie trwała zbyt długo, chociaż nigdy nie wypierałem się moich przyjaciół. Tym razem mój przyjaciel wyparł się mnie, gdyż znalazłem sobie nowego. Tę ostatnią przyjaźń uważam za tragedię mego życia. Trwała długo. Zdawało mi się, że spełniam jakąś misję nawrócenia.
Chłopiec, o którym mowa, był właściwie przyjacielem mego brata. Chodzili do jednej klasy. Znałem jego wady, ale uważałem go za wiernego przyjaciela. Zarówno moja matka, jak starszy brat i moja żona, wszyscy przestrzegali mnie przed nim, twierdząc, że to dla mnie złe towarzystwo. Byłem jednak zbyt ambitny, by zwracać uwagę na przestrogi żony, a nie miałem dość odwagi, by przeciwstawić się opinii matki i starszego brata. Broniłem go jednak, mówiąc: „Wiem, że on ma wady, o których mówicie, ale nie znacie jego zalet. On mnie nie sprowadzi na błędną drogę, a moja przyjaźń z nim może go nawrócić.
Jestem pewien, że jeżeli się zmieni, będzie znakomitym człowiekiem. Proszę was, bądźcie o mnie spokojni!”.
Nie sądzę, bym ich przekonał, ale zgodzili się z moimi argumentami i pozwolili mi postępować, jak będę uważał za stosowne. Przekonałem się później, że moje rachuby były mylne. Reformator nie może sobie pozwolić na utrzymywanie bliskich stosunków z kimś, kogo chce zmienić. Prawdziwa przyjaźń polega na pokrewieństwie dusz, które rzadko przytrafia się na świecie, i dlatego istotnie wartościowa i długotrwała może być przyjaźń jedynie pomiędzy dwoma naturami mającymi wiele wspólnych cech. Jeden przyjaciel oddziałuje na drugiego i dlatego też w prawdziwej przyjaźni jest tak mało miejsca na nawracanie. Jestem ponadto zdania, że należy unikać wszelkiej szczególnej intymności w stosunkach z przyjaciółmi, gdyż człowiek łatwiej przyswaja sobie wady aniżeli zalety. Ten zaś, kto pragnie utrzymywać przyjaźń z Bogiem, musi albo pozostać samotny, albo cały świat uczynić swymi przyjaciółmi.
Możliwe, że się mylę, ale moje usiłowania utrzymania bliskiej przyjaźni skończyły się niepowodzeniem.
Kiedy po raz pierwszy zbliżyłem się do owego przyjaciela, fala „reform” przelewała się przez Radźkot. Dowiedziałem się od niego, że wielu spośród naszych nauczycieli w tajemnicy je mięso i pije wino. Wymienił mi również nazwiska wielu dostojnych obywateli w Radźkocie, którzy należeli do tego samego towarzystwa. Wśród nich mieli się również znajdować, jak mi powiedział, niektórzy uczniowie miejscowego liceum.
Byłem tym ogromnie zaskoczony i boleśnie dotknięty. Zapytałem mego przyjaciela, czym należy to wytłumaczyć, a on wyjaśnił mi w następujący sposób:
„Jesteśmy słabym narodem dlatego, że nie jemy mięsa. Anglicy rządzą nami dlatego, że je spożywają. Wiesz, jaki jestem silny i jaki ze mnie doskonały biegacz – to dlatego, że ja też jem mięso. Ci, co jedzą mięso, nie miewają ani wrzodów, ani żadnych narośli, a nawet jeżeli im się czasami przytrafią – to szybko znikają. Nasi nauczyciele i inne wybitne osoby spożywające mięso nie są głupcami. Widzę, jakie to jest pożyteczne. Powinieneś robić tak samo, a zresztą, to ci nie zaszkodzi, jeżeli spróbujesz. Zobaczysz, przybędzie ci wiele siły”.
Wszystkie te namowy na rzecz jedzenia mięsa nie od razu odniosły skutek. Stanowiły temat długich i skomplikowanych argumentów, za pomocą których mój przyjaciel od czasu do czasu usiłował na mnie oddziaływać. Mój starszy brat już im uległ i potwierdzał słowa swego przyjaciela. W porównaniu z moim bratem i tym przyjacielem istotnie wyglądałem na znacznie słabszego fizycznie.
Obaj byli silniejsi ode mnie, fizycznie lepiej rozwinięci i odważniejsi. Wyczyny dokonywane przez tego przyjaciela miały dla mnie ogromny urok. Potrafił bardzo szybko przebiegać duże odległości, umiał skakać daleko i wysoko, potrafił wytrzymać każdą chłostę. Często popisywał się przede mną, a przecież zawsze jest się olśnionym, widząc w innym zalety, których się nie ma. Toteż bywałem istotnie olśniony jego wyczynami – a zatem gorąco pragnąłem stać się podobny do niego. Cóż, kiedy nie potrafiłem ani tak biegać, ani tak skakać jak on. Czemuż nie miałbym zostać równie silny? Ponadto – byłem bardzo tchórzliwy. Panicznie bałem się złodziei, wszelkich duchów, żmij. Bałem się wychylić nosa poza dom w nocy. Ciemność mnie przerażała. Usnąć w ciemnym pokoju było niemal niepodobieństwem dla mnie, gdyż wciąż wyobrażałem sobie, że oto z jednej strony zbliżają się duchy, z drugiej – złodzieje, z trzeciej – żmije. Nie mogłem zasnąć, jeżeli w pokoju nie paliło się światło.
Czy mogłem zwierzyć się z tych obaw żonie, która już przestała być dzieckiem i spała obok mnie? Wiedziałem, że jest odważniejsza ode mnie, i czułem się zawstydzony. Kasturbai nie bała się ani żmij, ani duchów. Potrafiła pójść wszędzie po ciemku. Mój przyjaciel wiedział o wszystkich moich słabościach. Opowiadał mi o tym, jak umie trzymać w ręku żywą żmiję, jak potrafi się obronić przed złodziejami i jak nie wierzy w żadne duchy. Wszystko to, rzecz oczywista, wynikało z tego, że jadł mięso.
Wśród uczniów liceum dużą popularnością cieszył się wtedy marnawy utwór napisany w języku gudźarati przez poetę Narmada29. Oto jego treść:
Spójrz, jak potężny Anglik
Rządzi małymi Indusami,
Dlatego, że żre mięso,
Ma pięć łokci wzrostu.
Wszystko to wywierało na mnie odpowiednie wrażenie. Byłem zdruzgotany. Nabierałem coraz mocniejszego przeświadczenia, że spożywanie mięsa jest dobre, że uczyni mnie mocnym i odważnym i że gdyby ludzie w całym naszym kraju zaczęli jeść mięso, zapanowalibyśmy nad Anglikami.
Wyznaczony został zawczasu dzień, kiedy miałem zacząć spożywać mięso. Oczywiście, wszystko było zachowane w najściślejszej tajemnicy.
Ród Gandhich należał do wyznawców Wisznu. Moi rodzice byli mu szczególnie oddani. Regularnie uczęszczali do haveli. Rodzina posiadała nawet własne świątynie. W Gudźaracie dżinizm30 był bardzo silny, a jego wpływ dawał się odczuć wszędzie i przy każdej okazji. W całych Indiach nie można było się spotkać z równie ostrym sprzeciwem przeciwko spożywaniu mięsa i ze wstrętem, jaki ono budziło, jak właśnie w Gudźaracie wśród wyznawców dżinizmu i Wisznu. Takie właśnie były tradycje, wśród których się urodziłem i byłem wychowany. Trzeba dodać, że żywiłem niewypowiedzianą cześć dla moich rodziców. Zdawałem sobie sprawę, że będzie dla nich śmiertelnym ciosem, jeżeli się dowiedzą, że jadłem mięso. Ponadto moje gorące umiłowanie prawdy zwiększyło jeszcze moje skrupuły. Nie mogę również powiedzieć, abym nie wiedział, że popełnię oszustwo wobec rodziców, jeżeli zacznę jeść mięso. Ale mój umysł był całkowicie pochłonięty potrzebą dokonania „reformy”. Nie chodziło bynajmniej o przyjemność, jaką to mogło sprawić memu podniebieniu. Nie wiedziałem zresztą wcale o tym, że mam szczególnie wydelikacony zmysł smaku. Chciałem po prostu być silny i odważny oraz pragnąłem, by wszyscy moi ziomkowie byli tacy po to, byśmy mogli pobić Anglików i przywrócić Indiom wolność.
Nie słyszałem jeszcze nigdy przedtem wyrazu swaradź31 – wiedziałem jednak, co oznacza wolność. Szał „reform” opętał mnie. Zapewniwszy sobie tajemnicę, przekonałem sam siebie, że ukrycie tego wydarzenia przed rodzicami nie będzie właściwie odejściem od prawdy.
adszedł ów dzień. Trudno dokładnie opisać, w jakim znajdowałem się stanie. Z jednej strony było gorące pragnienie dokonania jakiejś odmiany w życiu i rozpoczęcia czegoś zgoła nowego, z drugiej – uczucie wstydu, gdyż jak złodziej musiałem się kryć z tym, co miałem zrobić, a co uważałem za słuszne. Nie potrafię powiedzieć, które z tych uczuć przeważało we mnie.
Udaliśmy się na poszukiwanie bezludnego miejsca nad rzeką i wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem mięso. Była też przy nim kromka białego chleba.
Ani jedno, ani drugie mi nie smakowało. Mięso kozy było twarde jak skóra. Po prostu nie byłem w stanie go ugryźć. Zemdliło mnie i musiałem przestać jeść.
Noc, którą spędziłem potem, była okropna. Jakieś okropne koszmary męczyły mnie przez cały czas. Ilekroć zasypiałem, zdawało mi się, że żywa koza beczy tuż obok, wyrzuty sumienia tak mnie dręczyły, że gotów byłem wyskoczyć z łóżka, ale wtedy przekonywałem sam siebie, że spożywanie mięsa jest moim obowiązkiem, i jakoś się uspokajałem.
Mój przyjaciel nie był człowiekiem skłonnym do szybkiej rezygnacji. Zabrał się do przyrządzania różnych przysmaków z mięsa i podlewania ich sosami. Jako jadalnia nie służył nam już bezludny brzeg rzeki, lecz gmach rządowy z salą jadalną, stołami, fotelami. Wszystko to zostało zaaranżowane przez mojego przyjaciela w porozumieniu z głównym kucharzem tej instytucji.
Przynęta odniosła skutek. Przemogłem swój wstręt do chleba oraz do koziego mięsa i stałem się wielkim smakoszem wszelkich mięsnych potraw, choć za samym mięsem nie przepadałem. Trwało to mniej więcej rok. Tych mięsnych uczt było ogółem nie więcej niż jakieś pół tuzina, a to dlatego, że nie zawsze można było dostać się do tego rządowego lokalu, a częste sporządzanie kosztownych potraw z mięsa było połączone z dość dużymi trudnościami. Nie miałem pieniędzy, by sobie pozwolić na taką „reformę” życia. Natomiast mój przyjaciel zawsze potrafił znaleźć niezbędne środki. Nie mam pojęcia, jak to robił. Miał ich zawsze pod dostatkiem, bo mu ogromnie zależało na tym, by zrobić ze mnie stałego „mięsożercę”. Widocznie jednak jego środki też musiały się wyczerpać, a tym samym owe uczty stawały się coraz rzadsze.
Ilekroć miałem sposobność pofolgować sobie podczas tych obfitych uczt, nie mogło być już mowy o tym, bym mógł zjeść obiad w domu. Matka zazwyczaj wołała mnie, bym przyszedł na posiłek, i chciała wiedzieć, dlaczego nic nie jem. W takich razach mówiłem, że nie mam apetytu lub że coś jest nie w porządku z moim trawieniem.
Nie mogę powiedzieć, abym bez skrupułów posługiwał się podobnymi pretekstami. Wiedziałem, że kłamię, co gorsza: że okłamuję matkę. Zdawałem sobie jednocześnie sprawę z tego, że gdyby rodzice się dowiedzieli, że jem mięso, byliby tym po prostu wstrząśnięci. Świadomość tego pożerała mi serce.
Wtedy powiedziałem sobie: „Aczkolwiek spożywanie mięsa jest ważne, podobnie jak ważne jest przeprowadzenie reformy odżywiania w kraju, jednak oszukiwanie i okłamywanie rodziców jest czymś gorszym aniżeli spożywanie mięsa. Dopóki moi rodzice żyją, nie może więc być mowy o tym, bym jadł mięso. Gdy umrą i będę wolny, będę je jadł otwarcie, ale zanim to nastąpi, powstrzymam się”.
Zakomunikowałem swe postanowienie przyjacielowi i od tego czasu nigdy już nie powróciłem do spożywania mięsa. Rodzice nigdy się nie dowiedzieli, iż ich dwaj synowie jedli mięso.
Wyrzekłem się spożywania mięsa, aby nie okłamywać rodziców, ale nie zrezygnowałem z towarzystwa przyjaciela. Moje gorące pragnienie nawrócenia go miało dla mnie katastrofalne następstwa, jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przebywanie w jego towarzystwie doprowadziłoby mnie do złamania wierności żonie. Cudem ocalałem.
Pewnego razu przyjaciel zaprowadził mnie do domu publicznego, udzieliwszy mi przedtem wszelkich niezbędnych informacji. Wszystko było z góry przygotowane i opłacone. Wszedłem w samą paszczę grzechu, lecz Bóg w swej niezmierzonej dobroci obronił mnie przede mną samym. Niemal głuchy i ślepy znalazłem się w tej jaskini występku. Siedziałem obok jakiejś kobiety na jej łóżku i nie mogłem z siebie wykrztusić ani słowa. Zniecierpliwiło to wreszcie tę kobietę, więc złorzecząc i obrzucając mnie wyzwiskami, wyrzuciła mnie za drzwi. Miałem wrażenie, że moja godność męska została srodze obrażona i gotów byłem ze wstydu zapaść się pod ziemię. Nie przestaję jednak po dzień dzisiejszy dziękować Bogu, że mnie wtedy uratował. Przypominam sobie jeszcze cztery podobne przypadki w moim życiu i za każdym razem raczej szczęśliwy traf, aniżeli jakikolwiek wysiłek z mojej strony, przychodził mi ze zbawienną pomocą.
Z etycznego stanowiska każdy z tych przypadków należy ocenić jako dowód upadku moralnego, gdyż miało się do czynienia z pożądaniem cielesnym, które oznacza tyleż co sam akt. Natomiast patrząc na te sprawy zwyczajnie, trzeba powiedzieć, że człowiek, który został fizycznie powstrzymany od popełnienia grzechu, może być uważany za ocalonego. Jeżeli chodzi o moją osobę, zostałem ocalony jedynie w tym sensie. Istnieją bowiem takie uczynki, że ocalenie przed nimi można uważać za dar nieba – zarówno dla tego, który ocalał, jak i dla tych, co nim kierowali. Z chwilą gdy człowiek odzyskuje świadomość tego, co jest słuszne, składa on dzięki Opatrzności za to, że ocalał. Wiemy, że człowiek często ulega pokusie, mimo iż się przeciwko niej broni, ale wiemy również, że Opatrzność często przychodzi mu z pomocą i wbrew woli człowieka wybawia go z niebezpieczeństwa. Dlaczego się tak dzieje, w jakim stopniu człowiek jest istotą wolną, a w jakim zależną od otaczających go warunków, jak daleko może się posunąć na tej drodze i kiedy na scenę wkracza przeznaczenie? – Wszystko to jest owiane mrokiem tajemnicy i pozostanie nią.
Ale powróćmy do naszej opowieści. Nawet te wydarzenia nie uświadomiły mi zepsucia, jakie wynikało z przebywania w towarzystwie mego przyjaciela. Miałem zresztą sporo innych, nie mniej przykrych przykładów w zapasie, aż wreszcie naocznie przekonałem się o pewnych, zgoła niespodziewanych dla mnie, dowodach moralnego upadku mego przyjaciela. Ale o tym później – chcę zachować ciągłość chronologiczną mojej opowieści.
O pewnym wydarzeniu muszę jednak wspomnieć zaraz, tym bardziej że jest ono związane z tym samym okresem. Jednym z powodów nieporozumień, jakie wynikły pomiędzy mną a moją żoną, było niewątpliwie moje przebywanie w towarzystwie tego przyjaciela. Byłem jednocześnie oddanym i pożeranym przez zazdrość małżonkiem, a ów przyjaciel rozpalał we mnie wszelkie podejrzenia wobec mojej żony. Nigdy nie wątpiłem w prawdziwość jego słów, nigdy też nie mogłem sobie wybaczyć brutalności, jakiej się dopuszczałem wobec mojej żony, karząc ją często za przewinienia, które zgodnie z tym, co mi opowiadał mój przyjaciel, miała jakoby popełniać.
Myślę, że tylko hinduska kobieta mogła znieść te upokorzenia i zapewne tylko dlatego zawsze uważałem kobietę za uosobienie wyrozumiałości. Służący, na którego pada niezasłużone podejrzenie, porzuca swoje miejsce pracy, syn w podobnym przypadku opuszcza ojcowski dom, a przyjaciel może zerwać więzy przyjaźni. Jeżeli kobieta podejrzewa męża o wiarołomstwo, musi zachować spokój, natomiast jeżeli sama ściągnęła na siebie podejrzenia męża, jest skazana na cierpienia i nieszczęście. Dokąd bowiem ma się udać? Kobieta hinduska nie ma prawa domagać się w sądzie rozwodu. Prawo nie udziela jej żadnej pomocy.
Nigdy nie zapomnę i nie wybaczę sobie tego, że doprowadziłem moją żonę do rozpaczy. Pożerający mnie robak podejrzeń został we mnie wytępiony dopiero wtedy, kiedy zrozumiałem, na czym polega ahimsa32 we wszystkich odmianach. Poznałem wtedy wielkość brahmaćarji33 i zrozumiałem, że żona nie jest niewolnicą męża, lecz jego towarzyszką i pomocnicą, oraz że ma prawo do uczestniczenia w jego smutkach i radościach, a także, podobnie jak jej mężowi, wolno jej obrać własną drogę w życiu.
Ilekroć przypomnę sobie tamte mroczne dni pełne zwątpień, podejrzeń, przeklinam własne szaleństwo i okrucieństwo podyktowane pożądliwością i opłakuję moją ślepą uległość owemu przyjacielowi.
hcę jeszcze opowiedzieć o paru innych przewinach, jakie popełniłem zarówno w okresie spożywania przeze mnie mięsa, jak i znacznie wcześniej, przed moim ślubem lub też po nim.
Mój krewniak i ja staliśmy się nałogowymi palaczami tytoniu. Nie znajdowaliśmy co prawda żadnej szczególnej przyjemności w paleniu ani nie pociągał nas specjalnie zapach dymu tytoniowego – po prostu podobało nam się samo wypuszczanie z ust kłębów dymu. Mój stryj był nałogowym palaczem i kiedy widzieliśmy go palącego, przyszło nam do głowy naśladować go, ale nie mieliśmy pieniędzy. Zaczęliśmy więc wykradać niedopałki papierosów pozostawione przez stryja.
Nie zawsze jednak można było upolować owe niedopałki, a ponadto nie dawały one tyle dymu. Wtedy zaczęliśmy wykradać miedziaki z kieszeni naszej służby, by móc kupować indyjskie papierosy. Problemem było to, gdzie je przechować. Nie mogliśmy też palić w obecności starszych. Jakoś nam uchodziło w ciągu paru tygodni to palenie za skradzione miedziaki. Dowiedzieliśmy się później, że łodygi niektórych roślin są porowate i nadają się do palenia. Zdobyliśmy je i zaczęliśmy palić.
Ale to nas bynajmniej nie zaspokajało. Zaczęła nas pożerać potrzeba niezależności. Już to samo, że nie wolno nam nic zrobić bez zezwolenia starszych, było nie do zniesienia. Wreszcie, zniechęceni do ostateczności, postanowiliśmy popełnić samobójstwo.
Jak jednak wprowadzić w czyn to postanowienie? Skąd wziąć truciznę? Słyszeliśmy, jakoby nasiona dhatury były trujące. Poszliśmy do dżungli na ich poszukiwanie i znaleźliśmy je. Wieczór wydawał nam się odpowiednią porą do wprowadzenia w czyn naszego zamiaru. Udaliśmy się do Kedardźi Mandir34, nalaliśmy topionego bawolego masła do lampy płonącej w świątyni, dostąpiliśmy błogosławieństwa, a następnie zaczęliśmy się rozglądać za jakimś samotnym kącikiem. Zabrakło nam jednak odwagi. A co będzie, jeżeli trucizna nie uśmierci nas od razu? A w ogóle, co nam z tego przyjdzie, że sobie odbierzemy życie? Dlaczego raczej nie walczyć o zdobycie większej niezależności? Przełknęliśmy jednak każdy po dwa, trzy nasiona. Nie mieliśmy odwagi połknąć więcej, każdy z nas bał się przecież śmierci, postanowiliśmy więc dla uspokojenia pójść do Ramdźi Mandir35 i porzucić wszelką myśl o samobójstwie.
Wtedy zrozumiałem, że łatwiej jest myśleć o samobójstwie, aniżeli je popełnić, a gdy słyszałem, że ktoś grozi popełnieniem samobójstwa, nie robiło to na mnie zbyt wielkiego wrażenia.
Owe samobójcze myśli w rezultacie doprowadziły do tego, że obydwaj postanowiliśmy zrezygnować z palenia papierosów i wykradania służbie miedziaków na papierosy. Później, nawet gdy byłem dorosły, nigdy już nie odczuwałem chęci palenia tytoniu i zawsze uważałem ten nałóg za barbarzyński, brzydki i szkodliwy dla zdrowia. Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd na świecie powstał nieprzeparty nałóg palenia, nigdy też nie byłem w stanie podróżować w przedziałach dla palących. Po prostu dusiłem się.
Znacznie poważniejsza od tych kradzieży była ta, której się dopuściłem nieco później. Owe miedziaki „ściągałem”, kiedy miałem dwanaście, trzynaście lat, a może i mniej. Następną kradzież popełniłem w wieku piętnastu lat. Tym razem skradłem trochę złota z bransoletki mego brata, tego właśnie, co to również jadł mięso. Zadłużyłem się na jakieś dwadzieścia pięć rupii. Na ręce mój brat nosił bransoletkę z prawdziwego złota. Nie było trudno odczepić z niej parę kółek.