Gangsta paradise. Początek: Reno, Katan, Pako - Agnieszka Lingas-Łoniewska - ebook

Gangsta paradise. Początek: Reno, Katan, Pako ebook

Agnieszka Lingas-Łoniewska

4,8

Opis

Spin-offy do trzech tomów serii Gangsta Paradise, to gratka dla fanów popularnej mafijnej serii. Rozbudowane opowiadania o Reno, Katanie i Pako, o ich gangsterskich początkach, przyjaźni, a także o dalszych losach, stanowią uzupełnienie bestsellerowej trylogii. Teraz wszystkie trzy spin-offy w jednym wydaniu. Daj się porwać chłopakom z Prozaca i zobacz, jak się to wszystko zaczęło!

RENO POCZĄTEK

Kiedy świat pachniał nadzieją na lepsze jutro. Leon Gola, ps. Reno, to zdolny młody biznesmen, który dzięki ojcowskim układom zaczyna przejmować potężne interesy ciemnej strony miasta. Wraz ze swoimi zaufanymi ludźmi, przejmuje lokale, otwiera modny klub Prozac i nawiązuje kontakt z bossem kartelu narkotykowego z Ameryki Południowej, tym samym stając się wiodącym dostawcą kokainy na Europę Wschodnią. Kiedy poznaje Benitę Karczewską, skromną studentkę romanistyki, nie wie jeszcze, że oto spotkał miłość swojego życia. Lecz czy taka miłość będzie mogła przetrwać w świecie brudnych interesów, zemsty i pragnienia władzy?

KATAN POCZĄTEK

Kiedy cisza stała się jedynym wybawieniem Jędrzej Katański to wysoko postawiony gangster w organizacji Reno. Ale zanim doszedł do władzy, jego życie przypominało koszmar. Wychowywany był przez matkę narkomankę, stał się ofiarą przemocy i stracił najbliższą mu osobę. W dzieciństwie zmuszano go do milczenia i zamykano w szafie, i od tamtej pory nie potrafi się otworzyć na drugiego człowieka. Historia chłopca, a potem mężczyzny, który tkwił w piekle, aby móc się odrodzić niczym feniks z popiołów.

PAKO POCZĄTEK

Nigdy nie zapominam wyrządzonych krzywd. Piotr Pakosławski, pseudonim Pako, zaufany człowiek w organizacji Reno, przedstawia swoją drogę do znalezienia się na szczycie gangsterskiego półświatka. Historia przecierania szlaków w trudnej sztuce bycia „chłopcem z miasta”, walki o wpływy, przyjaźni i lojalności. Pako Początek to pasjonująca wycieczka po klubach, kasynach, podejrzanych spelunach oraz ciemnych uliczkach i opowieść o tym, jak chłopak z dobrego domu zmieniał się w gangstera, dla którego liczy się tylko jego organizacja.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (81 ocen)
69
5
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katierina

Dobrze spędzony czas

czytałam wcześniej historie kazdego z nich , to tylko dodatek ,ale fajny.
00
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja 👍 polecam 🔥
00
paumok

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja !
00
zanetak92

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie uzupełnienie trylogii dzięki za to. Uwielbiam Twoje książki 😉
00
MariolaAndrzejczak

Nie oderwiesz się od lektury

świetny wstęp do poszczególnych postaci
00

Popularność




Re­dak­cja: BE­ATA KO­STRZEW­SKA
Ko­rekta: HE­LENA KU­JAWA
Skład: MO­NIKA PI­RO­GO­WICZ
Okładka: MA­CIEJ SY­SIO
Fo­to­gra­fie na okładce: Co­py­ri­ght ©Shut­ter­stoc­k_Dra­gosh Co Co­py­ri­ght ©Shut­ter­stoc­k_Vio­rel Sima Co­py­ri­ght ©Shut­ter­stoc­k_jr­svlad
© Co­py­ri­ght by Agnieszka Lin­gas-Ło­niew­ska, 2023 © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Jak­Book, 2023
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67685-05-4
Wy­daw­nic­two Jak­Book ul. Li­powa 61, 55-020 Mni­cho­wicewww.wy­daw­nic­two­jak­book.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Za­pra­szam do spin-of­fów ze świata Gang­sta Pa­ra­dise.

Mi­łej lek­tury!

Au­torka

.

Chłod­nym wzro­kiem pa­trzy­łem na jego obitą gębę. Pluł krwią i spo­glą­dał na mnie z nie­na­wi­ścią, ale i stra­chem. Ide­alne po­łą­cze­nie, wła­śnie tak miało być. Mieli mnie nie­na­wi­dzić, ale i się bać. Opar­łem plecy o ce­glany mur nie­czyn­nego klubu, któ­rego wła­ści­ciel za­dłu­żył się u nas, bo nie umiał po­wstrzy­mać swo­ich ha­zar­do­wych za­pę­dów. Nie po­tra­fił utrzy­mać fiuta w spodniach i sporo kasy za­in­we­sto­wał w prze­mysł porno i do­słow­nie zo­stał wy­ru­chany, a poza tym był chu­jo­wym biz­nes­me­nem. Nada­wał się ewen­tu­al­nie do za­rzą­dza­nia sku­pem bu­te­lek, je­śliby taki wciąż ist­niał, ale po­dej­rze­wam, że i to po­tra­fiłby spier­do­lić.

Znu­dzony zer­k­ną­łem na Ka­tana, który w mil­cze­niu ba­wił się swo­imi no­żami. Pako sie­dział na drew­nia­nym stole, opie­ra­jąc nogi obute w ele­ganc­kie skó­rzane szty­blety o ławkę, i zie­wał. Jego cień sto­jący obok, czyli Mię­tus, zaj­mo­wał się wy­da­wa­niem po­le­ceń na­szym chło­pa­kom od brud­nej ro­boty. Prze­trzą­sali klub i wer­to­wali pa­pie­rzy­ska w po­rdze­wia­łych me­ta­lo­wych sza­fach w po­szu­ki­wa­niu prawa wła­sno­ści. A krwa­wiący Sko­bliń­ski, znany jako Sko­bel – wła­ści­ciel tego upa­dłego przy­bytku – wciąż uda­wał, że ma nad tym wszyst­kim ja­ką­kol­wiek kon­trolę.

To był mój pierw­szy klub, który wła­śnie przej­mo­wa­łem za długi – i wie­dzia­łem, że mu­szę zro­bić z tego gów­nia­nego miej­sca coś na­prawdę gru­bego. Znaj­do­wało się w po­bliżu placu Sol­nego, w sercu mia­sta. Bo moim głów­nym ma­rze­niem było mieć kie­dyś modny lo­kal w cen­trum, czyli w rynku, i nie­ba­wem to ma­rze­nie miało się speł­nić. Skoń­czy­łem wła­śnie dwa­dzie­ścia trzy lata, ofi­cjal­nie za­rzą­dza­łem firmą de­we­lo­per­ską, ale mia­łem także kilka in­nych dzia­łal­no­ści, je­śli można tak na­zwać udziały w paru noc­nych klu­bach, pro­cent od za­kła­dów, od han­dlu trawą, a także od ka­syn. By­łem też na ostat­nim roku stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Eko­no­micz­nym.

– Słu­chaj, Ki­bel – po­wie­dzia­łem ci­cho, pa­trząc na wi­ją­cego się u mo­ich nóg go­ścia. – Po­wiedz mi, czy są­dzi­łeś, że bę­dziesz tak mógł od nas po­ży­czać w nie­skoń­czo­ność bez kon­se­kwen­cji?

– Ja od­dam, przy­się­gam na Boga!

– Prze­cież ty nie je­steś wie­rzący, kiedy ostat­nio by­łeś w ko­ściele? – ode­zwał się Pako uprzej­mym to­nem.

– Co? – Ko­leś pa­trzył na nas roz­ko­ja­rzo­nym wzro­kiem.

– Niby dzie­więć­dzie­siąt pro­cent Po­la­ków to ka­to­licy, a tak na­prawdę po­łowa z nich od lat nie była w ko­ściele – stwier­dził Ka­tan mo­no­ton­nym, ci­chym gło­sem. Sko­bel spoj­rzał na niego i za­częła mu drżeć broda. Ka­tan raz po raz pod­rzu­cał nóż i ła­pał go w lo­cie. Wszy­scy wie­dzieli, jak ge­nial­nie umie się po­słu­gi­wać tą białą bro­nią. – Ge­ne­ral­nie sta­ty­styki są za­kła­mane.

– Jak cała ta in­sty­tu­cja – pod­su­mo­wał Pako, po czym ze­sko­czył z ławy i sta­nął obok Sko­bla. – Gdzie masz pa­pier, ty rów­nie za­kła­mana gnido? – spy­tał zim­nym to­nem, od któ­rego prze­cięt­nemu chło­pa­kowi ścier­płaby skóra. Klę­czący przed nami ko­leś ni­czym się nie wy­róż­niał. Za­czął drżeć.

– Ja... Nie wiem...

– Nie­wie­dza to błąd, nie­zna­jo­mość za­sad szko­dzi, pa­ra­fra­zu­jąc stare po­wie­dze­nie. – Pako wes­tchnął.

– Co? – Fa­cet go­rącz­kowo prze­no­sił wzrok ze mnie na Piotrka, a po­tem na Ka­tana, uni­ka­jąc jed­nak na­wią­za­nia z nim kon­taktu wzro­ko­wego. – Co?

– Nie mam cier­pli­wo­ści. – Kiw­ną­łem głową do kum­pla, a ten wy­ko­nał ruch i nóż wy­rzu­cony z jego pra­wej ręki z rów­nie wielką szyb­ko­ścią co pre­cy­zją wbił się w ścianę po­mię­dzy żu­chwą a ra­mie­niem klę­czą­cego na ziemi Sko­bla.

– Je­śli są­dzisz, że chy­bił, to się my­lisz – po­in­for­mo­wał uprzej­mym i jed­no­cze­śnie znu­dzo­nym to­nem Pako.

– Od­dam wszystko...

– Pa­pier. Tylko to chcemy.

– Ale oni mnie za­biją.

– W prze­ciw­nym wy­padku za­bi­jemy cię my. – Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

Fa­cet po­chy­lił głowę, uniósł dło­nie w ge­ście pod­da­nia, się­gnął do biurka i od­krę­cił spód jed­nej z szu­flad. Drżącą ręką po­dał nam akt wła­sno­ści. Spoj­rza­łem na Pako, ski­nął głową bez słów.

– U nas je­steś czy­sty. Nasz praw­nik wszystko przy­go­tuje. I mo­żesz już or­ga­ni­zo­wać so­bie ucieczkę, skoro tak się mar­twisz, że ktoś może zro­bić ci kuku.

– Go­ście z Po­mo­rza... – jęk­nął Sko­bel.

– Kto się z tą pa­tel­nią za­daje! – par­sk­nął Pako.

– Ja... daj­cie mi ochronę, będę dla was bie­gał.

– Z tobą nie chciał­bym ubić mu­chy w ki­blu. – Wska­za­łem jed­nego z żoł­nie­rzy. Wraz z dru­gim chło­pa­kiem za­wi­nął skom­lą­cego Sko­bla. Zo­sta­łem sam z mo­imi ludźmi. Ka­tan scho­wał noże i stał nie­ru­chomo, jakby był eks­po­na­tem w ga­bi­ne­cie fi­gur wo­sko­wych. Pako z po­wro­tem sie­dział na ła­wie i pa­trzył na mnie. Zer­k­ną­łem na niego.

– Dasz radę zro­bić z tego klub, a nie gów­no­spe­lunę? – Unio­słem brew.

– Dam radę zro­bić z tego za­je­bi­stą miej­scówkę, w któ­rej ba­wić się bę­dzie pół mia­sta.

– Mu­simy po­my­śleć nad na­zwą. – Za­sta­no­wi­łem się.

– Pro­zac – ode­zwał się mil­czący do­tąd Ka­tan.

– Stary, je­dziesz na pro­chach? – Pako klep­nął go w ra­mię. Ję­drzej spoj­rzał chłodno na przy­ja­ciela i po­krę­cił głową.

– Pro­zac. Do­bre. Daje lu­dziom odro­binę ulot­nego szczę­ścia. I wy­tchnie­nia. Tym wła­śnie bę­dzie ten klub.

– No tak, ucieczka. – Unio­słem brwi i kiw­ną­łem głową w ge­ście apro­baty. – Niech bę­dzie Pro­zac.

*

Wra­ca­łem do swo­jego apar­ta­mentu na Krzy­kach, miesz­czą­cego się na pię­trze po­nie­miec­kiej willi. Wy­naj­mo­wa­łem go od roku, przede wszyst­kim dla­tego, że był prze­stronny – po­nad stu­me­trowy – no­wo­cze­sny i znaj­do­wał się w ele­ganc­kiej czę­ści dziel­nicy, gdzie miesz­kały wie­lo­po­ko­le­niowe ro­dziny z dziećmi. To do­sko­nały ka­mu­flaż, a ja tego bar­dzo mocno pil­no­wa­łem. Całe moje ży­cie skła­dało się z po­zo­rów. Oj­ciec na­le­żał do bra­twy, czyli ro­syj­skiej ma­fii, matka była Po­lką, zmarła dawno temu. Tata wpoił mi, że naj­waż­niej­sze jest za­dba­nie o le­galny biz­nes, stwo­rze­nie wła­snej le­gendy i wra­że­nia, że jest się uczci­wym, pła­cą­cym po­datki oby­wa­te­lem. Ro­bi­łem to bar­dzo umie­jęt­nie, bo, jak po­wie­dział oj­ciec, by­łem uro­dzo­nym stra­te­giem i tro­chę też ak­to­rem.

W miesz­ka­niu wy­ką­pa­łem się, przy­go­to­wa­łem so­bie drinka, włą­czy­łem stare ka­wałki z lat dzie­więć­dzie­sią­tych i od­cią­łem się cał­ko­wi­cie od świata. Chcia­łem wol­no­ści, nie­za­leż­no­ści, kasy i wła­dzy. To mnie krę­ciło. W tej chwili nie my­śla­łem o ni­czym in­nym.

Nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że w ciągu naj­bliż­szego mie­siąca spo­tkam ko­bietę, która cał­ko­wi­cie zmieni kie­ru­nek, w ja­kim po­dą­żało moje ży­cie.

*

To był zwy­kły lu­towy dzień, zimny, nieco po­nury i cho­ler­nie desz­czowy. Już bym wo­lał, jakby pa­dał śnieg. Za dwa dni z mo­jego no­wego klubu wy­cho­dziła ekipa re­mon­towa. Oczy­wi­ście za­ła­twiał to Pako, a był za­wsze bar­dzo szybki i nie­ustę­pliwy w swo­ich dzia­ła­niach. Dzi­siaj wie­czo­rem spo­ty­ka­li­śmy się wszy­scy. Ka­tan i Pako to moi naj­lepsi lu­dzie, a także przy­ja­ciele. Nie ufa­łem ni­komu, ale im w stu pro­cen­tach. Zna­łem całą prawdę o ich prze­szło­ści, wie­dzia­łem o nich wszystko, o tym, co obaj daw­niej prze­żyli. I wciąż trwali, da­wali radę. Za­wsze by­łem zda­nia, że stare przy­sło­wie mó­wiące o tym, że co nas nie za­bije, to nas wzmocni, nie jest ja­kimś ba­na­łem, tylko szczerą prawdą. Każdy cios, kop­niak w dupę, su­fit wa­lący się na głowę to po­wód do jesz­cze szyb­szego po­wsta­nia, wzię­cia się w cu­gle i walki o sie­bie. Nie można się za­ła­my­wać. Każdy upa­dek spra­wia, że mu­simy pod­nieść się jesz­cze prę­dzej.

Przy­je­cha­łem na ry­nek około dwu­dzie­stej, wo­kół było ciemno, po­nuro i zimno. Pako oczy­wi­ście był już w klu­bie, Ka­tan do­jeż­dżał, bo dzi­siaj wy­brał się do Ra­dwa­nic do swo­jej matki, któ­rej nie­na­wi­dził, ale i tak o nią dbał. Za­par­ko­wa­łem na wy­so­ko­ści bu­dynku sta­rej giełdy, za­mkną­łem be­emkę i już za­mie­rza­łem szybko prze­do­stać się na drugą stronę placu Sol­nego, gdy na­gle wpa­dła na mnie ja­kaś drobna, zmar­z­nięta nieco dziew­czyna.

– Och... – Chwy­ciła mnie za klapy płasz­cza i za­to­czyła się lekko. – Czy mo­żesz... – Spoj­rzała mi w oczy. Jej były prze­stra­szone i bar­dzo nie­bie­skie. – Czy może pan udać, że cze­kał na mnie? – spy­tała bła­gal­nym to­nem.

– Słu­cham?

W tym mo­men­cie zza rogu wy­to­czyło się dwóch pod­pi­tych dre­sia­rzy.

– Ej, lalka, gdzie ucie­kasz? – ode­zwał się je­den z nich. Miał na so­bie skó­rzaną kurtkę i wy­so­kie białe ko­szy­kar­skie adi­dasy.

– Zo­staw tego ele­gan­cika, chodź do nas, mamy nie­da­leko metę z nie­złą im­prezką. – Drugi, ogo­lony na zero, uśmie­chał się ob­le­śnie.

– Szli za mną od przy­stanku. – Nie­zna­joma trzę­sła się albo z zimna, albo ze stra­chu.

Zła­pa­łem ją za rękę i scho­wa­łem za sie­bie.

– Bądź­cie uprzejmi zo­sta­wić moją dziew­czynę – po­wie­dzia­łem spo­koj­nym to­nem.

– Od­jeb się, fiu­cie. – Ten w skó­rza­nej kurtce chyba był nieco na­spi­do­wany.

Za­wsze mó­wi­łem, że piksy to zło. Co in­nego stara, do­bra czy­sta biel. Nie że­bym uży­wał, ni­gdy nie ko­rzy­sta­łem. Ale mia­łem pewne za­miary co do bia­łej damy.

Jed­nakże w tej chwili mu­sia­łem po­ra­dzić so­bie z dwoma na­krę­co­nymi wa­ria­tami, któ­rzy nie wie­dzieli, kiedy po­wie­dzieć stop.

– Nie­stety mie­li­ście tego pe­cha, że za­cze­pi­li­ście nie tę dziew­czynę, co trzeba – po­in­for­mo­wa­łem uprzej­mie na­pa­leń­ców.

– Co ty pier­do­lisz? Chcesz w ryj? – Łysy wy­ko­nał w moim kie­runku gwał­towny ruch, jakby chciał przy­wa­lić mi z tej swo­jej pu­stej dyni.

– Spier­da­laj, ko­leś, bo bę­dziesz po­tem pła­kał. – Jego ko­lega był rów­nie bo­jowo na­sta­wiony.

Wes­tchną­łem i po­krę­ci­łem głową. Zła­pa­łem za połę okry­cia i od­su­ną­łem ją.

– Wy na pewno pła­kać nie bę­dzie­cie, bo mar­twi nie pła­czą. – Spoj­rza­łem na nich zwy­cza­jo­wym zim­nym wzro­kiem, który za­cho­wy­wa­łem na spo­tka­nia ze swo­imi żoł­nie­rzami.

Pod płasz­czem mia­łem ele­gancką ko­szulę i ka­mi­zelkę, na któ­rej znaj­do­wał się pas z bro­nią. Czarny sig sauer za­wsze ro­bił do­bre wra­że­nie. Ko­le­sie wy­trzesz­czyli gały i cof­nęli się, uno­sząc ręce.

Po­chy­li­łem się i szep­ną­łem:

– Wy­pier­da­lać stąd!

Wi­dzia­łem tylko, jak ude­rza­jąc sto­pami o po­śladki, od­da­lali się w iście sprin­ter­skim tem­pie. Od­wró­ci­łem się i spoj­rza­łem na dziew­czynę. Była na­prawdę prze­ra­żona, lecz te­raz i na mnie pa­trzyła prze­stra­szo­nym wzro­kiem.

– Ja... dzię­kuję i... prze­pra­szam... – Chyba chciała uciec, ale moc­niej przy­trzy­ma­łem ją za rękę. Przyj­rza­łem się bli­żej nie­do­szłej ofie­rze tych skur­wieli. Miała ciem­no­brą­zowe włosy, błę­kitne oczy, była drobna, ładna i wy­da­wała się bar­dzo zde­ner­wo­wana.

– Nie mu­sisz się mnie bać – po­wie­dzia­łem spo­koj­nym to­nem. – Zna­łaś tych dup­ków?

– Nie... – Po­trzą­snęła gwał­tow­nie głową. – Przy­cze­pili się w tram­waju. Je­cha­łam do domu, wy­naj­muję po­kój na Po­mor­skiej, wy­sia­dłam, aby przejść przez ry­nek, my­śla­łam, że po­jadą da­lej. Ale po­szli za mną. Nikt w tram­waju nie za­re­ago­wał. – Za­gry­zła wargę. Była w rów­nym stop­niu wku­rzona, co prze­stra­szona.

– Mam tu­taj klub. – Kiw­ną­łem głową w stronę dru­giej pie­rzei placu Sol­nego. – Po­sta­wię ci drinka, a po­tem od­wiozę do miesz­ka­nia.

– Nie, dzię­kuję...

– Po­słu­chaj. – Zła­pa­łem ją za ra­miona. – Przy­rze­kam, że nic ci nie grozi. To moja wi­zy­tówka. – Po­da­łem kar­to­nik. – Na­zy­wam się Leon Gola. I nie ro­bię krzywdy dziew­czy­nom. – Tu aku­rat mó­wi­łem prawdę. – Za­pra­szam na drinka. Na koszt firmy. Do­piero się re­mon­tu­jemy, ale lada dzień otwar­cie.

– Okej... – Po­pa­trzyła na wi­zy­tówkę i w końcu scho­wała ją do kie­szeni. Unio­sła twarz i spoj­rzała na mnie z lek­kim uśmie­chem. A mnie do­tknął on w ja­kiś dziw­nie fi­zyczny spo­sób. – Je­den drink.

– Ile bę­dziesz chciała. – Także pod­nio­słem ką­ciki ust.

Dziew­czyna wy­cią­gnęła drobną dłoń w moim kie­runku. Szybko ją ują­łem, a wtedy po­wie­działa już cał­kiem swo­bod­nie:

– Be­nita. Na­zy­wam się Be­nita Kar­czew­ska.

Kiedy za­bra­łem ją do wy­re­mon­to­wa­nego Pro­zaca, wi­dzia­łem za­sko­cze­nie w jej oczach, gdy zo­ba­czyła, jak duży jest klub i jak ele­gancki bę­dzie. Do­strze­głem też głupi uśmie­szek na twa­rzy Pako oraz bez­na­miętną fa­cjatę Ka­tana, który jed­nak na chwilę za­wie­sił wzrok na nie­zna­jo­mej. No tak, moi przy­ja­ciele i wspól­nicy ni­gdy mnie nie wi­dzieli z taką dziew­czyną. Jaką? Taką na­tu­ralną, nie­winną i... nor­malną. Spo­ty­ka­łem się z la­skami na szyb­kie nu­merki, nie mia­łem na nic wię­cej czasu ani chęci. By­łem cho­ler­nie za­pra­co­wany. Stu­dia, firma, klub, ciemna strona mia­sta. To wszystko za­je­bi­ście mnie wcią­gało, więc na ży­cie oso­bi­ste ja­koś nie było już miej­sca. A te­raz sie­dzia­łem w jed­nej z ele­ganc­kich lóż z Be­nitą, która piła ko­lo­ro­wego drinka i roz­glą­dała się z za­cie­ka­wie­niem.

– Duży ten klub, kiedy otwie­ra­cie?

– Pla­nu­jemy za ty­dzień. Je­śli nie bę­dzie żad­nych opóź­nień, po­win­ni­śmy się wy­ro­bić – po­wie­dzia­łem, wpa­tru­jąc się w nią. Zo­rien­to­wa­łem się, że za­czyna mi się co­raz bar­dziej po­do­bać.

– Sze­fie, nie ma opcji, że­by­śmy się nie wy­ro­bili. Już ja tego do­pil­nuję. – Pako po­ja­wił się jak pie­przony duch. Po­chy­lił się nad moją to­wa­rzyszką i skło­nił ni­czym bła­zen. – Piotr Pa­ko­sław­ski, ale mo­żesz mó­wić do mnie Pako. – Uśmiech­nął się sze­roko.

– Be­nita. Mo­żesz mó­wić do mnie Be­nita. – Dziew­czyna par­sk­nęła.

– W ogóle nie bę­dziesz do niej mó­wił – mruk­ną­łem, pio­ru­nu­jąc tego idiotę wzro­kiem. – Idź le­piej roz­licz do­staw­ców.

– Ja­sne, boss. Twoje ży­cze­nie jest dla mnie roz­ka­zem.

Mi­nął nas też Ka­tan i od razu od­wró­cił od nas oczy. Kiedy moi lu­dzie znik­nęli na za­ple­czu, spoj­rza­łem na Be­nitę. Wy­glą­dała na za­cie­ka­wioną.

– Boss? Je­steś ich sze­fem? Pra­cują w klu­bie?

– Nie tylko – od­par­łem wy­mi­ja­jąco. – A ty czym się zaj­mu­jesz?

– Stu­diuję ro­ma­ni­stykę. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Je­stem na trze­cim roku.

– Ile masz lat?

– Dwa­dzie­ścia dwa.

– Miesz­kasz na Po­mor­skiej? Sama? – son­do­wa­łem.

Po­krę­ciła głową.

– Z ko­le­żanką, wy­naj­mu­jemy dwa po­koje w sta­rym bu­dow­nic­twie. Po­cho­dzę z Pro­cho­wic. Prze­słu­chu­jesz mnie? – Zer­k­nęła na mnie roz­ba­wiona.

– Po pro­stu... lu­bię wie­dzieć, z kim roz­ma­wiam.

– Ja też. Za­tem mam py­ta­nie. – Ob­ser­wo­wała mnie uważ­nie.

– To je za­daj. – Wpa­try­wa­łem się w nią na­tręt­nie. Wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem, ale nie mo­głem nic na to po­ra­dzić. Pierw­szy raz zda­rzyło mi się coś ta­kiego.

– No­sisz broń?

Oczy­wi­ście za­raz po tym, jak we­szli­śmy do klubu, po­sze­dłem do swo­jego ga­bi­netu, tam zdją­łem płaszcz i się roz­bro­iłem. Ale dziew­czyna nie była ga­po­wata, od razu sku­mała, co ta­kiego zo­ba­czyli tamci dwaj fra­je­rzy.

Te­raz opar­łem się o ściankę loży, ob­ją­łem ra­mio­nami i uśmiech­ną­łem.

– Tylko wtedy, kiedy mu­szę ra­to­wać na­pa­sto­wane dziew­czyny.

– A czę­sto to ci się zda­rza? – Be­nita unio­sła brew. Także wpa­try­wała się we mnie z za­in­te­re­so­wa­niem.

Po­czu­łem mro­wie­nie w ca­łym ciele.

– Nie­czę­sto. Na szczę­ście.

– Więc dzi­siej­sze zaj­ście... nie było przy­jemne.

– Dla cie­bie pew­nie nie. Ale skoń­czyło się cał­kiem okej. Nie są­dzisz?

Po­ki­wała głową, upiła łyk wódki z so­kiem po­ma­rań­czo­wym i unio­sła głowę. Była ładna. Była piękna. Nie­do­brze!

– Cał­kiem nie­źle – od­parła i uśmiech­nęła się pod no­sem.

– Po­win­naś no­sić gaz. – Po­pa­trzy­łem na nią po­waż­nie.

– Nie lu­bię broni. – Skrzy­wiła się.

– Gaz to aku­rat mało in­wa­zyjna broń i uwa­żam, że le­piej, aby sa­motne dziew­czyny miały go przy so­bie.

– Za­sta­no­wię się. – Do­piła drinka i spoj­rzała na ze­ga­rek. – Oj, późno już.

– Od­wiozę cię. – Wsta­łem.

– Nie trzeba... – za­częła, ale gdy za­uwa­żyła moją minę, prze­wró­ciła de­li­kat­nie oczami i wes­tchnęła. – Okej.

– Mó­wi­łem ci, że mo­żesz czuć się bez­piecz­nie. A ja będę spo­koj­niej­szy, gdy od­sta­wię cię przed dom.

– Do­brze. – Na jej po­licz­kach wy­kwi­tły ru­mieńce. Przez chwilę za­sta­na­wia­łem się, czy to od al­ko­holu, czy może... moja obec­ność tak na nią wpły­wała. To także uzna­łem za swo­iste no­vum, bo w ży­ciu nie ana­li­zo­wa­łem tak żad­nej ko­biety.

– Po­cze­kaj na mnie, pójdę po swoje rze­czy – po­wie­dzia­łem, gdy wy­szli­śmy z loży. Obok nas od razu po­ja­wił się Pako. – Za­cho­wuj się.

– Ja­sne, boss. – Kum­pel się wy­szcze­rzył. – Przy­pil­nuję pięk­nej pani ni­czym cer­ber.

Po­krę­ci­łem głową, ale Be­nita się ro­ze­śmiała. Pako wie­dział, jak roz­ba­wiać dziew­czyny, o tak, do­sko­nale so­bie z tym ra­dził. Cie­ka­wiło mnie, czy kie­dyś znaj­dzie taką, która roz­bawi i za­cie­kawi jego.

W ga­bi­ne­cie za­ło­ży­łem szelki z bro­nią, na­kry­łem je płasz­czem i wy­sze­dłem. Be­nita śmiała się z ja­kichś żar­tów Piotrka, a obok stał Ka­tan z tym swoim gro­bo­wym wy­ra­zem twa­rzy. Moi dwaj naj­bar­dziej za­ufani lu­dzie byli jak ogień i woda. Ale zna­łem ich do­sko­nale i wie­dzia­łem, że są je­dy­nymi oso­bami na tym cho­rym świe­cie, któ­rym mo­głem ufać bez naj­mniej­szych za­strze­żeń.

– Go­towa? – Spoj­rza­łem na dziew­czynę.

– Oczy­wi­ście.

Kiedy wy­cho­dzi­li­śmy, Pako po­ma­chał mi, jak­bym wy­jeż­dżał na da­leką wy­prawę. Spoj­rza­łem na niego z po­li­to­wa­niem. Znaj­du­jący się obok Ka­tan wy­glą­dał jak fi­gura w ga­bi­ne­cie ma­dame Tus­saud.

Auto za­par­ko­wane było po dru­giej stro­nie placu Sol­nego. Otwo­rzy­łem przed Be­nitą drzwi mo­jej spor­to­wej be­emki. Wie­dzia­łem, że mogę tym za­szpa­no­wać, a na­wet może i tro­chę chcia­łem. Ale wy­da­wało mi się, że na niej nie zro­biło to więk­szego wra­że­nia. Usia­dłem za kie­row­nicą, w sa­mo­cho­dzie pach­niało skórą i mo­imi per­fu­mami. Za­raz też włą­czy­łem mu­zykę – na­gło­śnie­nie Har­man Kar­don ro­biło swoje. Roz­legł się stary ka­wa­łek Gang­sta Pa­ra­dise, a dziew­czyna ryt­micz­nie za­częła po­ru­szać dło­nią opartą o ko­lano.

– Lu­bię ten film.

– Mło­dzi gniewni? – Spy­ta­łem i od­pa­li­łem sil­nik.

– Tak, wi­dzia­łam go kilka razy. Za­wsze żal mi tego Emi­lio. Chciał być gang­ste­rem, ale wia­domo, że oni źle koń­czą.

– Tak są­dzisz?

– No po­patrz na po­sta­cie z hi­sto­rii, Al Ca­pone, Pa­blo Esco­bar. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Za­sta­na­wiam się, czym kie­rują się lu­dzie, któ­rzy han­dlują nar­ko­ty­kami.

– Chę­cią za­robku – od­par­łem spo­koj­nie.

– Ale prze­cież to nie­mo­ralne. Sprze­dają śmierć.

– Wiesz, że każdy ma swój ro­zum. Po­wiedz, jak­bym ci te­raz dał kre­skę, wcią­gnę­ła­byś?

– Ależ skąd! – Unio­sła się.

– No wi­dzisz, a dla­czego? – Zer­k­ną­łem na nią. Wy­glą­dała na wzbu­rzoną.

– Bo... bo to złe. Po­wo­duje utratę kon­troli. Od­da­jesz sie­bie we wła­da­nie cze­muś, nad czym nie mo­żesz za­pa­no­wać.

Mil­cza­łem przez chwilę.

– Stra­ci­łaś ko­goś? Przez pro­chy? – spy­ta­łem ci­cho.

Wi­dzia­łem, że się spięła.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Po pro­stu uwa­żam, że to jest złe – do­po­wie­działa ci­cho.

Do­my­śla­łem się, że coś jest na rze­czy, ale nie chcia­łem na­ci­skać. W końcu by­li­śmy so­bie obcy, a to dość oso­bi­sty te­mat. Poza tym... skoro miała ta­kie po­dej­ście do tego... no cóż... By­łem ostat­nią osobą, z jaką chcia­łaby mieć do czy­nie­nia.

Wje­cha­łem na ulicę Po­mor­ską, Be­nita po­kie­ro­wała mnie, jak do­je­chać do jej ka­mie­nicy. Za­par­ko­wa­łem na chod­niku i spoj­rza­łem na dziew­czynę.

– Dasz mi swój nu­mer? – spy­ta­łem, cho­ciaż wie­dzia­łem, że to nie jest do­bry po­mysł. Po­wi­nie­nem zo­sta­wić ją w spo­koju. Ale ja­koś nie mo­głem i nie chcia­łem.

– A nie je­steś nie­bez­pieczny?

– Co byś pra­gnęła usły­szeć? – Unio­słem brew.

– To, co masz ochotę na­prawdę po­wie­dzieć. – Pa­trzyła mi pro­sto w oczy. Wi­dzia­łem w nich za­in­te­re­so­wa­nie, ale i obawę.

– Tego po­wie­dzieć nie mogę. Okej. – Opar­łem się o skó­rzane sie­dze­nie be­emki. – Za ty­dzień w moim klu­bie jest za­mknięta im­preza dla go­ści VIP. Przy­jedź na dwu­dzie­stą. Wej­dziesz bez pro­blemu, przy bramce po­wiedz, że je­steś umó­wiona z Reno.

– Reno? – Spoj­rzała na mnie za­sko­czona.

– Pseu­do­nim sce­niczny. – Skrzy­wi­łem się. – Masz ty­dzień na za­sta­no­wie­nie się, czy chcesz wpaść. Bez na­pinki.

Uśmiech­nęła się.

– Okej. Za­tem... dzię­kuję ci, Reno.

Dla­czego gdy wy­po­wie­działa moją ksywkę, po­czu­łem nie­od­partą chęć, aby zmiaż­dżyć jej usta swo­imi? Prze­łkną­łem ślinę i za­ci­sną­łem dło­nie na kie­row­nicy.

– Do zna­cze­nia, Be­nito.

Wy­sia­dła, po­chy­liła się i jesz­cze na mnie spoj­rzała.

– To się okaże.

Pa­trzy­łem, jak wcho­dzi do bu­dynku, ob­ser­wo­wa­łem ją, gdy prze­miesz­czała się po scho­dach, aż w końcu znik­nęła mi z oczu gdzieś w oko­li­cach dru­giego pię­tra. Wów­czas za­wró­ci­łem i wy­bra­łem nu­mer Pako. Ode­brał nie­mal na­tych­miast.

– Tak, sze­fie?

– Be­nita Kar­czew­ska. Po­cho­dzi z Pro­cho­wic, stu­diuje ro­ma­ni­stykę. Wszystko, co masz. – Nie mu­sia­łem nic wię­cej wy­ja­śniać. Moi lu­dzie do­sko­nale wie­dzieli, że nie lu­bię strzę­pić ję­zyka na darmo. Krótki prze­kaz, ja­sne po­le­ce­nie. I wszystko oczy­wi­ste.

– Na wczo­raj? – Pio­trek do­sko­nale znał za­sady.

– Może być. Wra­cam do domu.

– Ja­sne, sze­fie. Do ju­tra.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki