.
Chłodnym wzrokiem patrzyłem na jego obitą gębę. Pluł krwią i spoglądał na mnie z nienawiścią, ale i strachem. Idealne połączenie, właśnie tak miało być. Mieli mnie nienawidzić, ale i się bać. Oparłem plecy o ceglany mur nieczynnego klubu, którego właściciel zadłużył się u nas, bo nie umiał powstrzymać swoich hazardowych zapędów. Nie potrafił utrzymać fiuta w spodniach i sporo kasy zainwestował w przemysł porno i dosłownie został wyruchany, a poza tym był chujowym biznesmenem. Nadawał się ewentualnie do zarządzania skupem butelek, jeśliby taki wciąż istniał, ale podejrzewam, że i to potrafiłby spierdolić.
Znudzony zerknąłem na Katana, który w milczeniu bawił się swoimi nożami. Pako siedział na drewnianym stole, opierając nogi obute w eleganckie skórzane sztyblety o ławkę, i ziewał. Jego cień stojący obok, czyli Miętus, zajmował się wydawaniem poleceń naszym chłopakom od brudnej roboty. Przetrząsali klub i wertowali papierzyska w pordzewiałych metalowych szafach w poszukiwaniu prawa własności. A krwawiący Skobliński, znany jako Skobel – właściciel tego upadłego przybytku – wciąż udawał, że ma nad tym wszystkim jakąkolwiek kontrolę.
To był mój pierwszy klub, który właśnie przejmowałem za długi – i wiedziałem, że muszę zrobić z tego gównianego miejsca coś naprawdę grubego. Znajdowało się w pobliżu placu Solnego, w sercu miasta. Bo moim głównym marzeniem było mieć kiedyś modny lokal w centrum, czyli w rynku, i niebawem to marzenie miało się spełnić. Skończyłem właśnie dwadzieścia trzy lata, oficjalnie zarządzałem firmą deweloperską, ale miałem także kilka innych działalności, jeśli można tak nazwać udziały w paru nocnych klubach, procent od zakładów, od handlu trawą, a także od kasyn. Byłem też na ostatnim roku studiów na Uniwersytecie Ekonomicznym.
– Słuchaj, Kibel – powiedziałem cicho, patrząc na wijącego się u moich nóg gościa. – Powiedz mi, czy sądziłeś, że będziesz tak mógł od nas pożyczać w nieskończoność bez konsekwencji?
– Ja oddam, przysięgam na Boga!
– Przecież ty nie jesteś wierzący, kiedy ostatnio byłeś w kościele? – odezwał się Pako uprzejmym tonem.
– Co? – Koleś patrzył na nas rozkojarzonym wzrokiem.
– Niby dziewięćdziesiąt procent Polaków to katolicy, a tak naprawdę połowa z nich od lat nie była w kościele – stwierdził Katan monotonnym, cichym głosem. Skobel spojrzał na niego i zaczęła mu drżeć broda. Katan raz po raz podrzucał nóż i łapał go w locie. Wszyscy wiedzieli, jak genialnie umie się posługiwać tą białą bronią. – Generalnie statystyki są zakłamane.
– Jak cała ta instytucja – podsumował Pako, po czym zeskoczył z ławy i stanął obok Skobla. – Gdzie masz papier, ty równie zakłamana gnido? – spytał zimnym tonem, od którego przeciętnemu chłopakowi ścierpłaby skóra. Klęczący przed nami koleś niczym się nie wyróżniał. Zaczął drżeć.
– Ja... Nie wiem...
– Niewiedza to błąd, nieznajomość zasad szkodzi, parafrazując stare powiedzenie. – Pako westchnął.
– Co? – Facet gorączkowo przenosił wzrok ze mnie na Piotrka, a potem na Katana, unikając jednak nawiązania z nim kontaktu wzrokowego. – Co?
– Nie mam cierpliwości. – Kiwnąłem głową do kumpla, a ten wykonał ruch i nóż wyrzucony z jego prawej ręki z równie wielką szybkością co precyzją wbił się w ścianę pomiędzy żuchwą a ramieniem klęczącego na ziemi Skobla.
– Jeśli sądzisz, że chybił, to się mylisz – poinformował uprzejmym i jednocześnie znudzonym tonem Pako.
– Oddam wszystko...
– Papier. Tylko to chcemy.
– Ale oni mnie zabiją.
– W przeciwnym wypadku zabijemy cię my. – Wzruszyłem ramionami.
Facet pochylił głowę, uniósł dłonie w geście poddania, sięgnął do biurka i odkręcił spód jednej z szuflad. Drżącą ręką podał nam akt własności. Spojrzałem na Pako, skinął głową bez słów.
– U nas jesteś czysty. Nasz prawnik wszystko przygotuje. I możesz już organizować sobie ucieczkę, skoro tak się martwisz, że ktoś może zrobić ci kuku.
– Goście z Pomorza... – jęknął Skobel.
– Kto się z tą patelnią zadaje! – parsknął Pako.
– Ja... dajcie mi ochronę, będę dla was biegał.
– Z tobą nie chciałbym ubić muchy w kiblu. – Wskazałem jednego z żołnierzy. Wraz z drugim chłopakiem zawinął skomlącego Skobla. Zostałem sam z moimi ludźmi. Katan schował noże i stał nieruchomo, jakby był eksponatem w gabinecie figur woskowych. Pako z powrotem siedział na ławie i patrzył na mnie. Zerknąłem na niego.
– Dasz radę zrobić z tego klub, a nie gównospelunę? – Uniosłem brew.
– Dam radę zrobić z tego zajebistą miejscówkę, w której bawić się będzie pół miasta.
– Musimy pomyśleć nad nazwą. – Zastanowiłem się.
– Prozac – odezwał się milczący dotąd Katan.
– Stary, jedziesz na prochach? – Pako klepnął go w ramię. Jędrzej spojrzał chłodno na przyjaciela i pokręcił głową.
– Prozac. Dobre. Daje ludziom odrobinę ulotnego szczęścia. I wytchnienia. Tym właśnie będzie ten klub.
– No tak, ucieczka. – Uniosłem brwi i kiwnąłem głową w geście aprobaty. – Niech będzie Prozac.
*
Wracałem do swojego apartamentu na Krzykach, mieszczącego się na piętrze poniemieckiej willi. Wynajmowałem go od roku, przede wszystkim dlatego, że był przestronny – ponad stumetrowy – nowoczesny i znajdował się w eleganckiej części dzielnicy, gdzie mieszkały wielopokoleniowe rodziny z dziećmi. To doskonały kamuflaż, a ja tego bardzo mocno pilnowałem. Całe moje życie składało się z pozorów. Ojciec należał do bratwy, czyli rosyjskiej mafii, matka była Polką, zmarła dawno temu. Tata wpoił mi, że najważniejsze jest zadbanie o legalny biznes, stworzenie własnej legendy i wrażenia, że jest się uczciwym, płacącym podatki obywatelem. Robiłem to bardzo umiejętnie, bo, jak powiedział ojciec, byłem urodzonym strategiem i trochę też aktorem.
W mieszkaniu wykąpałem się, przygotowałem sobie drinka, włączyłem stare kawałki z lat dziewięćdziesiątych i odciąłem się całkowicie od świata. Chciałem wolności, niezależności, kasy i władzy. To mnie kręciło. W tej chwili nie myślałem o niczym innym.
Nie zdawałem sobie sprawy, że w ciągu najbliższego miesiąca spotkam kobietę, która całkowicie zmieni kierunek, w jakim podążało moje życie.
*
To był zwykły lutowy dzień, zimny, nieco ponury i cholernie deszczowy. Już bym wolał, jakby padał śnieg. Za dwa dni z mojego nowego klubu wychodziła ekipa remontowa. Oczywiście załatwiał to Pako, a był zawsze bardzo szybki i nieustępliwy w swoich działaniach. Dzisiaj wieczorem spotykaliśmy się wszyscy. Katan i Pako to moi najlepsi ludzie, a także przyjaciele. Nie ufałem nikomu, ale im w stu procentach. Znałem całą prawdę o ich przeszłości, wiedziałem o nich wszystko, o tym, co obaj dawniej przeżyli. I wciąż trwali, dawali radę. Zawsze byłem zdania, że stare przysłowie mówiące o tym, że co nas nie zabije, to nas wzmocni, nie jest jakimś banałem, tylko szczerą prawdą. Każdy cios, kopniak w dupę, sufit walący się na głowę to powód do jeszcze szybszego powstania, wzięcia się w cugle i walki o siebie. Nie można się załamywać. Każdy upadek sprawia, że musimy podnieść się jeszcze prędzej.
Przyjechałem na rynek około dwudziestej, wokół było ciemno, ponuro i zimno. Pako oczywiście był już w klubie, Katan dojeżdżał, bo dzisiaj wybrał się do Radwanic do swojej matki, której nienawidził, ale i tak o nią dbał. Zaparkowałem na wysokości budynku starej giełdy, zamknąłem beemkę i już zamierzałem szybko przedostać się na drugą stronę placu Solnego, gdy nagle wpadła na mnie jakaś drobna, zmarznięta nieco dziewczyna.
– Och... – Chwyciła mnie za klapy płaszcza i zatoczyła się lekko. – Czy możesz... – Spojrzała mi w oczy. Jej były przestraszone i bardzo niebieskie. – Czy może pan udać, że czekał na mnie? – spytała błagalnym tonem.
– Słucham?
W tym momencie zza rogu wytoczyło się dwóch podpitych dresiarzy.
– Ej, lalka, gdzie uciekasz? – odezwał się jeden z nich. Miał na sobie skórzaną kurtkę i wysokie białe koszykarskie adidasy.
– Zostaw tego elegancika, chodź do nas, mamy niedaleko metę z niezłą imprezką. – Drugi, ogolony na zero, uśmiechał się obleśnie.
– Szli za mną od przystanku. – Nieznajoma trzęsła się albo z zimna, albo ze strachu.
Złapałem ją za rękę i schowałem za siebie.
– Bądźcie uprzejmi zostawić moją dziewczynę – powiedziałem spokojnym tonem.
– Odjeb się, fiucie. – Ten w skórzanej kurtce chyba był nieco naspidowany.
Zawsze mówiłem, że piksy to zło. Co innego stara, dobra czysta biel. Nie żebym używał, nigdy nie korzystałem. Ale miałem pewne zamiary co do białej damy.
Jednakże w tej chwili musiałem poradzić sobie z dwoma nakręconymi wariatami, którzy nie wiedzieli, kiedy powiedzieć stop.
– Niestety mieliście tego pecha, że zaczepiliście nie tę dziewczynę, co trzeba – poinformowałem uprzejmie napaleńców.
– Co ty pierdolisz? Chcesz w ryj? – Łysy wykonał w moim kierunku gwałtowny ruch, jakby chciał przywalić mi z tej swojej pustej dyni.
– Spierdalaj, koleś, bo będziesz potem płakał. – Jego kolega był równie bojowo nastawiony.
Westchnąłem i pokręciłem głową. Złapałem za połę okrycia i odsunąłem ją.
– Wy na pewno płakać nie będziecie, bo martwi nie płaczą. – Spojrzałem na nich zwyczajowym zimnym wzrokiem, który zachowywałem na spotkania ze swoimi żołnierzami.
Pod płaszczem miałem elegancką koszulę i kamizelkę, na której znajdował się pas z bronią. Czarny sig sauer zawsze robił dobre wrażenie. Kolesie wytrzeszczyli gały i cofnęli się, unosząc ręce.
Pochyliłem się i szepnąłem:
– Wypierdalać stąd!
Widziałem tylko, jak uderzając stopami o pośladki, oddalali się w iście sprinterskim tempie. Odwróciłem się i spojrzałem na dziewczynę. Była naprawdę przerażona, lecz teraz i na mnie patrzyła przestraszonym wzrokiem.
– Ja... dziękuję i... przepraszam... – Chyba chciała uciec, ale mocniej przytrzymałem ją za rękę. Przyjrzałem się bliżej niedoszłej ofierze tych skurwieli. Miała ciemnobrązowe włosy, błękitne oczy, była drobna, ładna i wydawała się bardzo zdenerwowana.
– Nie musisz się mnie bać – powiedziałem spokojnym tonem. – Znałaś tych dupków?
– Nie... – Potrząsnęła gwałtownie głową. – Przyczepili się w tramwaju. Jechałam do domu, wynajmuję pokój na Pomorskiej, wysiadłam, aby przejść przez rynek, myślałam, że pojadą dalej. Ale poszli za mną. Nikt w tramwaju nie zareagował. – Zagryzła wargę. Była w równym stopniu wkurzona, co przestraszona.
– Mam tutaj klub. – Kiwnąłem głową w stronę drugiej pierzei placu Solnego. – Postawię ci drinka, a potem odwiozę do mieszkania.
– Nie, dziękuję...
– Posłuchaj. – Złapałem ją za ramiona. – Przyrzekam, że nic ci nie grozi. To moja wizytówka. – Podałem kartonik. – Nazywam się Leon Gola. I nie robię krzywdy dziewczynom. – Tu akurat mówiłem prawdę. – Zapraszam na drinka. Na koszt firmy. Dopiero się remontujemy, ale lada dzień otwarcie.
– Okej... – Popatrzyła na wizytówkę i w końcu schowała ją do kieszeni. Uniosła twarz i spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. A mnie dotknął on w jakiś dziwnie fizyczny sposób. – Jeden drink.
– Ile będziesz chciała. – Także podniosłem kąciki ust.
Dziewczyna wyciągnęła drobną dłoń w moim kierunku. Szybko ją ująłem, a wtedy powiedziała już całkiem swobodnie:
– Benita. Nazywam się Benita Karczewska.
Kiedy zabrałem ją do wyremontowanego Prozaca, widziałem zaskoczenie w jej oczach, gdy zobaczyła, jak duży jest klub i jak elegancki będzie. Dostrzegłem też głupi uśmieszek na twarzy Pako oraz beznamiętną facjatę Katana, który jednak na chwilę zawiesił wzrok na nieznajomej. No tak, moi przyjaciele i wspólnicy nigdy mnie nie widzieli z taką dziewczyną. Jaką? Taką naturalną, niewinną i... normalną. Spotykałem się z laskami na szybkie numerki, nie miałem na nic więcej czasu ani chęci. Byłem cholernie zapracowany. Studia, firma, klub, ciemna strona miasta. To wszystko zajebiście mnie wciągało, więc na życie osobiste jakoś nie było już miejsca. A teraz siedziałem w jednej z eleganckich lóż z Benitą, która piła kolorowego drinka i rozglądała się z zaciekawieniem.
– Duży ten klub, kiedy otwieracie?
– Planujemy za tydzień. Jeśli nie będzie żadnych opóźnień, powinniśmy się wyrobić – powiedziałem, wpatrując się w nią. Zorientowałem się, że zaczyna mi się coraz bardziej podobać.
– Szefie, nie ma opcji, żebyśmy się nie wyrobili. Już ja tego dopilnuję. – Pako pojawił się jak pieprzony duch. Pochylił się nad moją towarzyszką i skłonił niczym błazen. – Piotr Pakosławski, ale możesz mówić do mnie Pako. – Uśmiechnął się szeroko.
– Benita. Możesz mówić do mnie Benita. – Dziewczyna parsknęła.
– W ogóle nie będziesz do niej mówił – mruknąłem, piorunując tego idiotę wzrokiem. – Idź lepiej rozlicz dostawców.
– Jasne, boss. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
Minął nas też Katan i od razu odwrócił od nas oczy. Kiedy moi ludzie zniknęli na zapleczu, spojrzałem na Benitę. Wyglądała na zaciekawioną.
– Boss? Jesteś ich szefem? Pracują w klubie?
– Nie tylko – odparłem wymijająco. – A ty czym się zajmujesz?
– Studiuję romanistykę. – Wzruszyła ramionami. – Jestem na trzecim roku.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia dwa.
– Mieszkasz na Pomorskiej? Sama? – sondowałem.
Pokręciła głową.
– Z koleżanką, wynajmujemy dwa pokoje w starym budownictwie. Pochodzę z Prochowic. Przesłuchujesz mnie? – Zerknęła na mnie rozbawiona.
– Po prostu... lubię wiedzieć, z kim rozmawiam.
– Ja też. Zatem mam pytanie. – Obserwowała mnie uważnie.
– To je zadaj. – Wpatrywałem się w nią natrętnie. Wiedziałem, że nie powinienem, ale nie mogłem nic na to poradzić. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego.
– Nosisz broń?
Oczywiście zaraz po tym, jak weszliśmy do klubu, poszedłem do swojego gabinetu, tam zdjąłem płaszcz i się rozbroiłem. Ale dziewczyna nie była gapowata, od razu skumała, co takiego zobaczyli tamci dwaj frajerzy.
Teraz oparłem się o ściankę loży, objąłem ramionami i uśmiechnąłem.
– Tylko wtedy, kiedy muszę ratować napastowane dziewczyny.
– A często to ci się zdarza? – Benita uniosła brew. Także wpatrywała się we mnie z zainteresowaniem.
Poczułem mrowienie w całym ciele.
– Nieczęsto. Na szczęście.
– Więc dzisiejsze zajście... nie było przyjemne.
– Dla ciebie pewnie nie. Ale skończyło się całkiem okej. Nie sądzisz?
Pokiwała głową, upiła łyk wódki z sokiem pomarańczowym i uniosła głowę. Była ładna. Była piękna. Niedobrze!
– Całkiem nieźle – odparła i uśmiechnęła się pod nosem.
– Powinnaś nosić gaz. – Popatrzyłem na nią poważnie.
– Nie lubię broni. – Skrzywiła się.
– Gaz to akurat mało inwazyjna broń i uważam, że lepiej, aby samotne dziewczyny miały go przy sobie.
– Zastanowię się. – Dopiła drinka i spojrzała na zegarek. – Oj, późno już.
– Odwiozę cię. – Wstałem.
– Nie trzeba... – zaczęła, ale gdy zauważyła moją minę, przewróciła delikatnie oczami i westchnęła. – Okej.
– Mówiłem ci, że możesz czuć się bezpiecznie. A ja będę spokojniejszy, gdy odstawię cię przed dom.
– Dobrze. – Na jej policzkach wykwitły rumieńce. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to od alkoholu, czy może... moja obecność tak na nią wpływała. To także uznałem za swoiste novum, bo w życiu nie analizowałem tak żadnej kobiety.
– Poczekaj na mnie, pójdę po swoje rzeczy – powiedziałem, gdy wyszliśmy z loży. Obok nas od razu pojawił się Pako. – Zachowuj się.
– Jasne, boss. – Kumpel się wyszczerzył. – Przypilnuję pięknej pani niczym cerber.
Pokręciłem głową, ale Benita się roześmiała. Pako wiedział, jak rozbawiać dziewczyny, o tak, doskonale sobie z tym radził. Ciekawiło mnie, czy kiedyś znajdzie taką, która rozbawi i zaciekawi jego.
W gabinecie założyłem szelki z bronią, nakryłem je płaszczem i wyszedłem. Benita śmiała się z jakichś żartów Piotrka, a obok stał Katan z tym swoim grobowym wyrazem twarzy. Moi dwaj najbardziej zaufani ludzie byli jak ogień i woda. Ale znałem ich doskonale i wiedziałem, że są jedynymi osobami na tym chorym świecie, którym mogłem ufać bez najmniejszych zastrzeżeń.
– Gotowa? – Spojrzałem na dziewczynę.
– Oczywiście.
Kiedy wychodziliśmy, Pako pomachał mi, jakbym wyjeżdżał na daleką wyprawę. Spojrzałem na niego z politowaniem. Znajdujący się obok Katan wyglądał jak figura w gabinecie madame Tussaud.
Auto zaparkowane było po drugiej stronie placu Solnego. Otworzyłem przed Benitą drzwi mojej sportowej beemki. Wiedziałem, że mogę tym zaszpanować, a nawet może i trochę chciałem. Ale wydawało mi się, że na niej nie zrobiło to większego wrażenia. Usiadłem za kierownicą, w samochodzie pachniało skórą i moimi perfumami. Zaraz też włączyłem muzykę – nagłośnienie Harman Kardon robiło swoje. Rozległ się stary kawałek Gangsta Paradise, a dziewczyna rytmicznie zaczęła poruszać dłonią opartą o kolano.
– Lubię ten film.
– Młodzi gniewni? – Spytałem i odpaliłem silnik.
– Tak, widziałam go kilka razy. Zawsze żal mi tego Emilio. Chciał być gangsterem, ale wiadomo, że oni źle kończą.
– Tak sądzisz?
– No popatrz na postacie z historii, Al Capone, Pablo Escobar. – Wzruszyła ramionami. – Zastanawiam się, czym kierują się ludzie, którzy handlują narkotykami.
– Chęcią zarobku – odparłem spokojnie.
– Ale przecież to niemoralne. Sprzedają śmierć.
– Wiesz, że każdy ma swój rozum. Powiedz, jakbym ci teraz dał kreskę, wciągnęłabyś?
– Ależ skąd! – Uniosła się.
– No widzisz, a dlaczego? – Zerknąłem na nią. Wyglądała na wzburzoną.
– Bo... bo to złe. Powoduje utratę kontroli. Oddajesz siebie we władanie czemuś, nad czym nie możesz zapanować.
Milczałem przez chwilę.
– Straciłaś kogoś? Przez prochy? – spytałem cicho.
Widziałem, że się spięła.
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu uważam, że to jest złe – dopowiedziała cicho.
Domyślałem się, że coś jest na rzeczy, ale nie chciałem naciskać. W końcu byliśmy sobie obcy, a to dość osobisty temat. Poza tym... skoro miała takie podejście do tego... no cóż... Byłem ostatnią osobą, z jaką chciałaby mieć do czynienia.
Wjechałem na ulicę Pomorską, Benita pokierowała mnie, jak dojechać do jej kamienicy. Zaparkowałem na chodniku i spojrzałem na dziewczynę.
– Dasz mi swój numer? – spytałem, chociaż wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł. Powinienem zostawić ją w spokoju. Ale jakoś nie mogłem i nie chciałem.
– A nie jesteś niebezpieczny?
– Co byś pragnęła usłyszeć? – Uniosłem brew.
– To, co masz ochotę naprawdę powiedzieć. – Patrzyła mi prosto w oczy. Widziałem w nich zainteresowanie, ale i obawę.
– Tego powiedzieć nie mogę. Okej. – Oparłem się o skórzane siedzenie beemki. – Za tydzień w moim klubie jest zamknięta impreza dla gości VIP. Przyjedź na dwudziestą. Wejdziesz bez problemu, przy bramce powiedz, że jesteś umówiona z Reno.
– Reno? – Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Pseudonim sceniczny. – Skrzywiłem się. – Masz tydzień na zastanowienie się, czy chcesz wpaść. Bez napinki.
Uśmiechnęła się.
– Okej. Zatem... dziękuję ci, Reno.
Dlaczego gdy wypowiedziała moją ksywkę, poczułem nieodpartą chęć, aby zmiażdżyć jej usta swoimi? Przełknąłem ślinę i zacisnąłem dłonie na kierownicy.
– Do znaczenia, Benito.
Wysiadła, pochyliła się i jeszcze na mnie spojrzała.
– To się okaże.
Patrzyłem, jak wchodzi do budynku, obserwowałem ją, gdy przemieszczała się po schodach, aż w końcu zniknęła mi z oczu gdzieś w okolicach drugiego piętra. Wówczas zawróciłem i wybrałem numer Pako. Odebrał niemal natychmiast.
– Tak, szefie?
– Benita Karczewska. Pochodzi z Prochowic, studiuje romanistykę. Wszystko, co masz. – Nie musiałem nic więcej wyjaśniać. Moi ludzie doskonale wiedzieli, że nie lubię strzępić języka na darmo. Krótki przekaz, jasne polecenie. I wszystko oczywiste.
– Na wczoraj? – Piotrek doskonale znał zasady.
– Może być. Wracam do domu.
– Jasne, szefie. Do jutra.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki