Gdy gwiazdy ciemnieją - McLain Paula - ebook + książka

Gdy gwiazdy ciemnieją ebook

McLain Paula

4,1

Opis

W mroku nie czają się potwory, tylko ludzie

Anna Hart rozwikłała dziesiątki spraw tajemniczych morderstw i poznała najciemniejszą stronę ludzkiej natury. Gdy jednak dotyka ją osobista tragedia, wyjeżdża na wieś, gdzie wychowała się w rodzinie zastępczej, i… trafia w oko cyklonu.

Na miejscu w dziwnych okolicznościach ginie nastolatka. Dziewczyna znika tak, jak przed laty rówieśniczka Anny. Niewyjaśnione dotąd morderstwo nadal prześladuje małą społeczność, a kolejne zaginięcie wywołuje histerię.

Anna rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Aby schwytać porywacza, musi nie tylko odnaleźć drogę w skrywającym mroczne sekrety leśnym labiryncie, ale także wrócić do najstraszniejszego okresu w swoim dzieciństwie.

Przeznaczenie, osobiste traumy, rzeczywiste przypadki zaginięć. Głęboko poruszająca powieść, w której pisarska brawura łączy się z przerażającymi faktami.

Najodważniejsza i najbardziej osobista książka Pauli McLain

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (60 ocen)
24
23
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Gdy gwiazdy ciemnieją" Pauli McLain to mieszanka kryminału, dramatu i powrotu do korzeni. Anna Hart, doświadczona śledcza, przenosi się na wieś, aby zmierzyć się z osobistym ciosem. Tajemnicze zaginięcie nastolatki otwiera dawne rany, a Anna decyduje się na samotne śledztwo. McLain wspaniale ukazuje labirynt emocji i mrocznych tajemnic, tworząc atmosferę pełną napięcia. Przeszłość bohaterki splata się z teraźniejszością, prowadząc przez emocjonalne wybory i intrygujące zwroty akcji. "Gdy gwiazdy ciemnieją" to fascynująca podróż przez psychikę ludzką, gdzie mroczne sekrety są równie groźne, jak zewnętrzne zagrożenia. McLain zgrabnie porusza tematykę ludzkiej natury, tworząc trzymającą w napięciu opowieść. Opowieść wplata wątki psychologiczne i społeczne, rzucając światło na zawiłe relacje między postaciami, jednocześnie podkreślając, że prawdziwe potwory nie zawsze ukrywają się w ciemnościach, lecz często tkwią w ludzkiej duszy. Autorka umiejętnie balansuje pomiędzy odniesieniem do ...
10
agatkazne

Z braku laku…

Przeczytałam 1/3 i nie byłam w stanie więcej. Nie rozumiem pozytywnych opinii. Ciężko przez to przebrnąć.
00
Weronikah8

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca, nie mogłam się oderwać
00
Badmouse

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Bardzo dobra książka i mile spędzony czas
00
beatakrzewiniak

Całkiem niezła

Nie jestem zachwycona tą książką, na samym początku wiedziałam kto stoi za porwaniem i bardzo irytowało mnie "przeczucie" Anny i jak się można spodziewać po tylu jej zawodowych sukcesach to,że błądziła po omacku i omijała oczywiste wskazówki tłumacząc je sobie jak przeciętny człowiek. Przeciętna pozycja.
00

Popularność




Powieść Gdy gwiazdy ciemnieją jest fikcją literacką. Postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni i skutkiem zamysłu literackiego autorki. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, okoliczności czy osób, żywych lub nieżyjących, należy uważać za zbieg okoliczności.

Originally published under the title When the Stars Go Dark

© Paula McLain, 2021

All rights reserved

Copyright for this edition © Wydawnictwo WAM, 2022

Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz

Redakcja: Anna Śledzikowska

Korekta: Maria Armatowa, Katarzyna Onderka

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Mimadeo/Shutterstock

Skład: Lucyna Sterczewska

ePub e-ISBN: 978-83-277-3258-3 | Mobi e-ISBN: 978-83-277-3259-0

MANDO

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

www.wydawnictwomando.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

Druk i oprawa: ABEDIK • Poznań

Publikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0

dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

(prolog)

Matka, która zdarła z siebie sukienkę, kiedy policja przyniosła jej do domu wiadomość, i pobiegła ulicą w samych butach, a sąsiedzi, nawet ci, którzy ją dobrze znali, chowali się za drzwiami i oknami, przerażeni jej żalem.

Matka, która ściskała torebkę córki w pędzącej karetce. Różowo-białą, w kształcie pudla, umazaną krwią.

Matka, która zaczęła gotować dla detektywów i księdza z parafii, próbujących jej wytłumaczyć, co się stało – spierzchniętymi dłońmi kroiła góry cebuli i zmywała naczynia w gorącej wodzie. Nikt nie potrafił jej zmusić, żeby usiadła. Siadając, musiałaby się dowiedzieć. Pogodzić.

Matka, która po zidentyfikowaniu ciała swojego dziecka wyszła z kostnicy i przeszła przed wagonem podziemnej kolei pod napięciem. Wstrząs odrzucił ją pięć metrów do tyłu, czubki palców dymiły w miejscu, gdzie poraził je prąd, wargi miała czarne. Ale przeżyła.

Matka, która była kiedyś sławną aktorką, a teraz czekała na wieści, jak czekają lodowce w odległym krańcu globu, zamarznięte, milczące, półżywe.

Matka, którą byłam ja tamtego lipcowego dnia, na kolanach, kiedy sanitariusz próbował dotrzeć do mnie słowami, zdaniami, moim imieniem. Nie chciałam wypuścić ciała mojego dziecka.

– Pani detektyw, pani Hart – powtarzał, jakby ta osoba jeszcze istniała, ale mój ogłuszony umysł runął w przepaść.

1 Znaki i opary

(jeden)

Noc wygląda, jakby była w strzępach, kiedy wyjeżdżam z miasta w dziurawej mgle, pod kruchym wrześniowym niebem. Portero Hill za mną jest pasem martwej plaży, a całe San Francisco – śnięte, bez życia. Ponad linią chmur wznosi się dziwna żółta kula. To księżyc, gigantyczny i przerośnięty, w kolorze lemoniady. Nie mogę przestać się przyglądać, jak wspina się wyżej i wyżej, jaskrawy niczym świeża rana. Niczym ból świecący nad drzwiami.

Nikt nie spieszy mi na ratunek. Nikt nie zdoła nikogo uratować, choć kiedyś wydawało mi się, że jest inaczej. Dużo mi się wydawało, lecz teraz rozumiem, że naprzód można ruszyć, jedynie zaczynając od zera, a nawet mniej niż zera. Mam siebie i nikogo więcej. Mam drogę i wijącą się mgłę. I ten udręczony księżyc.

Jadę, aż znikają znajome krajobrazy, i przestaję zerkać w lusterko, żeby się upewnić, czy nikt mnie nie śledzi. Travelodge w Santa Rosa jest ukryty za parkingiem supermarketu, całkiem pustego i nadmiernie oświetlonego, jak basen w nocy, z którego nikt nie korzysta. Dzwonię i z zaplecza radośnie wyłania się recepcjonistka z nocnej zmiany; wyciera dłonie w jaskrawą bawełnianą sukienkę.

– Dobry wieczór – mówi. Ten całkiem niewinny początek rozmowy jest z gruntu nieprawdziwy.

– Dobry wieczór.

Wyciąga formularz rejestracyjny i fioletowy długopis, a zwiotczała skóra pod jej ręką rozpościera się niczym skrzydło. Czuję, że patrzy na moją twarz, na moje włosy. Obserwuje moje dłonie, czytając do góry nogami.

– Anna Louise Hart. Piękne nazwisko.

– Słucham?

– Pani tak nie sądzi, złotko? – W jej głosie słychać karaibski akcent, silny, z ciepłym zabarwieniem, więc dochodzę do wniosku, że „złotkiem” nazywa każdego, nawet mnie.

Wysilam się, żeby się nie skrzywić pod wpływem jej uprzejmości, kiedy w zielonkawej poświacie fluorescencyjnej żarówki zapisuję numer rejestracyjny mojego samochodu. Żeby z nią rozmawiać, jakbyśmy były dwiema zwykłymi kobietami bez ­najmniejszych smutków.

W końcu wręcza mi klucz. Idę do swojego pokoju i z ulgą zatrzaskuję za sobą drzwi. Jest łóżko i lampa, i krzesło z tych, co to stoją w dziwnym miejscu i nikt nigdy na nich nie siada. Kiepskie światło spłaszcza wszystko do ponurych prostokątów, nieładną wykładzinę, sztucznie wyglądającą narzutę na łóżku i niestarannie upięte zasłony.

Kładę torbę na środku łóżka, wyciągam mojego glocka 19 i wsuwam go pod sztywną poduszkę. Czuję się z nim bezpieczniej, jakby był moim starym przyjacielem. Bo chyba nim jest. Wyjmuję ubranie na zmianę i uruchamiam prysznic, starannie unikając lustra, kiedy się rozbieram; zerkam tylko na piersi, które zrobiły się twarde jak kamienie. Prawa jest gorąca w dotyku, a wokół sutka utworzył się pokryty pęcherzykami czerwony wzgórek. Pod prysznicem puszczam najgorętszą wodę i stoję, płonąc żywcem; nie czuję najmniejszej ulgi.

Wychodzę, ociekając wodą, wkładam ręcznik pod kran, a później mokry – do mikrofali, aż dymi. Przyciskam go do ciała i czuję wulkaniczny żar, który parzy mi dłonie, i zginam się wpół nad muszlą klozetową, ciągle naga. Obwisłe ciało na wysokości pasa wydaje się w dotyku tak gumowate i sflaczałe jak nienapompowana tratwa ratunkowa.

Z mokrymi włosami idę do całodobowej drogerii i kupuję bandaż elastyczny i laktator, woreczki strunowe i litrową butelkę meksykańskiego piwa. Laktatory są tylko manualne, z pompką, nieporęczne i czasochłonne. W pokoju ciężki, przestarzały telewizor rzuca krzywe cienie na nagą ścianę. Pompuję przy akompaniamencie hiszpańskiej opery mydlanej, próbując odwrócić uwagę od bólu przy zasysaniu. Aktorzy z przesadną gestykulacją i mimiką składają sobie wyznania, a ja zajmuję się jedną piersią, potem drugą, napełniając zbiorniczek dwukrotnie, później zaś przelewam mleko do woreczków, które podpisuję: 21.09.93.

Wiem, że całą ich zawartość powinnam spuścić w toalecie, ale nie potrafię się do tego zmusić. Trzymam worki przez długą minutę, skupiając się na ich znaczeniu, a później wsadzam do zamrażarki małej podręcznej lodówki i zamykam drzwiczki, i tylko przez chwilę myślę o pokojówce, która je znajdzie, albo kierowcy ciężarówki, który będzie szukał lodu i na widok worków poczuje obrzydzenie. Mleko opowiada całą gorzką historię, ale wątpię, żeby ktoś niewtajemniczony domyślił się właściwego scenariusza. Mnie samej trudno go zrozumieć, a jestem jego główną bohaterką; sama go piszę.

Tuż przed świtem budzę się z gorączką i przesadzam z ilością advilu – przy połykaniu tabletek czuję pieczenie w zaciśniętym gardle. U dołu telewizyjnego ekranu przewija się pasek z wiadomościami z ostatniej chwili. Czterdzieści siedem ofiar w Big Bayou w Alabamie. Najtragiczniejsza katastrofa kolejowa. W środku nocy holownik na rzece Mobile zboczył z kursu w gęstej mgle i wyprowadził barkę na Big Bayou Canot Bridge, przesuwając tory o prawie metr. Osiem minut później jadący planowo pociąg Sunset Limited z Los Angeles do Miami wykoleił się, wjeżdżając na most z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Trzy pierwsze wagony wpadły do wody, most się zawalił, zbiornik paliwa eksplodował. Amtrak zarzuca niedbalstwo kapitanowi holownika. Zaginionych jest kilku członków załogi, akcja ratunkowa trwa. W późniejszych godzinach na miejsce katastrofy ma przyjechać prezydent Clinton.

Wyłączam telewizor i żałuję, że gumowym czerwonym przyciskiem pilota nie można wyłączyć wszystkiego, w środku i na zewnątrz. Chaosu i rozpaczy, i bezsensownej śmierci. Pociągów pędzących w stronę uszkodzonych szyn i dziur ze śpiącymi oraz niczego nieświadomymi pasażerami. Kapitanów holownika na złej rzece w najbardziej nieodpowiedniej chwili.

Osiem minut, chcę krzyczeć. Ale kto by mnie usłyszał?

(dwa)

Pracowałam kiedyś nad sprawą zaginięcia chłopca, którego znaleźliśmy później w kawałkach w Noe Valley pod werandą domu jego babci – kiedy przyjechaliśmy, bujała się na trzeszczącej, poobijanej huśtawce na ganku dokładnie nad jego ciałem. Przez wiele miesięcy nie byłam w stanie wymazać z pamięci jej twarzy, pudrowych zmarszczek wokół ust, bladoróżowej pomadki nałożonej ponad górną wargą. Spokoju w jej bladoniebieskich oczach.

Jej wnuk Jeremiah Price miał cztery lata. Najpierw go otruła, żeby nie pamiętał bólu. Słowo „pamiętać” było jej ulubionym słowem, pierwszym w całej historii o tym, co – jak jej się wydawało – musiała zrobić. Ale ta opowieść nie miała sensu dla nikogo poza nią. Kiedy ją przesłuchiwaliśmy, zadawaliśmy jej na okrągło jedno i to samo pytanie. Dlaczego go pani zabiła? Nie była w stanie nam odpowiedzieć.

W moim ciemnym pokoju w Travelodge na tanim, poznaczonym bliznami stoliku nocnym stoi telefon z tarczą, z instrukcją wybierania połączeń i stawką opłat za rozmowy międzymiastowe. Brendan odbiera po drugim sygnale. Jego głos jest ospały i niski, jakby dobiegał spoza betonowej ściany. Obudziłam go.

– Gdzie jesteś?

– W Santa Rosa. Nie zajechałam daleko.

– Powinnaś się przespać. Głos masz straszny.

– Tak. – Spoglądam na moje nagie nogi na narzucie i czuję na udach tanią tkaninę szorstką niczym zmywak. Moja bawełniana koszulka, mokra i pognieciona, przykleiła mi się do spoconego karku. Piersi owinęłam uciskowym opatrunkiem z bandaży, ale ból, mimo całego advilu, przy każdym uderzeniu serca przeszywa mnie eksplozją spazmów, wywołując specyficzne wrażenie echolokacji. – Nie wiem, co robić. To straszne. Dlaczego mnie karzesz?

– Nie karzę, po prostu… – Zapada długa, ciężka cisza, a on waży słowa. – Sama musisz sobie pewne sprawy przemyśleć.

– Niby jak mam to zrobić?

– Nie umiem ci pomóc – oznajmia tonem człowieka przegranego, na granicy wytrzymałości. Wyobrażam go sobie o wschodzie słońca na brzegu łóżka, z ciałem skulonym nad telefonem, z dłonią w gęstych ciemnych włosach. – Próbowałem i jestem zmęczony, wiesz?

– Pozwól mi wrócić do domu. Możemy to naprawić.

– Jak? – pyta sennie. – Pewne rzeczy są nie do naprawienia, Anno. Dajmy sobie trochę czasu. To nie musi być na zawsze.

Coś w jego tonie daje mi jednak do myślenia. Mam wrażenie, że on już przeciął pępowinę, ale boi się do tego przyznać. Bo nie wie, jak zareaguję.

– Odkąd rozmawiamy? Od tygodnia, miesiąca? Roku?

– Nie wiem – wzdycha nierówno. – Muszę sobie wiele prze­myśleć.

Moja dłoń na łóżku wygląda jak z wosku, jest sztywna, jakby należała do manekina z centrum handlowego. Odwracam wzrok i wbijam go w ścianę. – Pamiętasz, jak się pobraliśmy? Naszą wycieczkę?

Milczy przez minutę.

– Pamiętam – mówi w końcu.

– Spaliśmy na pustyni pod wielkim kaktusem z mnóstwem ptaków, które w nim mieszkały. Powiedziałeś, że to kondominium.

Znów cisza.

– Tak. – Nie bardzo wie, dokąd zmierza ta rozmowa, nie jest pewien, czy zupełnie nie zbzikowałam.

Sama nie jestem tego pewna.

– To był jeden z naszych najlepszych dni. Byłam bardzo szczęśliwa.

– Tak. – Jego oddech w słuchawce przyspiesza. – Rzecz w tym, że już dawno nie widziałem tamtej kobiety, Anno. Nie było cię dla nas.

– Poprawię się. Pozwól mi spróbować.

Ze słuchawki wylewa się cisza, wzbiera wokół mnie na łóżku. Czekam na jego odpowiedź.

– Nie ufam ci. Nie potrafię – wyznaje w końcu.

Jego wyrazisty głos jest druzgocący. Kategoryczny. Zły był od tygodni, ale to jest gorsze. Podjął decyzję, z którą nie mogę wygrać, bo dałam mu wszelkie powody do tego, żeby czuł to, co czuje.

– Uważaj na siebie, dobrze?

Mam wrażenie, że balansuję nad ciemną przepaścią. W innych chwilach naszego małżeństwa rzuciłby mi linę.

– Brendan, proszę. Nie mogę wszystkiego stracić.

– Przykro mi – mówi i się rozłącza, nim zdążę cokolwiek powiedzieć.

Na nabożeństwo pogrzebowe przyszło prawie dwieście osób, spora część w mundurach. Koledzy z pracy, przyjaciele i życzliwi nieznajomi, którzy przeczytali artykuł w „Chronicle” i pomyśleli: całe szczęście, że mnie nie spotkało coś takiego.

Zapięłam zamek sukienki, której na sobie nie czułam – byłam tak nafaszerowana ativanem, że ubranie mogłoby być uszyte z noży. Zza ogromnych czarnych okularów słonecznych odczytywałam ruch warg Brendana powtarzającego bez przerwy: „dziękuję”. W domu znalazłam sobie miejsce w kuchennym kącie, tyłem do agresywnie porozstawianych kwiatów i kartek z kondolencjami, zbolałych twarzy wokół stołu zastawionego naczyniami żaroodpornymi i deskami serów. Mój przełożony Frank Leary podszedł do mnie z talerzem w dłoni, nawet nie udając, że jest nim zainteresowany.

– Co mogę powiedzieć, Anno? Co powiedzieć w obliczu takiego dramatu?

Jego głos, zwykle szorstki, teraz był łagodny. Marzyłam, żeby móc go zamrozić tam, gdzie stał, jego i wszystkich innych, jak w dziecięcej zabawie w posągi, i odejść. Ale tylko kiwnęłam głową.

– Dzięki.

– Powinnaś wziąć tyle urlopu okolicznościowego, ile potrzebujesz. Niczym się nie przejmuj.

Kiedy to mówił, poczułam, jakby ściana przybliżyła się do mnie o włos.

– Prawdę mówiąc, miałam zamiar wrócić w przyszłym tygodniu. Muszę czymś zająć myśli.

– Nie wygłupiaj się, Anno. Nie mówisz poważnie. To za wcześnie. Teraz powinnaś myśleć tylko o rodzinie i poświęcić czas sobie.

– Nie rozumiesz, Frank. – Słyszałam, jak mój głos zacieśnia się wokół słów i próbuje zwolnić, żeby brzmieć mniej rozpaczliwie. – Zwariuję bez jakiegoś zajęcia. Proszę.

Uniósł brwi i zrobił minę, jakby chciał mnie skarcić, ale w tej chwili podszedł mój mąż. Frank lekko się wyprostował i wyciągnął rękę.

– Brendan. Ciężki dzień. Współczuję. Daj znać, gdybym mógł jakoś pomóc.

– Dzięki, Frank. – Szary wełniany krawat Brendana wisiał luźno przy rozpiętym kołnierzyku koszuli, ale jego ciało wcale nie wyglądało na rozluźnione, kiedy tak stał pomiędzy Frankiem a mną, zerkając to na mnie, to na niego, jakby próbował wyczuć atmosferę. – O czym rozmawiacie?

– O niczym – skłamałam bez wahania. – Pogadamy później.

– Słyszałem. – Zamrugał szybko, a jego twarz robiła się coraz bardziej różowa. – Chyba nie masz zamiaru wracać teraz do pracy?

– Właśnie – odezwał się Frank, robiąc krok do przodu. – Powiedziałem dokładnie to samo. Jestem po twojej stronie.

– A kto jest po mojej?

Ściana za mną wydawała się gładka i zimna pod moją dłonią i nagle poczułam się jak w klatce. W pułapce.

– Ja tylko staram się przez to przejść, rozumiecie? Jeżeli nie będę miała się czym zająć… – Nie zdołałam dokończyć zdania.

– Nie wierzę! – Brendan zacisnął wargi, nozdrza mu drgały. – A co z nami? Może skupiłabyś się na rodzinie? Nie należy nam się to od ciebie? Zwłaszcza po tym, co się stało?

Poczułam się tak, jakby dał mi w twarz. Struchlałam.

– Nie to miałam na myśli. – Słyszałam, jak surowo zabrzmiała moja odpowiedź, jakbym się broniła.

– Owszem, to.

Patrzyliśmy z Frankiem, jak odwraca się na pięcie i ze spuszczoną głową przeciska się przez pokój pełen ludzi.

– Powinnaś za nim pójść. Jest w żałobie. Ludzie mówią różne rzeczy, kiedy cierpią.

– Ludzie, Frank? A moje cierpienie? – Wydawało mi się, że brakuje mi powietrza w piersiach, że w płucach mam próżnię. – Ty też mnie obwiniasz, prawda? Po prostu przyznaj.

2 Ukryte sprawy

(trzynaście)

4 lipca 1970 roku wszystkie radiowozy z naszego departamentu szeryfa ustawiły się na Main Street do parady na klify, gdzie miał się odbyć pokaz fajerwerków. Miałam wtedy dwanaście lat i czekałam na swój przydział sztucznych ogni, które wszystkim dzieciom rozdawał Ellis Flood. W swoim gabinecie miał cały arsenał, włącznie ze świecami dymnymi i fontannami, i czerwonymi racami, które z boku czerwono-niebieskiego opakowania miały napis: „Nie trzymać w dłoni po odpaleniu”, jakby trzeba nam było to mówić. A może i trzeba było.

Za świętami nie przepadałam. Świętowanie oznaczało dla mnie zazwyczaj chaos, dorosłych jeszcze bardziej rozkojarzonych i nieodpowiedzialnych niż zwykle, pozwalających sobie na znacznie większy luz niż na co dzień.

W świąteczny poranek, kiedy miałam osiem lat, obudziłam się wcześnie w naszym mieszkaniu w Redding i odkryłam, że mamy nie ma w łóżku w jej pokoju, nie było jej w ogóle w domu. W salonie pod sztuczną choinką, którą ubraliśmy tydzień wcześniej, leżało tylko zmięte prześcieradło, na którym powinny czekać prezenty. Wszystkie trzy lampy świeciły się przez całą noc i rzucały migoczące tęczowe jajka na ścianę i na dywan. Na ławie, obok przepełnionej popielniczki, z reklamówki Longs Drugs wystawały trzy czerwono-białe filcowe skarpety, które nadal miały metki.

Wszystko zaczęło mi się układać w głowie w całość, ale z pokoju wyszły dzieciaki i musiałam szybko myśleć.

– Był Mikołaj? – spytał Jason. Miał na sobie swoją koszulkę Kapitana Kangurka i był bez spodni, z pluszowym gepardem Freddym pod pachą.

– W tym roku ma chyba dużo pracy – wyjaśniłam szybko. – Pewnie przyjdzie dopiero wieczorem.

– Gdzie Robin? – Amy wyciągnęła kciuk z buzi, żeby zadać pytanie, po czym szybko wsadziła go z powrotem, rozglądając się po pokoju, kiedy popychałam ją lekko od tyłu.

– Pomaga Mikołajowi. Chodźcie, zjemy śniadanie.

Jason i Amy byli moim przyrodnim rodzeństwem, mieli wtedy cztery i pięć lat. Irlandzkie bliźniaki, jak mawiała moja mama, choć ja nie miałam pojęcia, co to znaczy. Ich własna matka Trish zawsze była lekko nieogarnięta i od dawna ich nie odwiedzała. Nasz tata Red odsiadywał wyrok za napad z bronią w ręku na sklep monopolowy. Użył kominiarki, ale zdjął ją, jak tylko znalazł się na zewnątrz, więc byli świadkowie.

– Co za idiota – kwitowała nieraz moja matka, gdy już dostał wyrok. – Niedojda jakich mało.

Nauczyłam się jej przytakiwać dużo wcześniej i nie utrudniać sytuacji. Na szczęście lubiła dzieciaki, choć wcale nie były jej, i nigdy nie przejmowała się Trish. I tak większość roboty wykonywałam ja. Byliśmy na swoim już od miesięcy, cała nasza czwórka, i jakoś sobie radziliśmy. Wolno mi było gotować, odkąd miałam pięć czy sześć lat, i nigdy nic mi się nie stało, nie poparzyłam sobie nawet palca.

– Dobry z ciebie pomocnik – mówiła mama od czasu do czasu, a wtedy czułam, jakby zza wielkiej ciemnej chmury wyjrzało słońce.

Tego ranka przyciągnęłam krzesło do kuchenki, żeby usmażyć jajecznicę, i drewnianą łyżką przesuwałam jajka na patelni w tę i z powrotem, żeby dobrze się ścięły. Amy jadła tylko takie.

Amy miała bardzo jasne włosy. Kiedy się niepokoiła, wsadzała do buzi ich końce i ssała je razem z kciukiem. Robiła to właśnie teraz.

– Gdzie Robin? – spytała znowu.

– Już ci mówiłam, pomaga Mikołajowi. Wypij mleko.

– Jestem jeszcze głodny – oznajmił Jason. – Mogę zjeść ciastko?

– Jajecznica ci wystarczy. – Zdążyłam już przejrzeć zapasy. Kiedyś, zanim dzieciaki z nami zamieszkały, mama wyszła do sklepu po papierosy i nie wracała przez dwa dni. Jadłam płatki z mlekiem, aż mleko się skończyło. Przy dzieciakach musiałam być bardziej zaradna. – Masz – powiedziałam, oddając Jasonowi resztę moich jajek. – Ubierzemy się i pobawimy na dworze.

– Nie musisz iść do szkoły? – zdziwiła się Amy.

– Nie, są święta, żabko. Dość już tych pytań.

Przez cały dzień bawiliśmy się na podwórku przed naszym blokiem, w pralni, która idealnie nadawała się do zabawy w chowanego, i na basenie, z którego pod koniec lata spuszczono wodę, a nowa miała się w nim znaleźć dopiero za kilka miesięcy. Zjedliśmy kanapki z żółtym serem pod krzewem kamelii, a później zbudowaliśmy czarodziejski ogród z kamieni i klamerek do prania, i wszystkiego, co udało nam się znaleźć. Zajęcie było dobre, bo długo trwało. Za każdym razem, kiedy któreś z dzieciaków pytało, kiedy wrócimy do domu, odpowiadałam im, że muszą być cierpliwe. Że Boże Narodzenie w tym roku się spóźnia z powodu śnieżnej burzy na biegunie północnym i dlatego Robin musiała pomóc.

Wszystko szło gładko jak po maśle, aż jedna z naszych sąsiadek, Phyllis, przechodziła ze swoim chihuahua Bernardem i przystanęła, mierząc nas wzrokiem, jakbyśmy już samym oddychaniem robili coś złego.

– Gdzie wasza matka?

– Śpi – odpowiedziałam, posyłając dzieciakom spojrzenie, które oznaczało, że mają nie zaprzeczać.

Jason kiwnął głową i wyciągnął rękę do Bernarda, lecz spłoszony pies odskoczył na bok, trzęsąc się.

Ten pies nie lubił ludzi, a zwłaszcza dzieci, ale Jason nie mógł się powstrzymać.

Phyllis z oburzeniem na twarzy wzięła na ręce roztrzęsione ciałko psiaka i dalej się na nas gapiła.

– W święta?

Amy, która dotąd stała bez ruchu, wtrąciła się do rozmowy.

– A co w tym złego? Jest zmęczona.

Phyllis w końcu wróciła do swojego mieszkania, ale wyglądała przez szparę w zasłonach. Ja tymczasem pochwaliłam dzieciaki za to, że dobrze się spisały, i powiedziałam, że jestem z nich dumna. Bo byłam. Cały niepokój o matkę wynagradzała lekkość tego dnia, to, jak łatwe się wszystko wydawało, z wyjątkiem rozmowy z Phyllis, takie swobodne. Mama miała „sporo na głowie”, jak często mawiała. Wykarmienie trojga dzieci to nie był piknik, nawet z talonami na jedzenie. Choć Red bywał nieobliczalny i miewał humory, zawsze potrafił ją rozśmieszyć. Teraz, kiedy od jakiegoś czasu go nie było, nic nie powstrzymywało jej przed wpadnięciem do głębokiej studni podłego nastroju. Była samotna i zmęczona, a życie płynęło obok niej.

Kiedyś przyłapałam Amy w korytarzu, jak zza drzwi słuchała mamy płaczącej w swoim pokoju. Siedziała w nim cały dzień.

– Czym Robin tak się martwi? – spytała Amy, kiedy dałam jej garść herbatników w kształcie zwierzątek, żeby odwrócić jej uwagę.

– Mnóstwem spraw. Nie zrozumiesz.

(czternaście)

Okazuje się, że Will zajmuje gabinet po ojcu. Podnosi głowę znad biurka, kiedy pukam, zajęty papierkową pracą w kałuży fluorescencyjnego światła, z czerwonoblond zarostem lśniącym na jego policzkach i nad górną wargą, z oczami zmęczonymi, ale wyczekującymi, kiedy mnie widzi; jest wyraźnie zaskoczony.

– Anna. Cześć. Co się stało?

– Masz czas, żeby pogadać?

– Prawdę mówiąc, chwilowo mam urwanie głowy. Mogę do ciebie później zadzwonić?

– Właściwie mam nadzieję, że pozwolisz mi pomóc w tej sprawie.

– Słucham? – Mruga szybko. – Mówisz poważnie?

– Bardzo.

Nalewa nam kawy do przebarwionych ceramicznych kubków i wsypuje śmietankę w proszku, pachnącą słodko i chemicznie, znajomo. Wszystko jest znajome, szarobeżowe poprzemysłowe ściany z pustaków, pogniecione szare teczki z wystającymi wycinkami i formularzami, podwinięte karteczki samoprzylepne i do połowy zużyte podręczne notesiki, porozrzucane niebieskie długopisy bic z połamanymi i pogryzionymi zatyczkami. Za biurkiem Willa wisi papier pakowy z nabazgranymi listami nazwisk, dat i godzin związanych ze sprawą Cameron. Tuż obok niego – kolejne ogłoszenie o zaginięciu, przypięte na linii wzroku.

UPROWADZONA

W Knife Point

Polly Hannah Klaas

Ur. 1.03.81

Brązowe włosy – brązowe oczy

1,47 m, 36 kg

Ostatnio widziana 1 października 1993 w Petalumie, Kalifornia

Spoglądam na nie i mój wzrok się na nim zawiesza, a wszystko wokół przyspiesza. 1 października był wczoraj.

– Zaraz. Co to jest?

Kręci głową, jakby żałował, że nie może wymazać faktów.

– Wiem, dużo tego. Wiszę na telefonie od świtu. Podejrzany jest ciągle na wolności. – Podaje mi portret pamięciowy postawnego mężczyzny w średnim wieku.

PODEJRZANY

Biały mężczyzna wiek 30–40 lat

Ok. 1,87 m

Ciemne / ciemnoszare włosy

Pełny zarost, ciemne ubranie

Żółta opaska na głowie

Jeżeli masz jakąkolwiek informację na temat tego mężczyzny

DZWOŃNA POLICJĘ W PETALUMIE:

707-778-4481

Dużo tego? Przyjechałam tu gotowa zrobić, co tylko mogę, żeby znaleźć jedną dziewczynę, a tymczasem jest kolejna. Jakby przechodziły przez jakieś niewidzialne perwersyjne drzwi obrotowe.

– Jaki to ma związek z naszą sprawą? Czy to może być ten sam facet, który ma Cameron?

– Chyba na to liczę. – Will wzdycha. – Tym razem są świadkowie. Jest miejsce zbrodni. Dwie przyjaciółki Polly były z nią, kiedy wszedł do jej pokoju. Słyszały jego głos. Widziały jego twarz.

Przyswajam sobie te szczegóły i mam coraz silniejsze wrażenie, jakbym stąpała w gęstej mętnej wodzie. Jesteśmy głęboko. Chodzi o trzy dwunastolatki w trakcie piżama party. Ich piątkowe przyjęcie z nocowaniem zostało zniszczone jak różowe papierowe serce. Porywacz Polly zasłonił drzwi sypialni i zagroził, że poderżnie im gardło, jeśli zaczną krzyczeć. Przykrył im głowy poduszkami i kazał liczyć do tysiąca. Czym wydawał im się ten tysiąc? Prawie nieskończonością.

– Na tylnych drzwiach nie było żadnych śladów – mówi Will. – Tamtędy wszedł. Ekipa kryminalistyczna znalazła ślad w pokoju Polly, ale jest zbyt rozmazany, żeby sprawdzić go w systemie. Wygląda na to, że przyszedł z przygotowanymi sznurkami i zrobionym przez siebie kapturem z jedwabistego materiału, jak halka.

Sięgam do poręczy fotela, gładkiego i masywnego.

– Jeden kaptur?

– Tak. Dziewczynki powiedziały, że wyglądał na zaskoczonego na widok ich trzech. Spytał, która z nich mieszka w tym domu.

– Może zobaczył Polly gdzie indziej, skupił się na niej i się nie zastanawiał albo nie przejmował tym, czy w domu może być ktoś jeszcze, kiedy zrobi ruch. W domu pełnym dziewczyn raczej nie jest cicho. Gdzie byli rodzice?

– Mama spała, a tata był u siebie. Są rozwiedzeni.

– Możliwe, że nie daliby rady jej ochronić, nawet gdyby byli na miejscu oboje i nie spali. Są tacy prześladowcy, których nic nie powstrzyma, gdy już obiorą sobie cel.

Oczy Willa lekko się zaszkliły i wiem dlaczego. Przez ostatnich dziesięć dni, odkąd rodzina Cameron zgłosiła jej zaginięcie, stąpa po polu minowym, które teraz podwoiło wielkość i ryzyko.

– Jeśli to ten sam facet, który uprowadził Cameron – mówi w końcu – to znaczy, jeżeli on znowu poluje, nie ma szans, że znajdziemy ją żywą, prawda? Możesz to powiedzieć.

Ale nie ma prostej odpowiedzi. Siedemdziesiąt pięć procent zabójstw uprowadzonych dzieci ma miejsce w ciągu pierwszych trzech godzin od porwania. Cameron jednak nie jest już dziec­kiem. Ma piętnaście lat. I jeszcze jedno: przez lata pracowałam nad mnóstwem przypadków, ale tylko raz miałam do czynienia z nastoletnią ofiarą, która zdołała uciec oprawcy i wrócić do domu dwa lata po uprowadzeniu.

Na ogół sukcesem jest samo znalezienie ciała. Ludzie są zdolni do wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. I choć mój umysł gliniarza wie, że Cameron prawdopodobnie nie żyje, inny głos, czysty instynkt i intuicja, mówi mi, żeby się nie poddawać.

– Posłuchaj – mówię do Willa. – Nie dowiemy się, dopóki nie zdobędziemy więcej informacji. Kontaktowałeś się z wydziałem w Petalumie?

– Z samego rana. Śledztwo w wydziale policji w Petalumie prowadzi Eddie Van Leer. – Will sięga po najbliższy notes i go kartkuje. – Agentem specjalnym z ramienia FBI jest Rod Fraser. Pracowałaś z nim kiedyś?

– Raz, jakieś dziesięć lat temu. Jest sensowny. Zupełnie nie przypomina typowego faceta z FBI. Nie musi uchodzić za najmądrzejszego.

– W każdym razie coś tam robią. Wizerunek Polly jest już wszędzie. To sprawa krajowa, jeśli nic tu nie znajdę. Van Leer mówi, że nad sprawą pracuje już sześćdziesięciu ludzi.

– Chyba rozumiesz, skąd taka gorączka? Dwunastolatka uprowadzona z własnego pokoju w piątkowy wieczór? Koszmar każdego rodzica.

– W porządku, ale Cameron Curtis jest moim koszmarem od ponad tygodnia. Nie wiem, w co ręce wsadzić, Anno – mówi łamiącym się głosem, w którym słychać stres. – Nie mam pomocy, nie mam tropu. Rodzina odchodzi od zmysłów. I co mam im powiedzieć? Jezu.

Zdecydowanie za dużo dźwiga sam. To o wiele za dużo dla nas obojga, ale nie zamierzam mu tego powiedzieć. Odstawiam kawę i wyciągam rękę w stronę jego dłoni, szorstkiej i chłodnej, lecz po chwili ją cofam.

– Ktokolwiek porwał Polly Klaas, może być też naszym podejrzanym, ale szanse są marne, Will. Seryjny przestępca ma bardzo specyficzny schemat postępowania i preferencje. Polly jest przed okresem dojrzewania, w dodatku wygląda młodo na swój wiek. Nie zaczęły jej rosnąć piersi, nie rozbudza tej samej żądzy co Cameron. Tamta może i jest niedojrzała emocjonalnie, ale wygląda jak kobieta, nie jak dziecko.

– W porządku, rozumiem. Jednak czasami rolę odgrywa przy­padek, prawda?

– Jasne. Może Polly była pierwszą dziewczynką, jaka przechodziła, kiedy on ruszył na łowy i postanowił kogoś porwać. Ale zastanów się chwilę nad jego zachowaniem, Will. Ten facet w Petalumie wszedł prosto do pełnego domu z wyciągniętym ­nożem, zostawiając świadków.

Kiwa powoli głową. Mruga w nieprzyjemnym świetle.

– A Cameron zwyczajnie zniknęła.

– I tak to się zwykle dzieje, szczerze mówiąc, zwłaszcza w przypadku nastolatków. Jeśli chce się znaleźć kogoś takiego jak Cameron, kiedy nie istnieją żadne dowody albo ich nie widać, trzeba uważnie zbadać ofiarę, żeby znaleźć odpowiedzi. Trzeba nią żyć i nią oddychać. Zanurzyć się głęboko. A wtedy może, może pokaże, gdzie jej szukać.

– Naprawdę chcesz w to wszystko wskoczyć ze mną? – W głosie Willa wyczuwalna jest nadzieja, niczym poszarpana flaga powiewająca wśród dymu.

– O ile nie będę niczego firmować swoją osobą. Moje nazwisko się nigdzie nie pojawi. Ani w oświadczeniach, ani na liście wypłat. Nie będę rozmawiać z mediami i na pewno nie będę rozmawiać z FBI. Jestem tu dla ciebie i dla tych dziewczyn. I tyle.

– Do wszystkich twoich zasad się dostosujemy. Cieszę się, że jesteś.

Biorę oddech i wyciągam ręce do chłonnej, metalowej krawędzi jego biurka, już przytłoczona ciężarem odpowiedzialności.

– Ja też.

(piętnaście)

We wtorek, 21 września, Cameron poszła do swojego przyjaciela Graya Bensona uczyć się po szkole, skąd pieszo wyruszyła sama do domu i dotarła około szóstej piętnaście. Razem z matką, Emily, zjadły kolację, a później Cameron udała się do swojego pokoju. Tuż po dziesiątej Emily zajrzała do córki. Powiedziały sobie dobranoc i Emily jak zwykle włączyła alarm, po czym poszła do łóżka, zakładając, że Cameron zrobiła to samo. Ale o siódmej rano, kiedy chciała obudzić córkę na śniadanie, zastała jej pokój pusty, a alarm był rozbrojony. Nie miała czasu na zastanawianie się nad powodami – czy nie zadziałał, czy jednak zapomniała go włączyć. Córki nie było.

Dziewięć po siódmej zadzwoniła do męża, Troya Curtisa, który przebywał w ich drugim domu w Malibu. Rozmowa trwała trzy minuty. Gdy się rozłączyła, zadzwoniła na policję. Biuro Willa zaczęło działać błyskawicznie. Przed ósmą rano przesłuchiwali Emily i przeszukiwali pokój Cameron, chcąc znaleźć jakieś ­wskazówki. Ale na nic nie trafili.

Nieruchomość wyposażona była w bramę z kamerą rejestrującą zdarzenia z okresu jednego tygodnia. W nocy dwudziestego pierwszego na nagraniu widać tylko typowe wyjścia i wejścia. Emily wjechała około szóstej wieczorem, a później nie działo się nic aż do telefonu na dziewięćset jedenaście i przyjazdu ekipy Willa. Przeszukując pokój Cameron i resztę nieruchomości, nie znaleźli śladów włamania, nic istotnego nie zaginęło. Według Emily Hague Cameron regularnie odkładała kieszonkowe i miała w pokoju co najmniej kilkaset dolarów, ale najwyraźniej pozostały nietknięte.

Wiem tylko tyle, czyli właściwie nic. Najprostszym wyjaśnieniem jest to, że Cameron postanowiła uciec. Rozbroiła alarm i ulotniła się w nocy, wychodząc frontowymi drzwiami, a później przemknęła wśród drzew, z daleka od bramy z kamerą. Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy, dzieciaki porzucają rodzinne domy jak wąż starą, za ciasną skórę i przenoszą się gdzieś czy do kogoś, kto obiecuje wolność. Jedna z wersji tej wolności jest czarna i definitywna, jak klif sto metrów od domu Cameron. Mogła z niego skoczyć, a jej ciało porwał prąd albo rozszarpały rekiny, zostało celowo wyeliminowane po tej ucieczce spowodowanej wewnętrznym bólem, którego nikt nie był w stanie dostrzec ani nawet się domyślić.

Jeśli miała skłonności samobójcze, a nawet jeśli ich nie miała, lecz jedynie czuła się pogubiona emocjonalnie, istotną część tego emocjonalnego równania może stanowić jej adopcja. Cameron została przekazana pod opiekę państwa tuż przed czwartymi urodzinami, w wieku szczególnie delikatnym, choć z doświadczenia wiem, że delikatny jest każdy wiek. Bez względu na to, jak wyglądało jej życie, zanim została oddana – i czy cokolwiek z niego pamięta, czy nie – ten okres już w niej zostanie, wiem o tym aż nazbyt dobrze, wpleciony głęboko w jej system nerwowy, wyryty w jej niepowtarzalnym kodzie. Podobnie jak trauma wywołana przenosinami. W ciągu jednego dnia po podróży samochodem z pracownikiem opieki jej dawna rodzina została wymazana, wykreślona, a znikąd pojawili się nowi rodzice, z których jedno, na dodatek, było osobą znaną. Tę sytuację mogę sobie tylko wyobrazić, ale musiała być dla Cameron dezorientująca i trudna, kiedy podrosła i nabrała większego rozeznania w otaczającym świecie, że jej nowa matka jest gwiazdą filmową światowej sławy. Niemal tak dezorientująca, jak utrata rodziny w jednej chwili dlatego, że ktoś podjął za nią taką decyzję, pewnie nawet bez próby wyjaśnienia całej sytuacji. Wraz z podpisaniem paru dokumentów jej historia się zatrzymała i rozpoczęła na nowo. Dziewczynka, którą do tej pory była, została wykasowana wraz z nazwiskiem i całą resztą. Rodzeństwem, zwierzakami, sąsiadami, zabawkami, wspomnieniami – całe lata po prostu znikły.

Przeglądając jej akta, czuję, jakbym oglądała inną wersję mojej własnej historii, i wiem, że nawet jeśli Cameron czuła się szczęściarą, że trafiła do Curtisów, tak jak ja, kiedy trafiłam do Hapa i Eden, to wcale nie znaczy, że była wolna od duchów przeszłości. Choćby dziecko było wyjątkowo silne i upragnione, i kochane, i otoczone opieką przez nowych rodziców, rany spowodowane przez porzucenie i odrzucenie nie leczą się w magiczny sposób. Determinacja oraz wewnętrzna siła też nie leczą tych ran, bo ­najważniejszą rolę odgrywają rodzice.

Matki i ojcowie powinni trwać. Taka jest z założenia historia ludzkości w każdej kulturze od zarania dziejów. Z moimi tak nie było, z rodzicami Cameron też nie. Wszystkie te blizny nadal noszę, ona też je nosi. Trudności z zaufaniem, problemy z przywiązaniem, kłopoty z tożsamością, poczucie pustki, izolacji, wyobcowania i rozpaczy – pęknięcia duszy, których nie da się scalić. Widziałam to. Doświadczyłam tego. Ktoś z dziurą w środku będzie szukał i szukał, czasami przez całe życie, sposobów, by ją wypełnić.

(szesnaście)

W tamto Boże Narodzenie, kiedy miałam osiem lat, mama nie wróciła. Bałam się, oczywiście. Martwiłam się, że coś jej się stało i nie mogła mnie powiadomić. Starałam się nie myśleć o tym, jak wiele rzeczy mogło się wydarzyć, rzeczy, które zatrzymały ją gdzieś tam w świecie zdaną na samą siebie, kiedy położyłam się z dzieciakami w jej łóżku, żeby spać razem z nimi, dając Freddy’emu własną poduszkę. W ciągu dnia dzieci w końcu zupełnie przestały pytać o Mikołaja, co odebrałam jako swój mały sukces. Zasypiałam z jedną dłonią na jedwabistych włosach Amy, a drugą na koszulce Jasona, i to pomogło mi trochę uciszyć myśli.

Następnego ranka pozwoliłam im oglądać telewizję, sama zaś zrobiłam skok na puszkę po kawie folgers w kuchni i poszłam do całodobowej drogerii po mleko, chleb, jajka i masło orzechowe, bo sklepy spożywcze były zamknięte. W drodze powrotnej spotkałam Phyllis z Bernardem, a ona zrobiła minę, jakby wiedziała, co jest grane.

– Gdzie jest twoja mama dzisiaj? – spytała wymownie.

– Śpi – powiedziałam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

– Znowu?

– Tak. – Nagle jej nienawidziłam, i jej psa też. – Mam nadzieję, że święta miała pani udane – powiedziałam z udawaną lekkością. – Do widzenia.

Choć Phyllis mnie zdenerwowała, po powrocie do domu zatrzasnęłam drzwi i dzień minął nam wspaniale. Właściwie był to jeden z najmilszych dni w naszym życiu. Prezentów nie było, ale mieliśmy jedzenie i telewizję bez ograniczeń. Zbudowaliśmy w dużym pokoju fortecę z prześcieradeł oraz koców i stała przez cały dzień. Kiedy zrobiło się ciemno, wyłączyliśmy wszystkie światła oprócz lampek na choince i położyliśmy się na dywanie pod nią, i patrzyliśmy w górę przez rozłożyste gałęzie na żarówki mrugające w kolorach tęczy, niemal jak ze snu. Później zagoniłam dzieciaki do wanny i dopilnowałam, żeby umyły włosy i zmówiły pacierz. Kiedy kładliśmy się tego wieczoru spać, zaczynałam wierzyć, że moglibyśmy tak żyć już zawsze, nawet gdyby mama nigdy nie wróciła. Wiedziałam, jak opiekować się Jasonem i Amy. Potrafiłam to robić. Poradzilibyśmy sobie, i to całkiem nieźle. Bylibyśmy szczęśliwi.

Następnego ranka, bardzo wcześnie, obudziłam się jednak zmęczona. Jason zmoczył łóżko i wszyscy byliśmy mokrzy. Musiałam położyć na łóżku ręczniki, ale i tak przypadkiem staczałam się na mokre miejsce i znów się budziłam. Ciągle niepokoiłam się też z powodu Phyllis i zastanawiałam, czy znów na nią wpadniemy albo czy nie zacznie wydzwaniać, żeby sprawdzić, gdzie rzeczywiście jest moja mama. Byłam właściwie pewna, że mi nie uwierzyła.

Wstałam, poszłam do kuchni i zaczęłam robić dla nas śniadanie, ale co kilka minut wyglądałam przez okno, żeby sprawdzić, czy ktoś idzie. Dzieciaki za głośno oglądały bajkę. Byłam niespokojna i rozkojarzona i cały czas mi się zdawało, że słyszę, jak ktoś idzie korytarzem na klatce. W końcu tam poszłam i też sprawdziłam, rozejrzałam się na obie strony korytarza. Wtedy poczułam, że jajka się przypalają. Za mocno podkręciłam gaz, masło się spaliło i zaczęło dymić. Jak tylko się zorientowałam, co się dzieje, zdjęłam patelnię z palnika z głośnym stukotem, ale zdążył się włączyć alarm przeciwpożarowy, który wył i mrugał na środku kuchennego sufitu. Nie mogłam go dosięgnąć, nawet z krzesła. Dźwięk był ogłuszający i się nie kończył, a mnie łomotało serce. Dzieciaki zaczęły płakać, wrzeszczałam na nie, żeby przestały, ale one płakały coraz głośniej. Nie byłam w stanie myśleć. Nie wiedziałam, co robić. Aż nagle ktoś zaczął łomotać do drzwi i zrozumiałam, że popełniłam potworny błąd. Powinniśmy byli zjeść tylko płatki. Płatki i masło orzechowe.

Do naszego salonu wpadło dwóch policjantów, masywnych i wielkich. Przestraszyli dzieciaki mundurami, bronią w futerale i ogniem pytań. Kiedy ostatni raz widziały moją mamę? Co mówiła przed wyjściem? Wspomniała, dokąd się wybiera w Wigilię? Czy wiem, jak się skontaktować z moim tatą? Czy są niedaleko jacyś krewni? Na większość tych pytań nie znałam odpowiedzi. Jason i Amy siedzieli skuleni przy mnie na kanapie, wciskając się mocno w moje ciało. Cały czas próbowałam ich uspokajać, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziałam, że sprawy zaszły o wiele za daleko.

Curtisowie mieszkają w północnej części miasta, w odizolowanym fragmencie Lansing Street, daleko za Slaughterhouse Gulch. Podjeżdżamy do bramy radiowozem, Will wciska guzik i ktoś nas wpuszcza.

– Z całą pewnością widać, że mieszka tu gwiazda filmowa – mówię przy akompaniamencie terkotu wycieraczek odgarniających cienką warstwę deszczu.

– Już nie jest gwiazdą. Przestała pracować, kiedy się tu przeprowadzili cztery lata temu.

– Jaka jest?

– Jaka była przed tym wszystkim? Nawet nie wiem. Ta rodzina nie miała z nami nic wspólnego. Jej mąż przemieszcza się prywatnym samolotem. Wszystkie zakupy dostarczają im do domu. Dziwi mnie, że posłali Cameron do państwowej szkoły zamiast zatrudnić prywatnego nauczyciela. To było pewnie ich jedyne ustępstwo, jedyny kontakt z prawdziwym życiem.

Parkujemy i wysiadamy, szerokie drzwi się otwierają i staje w nich Troy Curtis, młody z wyglądu i przystojny w wyblakłych dżinsach i swetrze, mruży oczy w deszczu. Idziemy do niego szybko, a on przytrzymuje drzwi i wtedy dostrzegam, że jest starszy, niż w pierwszej chwili myślałam, pewnie pod pięćdziesiątkę, z drobnymi zmarszczkami zdradzającymi napięcie wokół oczu i warg.

Wchodzimy z Willem do holu, gdzie wszystko jest nieskazitelne i zaaranżowane z niemal chirurgiczną precyzją. Wbudowane oświetlenie sufitowe i meble w duńskim stylu, wszystkie białe. Jasna lśniąca podłoga, na którą ścieka z nas woda.

– Przyniosę państwu ręczniki – oznajmia Troy i znika.

Kiedy wraca, wycieram się, zawstydzona, a Will mnie przedstawia, mówiąc to, co uzgodniliśmy – że jestem detektywem pomagającym w sprawie Cameron, ni mniej, ni więcej.

– Jakieś wieści w sprawie tej dziewczyny porwanej w Petalumie? – pyta Troy. – Czy to ma jakiś związek z Cameron?

– Jeszcze nie wiemy – mówi Will. – Ale jesteśmy w ścisłym kontakcie z tamtejszą ekipą. Jak tylko będziemy mieć jakieś informacje, przekażemy je państwu.

Troy kiwa głową ze zmęczeniem i prowadzi nas do salonu, gdzie wskazuje gładkie fotele bez poręczy. Ciągle trzymam mój ręcznik i wsuwam go pod siebie. Czuję się tu nie na miejscu, skrępowana. Ale to w niczym nie pomoże.

– Czy pańska żona jest w domu, panie Curtis?

– Właśnie poszła się położyć. Ostatnie dni są dla niej bardzo ciężkie.

– Rozumiem – mówię. – To na pewno straszny okres dla państwa obojga, ale nie jestem na bieżąco ze sprawą. – Zerkam na Willa, żeby się upewnić, czy nie posuwam się za daleko, lecz on rozsiada się wygodnie w fotelu. To ja tu dowodzę, daje mi do zrozumienia mową ciała. To ja muszę nadrobić zaległości. – Może mi pan streścić przebieg tej nocy, kiedy zaginęła Cameron?

Troy wygląda na wykończonego, ale się zgadza.

– Niestety, nie było mnie tutaj, pracuję w Los Angeles i w tygodniu mieszkam w naszym domu w Malibu.

– Jak zwykle wyglądają tu wieczory w ciągu tygodnia?

– Kolacja, odrabianie lekcji. Zwykłe zajęcia. Kontaktowałem się z Emily chwilę przed dziesiątą, Cameron była w swoim pokoju. Wszystko wydawało się w porządku.

– A następnego ranka? Co się działo wtedy?

– Cameron nie zeszła na śniadanie, więc Emily zajrzała do jej pokoju i wtedy do mnie zadzwoniła. Kazałem jej zadzwonić na policję, a sam wsiadłem do samolotu.

– Czy pańska córka wyglądała ostatnio na nieszczęśliwą? – ­pytam.

Troy kręci głową.

– Cameron zawsze była spokojna. Jest introwertyczką, bardziej podobną do Emily niż do mnie. Ale nie powiedziałbym, żeby była nieszczęśliwa.

– Rozumiem, że zbiera dobre oceny i siedzi w książkach. Nie przepada za sportem i nie jest zbyt towarzyska. Przyszło panu do głowy, że za jej nieśmiałością czy wycofaniem może się coś kryć?

– Co pani ma na myśli?

Spoglądam w jego oczy barwy chmurnej szarości.

– Czasami dzieciaki zamykają się w sobie, ale wysyłają dyskretne sygnały. Tną się albo zażywają narkotyki. Angażują się w ryzykowne zachowania seksualne.

– Nie. – Jego grymas jest niemal mikroskopijny, ale go dostrzegam. – Nic z tych rzeczy. To dobre dziecko.

– Nie sugeruję, że pana córka nie jest dobrym człowiekiem, panie Curtis, ani że zrobiła coś złego.

– Nastolatki czasem trudno rozgryźć – wtrąca Will.

– Czasami się z czymś zmagają i nikt o tym nie wie – dodaję. – Umieją skrywać to, co czują.

– Nie spędzam z nią już tyle czasu co kiedyś – wyznaje Troy. – Ale Emily z pewnością by zauważyła, gdyby Cameron gryzło coś poważnego.

– Proszę mi coś opowiedzieć o adopcji – zmieniam temat.

– Skorzystaliśmy z agencji w Sacramento, Organizacji Charytatywnej Rodzin Katolickich, chyba nadal tam działają.

Zapisuję nazwę w notesie, który mam ze sobą.

– Adopcja pełna czy niepełna?

– Pełna. Dlaczego pani pyta?

– Głośno myślę. Nie zawsze tak jest, ale czasami dzieciaki nie potrafią się uporać z bólem odrzucenia. Porzucenia przez biologiczną rodzinę. Ten ból może prowadzić do pewnych zachowań i ryzyka.

– Już pani mówiłem, nic z tych rzeczy.

– Czy agencja ujawniła państwu cokolwiek na temat jej rodziny biologicznej?

– Bardzo niewiele. Dowiedzieliśmy się, że mają jeszcze jedno dziecko, trochę starsze. I że były w rodzinie problemy z narkotykami i więzienie.

– To państwa nie przestraszyło?

– Może trochę. Emily kierowała się klarowną ideą czynienia dobra, pomagania tam, gdzie pomoc jest najbardziej potrzebna. – Mruży oczy i nagle zaczyna się bronić. – Chce pani powiedzieć, że zrobiliśmy coś nie tak?

– Ależ skąd, ja tylko poddaję parę spraw pod rozwagę. Proszę mi powiedzieć, czy w życiu Cameron byli jacyś starsi mężczyźni, którzy w szczególny sposób się nią interesowali? Może ktoś z ­rodziny albo nauczyciel?

– W tej chwili nikt mi nie przychodzi do głowy.

– Steve Gonzales – mówi Emily sprzed półkowych schodów. – Jej nauczyciel angielskiego. – Podchodzi do nas bezgłośnie.

(siedemnaście)

Oglądać Emily Hague jako Heidi Barrows w serialu komediowym Soho Girls, z jej żartami, strojami i fryzurą znanymi na całym świecie, to jedno, ale przebywać z nią w jej salonie w chwilach aż nazbyt rzeczywistej tragedii to całkiem co innego. Żadna kamera nie była w stanie uchwycić jej prawdziwego piękna. Jest smutna w sposób zdecydowanie zbyt dobrze znajomy. Przez chwilę zastanawiam się, czy będę w stanie tutaj wytrzymać, ale w końcu górę bierze wyższy cel.

Wstaję.

– Jestem Anna Hart, nowy detektyw w sprawie Cameron. Mam nadzieję, że pani nie obudziliśmy.

– Nie ma problemu. – Emily idzie w stronę sofy, opanowana i krucha jednocześnie, jakby doznała urazu fizycznego, a nie emocjonalnego. – Znaleźli tę dziewczynkę z Petalumy?

– Obawiam się, że nie – odpowiada Will. – Jak tylko będziemy mieć jakieś informacje, skontaktujemy się z państwem.

– Wiem, jakie to musi być trudne – mówię. – Może mi pani opowiedzieć trochę o Cameron?

– A co pani chce usłyszeć?

– Cokolwiek. Miała z nią pani dobry kontakt? Zwierzała się pani?

– O to jeszcze nikt mnie nie pytał. – Krzyżuje ręce na piersiach, jakby było jej zimno. – Chyba tak. Starałam się, żeby wiedziała, że zawsze może do mnie przyjść. Ale wie pani, jak to jest z matkami i córkami.

– Jasne – wtrąca Will uprzejmie. – Ale poza normalnymi napięciami? Działo się coś z nią ostatnio? Jakieś zauważalne zmiany w zachowaniu? Albo nowe czynniki stresujące?

– Już to omawialiśmy. – Troy trzyma ręce z mocno splecionymi palcami na kolanach.

– Wiem – mówi Will. – Musimy jednak wprowadzić detektyw Hart, żeby dochodzenie nabrało tempa. Im chętniej będą państwo współpracować, tym szybciej będziemy w stanie pomóc Cameron.

– Pomóc? – wybucha Troy. – Rozmawiamy w kółko o tym samym. Może byście tak zaczęli jej szukać?

– Troy… – Emily próbuje przywołać go do porządku.

– Co? – Twarz mu się zaczerwieniła. Nagle wcale nie jest ani przystojny, ani dystyngowany. Jest jak osaczone zwierzę, atakuje, żeby się bronić.

– Zapewniam, że prowadzimy działania – odzywa się Will. – Wszyscy ludzie z mojego wydziału pracują nad tą sprawą od pierwszego dnia. Mamy nadzieję, że wkrótce zmobilizowana zostanie także nowa ekipa Służby Leśnej. Nie ma teraz nic ważniejszego niż znalezienie pańskiej córki.

– Wszystkim nam zależy na tym samym – dodaję, starając się panować nad emocjami. Ciężko mi i bez wybuchowości Troya, bo już czuję się zbyt związana z tą sprawą. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy mu ufam ani czy ufam sobie. – W tej chwili musimy się bardziej skupić na Cameron – oznajmiam spokojnie. – Jaka jest, co jest dla niej ważne, jak wygląda jej dzień, z kim się spotyka po szkole. Ma chłopaka?

– Nie – odpowiada szybko Emily. – Nigdy nie miała.

Jestem zaskoczona.

– Taka ładna dziewczyna jak Cameron? Nie interesują się nią chłopcy? Ani mężczyźni?

– Mężczyźni? – Emily wygląda na urażoną. – O żadnym nie wiem. Z takich rzeczy mi się nie zwierzała. – Zerka na Troya. – Nam.

– A ten nauczyciel, o którym pani wspomniała? – drąży Will. – Zna go pani? Widziała ich pani razem?

– Rok szkolny dopiero się zaczął, ale poznałam go na wywiadówce. Moim zdaniem nie zachowywał się niestosownie ani nic takiego, choć rzeczywiście zwrócił szczególną uwagę na Cameron. Powiedział jej, że ma talent literacki, i zachęcał ją do tworzenia poezji.

– Sprawdzimy to – mówię. – A Gray Benson? Jakieś uczuciowe więzi, o których powinniśmy wiedzieć?

– Tylko się przyjaźnią – odpowiada. – Cameron zawsze mogła na nim polegać.

– Polegać? – pytam. – W jakich kwestiach?

– Chyba zwyczajnych. – Emily nie patrzy na Troya, tylko dodaje sobie otuchy, biorąc oddech. – Od jakiegoś czasu mamy pewne problemy. Rodzinne.

– Co komu do tego! – wybucha Troy.

– Panie Curtis. – Powstrzymuję go najbardziej opanowanym tonem, na jaki mnie stać. – Jeśli Cameron przeżywała w domu stres, musimy o tym wiedzieć. Nie może pan zatrzymywać dla siebie niczego, co mogłoby pomóc w sprawie.

– Troy, proszę – odzywa się Emily. – Musimy być szczerzy. To wszystko odbijało się na Cameron. Wiesz o tym.

Po napięciu w głosie Emily domyślam się, jak trudno jej się otworzyć i okazać słabość. Ale tak bywa z większością ludzi w podobnej sytuacji. Nie spotkałam rodziny, która zdołałaby przetrwać drobiazgowe śledztwo i się nie rozpaść, czasem powoli, czasem w jednej chwili.

– Ostatnio dużo się kłóciliśmy – wyznaje Emily.

– Kłócą się wszyscy – wtrąca Troy odruchowo. – Małżeństwo to nie spacer po parku.

– Cameron zawsze była wrażliwa – ciągnie Emily. – Mogła się martwić, że się rozejdziemy.

– Rozumiem – mówię. – Próbowała ją pani uspokoić?

– Próbowałam. Może za słabo.

Spoglądamy na siebie z Willem. Dopiero zaczynamy się zaznajamiać z sytuacją w tej rodzinie, ale wyraźnie widać, że Cameron przeżywała emocjonalne napięcie. W tym stanie mogła szukać oparcia w kimś nowym albo znajomym, kimś, do kogo, jak uważała, mogła się zwrócić po pomoc. To potęgowało jej podatność na zranienie. Zrobiło z niej cel. Sprawiło, że lśniła w ciemności.

– Pani Emily – mówię. – Być może poczuje się pani tym skrępowana, ale szeryf Flood napomknął mi, że pani bratu postawiono w przeszłości zarzuty karne. Czy w niedawnej przeszłości miał kontakt z Cameron?

Blednie.

– Co pani rozumie przez „kontakt”?

– Czy nadal jest obecny w pani życiu? Jak często się pani z nim widuje?

– Nie tak często jak kiedyś. Teraz mieszka z żoną Lydią w Napa. Kupili winnicę i produkują wino.

– Jest więc na emeryturze?

– Bardzo dobrze się urządził. – Jej ton jest sztywny, obronny. Ale słyszę coś jeszcze. Poczucie winy ocalałego? Jakieś niewidzialne przymierze?

– Jakiś powód ustania wizyt? – pyta Will.

– Po prostu życie. Jesteśmy bardzo zajęci.

Bardziej, niż kiedy pracowałaś?, myślę po cichu.

– Czy on i Lydia mają dzieci? – pytam.

– Mój bratanek Ashton jest w szkole z internatem na wschodzie. W Andover. – Przerywa, a jej mina pochmurnieje. – Po co te wszystkie pytania? Chyba państwo nie sugerują, że Drew mógł skrzywdzić Cameron?

– Chciałabym zobaczyć pokój Cameron – mówię, zamykając notes. – Pokaże mi go pani?

(osiemnaście)

Will zostaje w salonie z Troyem, a Emily prowadzi mnie długim lśniącym korytarzem z kwadratowymi oknami w równych odstępach. Na każdym głębokim parapecie idealne małe drzewko bonsai wygina się w łuk z terakotowej doniczki niczym dzieło sztuki, bladozielone i posągowe. Nie wyglądają na prawdziwe.

– Ma pani ogrodnika? – pytam. – Gosposię?

– Co drugi tydzień przyjeżdża z miasta ekipa sprzątająca. Wszystko poza tym robię sama.

– Imponujące.

– Tak? Większość kobiet nie korzysta z pomocy.

Większość kobiet nie jest Emily Hague, myślę.

Docieramy na koniec korytarza do zamkniętych drzwi. Emily wygląda, jakby nie chciała wchodzić do środka, więc wchodzę pierwsza, z szacunkiem, wyczuwając jej napięcie. Były tu już dziesiątki ludzi, przetrząsali wszystko, szukali odcisków. Przekopali ubrania, książki i albumy ze zdjęciami, otworzyli każdą szufladę. To naruszenie prywatności jest koniecznie, choć trudno na nie patrzeć, zwłaszcza jeśli Emily dźwiga poczucie winy i wyrzuty sumienia. Możliwe, że zbierane przez wiele lat, o ile intuicja mnie nie myli.

Obszerne łóżko Cameron jest starannie nakryte prostą kremową narzutą z dekoracyjną poduszką – małym, niebieskim, aksamitnym jaśkiem w kształcie królika. Zastanawiam się, czy to ona jest dziewczyną, która wszystko przez cały czas utrzymuje w nienagannym porządku, czy też Emily tu posprzątała po wyjściu ekipy dochodzeniowej, bo nie mogła się powstrzymać.

– Byłyście panie same tamtej nocy, tylko we dwie? – pytam. – Czy wydawało się, że u Cameron wszystko w porządku?

– Mniej więcej. Nie weszła jeszcze w rytm zajęć drugiej klasy. Miała większe wahania nastroju niż zwykle, była chyba trochę niespokojna.

– Powiedziała z jakiego powodu?

– Starałam się nie dociekać. Mam mnóstwo książek, w których piszą, że nastolatki potrzebują przestrzeni. Popełniłam błąd?

– Nastolatki są skomplikowane. – Podchodzę do regału z książkami i delikatnie dotykam grzbietów.

Małe kobietki. Pułapka czasu. Tessa d’Urberville. Buszujący w zbożu. Są baśnie i powieści fantastyczne, komiksy i poezja. Rilke, T.S. Eliot, Anne Sexton. To biblioteczka rozkwitającej pisarki.

– Gdzie jest ta praca, o której pani wspomniała? – pytam. – Ta, którą pochwalił nauczyciel?

– Nie wiem. Cameron zawsze była bardzo skryta, już jako mała dziewczynka.

– Porządkowała uczucia na papierze. Czy również rysowała?

– Tak. Więcej, kiedy była młodsza. Skąd pani wie?

– Zgaduję. Gdyby udało nam się znaleźć jakieś niedawne zapiski, może uzyskalibyśmy więcej wskazówek, co się działo z pani córką. – Sięgam pod regał, ale nie znajduję nic, nawet kurzu. Otwieram szufladę biurka, a później macam pod krawędziami materaca.

– Możliwe, że trzymała go w zamkniętej szkolnej szafce – podpowiada Emily.

– Możliwe. Ekipa szeryfa Flooda z pewnością wszystko stamtąd zabrała, ale się upewnię, czy nic nam nie umknęło.

Podchodzę do szafy Cameron, gdzie pół tuzina sukienek przesunięto do tyłu. Dominują w niej dżinsy i T-shirty, bluzy z kapturem i kraciasta flanela. Lubi czerń, szarość i czerwień, tenisówki Converse i golfy z raglanowymi rękawami. Styl chłopczycy. Chwytam krawędź koszuli w czerwoną kratę, która wygląda na znoszoną i ulubioną. To takie intymne być tu wśród jej ubrań. Czuję silne pragnienie, żeby ją za to przeprosić.

Emily staje za mną i przytula do siebie jeden ze swetrów Cameron, jakby dając mu dostatecznie dużo ciepła i uwagi, mog­ła go ożywić.

– Próbuję przygotować się na najgorsze, ale to mnie zabija. Jeśli ktoś jej zrobił krzywdę albo… – Łapczywie nabiera powietrza. – Myśli pani, że mógł to zrobić któryś z moich fanów? Jeśli to moja wina, to nie wiem, jak będę dalej żyć.

– Tak daleko lepiej się nie zapuszczać – uspokajam ją. – Jeśli byłaby to zagrywka, żeby zwrócić pani uwagę, najprawdopodobniej pojawiłby się jakiś list dotyczący okupu albo inna wiadomość konkretnie dla pani.

– Ma pani rację. – Wydaje się nieco spokojniejsza.

– Ale oczywiście mnóstwa rzeczy nadal nie wiemy. Postarajmy się działać krok po kroku.

– Cały czas mi się wydaje, że się obudzę – mówi Emily zdławionym głosem. – Że ona wejdzie do domu i okaże się, że to był tylko koszmar.

– Wiem – odpowiadam cicho.

– To, o czym pani mówiła wcześniej, problemy z powodu porzucenia, nigdy o tym nie myślałam w odniesieniu do Troya i do mnie. A może myślałam, tylko to od siebie odpychałam.

Kiwam głową, żeby ją ośmielić.

– Powinnam była być bardziej otwarta wobec Cameron, powinnam była więcej z nią rozmawiać. Kiedy byłam w jej wieku, mój ojciec miał romans z jakąś kobietą z klubu golfowego w Bowling Green. W północnym Ohio. Tam się wychowywałam. – Kręci głową, oczy ma zamglone, pełne nieprzepracowanych uczuć. – Wszyscy wiedzieli, że romansuje. To było straszne.

– Ale pani rodzice się nie rozwiedli – domyślam się głośno.

– Mama wyjechała na terapię odchudzającą. Kiedy wróciła, wszyscy udawaliśmy, że nic się nie stało. Sześć miesięcy serka wiejskiego i brzoskwiń. Ojciec dał jej bransoletkę z szafirami, ale ześlizgnęła jej się z ręki. Schudła piętnaście kilogramów.

– A pani uciekła do Hollywood – mówię. – Ile miała pani wtedy lat?

– Dziewiętnaście.

– I nigdy nie wybaczyła pani ojcu – zgaduję, ale mogę się założyć, jaka będzie jej odpowiedź. – A co z pani bratem? Czuje to samo w związku z państwa rodzicami?

Emily wypuszcza rękaw swetra Cameron, dotyka obluzowanego szylkretowego guzika, który zauważyła, i lekko się krzywi.

– Drew zawsze myślał przede wszystkim o sobie. Nie ogląda się za siebie. Nigdy nie rozmawiamy o tamtych czasach.

– Rozumiem. – Tego też się domyślałam. – Po przeprowadzce tutaj z Los Angeles zarzuciła pani aktorstwo. Zawsze miała pani taki zamiar?

Potakuje sztywno głową.

– Praca pochłaniała zbyt wiele mojej uwagi i ciągle chodzili za nami paparazzi, do restauracji i w czasie rodzinnych wyjść. Nigdy nie mieliśmy prywatności. Pomyślałam, że przeprowadzka wszystkim nam wyjdzie na dobre. Cameron miałaby normalne życie, a ja w końcu większość czasu mogłabym poświęcić jej. – Obserwuję, jak jej twarz się ściąga, kiedy mierzy się z okrutną ironią sytuacji, poczuciem winy i wyrzutami. – A jeżeli Cameron wołała o pomoc, a ja tego po prostu nie widziałam?

Ból w jej oczach jest potworny. Czuję nieodparte pragnienie, żeby ją pocieszyć, ale też żeby ją obudzić. Czeka nas mnóstwo pracy.

– Gdybanie wciągnie panią w bardzo ciemną dziurę. Cameron potrzebuje, żeby była pani silna. Pomoże mi pani?

– Postaram się.

– Czy pani mąż ma romans? Czy to był powód kłótni?

Jej twarz jest nieruchoma jak kamień i chłodna, ale wyczuwam bijące od jej ciała silne, wysokie fale strachu. Walczy sama ze sobą, jak dużo wyjawić.

– Ma kobietę w Los Angeles – odpowiada w końcu. – Asystentkę z Paramount. Nie jest pierwsza.

– Przykro mi. Potrzebne mi jej nazwisko.

– Po co? Chyba pani nie sądzi, że ma z tym coś wspólnego?

– Na tym etapie musimy sprawdzać każdy wątek.

– Tylko… – Kręci głową. – Troy przeżywa trudne chwile.

– Pani Emily…

– Tak?

– Dość tego. Proszę przestać go tłumaczyć.

– Przepraszam. Robię to zupełnie nieświadomie.

– Wiem.

Na biurku Cameron leży czerwony kołonotatnik z gryzmołami w kształcie gwiazd na całej okładce. Emily otwiera go i wyrywa czystą kartkę. Zapisuje nazwisko, składa kartkę na pół i mi ją podaje.

– Pewne rzeczy, których się dowiemy, mogą się okazać trudne. I brzydkie – mówię. – Ale jestem przekonana, że nawet najgorsza prawda jest lepsza niż niewiedza.

Sprawia wrażenie kruchej, pełnej wątpliwości.

– Mam nadzieję, że ma pani rację.

Wsuwam kartkę do mojego notesu i podchodzę do wielkiego prostokątnego okna, które zajmuje połowę długości północnej ściany. Wychodzi na podjazd i bramę po lewej, a po prawej na trawnik ginący wśród gęstych drzew. Plisowane rolety z przezroczystego ryżowego papieru w kolorze écru są podciągane dzięki specjalnemu mechanizmowi. Kiedy delikatnie pociągam sznurek wiszący z jednej strony, coś przykuwa moją uwagę. U dołu rolety są maleńkie zadrapania, na tyle dyskretne, że można ich nie zauważyć, jeśli szuka się czegoś innego.

– Czy Cameron wymykała się tędy z domu?

– Nie sądzę. – Emily podchodzi, żeby spojrzeć, a jej piękne rysy przesłania napięcie. – Czemu miałaby to robić?

Przyciskam kciuk do ramy rolety, a ona poddaje się natychmiast i wyskakuje do przodu. Cameron musiała ją wyciągać niejeden raz albo robił to ktoś inny.

– Co jest po drugiej stronie tych drzew?

– Nadmorska droga. Może z kilometr dalej?

– Czy kiedy ludzie szeryfa Flooda przeszukiwali nieruchomość, mieli ze sobą psy?

– Tak. O co chodzi? Jestem skołowana. Chce pani powiedzieć, że Cameron uciekła z własnej woli?

– Nie mam pewności, ale to by wiele wyjaśniało.

– Dokąd by poszła? Dlaczego?

Nie odpowiadam od razu, czekam, aż znajdę właściwe słowa. Nic dziwnego, że Emily jest zdezorientowana. Była właściwie ślepa na ból córki, ale przy okazji nie rozumiała też siebie samej. Wychowała się, gardząc ojcem, a potem poślubiła jego dokładną kopię. Żałowała swojej matki, a sama stała się taka sama. Czy ucieczka do Hollywood, koniec końców, na coś się zdała? Została gwiazdą, owszem, zagrała role, które pokochały i z którymi utożsamiały się miliony ludzi, choć zastanawiam się, czy rzeczywiście goniła za ulotną wolnością od tego, co zostawiła za sobą.

Przez lata pracy jako detektyw, zwłaszcza w Reflektorze, bardzo dużo dowiedziałam się o spirali przemocy w systemie rodzinnym. Ale równie niebezpieczna może być spirala milczenia – i powtarza się przez pokolenia z zatrważającą stałością. Odchudzanie matki u córki zamienia się w obsesyjną dbałość o drzewka bonsai. Ukrywana rażąca niewierność spotyka się z milczącą zgodą, a później pustką. Cameron była na to wszystko narażona. Emily wpoiła jej bezradność, być może srebrną łyżeczką.

– Nie sądzę, że pani córka została uprowadzona – oceniam. Moje słowa są brutalne i szybko wyciągam wnioski. Ale nie ma czasu do stracenia.

– Nie – mówi Emily tak cicho, że równie dobrze może mówić „tak”. Zdążyłam się przekonać, że te dwa słowa nigdy nie są od siebie zbyt daleko.

– Moim zdaniem Cameron ma ktoś znajomy. I myślę, że poszła z nim z własnej woli.

(dziewiętnaście)

– Wszystko w porządku? – pyta Will, kiedy jesteśmy znów w jego radiowozie i wyczuwa moją niepewność.

Podaję mu złożoną kartkę.

– Dziewczyna Troya Curtisa.

– Chyba nie jestem zaskoczony.

– Ja też nie, ale mi przykro. Ze względu na nich wszystkich.

Chwilę później przejeżdżamy przez bramę, oko kamery obraca się i w cichy sposób za nami podąża. Myślę o Cameron w jej pokoju, planującej uniknięcie tego oka, dziewczynie z tajemniczym wnętrzem trzymającej się nadziei, której, być może, nikomu nie wyjawiła i nigdzie nie zapisała.

– Co sądzisz o tym, że Drew Hague jest tak blisko? – pyta Will.

– Opowiedz mi o nim coś więcej.

– Miał dziewiętnaście lat, był na pierwszym roku studiów, kiedy oskarżono go o gwałt. Powiedział, że to było nieporozumienie i że dziewczyna była pijana. Rodzice zdołali go jakoś z tego wyciągnąć. Głowę dam, że słono ich to kosztowało.

– Ile lat miała ta dziewczyna?

– Szesnaście.

– I wyplątał się z tego? Przesłuchajmy go w tym tygodniu. Napa o tej porze roku jest naprawdę przyjemna.

Uśmiecha się.

– Zgoda.

– Bez względu na to, czy Drew ma w tej sprawie jakieś znaczenie, czy nie, sądzę, że Cameron w jakiś sposób współdziałała. W tych sprawach nic nigdy nie jest czarne albo białe, jak mogłoby się wydawać. Zdarza się, że ofiary poszukują oprawców tak intensywnie, jak są prześladowane.

– Co masz na myśli?

Brnę dalej i opowiadam mu o oknie w pokoju Cameron, i że być może została nastawiona oraz zmanipulowana przez tego oprawcę, kimkolwiek był. Może żerował na jej niepewności i potrzebach.

– Najbardziej obleśna przemoc wynika często z niewiarygodnej zażyłości, Will. Wymaga zaufania. Wymaga czasu.

– No nie wiem – mówi. – Cameron opuściła dom dobrowolnie, celowo unikała monitoringu. Dlaczego? Jej rodzice i tak z pewnością dość szybko zorientowaliby się, że jej nie ma.

– Zakładasz, że uciekła z myślą, że nie wróci. A jeżeli zamierzała jedynie wymknąć się na kilka godzin, ale sytuacja się skomplikowała? Dość łatwo uniknąć kamer, jeśli pobiegła wśród drzew na nadmorską drogę. Wystarczyło rozbroić alarm. Pilota miała na swojej nocnej szafce. Nie musiała się wysilać.

– Chcesz powiedzieć, że chodziło o schadzkę? Randkę?

– Może nie. Możliwe, że tylko chciała zwrócić na siebie uwagę.

– Kogoś, kto mógł ją skrzywdzić? Nie sądzisz, że na to była za mądra?

– Nie – mówię. – Nie była. – Nie mogę oczekiwać, że Will będzie tak wyczulony na słabe punkty Cameron jak ja. On nigdy nie był dzieckiem odrzuconym. Nigdy nie doświadczył świata w ciele kobiety czy dziewczyny. Nigdy nie miał powodu, żeby pomylić miłość z cierpieniem. Tę pomyłkę wyczułam niemal jak porażenie prądem, kiedy zobaczyłam ogłoszenie o zaginięciu Cameron, jej zraniony wzrok. – Może w ogóle nigdy nie miała zdrowego punktu odniesienia.

Will kiwa głową bez przekonania, a później zapada cisza.

– Co sądzisz o Emily? – pyta po chwili.

– Nie wiem. Chyba chciałabym, żeby była silniejsza.

– Pewnie stara się, jak umie.

Jego słowa wywołują zgrzyt i iskrę, jak krzemień na kamieniu. Jasne, że ma rację. Ludzie prawie zawsze starają się najlepiej, jak umieją. Czasami to wystarczy, ale na ogół nie.

– Gdyby Emily miała odwagę zostawić Troya, kiedy zdradził ją po raz pierwszy, może wszystko potoczyłoby się inaczej – mówię.

– Możliwe. Tego się nie dowiemy.

– A ty co o niej myślisz? – Uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, co powie.

Wzrusza ramionami.

– Kiedy się tu sprowadzili cztery lata temu, myślałem, że fajnie będzie mieć gwiazdę filmową chodzącą po ulicach, ale oni trzymali się z daleka od wszystkiego. Nie przypominam sobie ani jednej rozmowy z Emily czy z Troyem, nawet przelotnej. A Cameron znam tylko z widzenia. Nie powinno tak być.

– Nie powinno. – Muszę się zgodzić.

– Posłuchaj. – Will odchrząkuje. – To wszystko, co powiedziałaś Curtisom o adopcji, problemach z tożsamością i udawaniu, dotyczyło też ciebie? – Zawiesza głos, wyraźnie skrępowany. – Pamiętam cię jako ładną, szczęśliwą dziewczynę, ale może czegoś nie zauważyłem.

Przez długą chwilę nie wiem, co odpowiedzieć. Szczerze mówiąc, spłoszyło mnie to, że miał czelność zapytać.

– Możesz mi powiedzieć, że to nie moja sprawa – dodaje pośpiesznie, odczytując moją minę.

Wlepiam wzrok w horyzont.

– Nie twoja – odpowiadam łagodnie, ale stanowczo.

– Przepraszam. – Znów chrząka.

Objeżdżamy klif i po chwili wyłania się miasteczko, wyraźne z białymi dachami, białymi płotami, białymi wieżyczkami. Burzowe chmury zaczęły odpływać. W jednym miejscu przy cyplu ostrze błyskawicy nad wyschniętą trawą nadaje jej barwę ciemnego złota. To od zawsze mój ulubiony kolor. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, zamknięta w sobie i cyniczna, wciąż wyczekująca kłopotów, byłam pewna, że nigdy nie będzie lepiej. Ale było.

– Nie udawałam – mówię w końcu.

– To dobrze. Cieszę się.

Złota trawa faluje, zgina się.

– Każdy powinien mieć gdzieś swoje miejsce.

(dwadzieścia)

Moja matka umarła w Boże Narodzenie, ale dopiero dużo później byłam w stanie poskładać wszystkie szczegóły. Wszyscy chcieli mnie chronić, jakby to nie utrudniało sytuacji jeszcze bardziej. Milczenie i domysły, usiłowanie wyczytania czegoś ze spojrzeń, min i wzroku, który zawsze unikał mojego. W końcu się dowiedziałam, że wyszła w Wigilię, kiedy dzieciaki i ja byliśmy już w łóżkach, pożyczyć pięćdziesiąt dolarów od koleżanki na prezenty dla nas. Ale zamiast prezentów kupiła heroinę i przedawkowała. Znaleźli ją w jej samochodzie na parkingu Long John Silver’s w bożonarodzeniowy wieczór i przyszli po nas, ale widocznie już spaliśmy. Może wcale by nas nie znaleźli, myślałam potem przez lata w ten magiczny dziecięcy sposób, gdybym nie spaliła jajek.

A tak policja wezwała opiekę społeczną, żeby się nami zajęła. Obserwowałam, jak starsza kobieta w znoszonym niebieskim kostiumie przeszukuje szuflady, usiłując zebrać rzeczy dzieciaków. Nie pozwoliła mi pomóc, tylko wkładała ich ubrania do poszewek na poduszki w sposób wzbudzający moją złość i zakłopotanie. Ledwie udało mi się z nimi pożegnać, zanim wsadziła dzieciaki do samochodu i zawiozła do matki, która, z tego, co wiedziałam, właściwie nie potrafiła zatroszczyć się o siebie samą.

Kiedy po raz ostatni widziałam Amy, miała w buzi prawie wszystkie włosy i była cała zasmarkana. Jasonowi włożyli jej błękitne skarpetki, jakby to w ogóle nie miało znaczenia. Tego, jak oboje na mnie patrzyli, nie zapomnę nigdy, jakby w milczeniu pytali, jak mogłam do tego wszystkiego dopuścić. Ja zadawałam sobie to samo pytanie.

Ponieważ Red siedział w więzieniu i ani on, ani Robin nie mieli w pobliżu żadnych krewnych, nikt nie wiedział, co ze mną począć. Zabrano mnie na pogotowie opiekuńcze, gdzie miałam czekać na skierowanie do pierwszej rodziny zastępczej. Opiekunką była młoda kobieta wyglądająca na niewiele starszą od mojej mamy, która miała dwadzieścia siedem lat. Powiedziała, że sama sobie szyje ubrania, podając mi talerz pełnoziarnistych krakersów i trójkątny kawałek z wielkiego bloku jaskrawopomarańczowego sera z niebieską pieczęcią wydziału opieki społecznej.

– Sporo przeszłaś – stwierdziła, kiedy jadłam. – Chcesz o tym porozmawiać?

Nie chciałam. Miała na sobie brązową spódnicę w żółte kwiaty, jakby była pionierką, postacią z książki Domek na prerii Laury Ingalls Wilder. Nie potrafiła zrozumieć mojego życia, a tymczasem we mnie narastało napięcie. Słowa, dla których musiałam znaleźć ujście. Nie miało to związku ze śmiercią matki, bo to dopiero zaczęło do mnie docierać, ani z tym, że martwiłam się o mojego brata i siostrę, tak jeszcze małych, potrzebujących, żeby ktoś miał ich na oku i pilnował, by jedli, ale było związane z tylko jedną chwilą. Jednym momentem z całego ciągu chwil, kiedy zamartwiałam się w myślach z powodu Phyllis, koniec końców, jak się okazało, nieszkodliwej.

– Jestem po prostu na siebie taka wściekła – powiedziałam do kobiety w falbaniastej bluzce i się rozpłakałam. Do tej chwili z całej siły powstrzymywałam łzy.

– Co takiego? – spytała. – Dlaczego?

– Byłam taką idiotką – powiedziałam z tą samą modulacją, z jaką moja mama zawsze zwracała się do taty. – Nie powinnam była gotować. Zrobiłam taką głupotę.

Kobieta – na imię miała chyba Susan – spojrzała na mnie ze smutkiem.

– Jesteś tylko małą dziewczynką, Anno. Nie mogłabyś się opiekować bratem i siostrą. Jeśli masz się na kogoś wściekać, to na swoją mamę. Zostawiła was samych. To nie w porządku.

Nie ulegało wątpliwości, że intencje miała dobre, ale nie wiedziała o naszej rodzinie najważniejszego. Moja mama nie była szczególnie silną osobą. Jeśli za dużo spała albo za często płakała, albo brała narkotyki, to dlatego, że nasz tata nie zostawił jej dość pieniędzy i nie dawała sobie z tym rady.

– Dobrze sobie radziłam – powiedziałam. – To naprawdę grzeczne dzieci.

Posłała mi kolejne smutne spojrzenie i pokręciła głową.

– Znajdziemy ci dobry dom.

Nagle kuchenne światło zaświeciło mi prosto w oczy. Okruchy pełnoziarnistego herbatnika w buzi zamieniły się w słodką papkę. Ona mnie wcale nie słuchała.

– Ja miałam dobry dom.

Zapadła cisza. Chyba bała się na mnie spojrzeć.

– Tak mi przykro.

(dwadzieścia jeden)

Dwunastoosobowy zespół Willa pracował bez przerwy od 22 września, od zniknięcia Cameron, badając i przesłuchując, chodząc od drzwi do drzwi w mieście i po okolicy z jej wizerunkiem. Ludzie codziennie przekopywali się przez bazy danych, dzwonili do kuratorów sądowych w nadziei, że znajdą nazwisko i motyw pasujące do tej sprawy. Z pewnością to dobrzy mężczyźni i dobre kobiety, ale nie chcę ich poznawać ani wplątywać się w niuanse tej sprawy bardziej niż to konieczne. Will się zgadza. Mówi, żebym informowała o wszystkim wyłącznie jego, i daje mi całkowitą niezależność, pod warunkiem że na bieżąco będę mu zdawać relację.

– Chciałabym przesłuchać Steve’a Gonzalesa – mówię. – Chcę też dowiedzieć się czegoś więcej na temat biologicznej rodziny Cameron.

– Dobrze. Ja dotrę do dziewczyny Troya Curtisa i zdobędę informacje na temat Drew Hague’a. Ale najpierw porozmawiamy wspólnie z Grayem Bensonem?

– O tym samym myślałam.

Jest nieco po trzeciej, kiedy wyjeżdżamy w poniedziałek, 4 października. Gray mieszka dwie przecznice od liceum w Mendocino, na Cahto Street, małym osiedlu graniczącym z cmentarzem Hillcrest. Właściwie nie ma miejsca do zaparkowania, ale Will kieruje radiowóz w gęstą ścianę winorośli i eukaliptusa po lewej stronie ulicy i wyłącza silnik, gdy ostatnie krople deszczu spadają na przednią szybę, zaparowaną od środka od wilgoci naszych oddechów.

Znam każdy zakątek Mendocino, ale na Cahto nie bywałam często. Są na niej tylko cztery domy, włącznie z domem Graya, prostym parterowym budynkiem krytym gontem za zwykłym niskim płotem, pod którym stoją kosze na śmieci. Wysiadamy i ruszamy ulicą lekko pod górę, omijając błotniste wyboje i dziury w asfalcie, krocząc po słowie „szkoła”, namalowanym na jezdni popękaną, śliską od deszczu żółtą farbą. Powietrze wydaje się ciężkie i słodkie jak mokra kora. Próbuję sobie wyobrazić tutaj Cameron, postawić się na jej miejscu. W noc zniknięcia najpierw się uczyła, po szkole, z Grayem. Przechodziła tędy po drodze do swojego domu na kolację i o czym myślała? Wiedziała już, że później tego samego wieczoru spotka się ze swoim porywaczem? Czy może ich ścieżki przecięły się pomiędzy jej domem a domem Graya? Może wtedy zaproponował Cameron spotkanie, obiecując jej coś cennego. Ale co?

– Przepytaliście mieszkańców tych domów, czy ktoś widział podejrzany pojazd? – pytam Willa.

Zaprzecza ruchem głowy.

– Nic.

– Jeśli Cameron często tu bywała, trzeba się baczniej przyjrzeć sąsiadom. Co z panem Bensonem?

– Z tego, co zrozumiałem, nie wchodzi w rachubę. Przeprowadził się do Nowego Orleanu, kiedy Gray był mały.

– To pewnie kolejny powód, który połączył Graya i Cameron. Utrata rodzica zmienia człowieka bez względu na to, jak do niej dochodzi.

Wysłużona furtka domu Bensonów jest otwarta i przekrzywiona na zawiasie, ze słupkiem oplecionym klematisem. Na podwórku obok domu przyglądam się zapuszczonemu warzywnikowi wyrastającemu z długich skrzyń, zaniedbanym sadzonkom pomidorów pochylającym się na drucianych podporach, i myślę o tym, jak proste i realne to wszystko mogło się wydawać dziewczynie takiej jak Cameron, uwięzionej na klifie w szklanej szkatule, gdzie jej sławna matka przycina drzewka bonsai, udając, że nie ma pojęcia o zdradach męża.

Di Anne Benson otwiera drzwi na pukanie Willa. Jest pulch­ną i ładną czterdziestokilkulatką z kręconymi kasztanowymi włosami. Spoza niej, z kuchni, dobiega zapach sosu spaghetti ze słoika.

– Szeryfie Flood. – Trzyma ścierkę do naczyń. – Nie spodziewałam się pana.

– Przepraszam, że znów panią niepokoję. To detektyw Hart. Czy zastaliśmy Graya? Obiecuję, że nie zajmiemy dużo czasu.

Kiwa głową i prowadzi nas za próg i dalej w górę wąskimi schodami wyłożonymi beżowym, splamionym życiem berberyjskim chodnikiem. W odstępach wiszą poprzekrzywiane roślinne grafiki z ramkami lekko pokrytymi kurzem. Idąc za nią, dostrzegam metkę, która wystaje z jej luźnego granatowego swetra, i powstrzymuję się przed wsunięciem jej z powrotem.

– Gray? – Głos Di Anne przedostaje się niepewnie za drzwi, zanim je otworzy i przesunie się na bok. Mam wrażenie, że w jej ruchach jest jakiś niepokój. Jakby wiedziała, że jej syn stał się kruchy i nieufny. Bezbronny.

Gray siedzi w połowie zatopiony w brązowym aksamitnym siedzisku na podłodze, z długimi nogami podciągniętymi do góry niczym tarcza. W rękach ma szkicownik, który zamyka, i podnosi głowę z rudymi włosami zaczesanymi w stylu pompadour, jak idol z lat pięćdziesiątych albo jak John Taylor z Duran Duran z plakatu przyklejonego do wewnętrznej strony drzwi pokoju Graya, z ich pierwszej trasy koncertowej – rozmarzony wzrok, podniesiony kołnierzyk i ta cała reszta. Ubranie Graya jest jednak proste i codzienne – ciemnoniebieska bluza z kapturem, spodnie w jasnym odcieniu khaki i wełniane bambosze na gumowej podeszwie. Wygląda mi jak ktoś uwięziony pomiędzy tym, kim chce być, a tym, kim być musi.

– Nie mam nic nowego do powiedzenia. – Bawi się zamkniętym szkicownikiem, unikając wzroku Willa i mojego.

– W porządku – mówi Will i zwraca się do pani Benson. – Zajmiemy tylko dziesięć minut.

– Jestem Anna Hart – przedstawiam się Grayowi. – Należę do detektywów próbujących odnaleźć Cameron.

– Powiedziałem już wszystko, co mogłem sobie przypomnieć.

– Wiem. I wiem też, jak ciężko musi ci być codziennie się zastanawiać, co się z nią stało. Założę się, że nie możesz spać. Że nie wiesz, co ze sobą począć.

Mruga.

– Radzę sobie.

Siadam na podłodze, żeby znaleźć się na wysokości jego wzroku.

– Byliśmy właśnie w domu Cameron. Jej rodzice od jakiegoś czasu przeżywają kryzys. Czy Cameron dużo o tym z tobą rozmawiała?

– Trochę.

Wymieniamy z Willem szybkie spojrzenie. Pora spróbować innej strategii.

– Wyjdę zadzwonić – mówi Will. – Wrócę za parę minut.

Kiedy znika, Gray spogląda na mnie nieufnie.

– Lubisz Duran Duran – mówię. – Ordinary World to świetna piosenka.

Zaskoczyłam go. Może dlatego mi odpowiada.

– Najlepsza na płycie.

– To prawda, ale smutna. Opowiada o Davidzie Milesie, prawda?

Jego źrenice się rozszerzają.

– Simon Le Bon nigdy tego nie powiedział.

– Zgadza się. I dlatego to taka dobra piosenka. Nie mówi niczego wprost, ale jak się wsłuchać, człowiek zaczyna słyszeć to, czego on nie mówi.

Po minie Graya widzę, że słucha mnie z uwagą. Postanawiam brnąć dalej.

– To, co dla nas najważniejsze, starannie chronimy. Czasami nie mówimy nikomu, a czasem tylko jednej osobie, która zna nas najlepiej.

– Chyba tak. – Gray kładzie szkicownik na podłodze, a bez niego jego dłonie wyglądają na puste i blade.

– Rodzice Cameron mówią, że ostatnio przeżywała ciężkie chwile. Ty też byś to tak ujął?

W długiej ciszy zmaga się ze sobą.

– W domu miała duży stres – mówi w końcu.

– Na to wygląda. Może za duży jak na kogoś tak wrażliwego jak Cameron.

Jego wzrok nadal jest ostrożny, ale podejmuje trop.

– Zawsze było jej dość ciężko z tym, że jej mama jest światowej sławy aktorką. A tata często jest poza domem.

– Czy jego podróże nie pozwalały im być blisko? Emocjonalnie, oczywiście.

– Chodzi o coś więcej. – Jego źrenice wyglądają, jakby drgały, a całe ciało delikatnie drży pod wpływem wewnętrznego konfliktu. – Ma romans z kimś z pracy. Cameron była na niego wściekła i martwiła się o mamę.

Kiwam głową, żeby go zachęcić, udając, że mnie nie zaskoczył.

– Myślisz, że zdradził ją po raz pierwszy? A może po prostu ona pierwszy raz się o tym dowiedziała?

– Cameron mówi, że on zawsze taki był. Ale teraz jest gorzej. Jego dziewczyna jest w ciąży i zamierza urodzić dziecko. Czy jej rodzice to pani powiedzieli? Może nie powinienem o tym mówić. Nie wiem.

Staram się nie reagować przesadnie. Dziecko? Taka informacja musiała wstrząsnąć Cameron.

– Możesz powiedzieć wszystko – uspokajam go. – Nic złego nie robisz. Cameron to twoja przyjaciółka. Nic dziwnego, że dochowujesz jej tajemnic, a ona twoich. Tak zachowują się przyjaciele.

– Szeryf przyjeżdżał ze mną rozmawiać kilka razy. Byłem naprawdę skołowany.

– Nic dziwnego – odpowiadam. – Chcesz chronić Cameron. Ale, Gray, pewne sprawy, o których wiesz, mogą nam pomóc ją odnaleźć. Myślisz, że dałbyś radę być wobec nas trochę bardziej otwarty?

Czuję, że sztywnieje na pufie, zastanawiając się, czy może mi zaufać, czy naprawdę nie postąpi niewłaściwie, jeśli powie to, co w sobie dusi.

– Cameron miała wiele poważnych problemów, zmagała się z wieloma trudnymi rzeczami. Nie tylko w kwestii rodziców.

– Sprawy osobiste – domyślam się.

– Tak.

Drzwi się otwierają i zjawia się Will. Czuję, jak niemal słyszalnie schodzi ze mnie powietrze. W czasie przesłuchania pierwsza, druga czy trzecia rzecz, jaką mówi przesłuchiwany, rzadko jest ważna. Prawdziwa szczerość wymaga czasu. Cierpliwego przedzierania się przez kolejne warstwy. Niewiele brakowało, żeby Gray powiedział coś ważnego.

– Jestem – oznajmia Will, siadając na łóżku. – Co mnie ominęło?

Zerkam na Graya, a on kiwa głową ledwie zauważalnie.

– Rozmawialiśmy właśnie o rodzicach Cameron. Jej tata ma romans. Sytuacja jest chyba bardziej skomplikowana, niż przypuszczaliśmy.

– Tak?

Znów zerkam na Graya, szukając gestu aprobaty.

– Dziewczyna Troya jest w ciąży.

– Coś podobnego. Nieźle.

– Proszę nie mówić jej rodzicom, że coś powiedziałem – prosi Gray.

– Gwarantujemy ci pełną dyskrecję – zapewnia go Will.

– Właśnie to mam na myśli, Gray. W ten sposób możesz pomóc Cameron.

Gray milczy przez długi czas, wyginając dłonie na kolanach.

– Cameron zaczęła sobie przypominać rzeczy z przeszłości – wyznaje w końcu. – Przy ostatnim słowie łamie mu się głos. – Z czasów, kiedy była mała.

– Jakie rzeczy? – pytam łagodnie.

– Ale naprawdę nie możecie powiedzieć jej rodzicom. – Gray zamyka oczy, a później je otwiera i zdaje się, że jest gotowy zapłacić cenę prawdy. Wyczuwam jego strach i niepokój. Prosimy go o to, żeby wyciągnął mroczne sekrety Cameron ze skrzyni, w której je dla niej przechowywał. Jest jej najbliższym przyjacielem, to on jest tą skrzynią. – Musicie mi przyrzec.

Oboje kiwamy głowami.

– Chciała zacząć brać pigułkę. Nie uprawiała seksu ani nic z tych rzeczy. Proszę tak nie myśleć. Podobno naprawdę dobrze działa na skórę.

– To prawda – przyznaję. – Mnóstwo dziewczyn stosuje ją z tego powodu.

– Właśnie. W każdym razie poprosiła mnie, żebym pojechał z nią do bezpłatnej przychodni. Pojechaliśmy do Fort Bragg autobusem któregoś dnia po szkole parę tygodni temu. Czułem się, jakbyśmy robili rzecz dla dorosłych.

– Mów dalej – ponaglam. – Pojechaliście do przychodni.

– Tak, ale lekarka nie chciała wydać recepty bez dokładnego badania. Czekałem na nią, nic wielkiego, ale wyszła stamtąd wyjątkowo przygaszona i cicha. Dopytywałem, co się stało, powiedziała mi dopiero w połowie drogi do domu. To było straszne.

– Co było straszne? – pyta Will.