Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
W lesie nieopodal Warszawy, rodzina jadąca na wakacje, znajduje plastikowe worki z ludzkimi szczątkami. Śledczy dość szybko ustalają tożsamość ofiar. Jedną z nich był młody chłopak – dziedzic niemałej fortuny, drugą – pochodząca z ubogiej rodziny kelnerka. Ofiar pozornie nic nie łączy, a rozmowy z ich rodzinami nie dają jednoznacznych wskazówek co do motywów zbrodni.
Sprawę prowadzi aspirantka Sonia Czech, wnikliwa i ambitna policjantka, której życie toczy się głównie wokół pracy. Sytuacja komplikuje się, gdy odnajdywane są kolejne worki z poćwiartowanymi ciałami. Tymczasem, za sprawą byłego podkomisarza, Roberta Lwa, powraca temat Bruna Kality, podejrzewanego rok wcześniej o seryjne morderstwa. Czy kości znalezione wówczas w skrzynkach w bieszczadzkim domu Kality oraz odkryte w podwarszawskich lasach worki ze szczątkami są ze sobą powiązane? Czy rok wcześniej dopuszczono się rażących zaniedbań w tej sprawie? W prokuraturze robi się gorąco…
„Gdy nikt nie patrzy” to druga część wciągającej, docenionej przez czytelników i recenzentów kryminalnej serii autorstwa M.M. Perr.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
– Cholera... – mruknęła pod nosem do siebie. Była sama. Jej partner został w wozie przed budynkiem, a ona broczyła w swoich nowych butach w cuchnącej mazi wypływającej z wisielca. Zgłoszenie nie wyglądało poważnie. Po okolicy od paru dni wałęsał się agresywny pies należący do właściciela domu. Sąsiad zgłaszał sprawę wielokrotnie w ciągu tygodnia, ale przeciągające się strajki w stolicy nadwyrężyły mocno możliwości policji. W rezultacie nikogo do zgłoszenia nie wysłano. Gdy sąsiad zadzwonił ponownie, tym razem ujawniając, że chodzi o wielokrotnie notowanego przestępcę, dyżurny z komendy zadzwonił do funkcjonariuszy, którzy akurat byli najbliżej. Wracali z sądu. Mieli zrobić notatkę i wrócić do bazy. Tyle.
– Adam, powiadom szefostwo. Mamy wisielca – powiedziała po chwili aspirantka przez radioodbiornik. Spróbowała ruszyć nogą. But niestety się przylepił na tyle mocno, że gdy szarpnęła, wylądowała stopą w samej skarpetce w kałuży obok.
– No ja pier... – wykrzyknęła, ale nie dokończyła, bo zobaczyła, że z drugiej strony pokoju przyglądała się jej dziewczynka. Mogła mieć nie więcej niż dwanaście lat.
– Mieszkasz tu? – zapytała zupełnie zaskoczona policjantka.
– Nie, obok – burknęła dziewczynka, wpatrując się w wisielca.
– Długo tu stoisz?
– Dopiero przyszłam. Zobaczyłam, że psy jadą, to się zaciekawiłam.
– Mówi się „policja”, a nie „psy”. To bardzo nieładnie.
– Tu wszyscy mówią „psy”.
– To nie jest miejsce dla dzieci. Idź do radiowozu i powiedz mojemu koledze, gdzie mieszkasz, a potem idź do domu, do mamy.
– Mamy nie ma w domu.
– To do taty albo babci.
– Sama jestem.
– Okej – powiedziała zrezygnowana aspirantka. – Idź do radiowozu i tam zaczekaj.
Wyciągnęła ponownie radioodbiornik i przywołała swojego partnera, prosząc go jednocześnie, by przyniósł dla niej jakiś worek, który mogłaby nałożyć sobie na stopę.
Adam Bohl, w przeciwieństwie do niej, był świeżakiem w terenie i gdy tylko wszedł, a jego nozdrza zaczął przepełniać ostry i kwaśny smród rozkładającego się ciała, zawrócił i zwymiotował pod najbliższym krzakiem.
Sonia, widząc, że będzie musiała poradzić sobie sama, szarpnęła drugą nogę w desperackiej próbie uwolnienia się z klejącej pułapki. Niestety druga stopa, tak jak poprzednia, bez buta wylądowała w mazi. Kobieta schyliła się po przyklejone buty, oderwała je ręką i machając na dziewczynkę, boso wyszła z nią z domu.
– Jest tu jakieś ujęcie wody? Muszę się trochę umyć – powiedziała do niej.
– Tak, za domem jest wąż ogrodowy, którym pan Bronek zawsze podlewa swoje kwiaty.
– Pan Bronek? – zapytała Sonia, wskazując jednocześnie w kierunku domu.
– To chyba był on. Ubrania jego, ale twarz była inna. Prawie zrobiłam w gacie – wymamrotała dziewczynka. Pierwszy raz na jej twarzy widać było jakieś emocje.
– Nie powinnaś była tego oglądać – odpowiedziała policjantka, kierując się na tył domu. W oddali dalej było słychać, jak jej partner Adam wypluwa wnętrzności w krzakach. – On jest już dorosły i to jego praca, a widzisz, jak to przeżywa. To normalne.
– I zawsze tak ma? – zapytała dziewczynka.
Sonia zastanowiła się przez chwilę.
– Możliwe, że to jego pierwszy raz.
– Pierwszy raz, jak widzi trupa?
– Tak.
– A tobie nic nie jest. Widziałaś ich wcześniej dużo?
– Tak, zbyt dużo – powiedziała Sonia, oblewając się lodowatą wodą z węża. – A on do tej pory siedział zawsze za biurkiem na komendzie. Jest bardzo dobry w szukaniu informacji na komputerze i do tej pory tylko to robił.
– To mój tata dzwonił w sprawie tego psa.
– Tak?
– Tak, oni z tatą bardzo się nie lubili i tata mówił, że to świrus.
– Wygląda na to, że problem z sąsiadem macie z głowy. A teraz powiedz mi, gdzie mogę znaleźć jakichś twoich krewnych? Nie powinnaś teraz być sama, a ja nie mogę z tobą zostać, bo mam robotę.
– Na końcu ulicy mieszka mój wujek.
– No to chodźmy – powiedziała Sonia, z niechęcią wkładając ponownie swoje półbuty, przemoczone teraz zupełnie zimną wodą.
Gdy po dwóch godzinach aspirantka wypełniała formularz przekazania ciała patomorfologowi, robiło się już ciemno. Cały teren był oklejony taśmą zabezpieczającą miejsce przed gapiami W środku pracowali technicy, chociaż sprawa była raczej jasna. Ponieważ jednak ciało wisiało już co najmniej parę dni, a ostatnie doby były wyjątkowo ciepłe i wilgotne, zdążyło się na tyle rozłożyć, żeby zapaskudzić cały pokój i uniemożliwić szybkie wykluczenie udziału osób trzecich. Po głębszych oględzinach Sonia nie była w stanie nawet wyodrębnić szyi denata, gdyż opadnięta skóra twarzy zlała się z torsem. Gdyby ktoś wcześniej podciął mu szyję, nie mogłaby więc tego zauważyć. Nie miała wyboru. Musiała teraz sterczeć w mokrych, cuchnących butach, wypełniając kolejne papiery, podczas gdy jej partner Adam przechodził coś pomiędzy załamaniem nerwowym a ciężkim kacem na tylnym siedzeniu ich furgonetki.
– Nie wolisz tego robić w samochodzie?
Młody, nieznany jej wcześniej mężczyzna w białym ubraniu ochronnym podszedł do niej od tyłu, spoglądając na wypełniane przez nią dokumenty. Sonia odruchowo przysunęła je do klatki piersiowej, tak by nieznajomy nie mógł przeczytać tego, co napisała.
– To zdaje się papiery dla mnie – powiedział mężczyzna, ściągając maseczkę z twarzy. – Jestem nowym patomorfologiem na stażu. Dominik Sadowski.
– Aaa, sorry, nie wiedziałam – powiedziała nieco zawstydzona. – Aspirantka Sonia Czech.
– Tak, wiem. Kolega mówi, że twarda z ciebie babka. Podobno jako jedna z niewielu nie wymiękasz na widok parodniowych ciał.
– Ty też nie wymiękasz, skoro tu jesteś dobrowolnie – mówiąc to, odganiała papierami męczące ją komary.
– Tu jest słabe światło.
– Tak, ale mój kolega potrzebuje teraz chyba trochę spokoju i samotności. Dzisiaj był jego pierwszy dzień w terenie, więc trafił dosyć pechowo – odpowiedziała Sonia, wskazując na leżącego w samochodzie Adama.
– Będzie musiał przywyknąć, o ile chce się tym zajmować.
– To nasz geniusz komputerowy. Wszyscy inni funkcjonariusze zostali wysłani do zabezpieczenia demonstracji, a musiałam kogoś zabrać...
– Ach, rozumiem – powiedział Dominik, przyglądając się uważnie Soni, co wprawiało ją w coraz większe zakłopotanie. – Możesz skorzystać z naszego wozu. Jest duży i na pewno wygodniejszy niż ta belka pod drzewem, na której się opierasz.
– Nie, dzięki. Nie chcę wam zasmrodzić wozu – odparła, wskazując na swoje buty.
Mężczyzna zaśmiał się serdecznie.
– Nie miałaś jakichś butów ochronnych?
– Miałabym, gdyby zgłoszenie dotyczyło samobójstwa, ale jechałam w innej sprawie do sądu, a tu trafiliśmy przypadkiem.
– W każdym razie ponawiam zaproszenie do naszego wozu, my tam przewozimy takie rzeczy, że zapach twoich butów na pewno nie pogorszy jego stanu.
Sposób, w jaki Dominik się do niej uśmiechał, mówił jej, że ją podrywał. Mężczyzna był uroczy i zabawny. Ale na pewno też od niej młodszy. Sonia próbowała ocenić, o ile lat, zanim zdecyduje, jak zareagować na jego próby, gdy poczuła wibracje telefonu w kieszeni. Spojrzała na wyświetlacz. Pojawiło się tam nazwisko jej dawnego przełożonego, Roberta Lwa, który już nie pracował w policji. Łączyła ich jednak dalej wspólna sprawa.
– Przepraszam, muszę odebrać – powiedziała, podając Dominikowi wypełniony formularz.
– Jasne – powiedział i odszedł, zostawiając aspirantkę samą pod drzewem.
Sonia odebrała telefon.
– Cześć, Soniu, słuchaj przepraszam cię, ale muszę odwołać dzisiejsze spotkanie – usłyszała znajomy głos Lwa w słuchawce.
– To nawet lepiej – powiedziała. – I tak musiałabym najpierw wrócić do domu, przebrać się i umyć.
– Brudna sprawa?
– Taaa... niespodziewany przeterminowany wisielec, w którego pozostałości miałam szczęście wdepnąć nowymi butami.
– Poszłaś w nowych butach do pracy?
– Lew, ja mam trzydzieści lat, a jestem albo w pracy, albo u ciebie w garażu, ale mam wciąż nadzieję jeszcze na jakieś życie prywatne i założenie rodziny... więc tak, poszłam w nowych butach do pracy.
– Hmm... z butami nowymi czy bez na pewno jeszcze zdobędziesz niejedno męskie serce, nie martw się! – powiedział Lew pocieszająco, ale Soni wydawało się, że w jego głosie wyczuła smutek.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
– Tak, a co?
– Bo odwołujesz spotkanie, a to nie w twoim stylu? Coś się stało? Dzieci zdrowe?
– Tak, wszystko w domu okej, na tyle, na ile może być. Tylko dzwonił mój kumpel, któremu wiszę przysługę, żebym wziął dzisiaj za niego zmianę w nocnym klubie.
– W tym co ostatnio? Przecież miałeś już tam nie wracać.
– Wiem, ale przysługa to przysługa. Poza tym chodzi tylko o jeden wieczór. Jego żona rodzi.
– Jasne... to co, następny piątek?
– Dobrze. To do zobaczenia i udanego weekendu.
– Dzięki – powiedział, naciskając czerwoną słuchawkę na wyświetlaczu.
Sonia stała chwilę zamyślona. Zrobiło się już całkiem ciemno. Jedyne światło dochodziło ze środka domu, w którym dalej pracował zespół techniczny. Myślała o tym, że nie pamiętała już nawet, kiedy ostatni raz była na spotkaniu ze znajomymi. Po pracy, zazwyczaj zupełnie wyczerpana, wczołgiwała się pod ciepły koc i oglądała telewizję tak długo, aż zasnęła. Po paru godzinach budziła się nagle przed włączonym ekranem z kołataniem serca i najczęściej nie mogła już zasnąć do rana. Teraz myślała o tym, co powiedziała, gdy rozmawiała z Lwem przez telefon. Że ma trzydzieści lat i chciałaby kogoś znaleźć. Tylko jak miała to zrobić, nie wychodząc prawie z domu? Romans z kolegami z pracy nie wchodził w grę. Podniosła oczy. Rozejrzała się.
– Gdzie samochód ludzi z Zakładu Medycyny Sądowej? – zapytała jednego z przechodzących funkcjonariuszy.
– Już pojechali.
– Tak szybko?
– Tak, uznali, że muszą wziąć go do zakładu na sekcję, bo nie są w stanie po takim czasie niczego tak na oko stwierdzić. Wisielec łupnął znienacka na podłogę, gdy próbowali go ściągnąć. Facet na drabinie stracił równowagę i złapał za ramię denata, w szyi coś chrupnęło i po chwili tylko głowa wisiała, a reszta ciała leżała na tym młodszym patomorfologu na podłodze. Gdyby nie to, że wszystkim nam się chciało wymiotować, to pewnie byśmy się śmiali. W każdym razie tamci chyba to wyczuli, bo bardzo szybko zebrali resztki faceta do wora i pojechali.
– Aha – powiedziała Sonia. – Skoro oni już pojechali, to na mnie też już czas.
– Tak, lepiej odwieź kolegę do domu.
– Tak zrobię. Dzięki i na razie.
Sonia podeszła do swojego samochodu i postukała w szybę.
– Adam, żyjesz?
Jej partner powoli usiadł. Po omacku próbował zlokalizować swoje okulary, które musiały wpaść mu pod fotel.
– Tak, już w porządku. Przepraszam cię bardzo. Ja... – zaczął się tłumaczyć, Sonia jednak mu przerwała, wsiadając do samochodu.
– Przestań. Każdy z nas przez to przeszedł. Odwiozę cię domu, a potem pojadę jeszcze na komendę.
– Dzięki.
Nacisnęła pedał sprzęgła i poczuła znowu, jak wyciśnięta z podeszwy woda dotyka jej stopy. Zrobiło jej się niedobrze.
Rozdział 2
Było całkiem ciemno. Księżyc zasłoniły chmury. Ciepły wiatr leniwie poruszał długimi źdźbłami trawy za domem. Ciszę co chwilę przerywały kolejne walczące o uwagę świerszcze. Mrok przeciął nagły strumień światła dochodzący z okna łazienki na pierwszym piętrze. Choć Bruno Kalita nie mógł być dalej niż paręnaście metrów od domu, przez małe okienko z trudem dostrzegał sylwetkę chłopca. Rozprostował więc nogi zdrętwiałe po długim siedzeniu i podszedł bliżej. Chłopiec zniknął mu z oczu na parę chwil, by pojawić się ponownie ze szczoteczką do zębów w ustach. Do łazienki weszła kobieta. Okno było zamknięte, ale on słyszał dokładnie, jak beształa go za czarne paznokcie. Podała mu szczotkę i wyszła.
W swoim warszawskim mieszkaniu aspirantka Sonia Czech sprawdziła, czy drzwi wejściowe są zamknięte na górny i dolny zamek. Weszła do łazienki i odkręciła kurek pod prysznicem. Zaczęła grzebać w szufladzie pod umywalką. Wzięła jedno z pięciu opakowań z mydłem antybakteryjnym w płynie i weszła pod ciepły strumień. Szybko szorowała swoje ciało. Chciała skończyć prysznic, zanim para wodna osadzi się na drzwiach kabiny i całkiem zasłoni jej pole widzenia. Gdy wyszła z łazienki, ponownie sprawdziła drzwi wejściowe i zasuwę, włączyła wiadomości i usiadła przy stole z kosmetyczką z przyborami do manicure. Starając się nie pokiereszować sobie zbytnio palców przy wycinaniu skórek, zupełnie przestała rejestrować to, co do niej docierało z telewizora. Zresztą polityka nie interesowała jej za bardzo, ale ponieważ za parę miesięcy miały odbyć się wybory parlamentarne, dwie trzecie wiadomości było poświęcone przepychankom politycznym. Kiedy skończyła pierwszą rękę, uśmiechnęła się do siebie. Jeden z paznokci lekko krwawił, ale jej dłoń i tak wyglądała o niebo lepiej niż jeszcze chwilę wcześniej. Powinnam częściej to robić – pomyślała. Jest w końcu jeszcze młodą dziewczyną. Powinna znaleźć na to czas. Wyciągnęła czerwony lakier. Zatyczka nie chciała puścić, ustąpiła dopiero pod naporem zębów. Lakier miał już przynajmniej trzy lata i był bardzo gęsty. Do tego Soni trzęsła się ręka. Gdy trzeci raz wyjechała za linię paznokcia, przeklęła na głos i wstała od stołu. Podeszła do szafki nocnej przy swoim łóżku i wyciągnęła z szuflady małą fiolkę z białą nakrętką. Wysypała z niej dwie owalne pigułki i od razu połknęła. Wiedziała, że jako czynna policjantka nie powinna tego robić. Jeden test i musiałaby pożegnać się z odznaką na przynajmniej rok. Gdyby użyła broni, będąc pod ich wpływem, mogłaby skończyć w więzieniu. Mimo wszystko od roku nie widziała innego wyjścia i co trzy miesiące jeździła do dentystki, swojej starej koleżanki z liceum, która na swoje nazwisko wypisywała jej receptę. Rok temu bezpieczny świat, który znała, rozsypał się na kawałki, a ona nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wszyscy inni funkcjonariusze, których sprawa Brunona Kality dotyczyła w takim samym stopniu jak jej, wrócili do swojego normalnego życia, podczas gdy ona w dalszym ciągu próbowała je posklejać przy użyciu zwykłej taśmy klejącej. Tak przynajmniej się czuła, gdy budziła się spocona w nocy lub po raz dziesiąty patrzyła za siebie, wracając wieczorem do swojego mieszkania.
Nie była blisko z podkomisarzem Robertem Lwem. Nie znała jego rodziny. Nie wiedziała nawet, że ma żonę i czwórkę dzieci. Podkomisarz nigdy nie mówił o nich w pracy, a czasami wyglądał tak źle i niedbale, że przez głowę jej nawet nie przeszło, że ktoś mógłby czekać na niego w domu. Gdy dowiedziała się, że jego dom się spalił, a w środku była jego żona z dwójką dzieci, miała pierwszy atak paniki i zaczęła się dusić. Dla wszystkich pracujących wtedy przy sprawie Kality oczywiste było, że podpalenie było formą zemsty. Sprawa Brunona Kality, którego jej zespół z Lwem na czele podejrzewał o popełnienie trzydziestu morderstw, została zamknięta z przyczyn politycznych, a Kalita wyszedł z więzienia jedynie z wyrokiem w zawieszeniu za grabież cmentarną. Oprócz podkomisarza Lwa, który prowadził postępowanie, tylko Sonia Czech rozmawiała z Kalitą osobiście, a rodzina Lwa zginęła. Nie dawało jej to spokoju. Ciągłe poczucie zagrożenia całkowicie zmieniło jej życie. Wszystkie doznania zmysłowe powoli zaczęły tracić intensywność. Trudniej jej było się z czegoś ucieszyć, ale też trudniej przez coś zezłościć. Trwała w emocjonalnym paraliżu.
Po piętnastu minutach połknięte tabletki zaczęły działać i jej ciało się rozluźniło. Wróciła na sofę, by dokończyć oglądany film. Nie mogła jednak się skupić, bo wątków było zbyt wiele. Wróciła myślami do dziewczynki, która weszła do domu, gdzie były wiszące zwłoki jej sąsiada. Zastanawiała się, co ona teraz musi czuć, gdy już dotarło do niej to, co zobaczyła. Czy ma kogoś, z kim może o tym porozmawiać, do kogo mogłaby się przytulić i zasnąć w jego ramionach? Sonia zacisnęła własne ramiona wokół siebie i poduszki i pozwoliła, by myśli swobodnie dryfowały coraz dalej. W końcu zapadła w sen, a ręka z nierówno pomalowanymi trzema paznokciami osunęła się na podłogę.
Rozdział 3
Bartosz obgryzał nerwowo końcówkę od długopisu. Był gotowy pojechać we wskazane w liście miejsce. W plecaku miał przygotowaną kopertę z pieniędzmi. Kwota wydawała się śmiesznie mała. To go gryzło najbardziej w tym wszystkim. Po co ktoś go śledził, a później zawracał sobie głowę szantażowaniem go za marne dziesięć tysięcy złotych? Bartosz, chociaż miał dopiero dziewiętnaście lat, w każdy weekend wydawał lekką ręką pięć tysięcy złotych na imprezy. Może to jakiś głupi kawał – pomyślał i wyciągnął pomiętą już dobrze kartkę ze swojej kieszeni. Ktokolwiek wysłał do niego list, nie był bystrzakiem. Wiadomość była napisana zwykłym technicznym pismem odręcznym. Ołówkiem. Pewnie na kartce były odciski palców. Sama treść nie pozwalała jednak Bartoszowi zgłosić sprawy na policję ani z nikim się nią podzielić. WIEM, CO ZROBIŁEŚ, GDY MATKA WYSZŁA NA SPOTKANIE W ZESZŁĄ ŚRODĘ – to zdanie wystarczyło, by chłopak czuł, że ogarnia go panika, jakiej nigdy wcześniej nie czuł w swoim beztroskim w gruncie rzeczy życiu. Za każdym jednak razem, gdy czytał list znaleziony za wycieraczką swojego samochodu, miał przeczucie, że coś jest nie tak. Za utrzymanie swojego sekretu w tajemnicy byłby w stanie zapłacić znacznie, znacznie więcej. Może to dopiero pierwsza rata? Do tego te proste instrukcje, gdzie i o której ma się pojawić. Żadnych gróźb. Tak jakby szantażysta był całkowicie pewny, że Bartosz nie zgłosi sprawy na policję albo nie zapłaci jakimś zbirom, by z nim poszli i spałowali faceta. Jakby go znał bardzo dobrze... a może ma do czynienia po prostu z jakimś tępakiem, który coś widział przez przypadek i nawet nie wie, z kim ma do czynienia i jak bardzo mógłby się obłowić, więc strzelił pierwszą kwotę, która mu przyszła do głowy, jakiej może sam nigdy nie miał w rękach. Bartosz popatrzył nerwowo na zegarek. Była prawie piętnasta. Zgodnie z instrukcją w liście za pół godziny powinien być na parkingu przy cmentarzu Północnym. W końcu wypluł długopis z ust i wziął kluczyki do swojego porsche. Gdy doszedł już do drzwi, zatrzymał się. Spojrzał na szufladę swojego biurka. Wrócił i wyciągnął z niej scyzoryk. To na wypadek, gdyby facet okazał się kompletnym czubkiem – pomyślał.
Dojechał na miejsce z prawie dziesięciominutowym opóźnieniem. Na parkingu nikogo nie było. Nie wiedział, co powinien zrobić. Zanim podjął jakąkolwiek decyzję, biały van zatrzymał się obok niego, tak że jego drzwi do bagażnika były na wysokości lusterka w samochodzie Bartosza. Chłopak niepewnym ruchem otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Z tyłu dostawczaka pojawił się masywny brodaty mężczyzna. Wyglądał niechlujnie. Bartosz przyjrzał mu się i nieco uspokoił. Facet wyglądał jak zwykły obdartus. Prostak – pomyślał. – Załatwię sprawę szybko.
– Spóźniłeś się – stwierdził mężczyzna.
– Mimo wszystko na mnie czekałeś – odpowiedział Bartosz, nabierając na powrót pewności siebie.
– Tacy jak ty zawsze się spóźniają, bo nikogo nie szanują.
– Naprawdę? – odrzekł z lekko kpiącym uśmieszkiem.
Mężczyzna otworzył jedno skrzydło drzwi vana, zasłaniając Bartoszowi widok na resztę parkingu, po czym kiwnął na niego głową, jakby chciał mu coś pokazać. Chłopak zrobił krok i nachylił się, by spojrzeć. Mężczyzna szybkim ruchem ręki złapał Bartosza za kark i z całej siły wrzucił do środka, po czym uderzył go w tył głowy małą siekierką, którą miał schowaną z tyłu za paskiem w spodniach.
– Tacy jak ty też zawsze myślą, że są sprytniejsi od innych – powiedział, stojąc nad nim.
Po chwili biały van jechał już niezbyt spiesznie po drodze szybkiego ruchu w kierunku Gdańska. Po trzydziestu minutach samochód zatrzymał się na małej ścieżce pośrodku lasu. Mężczyzna wysiadł z samochodu z torbą. Położył ją na ziemi, otworzył i wyciągnął z niej czarne jednoczęściowe ubranie robocze i rękawiczki. Gdy był gotowy, otworzył tylne drzwi. Wyboje na ścieżce ocuciły chłopaka. Był przytomny, ale zupełnie zdezorientowany. Kiedy światło słoneczne wpadło do ciemnego wcześniej bagażnika, zasłonił oczy. Dopiero po chwili był w stanie się rozejrzeć. Cały tył wozu był wyklejony niebieską folią. Gdy dotarło do niego, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje, gwałtownie usiadł. Chciał wstać i uciekać, ile tylko sił miał w nogach, ale drogę tarasował mu brodaty mężczyzna, tyle że teraz inaczej ubrany i z dużym kamieniem w dłoni. Wydawało mu się, że to jeden z wielkich otoczaków, które jego matka kazała lata temu poukładać ogrodnikowi wzdłuż ścieżki do ich domu.
– Mam pieniądze, tyle, ile chciałeś, ale mogę przynieść więcej – powiedział cichym ze strachu głosem.
– Wiem, że miałeś pieniądze. Już je schowałem.
– Więc czego ode mnie chcesz? Zrobiłem wszystko, czego chciałeś – teraz w tonie głosu Bartosza, oprócz strachu, pojawiły się również złość i rozżalenie.
– Chcę, żebyś przestał żyć – odpowiedział spokojnie mężczyzna.
– Ale dlaczego? – krzyczał przerażony Bartosz.
– Bo jesteś pasożytem. Wszystkim przysparzasz tylko cierpienia. Odbierasz im radość i sens. Właściwie to one powinny to zrobić. One powinny trzymać teraz ten kamień. Miałyby do tego pełne prawo. Nie sądzisz? Ja tak myślę.
– O czym ty mówisz – wyszeptał, przesuwając się w tył wozu.
– Mówię o tym, co zrobiłeś w środę... i o tym, co robiłeś przez wszystkie inne niezliczone dni. O tym wszystkim, przez co one stały się jedynie cieniami ludzi i nie chciały już dłużej żyć.
– Ja już nie będę – powiedział przez łzy Bartosz.
– Nie będziesz – odpowiedział mężczyzna i wszedł do środka.
Wydawnictwo Prozami poleca
M.M. Perr
629 kości
Grupa maturzystów gubi szlak w czasie zamieci śnieżnej w Bieszczadach. Szukając schronienia w chacie stojącej na uboczu, uczniowie dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pomieszczeń znajdują trzydzieści drewnianych skrzynek, a w nich setki kości oraz zeszyty, w których opisano ostatnie tygodnie życia każdej z ofiar.
Sprawę prowadzi podkomisarz Robert Lew. Śledztwo okazuje się jednak trudniejsze, niż się tego spodziewał. Wiek niektórych kości oraz substancje chemiczne, którymi zostały potraktowane, utrudniają ich zbadanie. Problemem staje się również ustalenie tożsamości ofiar. Śledczy nie są w stanie powiązać znalezionych szczątków z żadną otwartą sprawą. Wszystko wskazuje na to, że morderca dokonywał przez parędziesiąt lat zbrodni, których nikt nie zauważył...
Sprawa wzbudza powszechne oburzenie społeczne i doprowadza do masowych protestów. Od jej rozwiązania zaczynają zależeć posady wielu ważnych osób zarówno w policji, jak i w rządzie oraz prokuraturze.
Dokąd zaprowadzą ślady? Czy uda się znaleźć sprawcę, gdy presja jest tak duża?
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl