Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia niesamowitej kariery Giannisa Antetokounmpo, od biedowania w Atenach w Grecji po osiągnięcie statusu jednego z najlepszych koszykarzy na świecie. Wielokrotnie nagradzana dziennikarka Mirin Fader opisuje, jak Giannis stał się jedynym z największych fenomenów w historii NBA.
Giannis ucieleśnia amerykański sen, lecz jego historia nie została nigdy wcześniej w pełni opowiedziana. Fader przedstawia nowe informacje na temat doświadczeń z dzieciństwa, które ukształtowały Greek Freaka – spanie w jednym łóżku z braćmi i sprzedaż błyskotek na ateńskich ulicach, a także rasizm, którego doświadczał.
Poznaj historię nielegalnego imigranta, którego kariera w najlepszej lidze świata była praktycznie niemożliwa. Antetokounmpo zdradza tu, jak samotny i odizolowany czuł się na początku kariery, jak skomplikowane były jego zmagania z podwójną tożsamością, jak wysokie stawia wymagania samemu sobie, jak krytycznie podchodzi do swoich braków oraz jak ogromną odpowiedzialność czuje, będąc autorytetem dla młodszych braci. Ta książka pokazuje bardzo wrażliwą gwiazdę, człowieka, który dorósł do wszystkich swoich ról: ojca, brata, syna, kolegi z drużyny i globalnej ikony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej rodziny
Niezależnie od tego, jak daleko strumień płynie, nigdy nie zapomina swojego źródła.
przysłowie nigeryjskie
Minuta cierpliwości to dziesięć lat pokoju.
przysłowie greckie
Giannis Antetokounmpo i jego rodzina nie mieli zbyt wiele czasu. Przed zmrokiem musieli się wynieść z mieszkania. Wszystko przez brak pieniędzy na zapłatę czynszu. Znowu. Mieli zostać eksmitowani. Znowu.
Właściciel mieszkania znajdującego się w ateńskiej dzielnicy Sepolia, gdzie Giannis mieszkał razem z rodziną, regularnie ich nawiedzał i mówił, że daje im dzień, może dwa, na to, żeby się wynieśli. Ale tym razem nie mieli tyle szczęścia.
Veronica, matka Giannisa, powiedziała synom, że mają się pakować. Thanasis, najstarszy z czworga rodzeństwa, Giannis, Kostas i najmłodszy Alex nie zadawali żadnych pytań. Nie chcieli dolewać oliwy do ognia. Skinęli tylko głowami, po czym w milczeniu zaczęli zbierać ubrania.
Kiedy Giannis spakował już razem z braćmi podstawowe rzeczy, wszyscy spojrzeli najpierw na siebie, a potem na stojącą w kuchni wielką lodówkę. „A co zrobimy z tym?” Ich ojciec Charles rozejrzał się, próbując znaleźć coś, co mogłoby posłużyć jako dźwignia do podniesienia sprzętu.
Kostas, który miał wtedy dziewięć lat, zauważył małą deskorolkę. „Połóżmy ją na deskorolce” – pisnął. Dwunastoletni Giannis i jego ojciec spojrzeli beznamiętnie na siebie. Czy mają jakiś inny wybór? „Spróbujmy” – powiedział Charles. We trzech udało im się jakoś wciągnąć lodówkę na deskorolkę.
Trudno było uwierzyć, że ten pomysł wypalił – niby jakim cudem ta gigantyczna lodówka miałaby się zmieścić na maleńkiej deskorolce.
Wyglądało to przekomicznie.
Ale Giannis trzymał lodówkę z jednej strony, Kostas i Charles z drugiej i wspólnymi siłami wywieźli ją przez drzwi wejściowe.
Dwunastoletni Giannis był przyzwyczajony do przeprowadzek. Do tego, że nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro. Wiedział tylko tyle, że nie wolno mu okazywać strachu. Że nie wolno mu płakać. Młodsi bracia polegali na nim, podziwiali go. „Przychodził do nas i tłumaczył, dlaczego musimy się wyprowadzić” – wspomina Kostas. Giannis był spokojny, ale poważny, choć przecież sam też był jeszcze dzieckiem. Jednak gdy mówił, że wszystko będzie dobrze, bracia mu wierzyli.
Kiedy wjechali deskorolką z lodówką na drogę, Giannis uspokoił ich, mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Że lodówka się nie zepsuje. Musieli przejść około półtora kilometra – dopóki nie znajdą jakiegoś mieszkania, mieli się zatrzymać w domu przyjaciela.
Trzymali mocno lodówkę, modląc się, żeby się nie wywróciła. Nie przejmowali się tym, że ktoś ich może zobaczyć. Że może ich oceniać. Po prostu wieźli tę lodówkę, popychali ją i popychali, podczas gdy gorące słońce prażyło ich plecy. Lodówka się chwiała, kilka razy niewiele brakowało, a przewróciłaby się na wąski chodnik – najniebezpieczniej było wtedy, kiedy deskorolka najeżdżała na kamienie leżące na nierównej nawierzchni.
Kiedy dotarli do domu znajomego, odetchnęli z ulgą. Bolały ich ręce, mieli zesztywniałe dłonie. Było ciemno. I kiedy tak stali w windzie, rozdzieleni lodówką, nie mogli uwierzyć w to, że deskorolka się nie połamała.
***
Veronica pamięta te noce w Grecji. Pamięta tę niepewność, pamięta tę siłę, którą musiała z siebie wykrzesać. Jej chłopcy nie mogli się zorientować, że się martwi. Że się boi. Nigdy się w taki sposób nie zachowywała. Czasami wychodziła z domu o jedenastej wieczorem i wyjeżdżała poza Ateny, by sprzedawać na ulicy jakieś bibeloty, żeby mieć pieniądze na jedzenie dla dzieci. Wiedziała, że musi nakarmić swoich chłopców.
„Jeśli chcesz przetrwać, robisz to, co musisz. A jeśli masz dzieci, to musisz przetrwać” – mówi Veronica, którą przyjaciele nazywają Vera. Razem z Charlesem w 1991 roku w poszukiwaniu lepszego życia wyemigrowali z Lagos w Nigerii do Grecji.
Teraz ściska białą opaskę na rękę, którą nosi każdego dnia. Widnieje na niej napis: „Bóg tu jest”. „Bóg jest dobry – mówi. – Trzeba być silnym i nie tracić nadziei”. Uważa, że to łaska Boża, że może dziś siedzieć z Giannisem w prawie tysiącmetrowej posiadłości znajdującej się w River Hills, bogatej dzielnicy koło Milwaukee. Mieszka tu razem z nim, Alexem i dziewczyną Giannisa, Mariah Riddlesprigger.
Jej syn, który jest obecnie mierzącą 211 centymetrów gwiazdą NBA i jednym z najlepszych koszykarzy na świecie, zarabia miliony dolarów. Coś, co w Sepolii wydawało się niemożliwe, kiedy Veronica, Charles, Giannis i jego bracia przebierali się w swoje najlepsze ciuchy i próbowali się szeroko uśmiechać podczas spotkania z właścicielami kolejnych mieszkań do wynajęcia, usiłując ich zmylić i przekonać, że są dobrze sytuowani i że stać ich będzie na opłaty.
Veronica nigdy nie zapomni tamtego uczucia. „Nie zmieniasz się, bo wiesz, że niektórzy ludzie nadal niczego nie mają. Nie stajesz się kimś lepszym – mówi. – Nadal jesteśmy tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy”.
Na smukłe drzewa otaczające ich ceglany dom rodzinny w Milwaukee pada deszcz. Wysokie gałęzie tworzą baldachim nad wąską ścieżką prowadzącą do drzwi wejściowych. W okolicy jest cicho. Spokojnie. Starsza para trzyma się za ręce na środku drogi, spacerując z pieskiem rasy shih tzu.
W parny czerwcowy dzień 2019 roku Mariah otwiera drzwi. Mila, suczka rasy goldendoodle, podskakuje, niemal wypada na zewnątrz, na złotą wycieraczkę z wielką czarną literą A pośrodku. „Mila chce się tylko przywitać” – mówi Mariah. Wewnątrz wisi szyld z napisem „Rodzina” wydrukowanym pochyłą czcionką i plakat „Zamień zmartwienia w modlitwę”.
Alex jest na dole, w piwnicy, siedzi na kanapie przed czterema telewizorami z płaskimi ekranami. Stoją tam stół bilardowy, stolik do cymbergaja, piłkarzyki i stół pingpongowy. Maszyna do robienia popcornu, mnóstwo piłek do kosza i pucharów. Niektóre pudła czekają na rozpakowanie, bo rodzina przeniosła się tu raptem kilka miesięcy temu. Wcześniej mieszkali w centrum, w pobliżu hali Fiserv Forum, w której grają Bucks. Od przyjazdu do Stanów w 2013 roku, kiedy Giannis został wybrany w drafcie z numerem 15., przeprowadzali się pięciokrotnie.
Przez ten czas wiele się zmieniło. Giannis utrwalił każdą z tych zmian na zdjęciach oprawionych teraz w czarne ramki. Jest tam artykuł z 2013 roku z jakiegoś greckiego magazynu, zatytułowany Amerykański sen. „Możesz go znaleźć na siedzeniu zawsze, kiedy lecisz do Grecji albo stamtąd wracasz” – mówi rozpromieniony Alex. Są i okładki magazynów „Esquire” oraz „Sports Illustrated”. Jest także zdjęcie boiska pod gołym niebem w Grecji, gdzie bracia grywali kiedyś w kosza. „Ma przypominać, że to tam zaczynaliśmy” – mówi Alex.
W czasach, kiedy nie zawsze mieli co włożyć do garnka, zdarzało się, że Charles nie jadł przez dzień albo dwa, żeby rodzina mogła przetrwać. „Musimy jak najlepiej wykorzystać dzisiejszy dzień – mówił często do chłopców ojciec. – Bo nie wiadomo, co przyniesie jutro”.
Giannis widział, jak bardzo poświęca się jego ojciec, więc sam też zaczął to robić. Potrafił walczyć o jedno czy dwa euro na jogurt albo croissanta, udawał, że coś już jadł, i oddawał posiłek młodszym braciom. Szedł spać z burczącym brzuchem, próbując zapomnieć o tym, że jest głodny. Ale cieszył się, że pomaga rodzinie.
Eksmitowano ich więcej razy, niż mogli spamiętać. „Mnóstwo razy – mówi Alex, próbując przypomnieć sobie ile, po czym powtarza: – Mnóstwo”. Kostas świetnie pamięta trzy takie zdarzenia, a „te kilka wcześniejszych” trochę gorzej. We wspomnieniach kolejne lata się ze sobą mieszają, nakładają na siebie, dzielą na chwile, z których pozostają tylko uczucia.
Alex pamięta uczucie paniki, poczucie kurczącego się czasu, kiedy właściciel wrzeszczy i każe im się wynosić. Pamięta niekończące się kłótnie o zapłatę czynszu, podczas których rodzice błagali: „Potrzebujemy więcej czasu. Prosimy pana. Tylko trochę więcej czasu”.
***
Giannis często myśli o tych latach teraz, kiedy już nigdy nie będzie musiał się martwić o to, gdzie będzie mieszkał albo skąd weźmie jedzenie.
Ani on, ani Alex.
Jest głęboko świadomy tego, że mieszkający w Ameryce i uczęszczający do prywatnej szkoły Alex dorósł w zupełnie innym środowisku niż to, którego on doświadczał, będąc w jego wieku. „Trudno jest czuć motywację, kiedy masz wszystko. Kiedy masz udane życie – mówi Giannis. – Ja nie miałem wyboru. Musiałem być zmotywowany”.
Giannis wciąż jeszcze ma to wszystko z tyłu głowy: niczego nie mieć. Przeprowadzać się. Poświęcać się. Być może już zawsze.
„Giannisa tak bardzo napędza to, że boi się, że w każdej chwili ktoś może mu wszystko odebrać – mówi Josh Oppenheimer, asystent trenera w Bucks i jego bliski przyjaciel. – Myślę, że właśnie dlatego tak ciężko pracuje”.
Doskonale to widać, gdy Giannis stoi na parkiecie w ośrodku szkoleniowym w centrum Milwaukee tego czerwcowego popołudnia. Mruży oczy. Nie uśmiecha się. W tym miejscu rzadko kiedy to robi. Podchodzi do koszykówki tak, jakby nadal był dzieckiem w Sepolii, wymachującym na ulicy okularami przeciwsłonecznymi i mającym nadzieję, że ktoś je od niego kupi.
Nie odpuszcza. Nie odpoczywa. Ktoś musi mu powiedzieć, żeby zrobił sobie przerwę, ktoś musi go wygonić z sali gimnastycznej. Zachowuje się tak, jakby wystarczył jeden gorszy występ, by został zwolniony.
„Nasza etyka pracy wynika z tego, przez co przeszliśmy” – mówi Giannis.
Dlatego pewnego popołudnia nie może tolerować niefrasobliwości, z jaką trenuje 17-letni wówczas Alex, jeden z najbardziej perspektywicznych koszykarzy w okolicy. Alex ma na nadgarstku opaskę z napisem „Bóg tu jest”, taką samą jak ta, którą nosi jego matka. Veronica uważa, że opaska jest święta, bo pobłogosławiła ją wodą święconą i modliła się nad nią. Alex truchta, nie biegnie sprintem, jak życzyłby sobie tego Giannis.
Zaczyna kozłować. Jego nogi przypominają nożyczki, kiedy przekłada pomiędzy nimi piłkę, prezentując ogromną, prawie 220-centymetrową rozpiętość ramion. Ma dwa metry wzrostu i jest zręczny. Pracuje nad szybkością. Pewnie dlatego, że wie, iż Giannis go obserwuje.
Bardzo pragnie zrobić wrażenie na bracie, który z kolei widzi w nim młodszą wersję samego siebie. Szczuplejszą wersję. Alex rusza w kierunku kosza z linii rzutów za trzy punkty i trafia delikatnym layupem. Zbyt delikatnym. Ramiona Giannisa sztywnieją. Pojawia się presja. Zawsze tak jest, kiedy patrzy na Alexa, którego stara się rozwijać, chronić i być dla niego mentorem, prawie jak ojciec. „Bardziej się denerwuję, oglądając występy Alexa w meczach szkoły średniej, niż kiedy sam gram w finałach Konferencji Wschodniej” – mówi, przechylając głowę i próbując śledzić trajektorię lotu piłki po kolejnym rzucie Alexa z wyskoku.
Kiedy są razem, boisko do koszykówki staje się ich kokonem. Miejscem tylko dla nich dwóch. Miejscem, w którym nie muszą myśleć o smutkach, presji, pieniądzach czy porażce.
„Potrzebujemy tylko trochę więcej czasu”.
Kiedy Giannis mówi do Alexa, najczęściej po grecku, jest szczery, ale i empatyczny. Intensywny i jednocześnie ciepły. Pewien planu, który stworzył dla swoich braci, jeszcze kiedy mieszkali razem w Sepolii. Giannis zapewnia Alexa, że jeśli ten będzie ciężko pracował, jeśli będzie dawał z siebie wszystko, to też trafi do NBA, tak jak wcześniej Thanasis (do Bucks) i Kostas (do Lakers). I że nie tylko wybiorą go w drafcie, ale będzie gwiazdą. „Uważam, że Alex może być ode mnie lepszy. Zdecydowanie” – mówi Giannis.
Doprowadzenie do tego, żeby wszyscy jego bracia trafili do NBA, to największa motywacja Giannisa, poza zdobyciem tytułu mistrza NBA dla Milwaukee i złotego medalu dla reprezentacji Grecji. „To szaleństwo. Brzmi jak sen” – mówi Kostas. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że dziesięć lat temu, jak dodaje, „nie graliśmy nawet w koszykówkę”.
Giannis próbuje uczyć swoich braci, zwłaszcza Alexa, dyscypliny i koncentracji. Nie chce, żeby pozwolili się zdekoncentrować komukolwiek albo czemukolwiek, co znajduje się poza ich kokonem. „Jestem tylko ja – mówi Giannis, pokazując na swoją pierś – i ty”. Wskazuje na pierś Alexa. „Nikt inny. Tylko ja i ty”.
Często przypomina Alexowi, skąd się wywodzą. Przypomina o tych mrocznych nocach pełnych niepewności. Giannis opowiada młodszemu bratu, jakie to uczucie grać przed 20 tysiącami ludzi, wykrzykujących obelgi pod twoim adresem, próbujących wejść ci do głowy: wie, że jego brat być może będzie musiał wkrótce zmierzyć się z tym samym.
„Odetnij się od tego gówna! – mówi Giannis. – Jestem tylko ja i ty”.
Alex kiwa głową. Wie, że intencje jego brata są czyste. Nikt nie ciśnie go bardziej niż Giannis. Nikt nie kibicuje mu głośniej niż Giannis. „Po prostu mi zaufaj – powtarza mu często. – Byłem na twoim miejscu. Masz to coś”.
Wspólnie spędzony czas jest też potrzebny samemu Giannisowi. Kiedy już kończą trening, jego ostre podejście się zmienia. Śmieją się razem z Alexem. Niemal bez końca. Obaj mają podobny, serdeczny śmiech, taki, który zaczyna się w brzuchu, a kończy łzami.
Giannis patrzy czasami na Alexa i promienieje. Jest pełen dumy, pełen miłości. I strachu. Chce uchronić go od rzeczy, przez które sam przechodził. A jest tego długa lista. Chce, żeby Alex zrozumiał, że czasami będzie ponosił porażki, ale że zawsze musi iść naprzód. Chce go nauczyć, żeby nie przejmował się tym, co inni mogą sobie pomyśleć. Żeby mądrze dobierał przyjaciół. Żeby unikał mediów społecznościowych. Żeby dbał o swoje ciało. Żeby pił więcej wody, a mniej cytrynowego gatorade’a. Żeby był uczciwy i żył w zgodzie z zasadami. Żeby płakał wtedy, kiedy tego potrzebuje. Żeby się szanował. I żeby zawsze podnosił na duchu ich matkę.
Giannis miał sześć lat, kiedy zaczął sprzedawać różne rzeczy na ulicy, żeby pomóc swojej rodzinie. Chodził tam z Thanasisem i mamą. W biedniejszych dzielnicach znajdowali jakieś tanie przedmioty, warte jedno albo dwa euro, a potem próbowali je sprzedać drożej, za trzy lub cztery euro, w lepszych, podmiejskich dzielnicach.
Jeździli na plaże, zwłaszcza te bardziej luksusowe jak Alimos, i tam oferowali swoje towary z nadzieją, że bogaci turyści coś od nich kupią. Giannis trzymał Veronicę za rękę, wymachując przedmiotem w powietrzu i licząc, że ktoś uzna jego rozkoszne napuchnięte policzki za urocze, a jego wielki słodki uśmiech za zachęcający.
Z początku nie rozumiał, co robią. I co się tak naprawdę dzieje. Jak bardzo cierpią. Ale wiedział, że nie jest dobrze. Wiedział, że jest głodny. Widział, że w ich spiżarni i lodówce jest pusto. Zdarzały się takie dni, kiedy nie udawało im się sprzedać wystarczająco dużo, żeby móc coś zjeść przed późnym wieczorem. Wiedział, że od tego, czy tu będzie i czy uda mu się kogoś przekonać, żeby coś od nich kupił, zależy to, czy będą mieli co jeść. Czy przeżyją, czy nie.
Widział też, że jego matka nigdy nie załamuje ramion, że nigdy nie spuszcza głowy. Wierzyła nawet wtedy, kiedy wydawało jej się, że już dłużej nie da rady. Nawet wtedy, kiedy wyglądało na to, że nie będzie mogła wykarmić chłopców i męża. „Bóg jest dobry” – przypominała im. Sprzedawała wszystko, co udało jej się znaleźć: okulary przeciwsłoneczne, płyty DVD, podrabiane torebki, zegarki, zabawki, ubrania, kosmetyki. „Cokolwiek” – mówi Veronica.
Kiedy urodził się mały Alex, brała go ze sobą na wyprawy w pobliżu domu; budziła go wcześnie, żeby móc go zabrać na środowy targ Laiki w Sepolii. Targ z kilkunastoma stoiskami rozstawiano na świeżym powietrzu w centrum miasta i sprzedawano tam wszystko: produkty rolne, zioła, herbatę, jogurty. Stojąc z boku, migranci oferowali błyskotki, choć często nie mieli nawet pozwolenia na sprzedaż.
W późniejszych latach Veronica jeździła sprzedawać towary coraz dalej. Nie chciała zostawiać Alexa na dłużej, więc stał się jej nieodłącznym towarzyszem podróży. „Wyjeżdżałam z Aten na trzy dni – mówi Veronica. – Nie potrafiłabym wyjechać sama. Przecież to moje dziecko”.
Veronica nie chciała prowadzić takiego życia, nie chciała wystawać przez wiele godzin na rogu ulicy. Ale miała ograniczone możliwości. Była czarną migrantką i ciężko walczyła o zdobycie normalnej pracy, zwłaszcza w latach, które nastąpiły po kryzysie z 2008 roku. Było to najgorsze spowolnienie gospodarcze od lat 30. Padały banki. Kursy akcji leciały na łeb na szyję. Cała Europa pogrążała się w gwałtownej recesji.
Pracę, szczególnie taką, jakiej szukali Charles, Veronica i inni migranci, trudno było dostać. Nawet obywatele Grecji mieli problemy ze znalezieniem zatrudnienia. Około 21,5 miliona obywateli Unii Europejskiej było bezrobotnych, pracy nie miało 40 procent młodych Greków. Wielu z nich straciło domy, choroba zabrała członków ich rodzin, nie stać ich było na leczenie, a co dopiero na czynsz w zatłoczonych dzielnicach mieszkaniowych.
Skoro ciężko było przetrwać nawet białym obywatelom Grecji, możecie sobie wyobrazić, jak to wyglądało w przypadku uchodźczyni z Nigerii. Wręcz nie sposób to opisać. I choć Veronica wychowywała w Grecji swoje dzieci, choć chodziła po greckich chodnikach i do greckiego kościoła, nie była uznawana za Greczynkę. Dla większości rodowitych mieszkańców tego kraju była tylko czarną kobietą, która wychowywała czarne dzieci. Nie szanowali historii jej zatrudnienia ani jej osiągnięć z czasów, kiedy mieszkała jeszcze w Nigerii.
„W Nigerii pracowałam jako sekretarka, pracowałam w biurze. Odwiedzałam wspaniałe miejsca, ale kiedy pojechałam do Grecji, nikogo to nie obchodziło – mówi Veronica. – Nie chcieli tego słuchać”.
***
Na początku 1991 roku Charles i Veronica mieszkali w Lagos w Nigerii razem z najstarszym synem Francisem, urodzonym w 1988 roku. I próbowali wymyślić, dokąd wyjechać. I co robić. Sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej niestabilna. Od czasu odzyskania niepodległości w 1960 roku Nigeria przeżyła sześć zamachów stanu i trzy zamachy na prezydentów oraz wojnę domową w latach 1967–1970, znaną też jako wojna biafrańska, w której życie straciło od jednego do trzech milionów ludzi.
Pod koniec lat 80. nigeryjska gospodarka się załamała. Kraj mógł się pochwalić ropą naftową, która stanowiła 95 procent nigeryjskiego eksportu. Ale kiedy ceny energii i ropy spadły, Nigeria nie miała jak spłacić 21 miliardów dolarów długu. I gdy w 1985 roku generał Ibrahim Babangida przejął władzę w wyniku puczu, kraj znajdował się – jak można było przeczytać w raporcie Ministerstwa Finansów – „na skraju zewnętrznego bankructwa”.
Charles z plemienia Joruba i Veronica z plemienia Igbo czuli się coraz mniej pewnie, myśląc o swojej przyszłości. Znalezienie pracy graniczyło z niemożliwością. Veronica zawsze uwielbiała śpiewać, wystąpiła nawet w chórkach na płycie z tradycyjnymi pieśniami; niektóre były po angielsku. Uwielbiała Whitney Houston, Céline Dion i muzykę reggae, ale wyglądało na to, że nie będzie miała zbyt wielu możliwości zatrudnienia. Charles był utalentowanym piłkarzem i grał zawodowo w Nigerii. Cechowały go szybkość, sprawność fizyczna i silna psychika, ale w świecie sportu możliwości też były coraz bardziej ograniczone.
Ewentualna podróż w nieznane była trudną decyzją. Wyjazd w miejsce, gdzie nikogo nie znali, po którym nie wiedzieli, czego oczekiwać. Nigeria była ich domem. Ale latem 1991 roku zaryzykowali i wyruszyli do Niemiec. Tylko Francis pozostał w Nigerii, pod opieką dziadków.
Charles miał szansę grać zawodowo w piłkę w Niemczech i wraz z Veronicą mieli nadzieję, że w tym kraju zostaną. Na początku w ogóle nie myśleli o Grecji. Ale kiedy rodzina przybyła do Niemiec, Charles doznał kontuzji, która zakończyła jego piłkarską karierę. Oboje uznali, że jako dwójka migrantów nie mają po co tam zostawać, więc wyruszyli w drogę.
Znowu.
Postanowili pojechać do Grecji, czyli miejsca, które dla wielu migrantów jest przystankiem w drodze do zamożniejszych państw Europy, jednak niektórzy tu zostają, żeby sprawdzić, czy mają szansę na azyl. I to właśnie w Grecji, w Sepolii, na północ od centrum Aten, Veronica urodziła w 1992 roku Thanasisa, którego pełne imię brzmi Athanasios. Wybrali to imię, ponieważ Charles zakochał się w greckim słowie oznaczającym nieśmiertelność: Athanasia (αθανασία). W 1994 roku urodził się Giannis, trzy lata później Kostas (Konstantinos), a w 2001 roku – Alex (Alexandros). Czworo czarnoskórych dzieci w kraju, w którym mieszkają głównie biali.
„Zawsze byliśmy outsiderami” – mówi Alex.
Veronica i Charles nadali im greckie imiona, żeby ułatwić dzieciom asymilację w nowym kraju, w którym – podobnie jak rodzice – byli uważani za nielegalnych imigrantów. W przeciwieństwie do Ameryki w Grecji nie otrzymuje się obywatelstwa z racji miejsca urodzenia. Fakt, że urodziłeś się w tym kraju, nie oznacza, że stajesz się automatycznie greckim obywatelem.
Znaczenie ich afrykańskiego nazwiska jest czymś, co zawsze było dla nich ważne: w języku plemienia Joruba, z którego wywodził się Charles Adetokunbo, oznacza „koronę, która przybyła zza odległych mórz” (ade znaczy „król”). A w języku plemienia Igbo, z którego wywodzi się Veronica, drugie imię Giannisa, Ugo, oznacza „koronę Boga”.
Sepolia była zatłoczonym, gwarnym miejscem, w którym mieszkali głównie uchodźcy. Nie tylko z Afryki, ale także z Albanii, Pakistanu, Afganistanu czy Bangladeszu – wszyscy oni próbowali znaleźć tam jakieś schronienie i pracę. Podobnie jak Charles i Veronica wielu z nich wyemigrowało, mając nadzieję, że uda im się zacząć wszystko od nowa. Ale szybko do nich dotarło, że Grecja wcale nie oferuje im zbyt wielu możliwości.
„Mieszkali tam, bo czynsz był niski – mówi Notis A. Mitarachi, grecki minister do spraw migracji i azylu. – No i mogli pracować (a większość z nich była drobnymi handlarzami) na okolicznych ulicach”.
Dzielnica była pełna bloków mieszkalnych, niektóre z nich ludzie wypełniali do piątego albo szóstego piętra, na każdym piętrze był otwarty balkon. Pociągi linii metra numer 1 (zwanej „pociągiem elektrycznym” albo ilektriko) jeździły wyciętym w ulicy korytarzem, jeden poziom poniżej sąsiadującego z nim chodnika.
Znajdowało się tam mnóstwo małych kafejek i kawiarenek, ale dużo mniej zieleni i obiektów sportowych niż w innych dzielnicach stolicy Grecji. Było tak gęsto, że mieszkańcy z trudem parkowali, zwłaszcza jeśli ktoś posiadał większy samochód. Bez obywatelstwa ciężko było zabezpieczyć dla siebie mieszkanie, trzeba było bowiem mieć numer NIP, który przyznawano tylko osobom przebywającym na terenie Grecji legalnie albo azylantom. Jednak Alex wspomina, że wszędzie można było dotrzeć na piechotę. „Wszyscy się znali – mówi. – Wszyscy byli sobie bliscy”.
Veronica głównie opiekowała się dziećmi i sprzątała. W pewnym momencie pracowała jako sprzątaczka na stacji metra w Sepolii. Wracała do domu obolała i zmęczona. Ale nie traciła optymizmu. Nie przestawała pracować. „To mój obowiązek. Jestem mamą – mówi. – Dzieciom oddałabym wszystko. Muszę pracować”.
Charles został kimś w rodzaju złotej rączki, pracował też jako elektryk. Alex pamięta, że ojciec w pewnym momencie dorabiał jako parkingowy i że bez przerwy lądował na bezrobociu.
Giannis widział, jak zmęczeni są jego rodzice, jak ich ciała sztywnieją po ciężkim dniu pracy i jak próbują ukryć odczuwany ból. „Widzieliśmy, jak codziennie pracują, żeby o nas zadbać” – mówi. Patrzył, jak ojciec siada przy stole i nie je. Jak próbuje się mimo wszystko uśmiechać. Charles zawsze powtarzał dzieciom: „Nie przejmujcie się tym. Nie będę jadł. Muszę dbać o to, żeby dzieci miały co zjeść”.
A potem rodzice mówili im, że muszą się zbierać. Znowu trzeba było się pakować i przenosić do kolejnego miejsca, w którym było równie ciasno. Zazwyczaj starczało im pieniędzy na to, żeby opłacić rachunki za prąd, ale czasem musieli dokonywać naprawdę trudnych wyborów.
„Giannis mi powiedział, że jego mama musiała sprzedać swój ślubny pierścionek, żeby zapewnić im jedzenie – mówi Michael Carter-Williams, bliski przyjaciel i były kolega Giannisa z Bucks w latach 2015–2016. – On naprawdę wcześniej nie miał nic”.
***
Giannis nauczył się być przekonującym handlarzem ulicznym. Wiedział, jak wykorzystać swój wdzięk – jak sprawić, by ludzie go polubili na tyle, żeby chcieć coś od niego kupić. Nauczył się tego od mamy. Z początku nie chciała, żeby z nią chodził, ale on nalegał: „Nie ma mowy, idę z tobą”.
Był uparty, przekonywał przechodniów, że potrzebują rzeczy, które wcale nie były im niezbędne. Zadawał kolejne pytania. Uważał się za najlepszego sprzedawcę w całej rodzinie, nie licząc oczywiście mamy. Nie poddawał się, zasypywał potencjalnych kupców słowami.
„Przecież chcesz te okulary” – mówił.
„Nieprawda”.
„Ale one są naprawdę ładne, będziesz w nich super wyglądał”.
„Oj, nie. Jest OK”.
„Ale dlaczego?”
Był uparty, nie przyjmował odmowy. Nie miał wyboru. Rodzina go potrzebowała. Czasami siadał sam na ławce. Wyglądał wtedy na samotnego, jakby rozmyślał nad sobą. Czasem ludzie zostawiali mu jakieś jedzenie, ubrania, a nawet pieniądze, żeby coś sobie kupił. Ale najczęściej spędzał czas z rodziną. Z początku pracowali blisko swojej dzielnicy. Potem zaczęli wyjeżdżać razem na dłużej, czasem na tydzień, niekiedy nawet dwa. Jeździli po całej Grecji, zwykle zatrzymując się na różnych przedmieściach.
Latem zdarzało się, że jechali przez pięć godzin, czasem dziesięć. Giannis wyglądał przez okno i patrzył na miejsca, o których nigdy wcześniej nie słyszał. Potem trafiali na plażę. Przez całe popołudnie siedzieli na piasku w słońcu. Kilka godzin się relaksowali i nie martwili o pieniądze. Zanurzali stopy w piasku, wskakiwali do chłodnej błękitnej wody. Pływali, śmiali się, a błękit wody migotał, przechodząc w morską zieleń. Świetnie się bawili. Byli wyluzowani.
A później jechali do kolejnej wioski, próbowali tam coś sprzedać, szli spać. Jechali, sprzedawali, spali. Przemierzali dziesiątki, setki kilometrów. Jechali, sprzedawali, spali. Ale ten znój nie przeszkadzał im się dobrze bawić.
Zawsze odnajdywali w sobie nawzajem radość.
***
Kiedy Giannis miał 11 lat, chciał być zawodowym piłkarzem, tak jak jeden z jego idoli, Thierry Henry, legendarny francuski napastnik. Pragnął naśladować ojca. Kiwać się tak jak on. Strzelać tak jak on. Przemieszczać się tak jak on. Był równie skoncentrowany, równie intensywny. I podchodził do sparingów tak, jakby to były mecze o najwyższą stawkę.
Tak bowiem funkcjonował Charles. Uczył dzieci, że mają maksymalnie wykorzystywać czas, każdą minutę. „Pilnujcie, żeby wszystko, na co poświęcacie czas, okazało się tego warte – mówił im. – Nie powinniście czekać na nic o dzień dłużej, niż potrzeba. Jeśli możecie coś osiągnąć dzisiaj, to po co czekać do jutra? Wywalczcie to dzisiaj!”
Charles zachęcał braci do uprawiania sportu, ale nie dlatego, że sam był sportowcem, tylko dlatego, że chciał ich odciągnąć od narkotyków i innych pokus. Jego kariera piłkarska zakończyła się przedwcześnie, ale Giannis był zdeterminowany, żeby jemu się udało. Ojciec też miał taką nadzieję. „W zasadzie jestem pewien, że liczył na to, że wszyscy zostaniemy piłkarzami” – mówi Alex.
Tłumaczył im, że kontuzje są częścią rywalizacji. Że są związane z tym, że na boisku dajesz z siebie wszystko. „Musicie dbać o swoje ciała” – mówił. Któregoś dnia Thanasis stłukł palec na boisku i nie wiedział, co ma zrobić. Charles przyszedł z gorącym ręcznikiem i dokładnie wszystko wymasował – palec, dłoń – aż opuchlizna zeszła. Wzorował się na medycynie juju, tradycyjnej zachodnioafrykańskiej praktyce duchowej, wykorzystującej amulety i czary. „Nie martw się – powiedział Thanasisowi. – Mnie też się coś takiego przytrafiło”.
Ale chłopcy wylecieli ze swojej pierwszej drużyny piłkarskiej, bo trenerzy uznali, że są zbyt szczupli i nie mają wystarczającej masy mięśniowej – a może wystarczających umiejętności – żeby móc dobrze grać. Ale oni i tak grali dalej, wzajemnie się motywując i walcząc ze sobą.
Nie kopali piłki tylko wtedy, kiedy grali w ping ponga. To były intensywne mecze. Każdy z braci walczył do samego końca. Czasami biegali też w sztafecie na pobliskim stadionie. Mierzyli sobie czas, żeby sprawdzić, kto wygra.
Ale Giannis najbardziej kochał piłkę nożną. Zaczął też marzyć. Marzył o tym, że zrobi wielką karierę. Futbol bardzo mu się podobał. Podobało mu się to, że jest taki szybki. Po lekcjach szli z braćmi na małe boisko w pobliżu domu i grali. W weekendy czasami dołączał do nich Charles. Miał już wtedy ponad 40 lat, ale był wysoki i nadal sprawny fizycznie. No i szybki. Spotykali jakichś grających osiemnastolatków i pytali, czy mogą się przyłączyć. „Tamci myśleli sobie: »Kurczę, ci chłopcy strzelają nam gole« – mówi Kostas. – Musimy ich rozwalić”.
Czasami grała z nimi nawet Veronica, która stała wówczas na bramce. Giannis i Thanasis zajmowali pozycje w ataku, a Kostas w obronie i w pomocy. Alex był za młody, żeby móc odegrać jakąś rolę na boisku, ale i tak przychodził razem z nimi. „Byliśmy naprawdę dobrzy” – mówi Kostas.
Wszyscy mężczyźni i kobiety z poprzednich pokoleń rodziny Veroniki byli wysocy i dobrze zbudowani, podobnie jak ona sama. Jej sportem była lekkoatletyka. Uwielbiała biegać. Uwielbiała rywalizację. Najbardziej lubiła skok wzwyż, skok w dal i bieg sprinterski na 200 metrów. Zdarzało się, że zaczynała się boksować z Kostasem, kiedy się na siebie złościli, a on widział wówczas, dlaczego jest tak waleczną sportsmenką. „Była silna jak tur” – mówi ze śmiechem Kostas.
Charles i Veronica chcieli, żeby ich dzieci walczyły fair, zgodnie z duchem uczciwej sportowej rywalizacji. Ale chcieli też, żeby były waleczne i ambitne. Rodzice organizowali zawody, by sprawdzić, który z chłopców najlepiej posprząta swój pokój albo wypełni wszystkie obowiązki, i Giannis często wygrywał – bo zawsze podchodził do tego bardzo serio. Uczyli swoich chłopców okazywania szacunku innym. Zwłaszcza starszym członkom rodziny, zgodnie ze starym nigeryjskim przysłowiem: „Jeśli kochasz swojego ojca, jeśli kochasz swoją matkę, będziesz żył długo”.
Giannis pamiętał, jak jego ojciec uczył go o Nelsonie Mandeli i rzeczach, których może się nauczyć od kogoś tak bezinteresownego, kto poświęcił własne szczęście i dobrobyt dla dobra innych. Tamte lekcje wywarły na młodym Greku niezatarte wrażenie. Zwłaszcza że widział, że jego własny ojciec stara się postępować tak samo. Dostrzegał, jak Charles przygotowuje dla rodziny wielki talerz spaghetti, który miał wystarczyć na cały dzień, i jak sam prawie nic nie je, bo czeka, aż najedzą się jego chłopcy.
Charles był dla Giannisa wzorem do naśladowania. Wyglądało na to, że pomimo towarzyszącej ojcu ogromnej presji na jego twarzy niezmiennie widnieje uśmiech. Zawsze witał nieznajomych, mówiąc „cześć”, „jak się masz”. Do głowy by nikomu nie przyszło, że cierpi. „Był kochaną duszą – opowiada Veronica. – Bardzo kochaną. Był bardzo dobrym mężem i bardzo dobrym tatą. Był bardzo dobrym człowiekiem”.
Veronica uśmiecha się, myśląc o największej lekcji, jakiej udzielił swoim dzieciom: „Nauczył je kochać” – mówi.
Chłopcy wiedzieli, że są kochani. Ale wciąż się modlili, bo wierzyli, że Bóg ich obserwuje. Że się o nich troszczy. Modlili się o jakąś zmianę. O to, żeby nadszedł dzień, w którym Veronica nie będzie już musiała wracać do domu po ciężkim dniu spędzonym na handlowaniu, naznaczonym bólem pleców, mętlikiem w głowie i zastanawianiem się nad tym, z czego ma przygotować następny posiłek.
***
Znaleźli schronienie w kościele Agios Meletios, pięknej greckiej ortodoksyjnej świątyni w Sepolii. Kościół został zbudowany w 1872 roku i był prostą strukturą z wąskimi okrągłymi oknami, wykończonymi w kolorze jasnego brązu. W środku znajdowała się spora przestrzeń z łukowymi otwarciami i wyszukanymi żyrandolami, a wysoko na filarach pod sklepieniem wisiały piękne ikony. W środku było ciemno, wokół unosił się zapach wosku ze świec i kadzidła.
Państwo Antetokounmpo byli jedną z nielicznych czarnoskórych rodzin w kongregacji, ale często chodzili na msze, bo chłopcy uczęszczali do szkółki niedzielnej. Zaprzyjaźnili się z ojcem Evangelosem Ganasem. Wszystkie dzieci zostały tu ochrzczone, Giannis i Alex w 2012 roku w dniu, który w Grecji jest świętem narodowym. Dwudziesty dziewiąty października to obchodzony w całym kraju Dzień Ochi, upamiętniający datę, kiedy premier Grecji Joanis Metaksas odmówił włoskiemu dyktatorowi Benitowi Mussoliniemu zgody na przemarsz wojsk włoskich przez grecką granicę.
Kościół dawał czasami rodzinie Antetokounmpo jedzenie i inne produkty; duchowni pomagali, kiedy tylko mogli. Ganas przyjął ich takimi, jacy byli: jako greckich chłopców, którzy mieli czarny kolor skóry. Pamięta oczy Giannisa, który wiecznie się rozglądał, ciekawy świata. Trochę nieśmiały, bardzo grzeczny. Zawsze zachowywał się tak, jakby chciał podnieść wszystkich na duchu – a przecież ksiądz wiedział, że miał on wszelkie powody ku temu, żeby czuć się załamanym. Mimo to we wszystkich braciach dostrzegał niewinność i nadzieję, a w Veronice widział dobroduszną osobę, która stara się robić wszystko, co w jej mocy.
W murach kościoła rodzina Antetokounmpo czuła się przynajmniej na kilka godzin odizolowana od problemów czekających na zewnątrz. Zaprzyjaźnili się też tam ze swoimi sąsiadami. Sąsiadami, którzy mogli zobaczyć, jak dobrze wychowani są ich chłopcy i jacy są skromni.
Ganas z czułością wspomina te chwile, ale nie prosi o uznanie za to, że wspierał Giannisa. Za to, że dawał mu jedzenie. Że go wysłuchiwał. Przyznaje, że nigdy nie starczało mu poczęstunku dla wszystkich czterech chłopców. Ale jego wsparcie z pewnością pomagało. Przez ostatnie lata lokalni greccy dziennikarze sugerowali, że jest „greckim księdzem, który uratował Giannisa”. Ale taki opis mu się nie podoba. Odrzuca go. „Nikogo nie uratowałem. Tylko Chrystus może kogoś uratować – mówi. – Uwielbiam Giannisa oraz jego rodzinę i to, że wychował się w naszej okolicy, że został ochrzczony w naszej parafii. Fakt, że ma przyjemne wspomnienia z Sepolii, sprawia, że jestem szczęśliwy”.
Ganas nadal często myśli o Giannisie. „Ciągle się za niego modlę” – mówi.
Przypomina sobie oczy młodego Greka. To niewinne spojrzenie. Oczy człowieka, który się modli, ale nigdy niczego nie oczekuje. Człowieka, który prosi, ale nigdy nie bierze. Kogoś, kto po prostu próbuje przetrwać.
***
Spiros Velliniatis przysięga, że słyszał, jak Bóg do niego mówi. Jak nim kieruje. Pcha go w stronę trzech młodych czarnoskórych chłopców, którzy biegali po okolicy. Wtedy jeszcze nie znał ich imion – Giannis, Kostas i Alex (Thanasisa nie było wówczas z nimi). Nie wiedział też jeszcze, że w przyszłości zostaną gwiazdami koszykówki. Byli tylko dzieciakami, bawiącymi się w berka. Ale Velliniatis, lokalny trener z Aten, przyglądał się bliżej 13-letniemu Giannisowi i pamięta, że coś wtedy poczuł. Coś boskiego.
„To niemożliwe – pomyślał. – To Bóg do mnie przemawia”.
Patrzył na długie kończyny Giannisa, jego ręce przypominające Gumby’ego, glinianego stworka z kreskówek. Zauważył, że Giannis sprawia wrażenie, jakby się w ogóle nie męczył, mimo że biegał, biegał i biegał. Świetnie się bawił, ale była też w tym jakaś powaga, koncentracja.
„Przez całe życie próbowałem kogoś takiego znaleźć”.
Velliniatis porównywał spotkanie z młodym Giannisem do natrafienia na młodego Mozarta, choć może to brzmieć absurdalnie. Giannis nie był jeszcze tak wyrośnięty ani tym bardziej nie przypominał geniusza czy cudownego dziecka koszykówki. Velliniatis pewnie trochę koloryzuje, mówi, jakby na nowo przeżywał tamte chwile, zamiast tylko je opisywać. W głębi serca jest gawędziarzem, a tę historię świetnie się opowiada: historię trenera po przejściach, pewnego dnia odkrywającego dzieciaka z ubogiej rodziny, który przezwycięża biedę i staje się światową gwiazdą koszykówki.
Velliniatis podszedł wtedy do chłopców. „Skąd jesteście?” – zapytał Giannisa, który sprawiał wrażenie cichego i nieśmiałego.
„Z Nigerii” – odpowiedział chłopak.
„Uprawiacie jakieś sporty?”
„Nie”.
„A czym się zajmują wasi rodzice?”
„Moja mama opiekuje się ludźmi. A tata pracuje w garażu”.
Velliniatis wyczuł, że rodzice chłopców nie mają żadnej stabilnej pracy. Wiedział, że w Sepolii czarnoskórzy nie dostają zbyt wielu szans. „A jeśli znajdę pracę dla twoich rodziców, powiedzmy, że za jakieś 500 euro miesięcznie, to będziesz grał u mnie w koszykówkę?”
Giannis się zatrzymał. Spojrzał na braci. Zamilkli, zmieszani po tym, co usłyszeli. Kim jest ten człowiek? Czego od nas chce? Ale po kilku minutach z pewnym wahaniem, bez specjalnego przekonania się zgodził. Velliniatis powiedział mu, żeby przyszedł razem z rodzicami na boisko, by mogli porozmawiać.
„W tamtej chwili Giannis podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu” – stwierdza Velliniatis.
Mężczyzna myślał, że ta chwila była jakimś kosmicznym cudem. Jakimś znakiem z niebios po latach zgiełku, chaosu i porażek. Jego własne marzenia koszykarskie już dawno legły w gruzach. Chciał grać w NBA, ale mu się nie udało. Pamięta, że czuł się niekochany, bo kobieta, którą obdarzył uczuciem, złamała mu serce i zostawiła go, kiedy był młody. Czuł, że żyje bez celu, że tylko unosi się na powierzchni. Nie miał żadnych marzeń, żadnych planów. Nie miał dokąd pójść.
„OK, życie takie jest. Robiłeś, co w twojej mocy. Ale ci się nie udało”.
Znalezienie Giannisa wyglądało jednak na szansę na nowy początek. Dostrzegał w nim coś wyjątkowego.
„To Bóg do mnie przemawia”.
Historia Velliniatisa brzmi niesamowicie. I jest niesamowita. Ale niewiele osób podzielało wówczas pogląd trenera. Giannis był kościsty, chudy jak tyczka, a na boisku kompletnie bezradny. Kiedy miał piłkę, robił jeden błąd kroków za drugim.
Sposób, w jaki Velliniatis ułożył sobie stosunki z Giannisem w ostatnich latach, spowodował rozłam pomiędzy nim i rodziną Antetokounmpo, a dzieląca ich przepaść się powiększa. Dziś już ze sobą nie rozmawiają. Velliniatis uważa, że został skrzywdzony, że coś mu są winni, jakieś wynagrodzenie – mówi, że „siedem procent” – bo przecież dawał ich rodzinie pieniądze, jedzenie, możliwości i nadzieję. Dawał im coś, kiedy nie mieli niczego.
I to przecież właśnie on odkrył Giannisa. To on dał mu skórzaną pomarańczową piłkę do kosza i powiedział: „Może spróbujesz? Może ci się spodoba?”.
***
Velliniatisa coś ciągnęło do Giannisa, bo sam też przez całe życie czuł się jak outsider. Również nie był czystej krwi Grekiem – pół Grekiem, pół Niemcem – i tylko wychowywał się w tym kraju. „Ciężko jest dorastać, kiedy nie pasujesz do żadnego społeczeństwa” – mówi.
Czuł się związany ze środowiskiem imigrantów. Na swój sposób identyfikował się z ich losem, mimo że był biały, a oni – czarni. I mimo że nigdy nie doświadczył rasizmu i nie wiedział, jakie to uczucie, kiedy spotykasz się z wiążącymi się z nim dyskryminacją i nierównościami. Ale w nadziei, że pomoże młodym chłopakom przebić się do greckich klubów, ciągle znajdował utalentowanych czarnych migrantów, między innymi Michalisa Afolanio, który został pierwszym pochodzącym z Afryki Grekiem, który przemawiał przed greckim parlamentem, i greckiego rapera MC Yinka, który naprawdę nazywał się Emmanuel Olayinka Afolayan.
„Byliśmy pierwszym pokoleniem, byliśmy dziećmi imigrantów. Byliśmy pierwszymi Afrogrekami” – mówi Afolayan, urodzony w 1981 roku w Grecji syn nigeryjskich rodziców, którzy wyemigrowali z Afryki w latach 70. Afolayan uwielbiał koszykówkę, ale nie miał zbyt wielu możliwości do gry. Nawiązywał przyjaźnie, między innymi z Thanasisem (który przyjeżdżał do jego domu w Attiki, żeby spędzać czas z jego młodszą siostrą Victorią), i czuł się akceptowany, bo szybko nauczył się greckiego. Ale koledzy z klasy rzucali czasem pod jego adresem rasistowskie obelgi.
„To, jak traktowano imigrantów, było trochę popierdolone – mówi Afolayan. – Będąc Afrogrekiem w latach 80., czułem się jak kosmita”.
Velliniatis stał się dla niego mentorem i pomagał mu znaleźć miejsce w drużynie Pegasus United w dzielnicy Kato Patisia. „Spiros widział, że społeczność afrykańska ma wiele utalentowanych osób, i chyba je podziwiał – mówi Afolayan. – Chciał pomóc, bo mnóstwo talentów się marnowało, ludzie nie mieli swoich praw”. Chodzi o to, że nie mogli liczyć na obywatelstwo, przez co niektórzy nie mogli podpisywać kontraktów z klubami sportowymi. Velliniatis mówi, że w tamtych czasach prawo greckie zakazywało imigrantom, którzy ukończyli 15 lat i nie mieli odpowiednich dokumentów, uprawiać sport bez sponsora. „W tym społeczeństwie nie byliśmy traktowani jak ludzie” – mówi Afolayan.
Velliniatis stał się w Atenach szanowanym trenerem, znanym z wynajdywania największych talentów w biednych dzielnicach. „Szukał nieoszlifowanych diamentów” – mówi Harris Stavrou, grecki dziennikarz sportowy. Diamentów, które chciały, żeby ktoś je oszlifował. „Jego główne zadanie polegało na odkrywaniu talentów na okolicznych boiskach – mówi Stefanos Dedas, grecki trener, który jest teraz szkoleniowcem klubu Hapoelu Holon w Izraelu. – Nie utalentowanych chłopaków czy strzelców. Kolesi silnych fizycznie. Wysokich”.
Velliniatis dołączył do klubu Filathlitikos B.C. w dzielnicy Zografou, gdzie został asystentem Takisa Zivasa. Trener potrzebował talentów – i to szybko. Filathlitikos nie był ani specjalnie małym, ani wielkim klubem. Był przeciętnym. Takim, który potrzebował czegoś nieoczekiwanego.
Kiedy więc Velliniatis znalazł na boiskach Sepolii Giannisa i jego braci, pomyślał, że im pomoże. Czuł podekscytowanie na myśl, że bracia mogą wydobyć Filathlitikos z przeciętności.
Problem polegał na tym, że Giannis nie chciał mieć nic wspólnego z koszykówką. Wręcz jej nienawidził.
***
Serce młodego Greka należało do piłki nożnej, tym bardziej że jego tata był fantastycznym piłkarzem. Jako 13-latek Giannis wciąż chciał zostać zawodowym futbolistą, a koszykówka w ogóle go nie pociągała. I choć wyglądało na to, że może ona pomóc w opłaceniu rachunków – biorąc pod uwagę Velliniatisa i propozycję od klubu – to trudno mu było sobie wyobrazić, że poświęci się w pełni tej dyscyplinie sportu. Dlatego wciąż bardziej koncentrował się na bieżących zadaniach związanych z handlem na rogu ulicy.
Velliniatis go błagał. Nie poddawał się. „Tylko spróbuj – wspomina, jak namawiał Giannisa. – Zrób to dla swojej rodziny”.
Rzeczywiście, rodzina była jedynym powodem, dla którego Giannis w ogóle słuchał tego dziwnego faceta, który nie chciał dać spokoju jemu i jego braciom. Giannis chciał być taki jak Thanasis, a skoro koszykówka oznaczała możliwość spędzania większej ilości czasu z bratem, postanowił spróbować. Velliniatis zaproponował następujący układ: spróbuj, zobaczysz, czy sprawia ci to przyjemność; pograsz przez miesiąc, a klub Filathlitikos wesprze cię finansowo.
Thanasis uwielbiał koszykówkę, lecz Giannis wciąż błagał starszego brata, by ten grał z nim w piłkę nożną. Ale nie mógł sobie pozwolić na rezygnację z pieniędzy. Musieli przecież coś jeść.
Gra w klubie wiązała się jednak także z kilkoma problemami.
Po pierwsze, klub znajdował się daleko, w zupełnie innej dzielnicy. Zografou, gdzie była ich hala, dzieliło aż 16 kilometrów od Sepolii. Żeby dotrzeć na popołudniowy trening, musieli po szkole maszerować przez 20 minut do stacji metra, wskakiwać do pociągu, potem przesiadać się do drugiej linii (czerwonej), iść przez kolejnych 20 minut i łapać autobus numer 230. Cała podróż zajmowała około 50 minut.
Po drugie, Giannis i Thanasis potrzebowali szybko zdobyć sponsora, bo greckie prawo zakazywało gry imigrantom, którzy ukończyli 15 lat i nie mieli odpowiednich dokumentów. Thanasis zbliżał się do 15. urodzin, więc Velliniatis musiał w imieniu chłopców lobbować o pozwolenie na grę. W końcu udało mu się jakoś rozwiązać ten problem i mógł zawieźć chłopców na ich pierwszy trening w Filathlitikosie.
Drużyna trenowała w małej hali. Albo, jak nazywał ją Kostas, w „małej gównianej hali”. Była naprawdę niewielka. Zniszczona. Było w niej gorąco – klimatyzacja rzadko kiedy działała – a wilgotność sprawiała, że na ścianach tworzyły się zacieki. Nie było ciepłej wody. Prysznice były stare, przeciekały, a kafelki w łazienkach wypłowiałe. W środku było tylko około 500 miejsc.
„W niczym nie przypominało to parkietów amerykańskich” – mówi trener Zivas, którego wypowiedzi tłumaczy jego przyjaciel, Lefteris Zarmakoupis. W hali znajdowały się dwa standardowe kosze i kilka piłek. „To nie była jakaś świetna hala, ale podstawowe wymogi spełniała” – mówi Giorgos Kordas, dawny kolega z Filathlitikosu.
Zivas nie był pewien, czego się spodziewać, kiedy zobaczył 13-letniego Giannisa wchodzącego do hali razem z dwoma braćmi, Kostasem i Thanasisem. Miał otwarty umysł, ale tonował swoje oczekiwania. Wiedział, że Giannis jest młody. I że będzie potrzebował czasu, żeby się rozwinąć. Nikt go nie znał. Nikt nie kojarzył jego braci. „Musieliśmy zobaczyć na własne oczy, czy nadają się do gry w koszykówkę” – mówi Zivas.
Bracia rozejrzeli się podekscytowani po pustym boisku, zobaczyli skórzane piłki do kosza. „Oczywiście nigdy wcześniej nie byli na parkiecie do kosza” – mówi Grigoris Melas, asystent trenera Filathlitikosu, który jest teraz szkoleniowcem w należącej do Giannisa akademii AntetokounBros w Atenach.
Trenerzy patrzyli, jak młody Giannis biega tam i z powrotem po boisku. Był bardzo szczupły, kościsty i tyczkowaty, wręcz wydawało się, że wystarczy, że ktoś go klepnie w ramię i chłopak zaraz się przewróci. Zivasowi przychodziło do głowy tylko jedno słowo: cień. Bez przerwy powtarzał je w myślach. „Cień… cień… cień… cień…”
„Naprawdę był jak cień” – mówi, nawiązując do cichego i niepozornego zachowania Giannisa. Należał do tych wysokich graczy, którzy trochę się garbili, żeby wtopić się w otoczenie. Był grzeczny, miły i przyjacielski, ale niewiele mówił. Bo tak naprawdę wciąż wcale nie chciał tu być.
Wolałby spędzać czas na dworze, na boisku piłkarskim. Kopać piłkę. Poza tym początkowo nie grał zbyt dobrze w kosza. Miał ograniczone zasoby – kiedy po raz pierwszy w życiu próbował koszykówki, rzucał od tablicy do popsutej obręczy futbolówką. „Giannis dostawał 500 euro miesięcznie, ale nawet nie wiedział, jak ma kozłować – wspomina Velliniatis. – O niczym nie miał zielonego pojęcia”.
To prawda! Giannis nie umiał kozłować. Nie rozumiał koszykówki. Wyglądało na to, że jego dolne kończyny nie nadążają za górnymi. Potykał się o własne nogi. Piłka odbijała mu się od kolan. Popełniał błąd piłki niesionej. „Chyba był zagubiony, tak jak my wszyscy – mówi ze śmiechem Kostas. – W pierwszym meczu wiele razy zrobił błąd kroków”.
Jaka była jego największa słabość? „W zasadzie wszystko było jego słabością – stwierdza Kostas. – Na początku był naprawdę beznadziejny. Ale widać było w nim pasję”.
Giannis instynktownie się przemieszczał i bardzo się starał, ale nie miał pojęcia, w którą stronę ma biec. Starsi zawodnicy próbowali podawać mu pod kosz, wciągać go do gry, ale on zostawał z tyłu, czemu nie należało się dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że zaczął grać w kosza, mając 13 lat. Wszyscy wiedzą, że to za późno. Im więcej Zivas się mu przyglądał, tym bardziej umacniał się w przekonaniu: „Giannis po prostu nie jest na to gotowy – mówi trener. – Nie był gotowy na grę w koszykówkę”.
Zivas przeczuwał, dlaczego tak jest – wystarczyło spojrzeć na ciało Giannisa. „Nie jadł tyle, ile powinien – mówi trener. – Dlatego był taki chudy”.
Z początku niektórzy rodzice narzekali, że klub daje pieniądze dzieciakowi, który tak niewiele potrafi i ma tak niewielki potencjał. Velliniatis tłumaczył im, że Giannis potrzebuje czasu, żeby się rozwinąć, i że nie powinni być tak surowi wobec dzieciaka w potrzebie. „Grecy nie rozumieją, przez co musiały przechodzić te dzieciaki i ich rodzina” – stwierdza.
Któregoś razu, po słabym występie Thanasisa, Velliniatis zabrał go do greckiej restauracji. Pamięta, że chłopak zjadł wtedy osiem porcji suwlaków z podwójną pitą – czyli naprawdę dużo. Velliniatis wspomina, że towarzyszył mu wtedy jego przyjaciel. „Powiedziałem mu potem: »Teraz chyba rozumiesz. Nie chodzi o to, że temu chłopakowi brakuje talentu. Problem w tym, że te dzieciaki głodują«”.
Zivas był cierpliwy. Pilnował, żeby Giannis nadal pojawiał się na treningach i na meczach. Chłopak musiał oczywiście jeszcze wielu rzeczy się nauczyć – nabrać mięśni, poznać przepisy gry. Mimo to dawał pewne nadzieje. Trener widział, że Giannis nigdy nie przybiega jako ostatni w sprintach, że pędzi po stracie, bez względu na wszystko. Widział, że nigdy się nie poddaje; nawet jeśli przeciwnik trafił ponad nim trzy razy z rzędu, to grał jeszcze bardziej wściekły i zmotywowany, jeszcze bardziej uparty, by powstrzymać czwarty rzut.
„Od samego początku widać było jego determinację – mówi Zivas. – Chyba się z tym urodził”.
Giannis często rozgrywał pojedynki jeden na jednego z innym kolegą z drużyny, Tseliosem Konstantinosem, który był wprawdzie lepszym strzelcem, ale Antetokounmpo nie ustawał w wysiłkach i wciąż się z nim przepychał. „Walczył o każdą piłkę – mówi Konstantinos. – Miał naprawdę silny charakter”.
Któregoś dnia Velliniatis ustawił zawodników przy ścianie i kazał im utrzymać pozycję w przysiadzie tak długo, jak będą potrafili. Po pewnym czasie uda zaczęły im płonąć z bólu, łydki się trzęsły. W końcu wszyscy wymiękli, po pięciu minutach nie mogli już wytrzymać. Nogi Giannisa też się trzęsły, ale chłopak nie upadł. Wytrzymał aż siedem minut.
***
Niestety nawet z pomocą klubu rodzina Antetokounmpo nie radziła sobie finansowo. W Atenach nie byli wyjątkiem. Tamte czasy były bardzo trudne dla wielu Greków, nie tylko dla migrantów – w końcu trwał kryzys finansowy.
Ponieważ do Grecji przyjeżdżało coraz więcej czarnoskórych osób, uciekających z autorytarnych reżimów i od niepokojów politycznych, napięcia rosły. Obywatele Grecji winili uchodźców za swoje problemy ekonomiczne i nic nie zapowiadało zmiany ich stosunku. Zwłaszcza że potem przyszła jeszcze druga fala problemów: na początku 2012 roku co trzeci mieszkaniec Grecji żył poniżej progu ubóstwa. Płaca minimalna zmniejszyła się o 22 procent. Ponad 20 tysięcy ludzi było bezdomnych.
Charles i Veronica nie mieli dokumentów umożliwiających legalne zatrudnienie, więc byli zmuszeni pracować na czarno, gdzie tylko mogli, ale i to nie wystarczało. Velliniatis pamięta, że coraz bardziej się martwił o ich rodzinę. Twierdzi, że zaczął dorzucać z własnej kieszeni, choć sam też nie był krezusem. Zbudował bliską relację z chłopcami, spędzał z nimi czas, trenując ich i ucząc podstaw koszykówki.
„Za bardzo nas kochał. I nie wiem, skąd brała się ta miłość – powiedział potem Giannis w rozmowie z portalem OnMilwaukee. – Ja go przecież nawet zbyt dobrze nie znałem. Ale bardzo nam pomógł”. Giannis mówi, że mężczyzna był dla niego „jak drugi ojciec”.
Któregoś ranka Velliniatis zabrał go na odbywający się w okolicy narodowy obóz treningowy, który trwał kilka dni. Trenerem był tam przyjaciel Velliniatisa, Giorgos Pantelakis. Obecny trener kobiecej greckiej potęgi, Olympiakosu, odebrał Giannisa, posadził go na tylnym siedzeniu swojej toyoty i dał mu kanapkę. Giannis był zaskoczony. I wdzięczny. Utrzymywał dystans, ale zaczął się otwierać, opowiadać o swoich braciach i okolicy.
„Jak na swój wiek był bardzo dojrzały – mówi Pantelakis. – Był jeszcze dzieciakiem, miał tylko 13 lat, ale mówił jak 20-latek”.
Jednak kiedy dotarli na halę, Pantelakis zrozumiał, że Giannisa czeka jeszcze długa droga dojrzewania na boisku. „Był bardzo słaby fizycznie – mówi. – Trudno było sobie wtedy wyobrazić, że ten chłopak będzie kiedyś supergwiazdą NBA”.
Bez wątpienia miał w sobie coś. Jakąś ostrość. Twardość. Z dzikością w oczach walczył o zbiórki. Bez końca ćwiczył ruchy, których nie potrafił opanować, zamiast popijać wodę podczas przerw. A w trakcie meczów, choć rywale powalali go na parkiet, nigdy nie zostawał na podłodze dłużej niż sekundę albo dwie. Bardzo szybko się podnosił. „Nie był taki silny jak inne dzieciaki uczestniczące w obozie treningowym, ale dawał z siebie o 200 procent więcej niż pozostali” – mówi Pantelakis.
Zajęcia rozpoczynały się codziennie o ósmej rano. Po pierwszym dniu Giannis poprosił grzecznie trenerów: „Czy mogę przychodzić na trening wcześniej?”. Potem już codziennie pojawiał się 40 minut przed czasem. Przez cały dzień nawet na chwilę nie wychodził z hali. Inne dzieciaki odpoczywały albo szły w przerwach popływać, ale Giannis ciągle ćwiczył. „Kiedy tylko dostrzegał coś, w czym nie był dobry, starał się dziesięć razy bardziej – mówi Pantelakis. – Nie odpuszczał”.
Stawał się coraz lepszy, bo wkładał w to mnóstwo pracy i czasu. A także dzięki niezliczonym godzinom, które poświęcali na jego szkolenie Velliniatis oraz inni trenerzy. „Nie było żadnych cudów ani magicznych przepisów – mówi Velliniatis. – Nie da się uczyć matematyki samemu. Musisz mieć nauczyciela”.
Pantelakis opowiedział o Giannisie swojej narzeczonej, powiedział, że chłopak nie gra zbyt dobrze w kosza, ale że powinna przyjść do hali, żeby zobaczyć, jak bardzo się stara. I to właśnie zobaczyła: Giannisa pudłującego raz za razem, do tego stopnia, że reszta zawodników się od niego odsuwała, by mógł swobodnie rzucać.
Pudło!
Pudło!
Pudło!
Ale potem, po meczu, zobaczyła, jak Giannis idzie pod przeciwległy kosz i zaczyna ćwiczyć wsady. Tak jest, wsady, choć przecież tylko czasami udawało mu się trafić do kosza layupem.
Coś się w nim gotowało, kazało mu skakać. Zaczynał na linii rzutów wolnych, ćwiczył kroki, próbował znaleźć właściwy rytm. Pudłował raz, drugi, trzeci, miał nawet problemy z utrzymaniem piłki. Przez pięć kolejnych dni wyskakiwał w górę i mu się nie udawało, znowu próbował i znowu mu się nie udawało. Ale stwierdził, że nie opuści hali, dopóki nie zrobi wsadu.
Ostatniego dnia obozu w końcu mu się to udało. No dobra, powiedzmy, że się udało. Zapakował piłkę od góry koniuszkami palców. Tak właściwie to nie był nawet dunk. Ale Giannis i tak się uśmiechnął, bo był z siebie naprawdę dumny.
Podniecenie jednak zniknęło, kiedy tylko wyszedł z hali. Nigdy nie udawało mu się zostawić zmartwień wystarczająco daleko.
***
Giannis i jego bracia nie przychodzili regularnie na treningi Filathlitikosu. Bywali tam dwa, może trzy razy w tygodniu. Musieli pracować. Musieli wykarmić swoją rodzinę, szczególnie w weekendy, kiedy wyjeżdżali na dalekie wyprawy poza miasto, żeby handlować.
Raz wpadali, kiedy indziej ich nie było, w końcu trenerzy już nie potrafili przewidzieć przewidzieć, którego dnia się pojawią. Zdarzało się, że nie przychodzili przez miesiąc, na kolejny miesiąc wracali, potem nie było ich przez dwa miesiące i znowu wracali na miesiąc. Zwłaszcza Giannis, który pracował najwięcej i najdłużej.
Ale Giannis nawet na treningu tak naprawdę wcale nie koncentrował się na koszykówce. Niby był tam, ale tak naprawdę to go tam nie było. Jego myśli krążyły wokół handlu. Związanej z codziennym życiem szarpaniny. Skupiał się na tym, żeby przetrwać.
Działacze klubowi stwierdzili, że muszą w końcu porozmawiać z jego rodzicami. Ciężko było dorwać Charlesa i Veronicę, bo ci dużo pracowali. „Ich dzieci grały w Filathlitikosie przez sześć lat – mówi Zivas. – A myśmy przez ten czas widzieli się z nimi mniej niż dziesięciokrotnie”.
Klub próbował różnych sposobów, żeby pomóc rodzinie. Generalny menedżer Filathlitikosu, Giannis Smyrlis, był też właścicielem firmy sprzątającej i zaproponował Charlesowi oraz Veronice pracę przy sprzątaniu budynków. Nie przyjęli tej propozycji, ale Zivas nalegał. Proponował jedzenie z własnej lodówki, pozwalał chłopcom zostawać u siebie. Po każdym treningu pytał: „Jedliście coś dzisiaj?”. Zostawiał dla nich jogurt, croissanta. Cokolwiek, co mogło im dostarczyć jakichś wartości odżywczych, wystarczających przynajmniej do tego, żeby zdołali przetrwać trening.
Do pozostałych zawodników zaczęło w końcu docierać, przez co przechodzą ich koledzy z drużyny. Bliski przyjaciel Giannisa, Christos Saloustros, zauważył, że Giannis nie je. Pytał go więc: „Czy wszystko w porządku? Jesteś głodny? Chcesz coś zjeść?”.
Ale Giannis tylko kręcił głową i odpowiadał: „Nie, wszystko w porządku”.
„Ale potem widziałem braci, jak leżą – mówi Saloustros. – I w ich oczach było widać, że są głodni”.
Saloustros, który gra teraz w greckim klubie Peristeri i pozostaje bliskim przyjacielem Giannisa, przynosił mu jedzenie niezależnie od tego, ile razy Giannis mu odmawiał. Martwił się o swojego kumpla. Cała drużyna się martwiła. Nikos Gkikas, inny bliski kolega, z którym bracia do dziś się przyjaźnią, pamięta, jak bacznie przyglądał mu się mały Alex, kiedy przed treningiem wcinał jakąś przekąskę. To wtedy do Gkikasa w pełni dotarło, jak jest im ciężko. „Od pierwszej chwili to wiedzieliśmy – mówi Gkikas, który gra teraz w AEK-u Ateny. – Widzieliśmy czterech czarnoskórych chłopaków, chudych jak tyczki”.
Kiedyś mama Konstantinosa, kolegi Giannisa z drużyny, zrobiła dla Giannisa miskę ryżu z kurczakiem. Konstantinos pamięta, jak miesiąc później Giannis mu powiedział: „O rany, stary, pamiętam to danie. Było wspaniałe”. Kolega śmieje się na samą myśl o tym wspomnieniu. „Moim zdaniem było to najprostsze z możliwych dań – mówi. – Pomyślałem sobie więc: »Co to, kurwa, znaczy? Co on w takim razie je na co dzień?«. Nie mam pojęcia”.
Nikt nie miał pojęcia, bo Giannis nigdy o tym nie mówił. Nie chciał, żeby ludzie wiedzieli. Nie chciał, żeby było im go żal. Chciał tylko walczyć. Ostro walczyć. „Nigdy nie prosił mnie o żadne pieniądze. Ani mnie, ani nikogo z zawodników” – opowiada Melas, który był asystentem trenera.
Melas nie rozumiał skali problemów rodziny Antetokounmpo, dopóki pewnego popołudnia nie zauważył, że Giannis wygląda po treningu na naprawdę bardzo zmęczonego. Pochylił się wyczerpany, próbując złapać powietrze. Zwyczajnie nie miał już siły. I było to zdecydowanie nie w jego stylu. „Wtedy do mnie dotarło, jak bardzo jest głodny i słaby” – mówi Melas.
Po chwili Giannis zemdlał, po prostu upadł na ziemię. Nie jadł śniadania, przez cały dzień nie miał nic w ustach. Wszyscy pognali w jego kierunku, a Zivas wysłał kilka osób, żeby przyniosły coś do jedzenia. Od tamtego dnia wszyscy zaczęli podpytywać Giannisa, czy nie jest głodny – zwłaszcza Melas, który zawsze dbał o to, żeby mieć przy sobie jakąś przekąskę, którą mógłby dać chłopakowi. Często wręczał mu też drobne na croissanta. „Mam do siebie pretensje, że nie zacząłem go w ten sposób wspierać wcześniej” – mówi.
Giannis biegał sprintem i się przepychał, biegał sprintem i się przepychał. Koszykówka nie stała się jeszcze jego schronieniem. Ale była przyjemną odmianą. Kiedy kozłował, nie musiał myśleć o tym, że jest głodny. Kiedy biegł, też nie musiał o tym myśleć.
Głód był czymś, co nauczył się bagatelizować. Czymś, od czego nauczył się odcinać. Przez cały trening dawał z siebie wszystko i odcinał się od problemów. Potem wracał do domu, zaciskał usta i zachowywał się jak przywódca, którego potrzebowali jego bracia. Zachowywał się tak, jakby sam już się najadł, więc mógł oddać wszystko rodzeństwu. Jakby jemu nie burczało w brzuchu.
Giannis. The Improbable Rise of an NBA Champion
Text copyright © by Mirin Fader 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Copyright © for the translation by Michał Rutkowski & Tymon Rutkowski 2022
Redakcja – Dominik Leszczyński
Korekta – Maciej Cierniewski, Piotr Królak
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Jesse D. Garrabrant / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382108774
ISBN epub: 9788382108781
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl