Girls Like Girls - Kiyoko Hayley - ebook + książka

Girls Like Girls ebook

Kiyoko Hayley

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Debiutancka powieść Hayley Kiyoko oparta na viralowym hicie pod tym samym tytułem.

Siedemnastoletnia Coley czuje się okrutnie zraniona i samotna. Po niespodziewanej stracie ukochanej mamy musi się przeprowadzić do wiejskiego stanu Oregon, do domu swojego ojca, którego prawie nie zna. Są wakacje i dziewczyna próbuje się odnaleźć w nowym środowisku. Postanawia, że przetrwa ostatni rok liceum, a potem zacznie wreszcie żyć po swojemu. Wszystko się zmienia, gdy poznaje Sonyę, którą jest zafascynowana od pierwszego spotkania. Lato mija im na kąpielach w jeziorze, nocnych imprezach i długich rozmowach. Coley nieustannie bije się z myślami i próbuje zrozumieć swoją nową przyjaciółkę, która daje jej sprzeczne sygnały. Dziewczyna pragnie miłości, jednak z powodu swoich smutnych doświadczeń panicznie boi się odrzucenia. Rozpoczyna się bolesna gra pozorów, która doprowadza obie do rozpaczy…

Girls Like Girls opowiada o poszukiwaniu własnej tożsamości, o potrzebie bycia zrozumianym, o umiejętności wybaczania i otwierania się na miłość, która często przychodzi wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy.

* * *

Niezłomna queerowa twórczyni, na którą czekaliśmy. HUFFPOST

Hayley Kiyoko to jedna z niewielu współczesnych artystek, która w bezkompromisowy sposób jest w stanie uchwycić queerowe doświadczenie z kobiecej perspektywy. BILLBOARD

To jest dokładnie to, czego potrzebujemy od gwiazdy pop. VICE

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 321

Oceny
4,0 (28 ocen)
12
9
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Michan4712

Nie oderwiesz się od lektury

Nie standartowa historia Miłosna dwóch dziewczyn. Pokazuje ona że żadna relacja nie jest prosta i łatwa. Nasza podejścia naszą osobę nastawienie i charakter budują doświadczenia to one mają wielki wpływ na nas.
00
Auriiq

Nie oderwiesz się od lektury

kocham całym sercem i jeszcze więcej ♥️😭♥️♥️♥️
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuGirls Like Girls
Pro­jekt okładki CADE NEL­SON
Pro­jekt wnę­trzaDE­VAN NOR­MAN
Ilu­stra­cjeRHYS DA­VIES
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuPA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2023 by Hay­ley Kiy­oko. All ri­ghts re­se­rved. Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6547-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ti­me­4ya@pu­bli­cat.pl

Wszyst­kim, któ­rzy kie­dy­kol­wiek mieli po­czu­cie bez­na­dziei i nie wie­rzyli w szczę­śliwe za­koń­cze­nie.

Za­słu­gu­je­cie na to, co naj­lep­sze.

.

Książka po­ru­sza pro­blemy zwią­zane z de­pre­sją, sa­mo­bój­stwem w ro­dzi­nie, ża­łobą, po­czu­ciem osa­mot­nie­nia, nad­uży­wa­niem al­ko­holu i nar­ko­ty­kami. Je­śli nie czu­jesz się na si­łach lub z róż­nych po­wo­dów nie chcesz czy­tać o tych do­świad­cze­niach, weź na­sze ostrze­że­nie pod uwagę.

1

Zdra­dzić ci se­kret?

Czy ktoś kie­dyś od­po­wie­dział „nie”? Na­wet je­śli wiesz, że to droga ku za­gła­dzie, to i tak korci cię, by od­po­wie­dzieć „tak”, mam ra­cję? To do­cho­dzi do głosu ta część cie­bie, która nade wszystko chce wie­dzieć.

Znam się na se­kre­tach. Na tych mi­łych, zwią­za­nych z pre­zen­tami bo­żo­na­ro­dze­nio­wymi, wa­ga­rami czy ukry­tymi pu­deł­kami z cu­krową po­sypką na torty. I na tych cięż­kiego ka­li­bru, które drę­czą, a po­tem uwal­niają się z krzy­kiem. Na tych złych, które są bar­dziej kłam­stwem niż se­kre­tem: „U mnie w po­rządku, Co­ley” (a nie było w po­rządku), „Za­dzwo­nię do swo­jego te­ra­peuty” (czego nie zro­biła), „Wi­dzimy się po szkole” (kłam­czu­cha, kłam­czu­cha, kłam­czu­cha).

Kie­dyś my­śla­łam, że je­stem w tym do­bra, że ra­dzę so­bie z żon­glo­wa­niem se­kre­tami mo­imi i mamy, które ni­gdy nie po­winny się spo­tkać. Ale po­tem wszystko się za­wa­liło.

Te­raz nie mam mamy, za to mam tatę, który le­d­wie ogar­nia zna­cze­nie tego słowa. I bu­zuje we mnie zde­cy­do­wa­nie za wiele rze­czy – se­kre­tów, które two­rzą ob­raz wy­ła­nia­ją­cej się po­woli prawdy:

Nie je­stem taka jak inne dziew­czyny.

I nie, nie cho­dzi mi o ten słaby kom­ple­ment, ja­kim czę­stują cię cza­sem fa­ceci. Za­ufaj mi w tej kwe­stii.

W fil­mach, pio­sen­kach i książ­kach o mi­ło­ści mó­wią ci, jak to po­winno wy­glą­dać:

Ona jest uro­cza, ma dwa war­ko­cze i piegi. Bawi się na chod­niku, ska­cząc i wi­ru­jąc w swo­ich po­dar­tych dżin­sach i bu­tach ze świe­cą­cymi po­de­szwami. Jest zu­peł­nie bez­tro­ska, nie ma wąt­pli­wo­ści. Nie drę­czą jej żadne py­ta­nia: „A co, gdy­byś była...”.

Dziew­czyna do­ra­sta. Chło­pak z są­siedz­twa po­tyka się na jej wi­dok. Albo ka­pi­tan dru­żyny prze­ga­pia piłki. Albo też nie­śmiały nerd po­zwala się uj­rzeć w zu­peł­nie in­nym świe­tle (po me­ta­mor­fo­zie w przy­stoj­niaka – bądźmy re­ali­stami). I wtedy dziew­czyna i on od­cho­dzą ra­zem, a po­tem żyją długo i szczę­śli­wie. Ta droga jest bar­dzo uczęsz­czana, przez jej śro­dek praw­do­po­dob­nie cią­gnie się długa ko­le­ina. Wła­śnie tę ścieżkę na­leży wy­brać. Tego wszy­scy od cie­bie ocze­kują.

Ale ty, dziew­czyna inna niż wszyst­kie, pa­trzysz na tę drogę, a ona nie wy­gląda za­chę­ca­jąco. Jej wi­dok nie wy­wo­łuje w to­bie uczuć, ja­kie opi­sują w książ­kach i o ja­kich śpie­wają w pio­sen­kach. Ci lu­dzie jed­nak nie do końca kła­mią, a to ozna­cza, że ukry­wasz se­kret na­wet przed samą sobą. To uczu­cie, któ­rego nie po­tra­fisz, a te­raz na­wet nie chcesz na­zwać.

Igno­ru­jesz je i spy­chasz, jakby było ro­śliną, która kie­dyś wresz­cie zwięd­nie. Ale to ty kur­czysz się w so­bie.

Aż pew­nego dnia od­kry­wasz: to nie tak, że róż­nisz się od in­nych dziew­czyn.

Po pro­stu ni­gdy nie po­zna­łaś dziew­czyny po­dob­nej do sie­bie.

Aż wresz­cie to się dzieje: spo­ty­kasz ją.

I wszyst­kie te pio­senki za­czy­nają brzmieć sen­sow­nie.

2

Użyt­kow­nik LJ: So­ny­at­Sun­ri­se­x00x [wpis pu­bliczny]

Data: 8 czerwca 2006

[Na­strój: dół]

[Mu­zyka: Ri­hanna, SOS]

Nuda, nuda, nuda.

Nic się ni­gdy nie dzieje w tym mie­ście. Robi się tylko co­raz bar­dziej go­rąco. Może w tym fil­mie Ala Gore’a mają ra­cję.

Zo­stało mi tylko ga­da­nie o po­go­dzie. Niech mnie ktoś ura­tuje, bła­gam. Na­pisz­cie, że ju­tro jest ja­kaś im­preza, że ma­cie ja­kiś plan, co­kol­wiek! Roz­pacz­li­wie mu­szę się za­ba­wić.

xoox

So­nya

Ko­men­ta­rze:

T0no­fTren­t0nnn:

Mogę cię za­ba­wić w każ­dej chwili.

So­ny­at­Sun­ri­se­x00x:

Weź, Tren­ton. Nie to mia­łam na my­śli.

SJba­bayy:

Lol, Tren­ton, umiesz w ogóle my­śleć o czymś in­nym?

SJba­bayy:

Chce­cie ju­tro iść do tego klubu? Alex po­wie­dział, że zna go­ścia, który mógłby nas wpu­ścić.

So­ny­at­Sun­ri­se­x00x:

Tak! Za­dzwoń do Alexa!

Ma­deY­ouBro­oke23:

Tren­ton wam nie mó­wił? A ka­za­łam mu, jak by­li­śmy w stu­diu pier­cingu. Laba nad je­zio­rem! Ro­bisz to, na co masz ochotę. Ale ja mu­szę cze­kać, aż mama wyj­dzie do pracy, bo cią­gle jesz­cze jest wście­kła o kol­czyk w pępku.

SJba­bayy:

Cze­kaj. Ro­bi­łaś so­bie kol­czyk w pępku i nie po­pro­si­łaś, że­bym z tobą po­szła?

SJba­bayy:

Czemu by­łaś z Tren­to­nem?

So­ny­at­Sun­ri­se­x00x:

Wła­śnie, Bro­oke. Dla­czego Tren­ton po­szedł z tobą?

Ma­deY­ouBro­oke23:

Po­wie­dział, że mnie pod­wie­zie, bo nie mo­głam po­ży­czyć sa­mo­chodu mamy przez te jej an­ty­pier­cin­gowe po­glądy. Nie pa­mię­ta­cie? Mó­wi­łam wam o tym, świry.

So­ny­at­Sun­ri­se­x00x:

Nie­ważne. Za­dzwoń, jak do­trzesz nad je­zioro.

3

No więc cho­dzi o to, że w ogóle nie po­winno mnie tu być. Nie że­bym czuła, że po­win­nam być gdzie in­dziej. Ni­g­dzie nie je­stem wy­star­cza­jąco biała. I ni­g­dzie wy­star­cza­jąco azja­tycka. Ni­g­dzie... wy­star­cza­jąca.

Ale oto je­stem na ja­kimś za­du­piu w Ore­go­nie. Wię­cej tu drzew niż lu­dzi.

Bra­kuje mi dźwię­ków ży­cia, ro­zu­miesz? Lu­dzi na uli­cach. Dźwięku sy­ren, klak­so­nów, roz­mów. Świa­teł i szu­mów do­bie­ga­ją­cych ze ści­śnię­tych cia­sno do­mów.

Tu­taj wszystko jest ci­che i roz­wle­czone, oto­czone cy­ka­niem świersz­czy. Do­słow­nie: cy­ka­niem. Drzewa za­cie­niają wszystko i przez to jest jesz­cze bar­dziej zie­lono, aż czło­wiek wta­pia się w tę zie­leń tak, że może ro­bić za ir­landz­kiego skrzata.

Nie po­winno mnie tu być, ale je­stem. Rzu­cona w sam śro­dek ore­goń­skiej dzi­czy wraz z moim nie tak znów dawno nie­wi­dzia­nym oj­cem ali­men­cia­rzem. Chyba po pro­stu oko­licz­no­ści zmu­szają cza­sem ali­men­cia­rzy, by wzięli je na klatę. W tym przy­padku po pro­stu nie ma ni­kogo in­nego.

Mama ode­szła. Wy­daje mi się to jed­no­cze­śnie re­alne i nie­praw­do­po­dobne.

Nie chcia­łam się tu prze­pro­wa­dzać. Po­wie­dzia­łam mu to. Od razu, gdy tylko zo­rien­to­wa­łam się, kim jest, co za­jęło mi całe dzie­sięć se­kund od mo­mentu otwar­cia drzwi. Ga­pi­łam się na tego ob­dar­tego po­si­wia­łego fa­ceta, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie go umiej­sco­wić.

W pew­nym sen­sie był za­gu­biony. Za­gu­bił się wśród mgli­stych wspo­mnień, które nie wy­kra­czały poza czas, gdy mia­łam trzy lata. Trudno się­gać pa­mię­cią tak da­leko.

A ja nie tylko mu­szę pa­mię­tać, ale także żyć z tym. I żyć z nim. W po­zba­wio­nym trans­portu pu­blicz­nego świe­cie zie­leni i ci­szy.

Jest to, by tak rzec, po­pier­do­lone.

Wiem: po­win­nam być wdzięczna, że Cur­tis mnie nie zo­sta­wił, choć mógł mnie po­rzu­cić na pa­stwę sys­temu. Pew­nie mam się cie­szyć, że tego nie zro­bił.

Moim zda­niem to nie­zbyt wy­soko usta­wiona po­przeczka. Ale tak już jest ostat­nio w moim ży­ciu. Do­stają mi się same ochłapy, a o nie też mu­szę wal­czyć.

Cur­tis nie zna się na by­ciu oj­cem. I na­wet gdyby to roz­k­mi­nił, to ja z pew­no­ścią nie wiem, jak to jest mieć ojca. Prze­ko­na­łam się bo­le­śnie, że je­dyną osobą, któ­rej można po­trze­bo­wać w ży­ciu, nie ry­zy­ku­jąc przy tym cier­pie­nia, je­stem ja sama. My­ślę więc, że oboje je­ste­śmy nie­źle po­pie­przeni i że zgod­nie od­li­czamy czas do mo­mentu, gdy skoń­czę osiem­na­ście lat, wy­pro­wa­dzę się, a on wresz­cie się mnie po­zbę­dzie.

Bar­dzo ni­sko za­wie­szona po­przeczka. Czy tego wła­śnie mama chciała dla mnie? Boże, kogo ja chcę oszu­kać?

Nie my­ślała o mnie. Mu­szę so­bie wmó­wić, że nie my­ślała o mnie. Że gdyby tak było – gdyby moje imię, oczy, mój uśmiech albo co­kol­wiek in­nego prze­biło się przez gę­stą mgłę, która ją ota­czała – to ni­gdy by tego nie zro­biła.

Po­wstrzy­ma­łaby ją myśl o mnie (bo mnie tam nie było, żeby ją po­wstrzy­mać). Wspo­mi­na­łam już, że wal­czy­łam o ochłapy.

Bu­dzę się, nim za­dzwoni bu­dzik, więc wy­łą­czam go i przy­kry­wam głowę koł­drą, mimo że o dzie­wią­tej już jest go­rąco. Sły­szę, jak Cur­tis krząta się po kuchni, szy­ku­jąc się do pracy, pod­czas gdy ja cho­wam się w po­ścieli. Jest ner­wowy. „Nie­spo­kojna du­sza”. Tak o nim mó­wiła, gdy py­ta­łam o niego, kiedy by­łam młod­sza i jesz­cze mnie to in­te­re­so­wało. Kiedy by­łam młod­sza i my­śla­łam, że może wróci.

Uśmie­chała się przy tych sło­wach, ale to był słodko-gorzki uśmiech. Jakby nie umiała zde­cy­do­wać, co do niego czuje. Za­sta­na­wiam się, czy zdą­żyła to usta­lić.

Czy pod ko­niec wszystko stało się ja­sne?

Prze­sło­nięte ża­lem?

Czy co­kol­wiek prze­biło się przez gę­stą szarą mgłę, która spo­wiła ją i nasz dom mie­siące wcze­śniej?

Nie mogę o tym my­śleć. Je­śli za­cznę, to wrócę do tam­tego dnia i po­prze­dza­ją­cych go ty­go­dni, gdy wma­wia­łam so­bie, że jest w po­rządku, choć wie­dzia­łam, że to nie­prawda. I tak w kółko: Czemu nie by­łaś lep­sza, Co­ley? I szyb­sza? Dla­czego nie do­strze­głaś, jak bar­dzo z nią źle?

Na te py­ta­nia nie ma do­brej ani pro­stej od­po­wie­dzi, więc dzię­kuję bar­dzo, ale zwy­czaj­nie na­dal będę od nich ucie­kać.

Cur­tis wy­cho­dzi do pracy. Miesz­ka­nie jest wresz­cie pu­ste, znika ry­zyko nie­zręcz­nego spo­tka­nia przy śnia­da­niu. Uwal­niam się z po­ścieli. Je­stem tu już ty­dzień, ale moje pu­dła są w więk­szo­ści nie­roz­pa­ko­wane. Je­śli je po­otwie­ram i po­wy­cią­gam swoje graty, to już na za­wsze.

Nie łu­dzę się. Mam świa­do­mość, że tu utknę­łam. Po pro­stu od­wle­kam roz­pa­ko­wa­nie rze­czy, mimo że to nie­unik­nione. Stąd te po­wie­dze­nia o lu­dziach od­wle­ka­ją­cych nie­unik­nione. Taka jest ludzka na­tura, czy ja­koś tak.

Za­cho­wuję się cał­ko­wi­cie nor­mal­nie.

Zo­sta­wił kawę w dzbanku. Ga­pię się na nią, du­ma­jąc, czy to ma być znak po­koju. Na drugi dzień po moim przy­jeź­dzie wy­gło­sił mi ka­za­nie, kiedy zo­ba­czył, że piję kawę. Jakby mi to miało upo­śle­dzić wzrost czy coś. Tak jakby w ogóle po tylu la­tach igno­ro­wa­nia mo­jego ist­nie­nia miał prawo mi mó­wić, co mogę wpro­wa­dzać do wła­snego or­ga­ni­zmu.

Je­śli to ma być znak po­koju, wku­rza mnie bar­dziej, niż gdyby po pro­stu za­po­mniał o spra­wie. Wiem, że po­win­nam być wdzięczna. I ro­zu­miem, że on po czę­ści musi być zdzi­wiony, że nie je­stem. Tu znów wi­dać tę ni­sko za­wie­szoną po­przeczkę, o któ­rej mó­wi­łam. Mrówka by ją prze­sko­czyła.

Na lo­dówce znaj­duję przy­cze­pione ma­gne­sem z pla­sti­ko­wymi wi­no­gro­nami dwu­dzie­sto­do­la­rówkę i kartkę: Ekipa od prze­pro­wadzki zna­la­zła twój ro­wer. Jedź po­szu­kać przy­ja­ciół.

Bank­not wsu­wam do kie­szeni, a kar­teczkę wy­rzu­cam. Pró­buję nie my­śleć o nie­zli­czo­nych kar­tecz­kach, które scho­wa­łam do puszki i które są gdzieś w tych nie­roz­pa­ko­wa­nych pu­dłach. Mama lu­biła zo­sta­wiać za­pi­ski na lo­dówce. Były tam cy­taty, tek­sty pio­se­nek, dow­cipy i afir­ma­cje. Cza­sem, kiedy miała doła, umia­łam to wy­śle­dzić, bo za­czy­nała za­peł­niać drzwi lo­dówki na nowo. Ale to nie była pewna me­toda. Nie ostat­nim ra­zem.

Jedź po­szu­kać przy­ja­ciół. Jakby to było ta­kie pro­ste. Jak­bym miała co­kol­wiek wspól­nego z tu­tej­szymi ludźmi. Może ja­kaś inna dziew­czyna też unika ja­kie­goś gówna, jak długo się da, ale to aku­rat nie jest coś, o co można spy­tać, kiedy wła­śnie się ko­goś po­znało. By­łoby to dziwne.

Roz­wa­żam, czy na prze­kór tej notce nie spę­dzić ca­łego dnia w domu. Cur­tis jed­nak na­dal jest dość nie­prze­wi­dy­walny i nie wiem, jak by za­re­ago­wał. Jesz­cze na mnie nie na­wrzesz­czał, lecz kto wie. Wszystko, co o nim wiem, to opo­wie­ści sprzed pięt­na­stu lat i że ła­two mu przy­szło mnie zo­sta­wić.

Ale sie­dze­nie w tym domu z prze­no­śnym kli­ma­ty­za­to­rem, bez praw­dzi­wej klimy, jest jak za­pro­sze­nie do pie­kła. Biorę więc ro­wer i jadę. Może wrócę bar­dzo późno. On nie ma prawa mó­wić, że się o mnie mar­twi. Albo że mam być w domu o okre­ślo­nej po­rze.

Pew­nie na­wet nie prze­mknęło mu przez myśl, żeby mi taką porę wy­zna­czyć. Kom­pletny ama­tor.

Oko­lica, w któ­rej mieszka Cur­tis, swoje prze­szła, ale udaje, że tak nie jest. Zu­peł­nie jak on sam. Domy są stare i na tyle do­brze utrzy­mane, na ile po­zwa­lają wła­ści­cie­lom zbyt małe środki. W nie­du­żych sko­szo­nych ogród­kach ro­śnie nie­re­gu­lar­nymi kę­pami trawa, jakby na­wet zie­mia wie­działa, że jest do ni­czego.

– Hejka!

Po­zdro­wie­nie jest tak nie­co­dzienne, że prze­jeż­dża­jąc, ga­pię się na tę pa­nią.

– No! – od­krzy­kuję przez ra­mię jak to­talny głu­pek.

Ale se­rio: kto mówi „hejka”? Tego mam się tu spo­dzie­wać? By­łoby do dupy. Szkoła bę­dzie do dupy. Jest lato, więc mam od­ro­cze­nie, ale nie ma szans, że Cur­tis od­pu­ści mi ostatni rok na­uki.

Wy­jeż­dżam z osie­dla i jadę ka­mien­nym mo­stem, na któ­rym nie ma trasy ro­we­ro­wej ani drogi dla pie­szych, więc kie­rowca ja­dą­cej za mną cię­ża­rówki uznaje, że trą­bie­nie co kilka se­kund usprawni moją jazdę, choć już śpie­szę się, jak mogę. Gość w końcu mnie wy­prze­dza, lecz naj­pierw po­ka­zuje mi środ­kowy pa­lec. Uro­czy przy­kład ma­ło­mia­stecz­ko­wej życz­li­wo­ści.

Prze­jeż­dża­jąc przez tory ko­le­jowe, my­ślę, czy nie wsko­czyć do po­ciągu. Po­zwo­lić się za­wieźć w nie­znane.

Za­łożę się, że tak zro­bi­łaby kie­dyś moja mama. Jeź­dzi­łaby po bez­dro­żach, czy jak się to mówi. Pew­nie jest ja­kieś lep­sze okre­śle­nie. Mama była nie­ustra­szona. Jak ktoś, kto wsiada do nie­zna­nego po­ciągu i zo­sta­wia wszystko za sobą. Wła­śnie taka.

Za­wsze trzy­ma­ły­śmy się ra­zem, ona i ja. Ale oka­zało się, że gra­ły­śmy w grę, któ­rej za­sad nie zna­łam, i osta­tecz­nie obie prze­gra­ły­śmy. Mam wra­że­nie, że czę­sto w ży­ciu prze­gry­wam.

Wresz­cie do­strze­gam ja­kąś cy­wi­li­za­cję za­miast kar­ło­wa­tych do­mów i drzew. Pa­nuje taki upał, że ho­ry­zont drży, więc gdy wi­dzę małe cen­trum han­dlowe, wy­gląda nie­mal cza­ro­dziej­sko, nie jak zwy­kła miej­scówka z kli­ma­ty­za­cją. Kiedy jadę przez par­king, pot spływa mi po ple­cach. Za­uwa­żam chiń­ską re­stau­ra­cję, so­la­rium o na­zwie Po­ca­łunki Słońca z prze­ra­ża­ją­cym szyl­dem, który przed­sta­wia słońce ro­biące dzió­bek, oraz pod­cień z na­pi­sem Po­miesz­cze­nia kli­ma­ty­zo­wane. Drzwi kilku skle­pów obok są za­bite de­skami, paru go­ści jeź­dzi na de­sko­rol­kach po pro­gach zwal­nia­ją­cych. Wy­gląda na to, że w tej kra­inie drzew i dróg dwu­pa­smo­wych cie­szy do­wolny ka­wa­łek be­tonu.

Zsia­dam z ro­weru i pro­wa­dzę go w kie­runku poczty obok pod­cieni na do­sko­nałe miej­sce, żeby go przy­piąć. Czy w Ore­go­nie przy­pina się ro­wery? A może tu nie kradną? Nie, lu­dzie kradną wszę­dzie.

Na­gle prze­nika mnie pisk opon sa­mo­chodu ja­dą­cego za szybko i za bli­sko. Co­fam się tak gwał­tow­nie, że upa­dam, trąc łok­ciami po ziemi; ro­wer prze­wraca się z ło­sko­tem, pe­dał wbija mi się w udo, a mi­ni­van pę­dzi wprost na mnie.

Ży­cie nie prze­la­tuje mi przed oczami. Jest tylko „och”, po­tem sły­chać: „Cho­lera!”.

I tyle.

Oczy mam za­ci­śnięte, z czego zdaję so­bie sprawę do­piero wtedy, gdy nie czuję spo­dzie­wa­nego ude­rze­nia. Zmu­szam się, by je otwo­rzyć, sku­lona w ocze­ki­wa­niu.

– Ja pier­dolę!

– O Boże, Tren­ton! – sły­szę głos dziew­czyny.

– No co?! Wy­la­zła zni­kąd!

– Je­steś de­bi­lem – od­po­wiada dziew­czyna i mu­szę przy­znać jej ra­cję: Tren­ton jest de­bi­lem.

Krzy­wiąc się, pod­pie­ram się na ob­tar­tych łok­ciach, a kiedy spo­glą­dam na kie­rowcę, który wła­śnie pra­wie mnie za­bił, ten uśmie­cha się, jakby chciał mnie ocza­ro­wać. Na przed­nim fo­telu sie­dzi jesz­cze je­den chło­pak, ale on się nie uśmie­cha. Wy­gląda na rów­nie zszo­ko­wa­nego jak ja.

– Trent! No nie wie­rzę! – krzy­czy przez okno dziew­czyna, a po­tem otwiera drzwi i wy­siada.

Ko­szula w pa­ski, pod­wi­nięta i za­wią­zana nie­dbale nad ta­lią. Są dziew­czyny, które po pro­stu po­tra­fią się ubrać. Wiesz, co mam na my­śli. Ona jest nie­zwy­kłym po­łą­cze­niem opa­le­ni­zny i dłu­gich nóg. Ciemne włosy opa­dają jej na ra­miona. Za­kłada je za uszy, bie­gnąc w moim kie­runku. Śle­dzę jej ru­chy, za­pa­mię­tuję la­kier na jej pa­znok­ciach, nie­co­dzienny od­cień, coś mię­dzy nie­bie­skim a fio­le­to­wym, jak ko­lor bar­winka.

Te­raz bra­kuje mi tchu jesz­cze bar­dziej, niż kiedy le­ża­łam na ziemi, prze­ko­nana, że za­raz zo­stanę zmiaż­dżona.

Dziew­czyna ma ciemne oczy – nie­zgłę­bione, prze­pastne i nie­ustra­szone. Na­sze spoj­rze­nia się spo­ty­kają i czuję, jakby znów mnie ude­rzono, po ca­ło­ści. Wstrząs dla zmy­słów.

Nie umiem sku­pić wzroku, nie po­tra­fię zła­pać dy­stansu. Wi­dzę tylko ją.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki