Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sto edycji, tysiące kolarzy – wyścig, który zjednoczył włoski naród.
Kobieta, która ścięła włosy, by ścigać się z mężczyznami. Mistrz zamordowany podczas treningu prawdopodobnie przez “Czarne Koszule” Mussoliniego. Fausto Coppi – playboy z amfetaminą w żyłach – i najbardziej tragiczna postać w historii włoskiego kolarstwa: Marco Pantani.
Giro d’Italia to obok Tour de France najbardziej prestiżowa kolarska rywalizacja świata. W tej książce Colin O’Brien przedstawia ponad stuletnie dzieje nieprzewidywalnego wyścigu, który świetnie komponuje się z bezgraniczną pasją i ekstremalnymi skrajnościami Włoch.
Stworzony, by sprzedawało się więcej gazet. Przerywany wyłącznie przez wojny światowe. Obrósł w legendy i mity, wykreował wielu bohaterów i złamał tyle samo kolarskich karier. Poznaj historię Giro. Poczuj magię najpiękniejszego kolarskiego wyścigu świata!
To drugie wydanie książki zaktualizowane o rozdział poświęcony Giro d’Italia 2017.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Jaroński: Zainteresowanie wyścigiem Giro d’Italia odziedziczyłem po moim dziennikarskim profesorze Lechu Cergowskim. W dawnej Polsce (tak już to trzeba określić) kolarstwo zawodowe było źle widziane. W skrócie – najważniejszy był Wyścig Pokoju, a jakieś tam harce płatnych kolarzy we Francji czy Włoszech postrzegane były jako coś na kształt cyrku. Broń Cię, Panie Boże, dla naszych porządnych kolarzy. No, ale pracowałem w dobrej sportowej gazecie, w „Przeglądzie Sportowym”, gdzie zawodowe ściganie traktowano bardzo serio. Tego nauczył mnie Cergo. W latach 80. w zawodowym peletonie mieliśmy najpierw jednego kolarza – Czesława Langa. Moim zadaniem było na przykład zadzwonienie do ówczesnej żony Czesława, Małgosi. I ona mi opowiadała, co widziała we włoskiej telewizji, a ja to w paru zdaniach opisywałem. Później etapy zaczął wygrywać Lech Piasecki, więc Małgosia przekazywała mi, co mówił Leszek. Czy muszę przypominać, że wtedy nie było komórek, telewizji satelitarnej…
Adam Probosz: Nie musisz. Ja trafiłem na Giro nieco później, kiedy był już pełny dostęp do nowoczesnych technologii. Jednak najważniejsze się nie zmieniło. Ten wyścig zawsze był pełen pasji. Nawet nieco zbyt marketingowe dla mnie hasło Fight for pink oddaje podejście Włochów do rywalizacji na szosie. Podobnie jak określenie: „Najtrudniejszy wyścig świata w najpiękniejszych miejscach na świecie”. Czasy Langa i Piaseckiego znam między innymi z twoich artykułów, „Przegląd Sportowy” był jedynym dostępnym źródłem wiadomości o zawodowym kolarstwie. Przy braku relacji w telewizji można było sobie tylko wyobrażać wysokie, pokryte śniegiem przełęcze i sunący wśród nich kolorowy peleton z liderem w różowej koszulce. W maju ten róż, kiedy indziej odbierany jako mało męski, staje się kolorem dominującym, kolorem walki, cierpienia i zwycięstwa.
Tomasz Jaroński: Na Giro też trafiłem dzięki Czesławowi Langowi. Po prostu zabrał kilku dziennikarzy z Polski na północne etapy. Bywałem wcześniej na włoskich wyścigach, ale amatorskich. Giro wydawało mi się wielką machiną, ale taką przyjemna, rodzinną. Pamiętam, że najbardziej zafascynowała mnie celebracja startu. Specjalnie wybrane miasteczko, gdzie można było spróbować lokalnych produktów, serów, wina, owoców, był także fryzjer dla kolarzy, możliwość zatelefonowania gratis, kawa. Przygrywała orkiestra, wokół tłumy ludzi, którzy ekscytowali się każdym zawodnikiem, znając go z imienia i nazwiska. Kolarze wówczas nie mieli autobusów teamowych, więc siedzieli w tym miasteczku i można było zrobić sobie z nimi fotkę czy zamienić kilka zdań. Prawdziwe show, fiesta. Na różowo!
Adam Probosz: Dziś wygląda to inaczej i rzeczywiście autokary stały się miejscem, w którym zawodnicy mogą chować się przed tłumami kibiców. Jako dziennikarze mamy jednak specjalne względy i czasami bywamy nawet zapraszani do środka na słynną kolarską kawę. Nie jest jednak tak, że kolarze są dziś niedostępni. Wciąż dojeżdżają na rowerach, by podpisać listę startową, i wtedy chętnie rozmawiają, rozdają autografy czy pozują do wspólnych zdjęć. We Włoszech za wyścigiem podróżują często rodziny czy grupy znajomych poszczególnych zawodników i to one tworzą charakterystyczną atmosferę. Widząc banery ze swoim nazwiskiem, sportowcy czują się wszędzie u siebie.
Tomasz Jaroński: Tak, we Włoszech widać, że kolarstwo jest zaraz po calcio. Zwłaszcza w czasie Giro d’Italia. Rano w kafejkach do kawy i ciasteczka dostaje się różową „La Gazzetta dello Sport”, a w niej wiele stron zapełnionych informacjami o wyścigu. Wszystko pisane kwiecistym językiem. Zresztą co ja ci będę o tym opowiadał, skoro – jak przecież wiem – ty z „Gazzettą” jesteś na dzień dobry.
Adam Probosz: I to dosłownie. W maju codziennie rano zasiadamy z żoną nad „La Gazzettą”. Kiedyś zaczynaliśmy dzień od poszukiwania papierowej wersji w Empikach, kilka razy jeździliśmy nawet do punktu dystrybucji prasy gdzieś na Ursynowie, by zdobyć swój egzemplarz. Dziś mam prenumeratę wersji elektronicznej, ale ciągle lubię, najczęściej we Włoszech, sięgnąć po papierową wersję. Monika dobrze zna włoski i czyta wszystkie artykuły, a ja wybieram ciekawsze fragmenty, zapisuję i używam tych notatek podczas relacji. Włoscy dziennikarze sportowi to poeci, często pisząc o wyścigu odwołują się do wielkiej literatury, cytują swoich ulubieńców – Petrarkę, Dantego, Eco. Artykuły o kolarzach zaczynają się zwykle od pierwszego roweru podarowanego wnukowi przez dziadka, bo kolarstwo to dla nich historia rodzinna. Włosi odbierają Giro jak telenowelę, zżywają się z jej bohaterami, wzruszają się wraz z nimi, wspólnie przeżywają sukcesy i porażki. Świat idzie do przodu, ale to się nie zmienia.
Tomasz Jaroński: Rywalizacja włoskich kolarzy ma w Italii swoją niepowtarzalną specyfikę. Choćby fakt, że media, a wraz z nimi kibice, kochali przeciwstawiać sobie dwóch wielkich zawodników. Teraz już to jest mniej widoczne, choć przecież mamy Nibalego i Aru. A kiedyś: Coppi – Bartali, Saronni – Moser, Simoni – Caruso. Apogeum tych pojedynków oczywiście miało miejsce podczas Giro. Mam wrażenie, że był to pewien zabieg wizerunkowy, by wzmóc jeszcze bardziej zainteresowanie tym sportem, wyścigiem, rywalizacją. Bywało, że owa walka z trasy przenosiła się na ulice, ale – o ile pamiętam – bez jakichś większych konsekwencji.
Adam Probosz: Idea Giro narodziła się z potrzeby połączenia włoskich królestw, zjednoczenia Włochów, którzy przecież tak bardzo różnią się między sobą. Wszyscy są bardzo przywiązani do swoich regionów, mówią nawet, że ich ojczyzna ogranicza się do terenu, na którym słychać dzwon z miejscowego kościoła. Ten dzwon jest zresztą symboliczny. Pamiętam, że po zwycięstwie Nibalego proboszcz z jego rodzinnej parafii nakazał bić w dzwony, aby obwieścić dobrą nowinę wszystkim mieszkańcom. W początkach historii Giro zdarzało się, że ludzie w jakimś miasteczku obrzucali kolarzy kamieniami, ale potem i u nich pojawiał się utalentowany zawodnik i różową gorączką zarażały się kolejne regiony.
Tomasz Jaroński: W 2003 roku w Giro pierwszy raz wystartowała polska ekipa CCC Polsat. Zanotowali wówczas niezły występ. Jak to się mówi – byli widoczni. Darek Baranowski walczył o pierwszą dziesiątkę. Łotysz Andris Naudzus pobił się z Alessandro Petacchim na finiszu, co zakończyło się usunięciem zawodnika CCC z wyścigu, a lider polskiej ekipy Pawieł Tonkow po ataku pod Alpe di Pampeago nagle się zdematerializował i pamiętam, że włoscy dziennikarze szukali pomocy nawet u mnie, w polskiej sekcji Eurosportu.
Adam Probosz: Dziś jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji. W 100. edycji Giro pojedzie ekipa CCC Sprandi Polkowice, a w ostatnich sezonach emocjonowaliśmy się startami Rafała Majki. Miałem przyjemność towarzyszyć przez tydzień jego ekipie w „Wesołym kamperze Eurosportu”. To była najlepsza okazja, by poczuć magię Giro na własnej skórze. Ten wyścig po prostu trzeba przeżyć. Nie zobaczyć, a właśnie przeżyć, tak jak robią to Włosi. Tifosi wybaczą swoim kolarzom porażki, upadki i życiowe zakręty, ale nie wybaczą braku zaangażowania. Kochają swoich idoli, tworzą legendy. Karierze Marco Pantaniego towarzyszyło wiele kontrowersji, a jednak co roku na trasie pojawiają się napisy i transparenty przypominające Pirata. Włosi nie wyrzucą go ze swojej pamięci.
Tomasz Jaroński: Komentowanie Giro to sama przyjemność, choć od lat mają na przykład fatalną stronę live, która powinna opisywać wydarzenia na trasie. Relacje z włoskiej imprezy są treściwe i zawsze się coś dzieje, ale to nie wszystko. Wystarczy porównać Giro z Tour de France. Skromny komentator obudzony w nocy o północy zawsze może powiedzieć, co mniej więcej będzie się działo na etapie Wielkiej Pętli. Ucieczka kilku zawodników na kilka minut, później gonitwa ściśle zaplanowana, a na koniec silniki odpalają „górale” bądź sprinterzy, w zależności od terenu. A wyścig i tak wygrywa Indurain, Armstrong czy Froome. Giro jest piękne, bo jest nieprzewidywalne. Nie mówię, że może wygrać każdy, ale grono kandydatów jest znacznie szersze niż we Francji.
Adam Probosz: To prawda. Z jednej strony Tour jest najpopularniejszym wyścigiem na świecie i wygranie go staje się przepustką do innego życia, a z drugiej właśnie ta popularność i medialność francuskiego wyścigu przytłoczyła zarówno samą imprezę, jak i startujących w niej zawodników. Giro jest, jak powiedziałeś, nieprzewidywalne, bo napędza je pasja, rządzą nim emocje.
Tomasz Jaroński: Gdybyś mnie zapytał, które Giro d’Italia zapamiętałem najbardziej, który etap, którego zwycięzcę i tak dalej, to chyba wrócę do wyścigu, którego ani nie widziałem, ani nie komentowałem, ale znam z opowieści Czesława Langa. Tak, to etap do Bormio w czerwcu 1988 roku. Krótki, ale najeżony górskimi wspinaczkami. Na przełęczy Gavia rozhulała się śnieżyca. To fakty wszystkim kibicom znane. Cały czas jestem jednak pod wrażeniem relacji Cesare. Walczyli z Leszkiem Piaseckim o przetrwanie, sztywnego z zimna Piaska rozgrzewano nawet procentami i siłą wyciągano z samochodu, a wszystko skończyło się szczęśliwie w hotelu w Bormio, gdzie dwie godziny spędzili razem w wannie, szczękając zębami, choć z kranu lała się wrząca woda. Takie historie dzieją się tylko na Giro.
Adam Probosz: Mnie poruszyła obserwowana z bliska walka o podium Rafała Majki. Nieudana, ale i tak 5. miejsce było najlepszym w historii startów Polaków. Nie zapomnę wspaniałego stylu Marco Pantaniego, ekstrawagancji Mario Cipolliniego, wybitych zębów Péreza Cuapio czy edycji z 2005 roku, kiedy o zwycięstwo walczyli Paolo Savoldelli i Gilberto Simoni. Lepszym góralem był Gibo i to on zdobywał przewagę na podjazdach. Z kolei Savoldelli, nazywany Sokołem, był jednym z najlepiej zjeżdżających zawodników w historii i właśnie szalonymi zjazdami odrabiał straty i zapewnił sobie wygraną w klasyfikacji generalnej. Mam mnóstwo wspomnień związanych z Giro. Maj to dla mnie najpiękniejszy kolarski miesiąc.
Tomasz Jaroński, Adam Probosz: No to sto lat, Giro!!!
Na nic w ciągu roku tak nie czekam – no, może z wyjątkiem długiej kolacji bożonarodzeniowej w moim rodzinnym domu w Dublinie – jak na Giro d’Italia. Z kilku powodów. Po pierwsze, trasa wyścigu prowadzi zawodników, a wraz z nimi dziennikarzy, w miejsca, których w innych okolicznościach nigdy bym nie zobaczył. Poza tym organizowane na początku sezonu jednodniowe klasyki na tyle rozbudzają mój apetyt, że wizja trzech tygodni nieustannej, dynamicznej i nieprzewidywalnej akcji zawsze rozpala moją wyobraźnię. Największe znaczenie ma chyba jednak to, że Giro zapowiada nadejście lata. Może właśnie dlatego tak go wyczekuję. Pogoda w maju bywa jeszcze kapryśna, w górach czasem nadal leży śnieg, kiedy jednak zobaczę róż maglia rosa, wiem, że już niedługo nadejdą piękne, słoneczne dni.
Giro d’Italia ma również stronę społeczną, towarzyską. Podobnie jak piłka nożna, stanowi temat do rozmów, tyle że mniej schematycznych. Na historię Giro d’Italia składa się długa lista kolarzy, którzy byli murowanymi faworytami, ale ostatecznie wyścigu nie wygrali. W rezultacie każda kolejna edycja jest ciekawa i wydaje się czymś nowym. Z pewnością pomaga również fakt, że główną atrakcją imprezy jest sam wyścig. Uwaga w mniejszym stopniu skupia się na zespołach i na zawodnikach, a w większym na właściwej rywalizacji – dotyczy to zarówno telewidzów, jak i kibiców ustawiających się wzdłuż trasy. Nie chciałbym tu umniejszać wartości rozrywkowej tej imprezy, ale Giro to coś, co się po prostu robi. Co roku na niemal miesiąc staje się nieodłącznym elementem życia codziennego i pod tym względem naprawdę niewiele zjawisk kulturowych może się z nim równać. Potrafi budzić radość, łamać serce, ekscytować i wzburzać. Umie nawet wywołać w nas wszystkie te emocje naraz. Gdy ktoś mnie pyta, dlaczego powinien oglądać ten wyścig, podaję mu właśnie ten powód. To jednocześnie powód, dla którego napisałem tę książkę.
Co oczywiste, niniejsza książka nie jest fikcją literacką, choć od samego początku prac nad nią miałem w głowie konkretną wizję narracji. Im bardziej zagłębiałem się w badania i poszukiwanie informacji, tym większą odczuwałem pokusę, aby od tej koncepcji odejść i opisać tu każdy, nawet najdrobniejszy szczegół z bogatej 108-letniej historii wyścigu. Nie zamierzałem tworzyć encyklopedii poświęconej Giro d’Italia, bo sam nie chciałbym czegoś takiego czytać – pragnąłem po prostu opowiedzieć o imprezie, która w moim odczuciu jest najbardziej ekscytującym wydarzeniem sportowym na świecie. Mam nadzieję, że ta książka będzie równie dobra jak sam wyścig.
Wyobraźmy sobie inne Włochy. Dopiero co zjednoczone królestwo, jeszcze do niedawna funkcjonujące jako odrębne regiony, zamieszkane głównie przez chłopstwo. Niemal połowa mieszkańców nie umiała czytać ani pisać, a większość z nich mówiła w jakimś własnym dialekcie, a nie w oficjalnym, florenckim. Nawet pierwszy władca tego państwa, Wiktor Emanuel II, nazywany Padre della Patria, czyli Ojcem Ojczyzny, miał problemy z posługiwaniem się oficjalną mową swego kraju.
Dróg wówczas za wiele nie było, a te istniejące były wąskie i nierówne. Tylko gdzieniegdzie miały utwardzoną nawierzchnię. Poza gęsto zabudowanymi centrami miast dominowały drogi gruntowe. Za środek transportu służyły ludziom muły i rowery, samochodów nie było. Fabbrica Italiana Automobili Torino (Fiat) istniała od niespełna dziesięciu lat i miała jeszcze długo czekać na osiągnięcie statusu jednego z europejskich gigantów motoryzacyjnych. Rzym, Mediolan, Turyn i Neapol właśnie dynamicznie się rozwijały, ale większość z 32 milionów Włochów mieszkała w niewielkich miasteczkach albo na wsi.
W stolicy ciągle szalała malaria pochodząca z owianych złą sławą Błot Pontyjskich. Musiało minąć jeszcze 20 lat, zanim państwo włoskie rozwiązało spór w Watykanem wynikający z faktu, że w 1870 roku de facto wchłonęło Państwo Kościelne. Giuseppe Garibaldi, urodzony w Nicei generał i polityk, który doprowadził do risorgimento, czyli zjednoczenia Włoch, nie żył dopiero od 27 lat. Kraj dynamicznie się zmieniał, a Giro d’Italia stało się zarówno reakcją na te zmiany, jak i wyrazem refleksji nad nimi. Urzeczywistnianie pragnień ojców założycieli, którzy chcieli zbudować nowoczesne państwo i stworzyć Królestwo Włoch – jednoczące w sobie odmienne i odległe, a często także zwaśnione regiony – ciągle jeszcze zaliczało się bardziej do spraw bieżących niż do historii, gdy w 1909 roku pierwsza edycja wyścigu ruszała spod siedziby „La Gazzetta dello Sport” przy mediolańskim Piazzale Loreto. Wielu przybyłym wówczas gapiom rower musiał się wydawać bardzo nowoczesnym i dziwnym urządzeniem, przypuszczam jednak, że równie wielką ciekawość i fascynację budziła wówczas wizja jazdy po czymś takim jak „Włochy”.
Włoscy fani kolarstwa śmieją się czasem, że Giro d’Italia zrobiło więcej dla zjednoczenia Włoch niż wysiłki Garibaldiego. Niby to żart, ale być może kryje się w nim ziarnko prawdy, bo na początku XX wieku Włochy ciągle jeszcze były mocno podzielonym krajem. Duża część mieszkańców Północy sprzeciwiała się integracji, podobnie zresztą jak Watykan, natomiast do grona zwolenników zjednoczenia należały Neapol i regiony południowe – co oczywiście wynikało raczej z niechęci do dynastii Burbonów i Królestwa Obojga Sycylii niż z jakiegokolwiek entuzjazmu wobec nowego tworu państwowego. „L’Italia è fatta. Restano da fare gli italiani”, stwierdził Massimo d’Azeglio, premier Sardynii i zwolennik zjednoczenia. „Włochy już powstały. Teraz pora stworzyć Włochów”.
Trudno nie zwrócić uwagi na pewien paradoksalny wpływ ukształtowania geograficznego tego kraju na mentalność jego obywateli i ich stosunek do kwestii narodowości. Zjawisko to można zaobserwować nawet dzisiaj, w czasach autostrad, szybkich kolei i tanich połączeń lotniczych. Topografia Włoch – z wielkimi równinami na północy, ograniczonymi Alpami i Dolomitami, a także z rozciągniętym półwyspem niemal na całej długości podzielonym Apeninami – jakoś nigdy nie zniechęcała wrogów do ataku z zewnątrz, za to bardzo skutecznie dzieliła mieszkańców, umożliwiając im funkcjonowanie w odrębnych realiach kulturowych, kulinarnych i językowych. Można było przyjechać do jakiegoś miasta z zamkniętymi oczami i tylko na podstawie menu w restauracji dało się stwierdzić, dokąd się przybyło. W dzisiejszych czasach czarne risotto można bez problemu dostać we Florencji czy Mediolanie, ale nijak się to będzie miało do weneckiego pierwowzoru. Tortellini najlepiej jeść w Emilii-Romanii, a na pizzę warto udać się do Neapolu. W Turynie królują cielęcina duszona w czerwonym winie oraz znakomite sery, co ewidentnie świadczy o silnych wpływach francuskich. Orecchiette, drobny makaron nazywany „małymi uszkami”, to oczywiście Apulia, natomiast porządną pajatę, czyli jelito cienkie młodego cielaka karmionego jeszcze mlekiem matki, a także naprawdę wyjątkową carbonarę, można znaleźć wyłącznie w stolicy. Nawet coś tak prostego jak sycylijskie arancini – smażone w głębokim tłuszczu kule ryżowe tradycyjnie nadziewane sosem pomidorowym i groszkiem – potrafią przemycać informacje lokalizacyjne, ponieważ w północnej części wyspy mają kształt sferyczny, zaś na południu są bardziej stożkowate.
Włochy to kraj skomplikowany i pełen sprzeczności. Kto spędził tam trochę czasu, z pewnością nie nazwie go prostym, ale też częściowo właśnie na tym polega urok tego miejsca. To również znaczący element atmosfery Giro, ponieważ – w przeciwieństwie do Tour de France, który momentami wydaje się prozaiczny i anemiczny w swej jednolitości – włoska impreza jest chaotyczna i stanowi nieskrępowany hołd dla barwnej duszy tego kraju oraz jego nierzadko schizofrenicznej osobowości. Jednego dnia jedzie się po wąskich i zatłoczonych uliczkach Neapolu, a już nazajutrz podziwia się widoki w kurorcie narciarskim w Apeninach. Wspaniałe bulwary i rozległe place Turynu przechodzą w pokryte śniegiem szczyty Alp albo w zielone i urwiste wybrzeże Ligurii lub Costa Azzurra. Tętniące życiem centrum Mediolanu, biznesowej stolicy kraju, szybko przeobraża się w równinny, rolniczy krajobraz Niziny Padańskiej oraz urokliwe miasta wielkiej niegdyś nadmorskiej republiki weneckiej, czyli Wenecję, Padwę, Weronę, Vicenzę i Treviso. Te widoki zapowiadają, że wyścig wjedzie zaraz w Dolomity.
Giro nie jest największym wyścigiem w kolarstwie zawodowym, za to w oczach wielu fanów i zawodników jest wyścigiem najpiękniejszym i najtrudniejszym. W przeciwieństwie do Tour de France – imprezy często schematycznej i zdominowanej przez najmocniejsze i najbogatsze zespoły – Giro jest nieprzewidywalne i kapryśne. Organizatorzy mają naprawdę rozległe możliwości prowadzenia wyścigu, dzięki czemu trasa jest zawsze oryginalna i zaskakująca. Nawet najbardziej klasyczne podjazdy potrafią nie znaleźć się na trasie wyścigu przez kilka lat z rzędu, bo organizatorzy nieustannie poszukują czegoś nowego. Wiosenny klimat wraz z licznymi stromymi podjazdami i technicznymi zjazdami powodują, że Giro często nagradza kolarzy podejmujących największe ryzyko. Nie da się wygrać tej imprezy, jadąc zachowawczo – trzeba ją chwycić niczym byka za rogi. Pod wieloma względami to wyścig dla kolarskich purystów. Trasa przynosi więcej trudności, teren jest bardziej zróżnicowany, pogoda częściej się zmienia, a przebieg wyścigu nie daje się łatwo kontrolować. Do tego w peletonie jedzie zawsze duża grupa Włochów, w związku z czym jednym z wielu czynników istotnych w tym wyścigu staje się lokalna duma. Właśnie dlatego tak często widuje się w nim próby ucieczek i niesamowicie emocjonalne wybuchy radości po zwycięstwie. Gdy wyścig jedzie przez rodzinne strony któregoś zawodnika, niemal zawsze można liczyć na popisową walkę. Giro może nie przyciąga takich tłumów jak Tour de France, ale za to włoscy fani są bardziej żywiołowi i lepiej znają się na tym sporcie, ponieważ nawet w XXI wieku – gdy kolarstwo ulega jeszcze większej globalizacji – Włochy cały czas pozostają kolebką tej dyscypliny. Wiele najbardziej znanych marek związanych z kolarstwem wywodzi się z Półwyspu Apenińskiego, a legendarni zawodnicy, tacy jak Gino Bartali, Fausto Coppi, Felice Gimondi, Francesco Moser czy Marco Pantani, do dziś są inspiracją dla innych. Włosi nadal stanowią większość w zawodowym peletonie, a amatorzy zjeżdżają się z całego świata, aby pokonać klasyczne podjazdy, takie jak Stelvio, Gavia, Mortirolo, Zoncolan, Tre Cime di Lavaredo, Colle di Finestre, Giau czy Monte Grappa.
Pierwsza edycja Giro była śmiałym przedsięwzięciem promocyjnym, zorganizowanym naprędce przez garstkę młodych i ambitnych dziennikarzy „La Gazzetta dello Sport” – ale do tego jeszcze wrócę. Przez następne 108 lat wydarzyło się naprawdę wiele. Z ośmioetapowej walki o przetrwanie, w której liczyła się wyłącznie wytrzymałość, wyścig zamienił się w 21-etapowy pojedynek taktyczny, rozgrywany przy zawrotnych prędkościach. Na pierwszego zwycięzcę spoza Włoch impreza czekała aż do 1950 roku, a został nim charyzmatyczny i niezwykle lubiany Szwajcar Hugo Koblet. Od tamtej pory wyścig zamienił się w imprezę o niezwykle pluralistycznym i międzynarodowym charakterze, a przy tym nie stracił ani grama ze swojego włoskiego klimatu. W złotych czasach popularności kolarstwa włoscy kibice żyli rywalizacją Bartalego z Coppim, zresztą tamten okres do dziś rzutuje na postrzeganie tego sportu we Włoszech. Wrogość charakteryzująca relacje między Moserem a Giuseppe Saronnim, którzy zmagali się ze sobą kilkadziesiąt lat po Coppim i Bartalim, nadal od czasu do czasu daje o sobie znać, choć pierwszy zawodnik jest już dobrze po sześćdziesiątce, a drugi właśnie się do niej zbliża. Kontrowersje wokół przyznania w 1987 roku różowej koszulki lidera Stephenowi Roche’owi nadal wzbudzają emocje wiernych fanów jego rywala i jednocześnie kolegi z ekipy, Roberto Visentiniego.
Giro d’Italia nie tylko daje nam legendy sportowe, lecz również stanowi integralny element włoskiego życia politycznego i gospodarczego. Wyścig był używany przez rządy jako narzędzie propagandy, wikłany w działania Kościoła katolickiego i mafii, a także wykorzystywany przez niezliczonych przedsiębiorców, którzy pragnęli za jego pośrednictwem zaprezentować się szerszemu gronu odbiorców. Na sukcesie Giro fortunę zbiły marki rowerowe. Wiele zawdzięcza mu również „La Gazzetta dello Sport”, którą w formie tradycyjnej i online czytają dziś niemal 4 miliony ludzi – co czyni ją najpoczytniejszą włoską gazetą. Przykładem wpływu Giro na sukces biznesowy może być Mercatone Uno, względnie nieduża regionalna sieć supermarketów, należąca do Romano Cenniego. Firma ta została sponsorem teamu Marco Pantaniego. Pod koniec minionego stulecia we Włoszech wybuchła prawdziwa Pantanimania, a dzięki niej sklepy Mercatone Uno mogły pojawić się na terenie całego kraju. Cenni otwarcie mówił o tym, że swój sukces zawdzięcza Pantaniemu. Przed siedzibą firmy w Imoli stanął nawet pomnik kolarza.
Po Pantanim Giro wkroczyło w trudny dla siebie okres skandali dopingowych i malejącego zainteresowania opinii publicznej. Nagle kolarstwo zaczęło się bardziej kojarzyć z wykładami nauk ścisłych niż z rywalizacją sportową. W ostatnich latach jednak wyścig przeżywa swój renesans i wychodzi z cienia Tour de France – zaczyna być postrzegany przez globalną widownię jako jedna z najważniejszych imprez sportowych na świecie i osobne wydarzenie w kalendarzu, a nie jedynie włoski wstęp do głównej imprezy rozgrywanej po drugiej stronie granicy. Giro d’Italia 2016 oglądało 827 milionów ludzi ze 194 krajów, a transmisje telewizyjne z tej imprezy trwały łącznie ponad 5500 godzin. Przeszło 500 z nich to transmisje we włoskich stacjach telewizyjnych. Podczas przedostatniego etapu mniej więcej 3,6 miliona Włochów – czyli ponad jedna czwarta wszystkich mieszkańców tego kraju, którzy oglądali w tym czasie telewizję – postanowiło śledzić przebieg wydarzeń na żywo. Przy trasie Corsa Rosa – „różowy wyścig” to popularne we Włoszech określenie Giro – stawiło się 12,5 miliona kibiców. W czasie trwania zawodów około 2000 dziennikarzy napisało ponad 46 tysięcy artykułów na ich temat. Organizatorzy zarezerwowali łącznie 17,5 tysiąca pokoi hotelowych dla zespołów, działaczy, gości specjalnych oraz niektórych przedstawicieli prasy. Żyjemy w czasach mediów społecznościowych, nie można zatem nie wspomnieć o 50 milionach tweetów opublikowanych w maju w związku z wyścigiem. Złożony charakter, bogata historia i mnóstwo legend powodują, że Giro czasami trudno do końca zrozumieć. Jedno jest jednak pewne: dla bardzo wielu ludzi wyścig ten znaczy niezwykle dużo. Ta książka to próba wyjaśnienia owego fenomenu.
Giro d’Italia. The Story Of The World’s Most Beautiful Bike Race
Copyright © by Colin O’Brien 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Copyright © for the Polish translation by Bartosz Sałbut 2017
Redakcja – Piotr Królak
Korekta – Maciej Cierniewski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Peter Dyer
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Tom Able-Green / Getty Images
Fotografia na IV stronie okładki – uniyok / 123rf.com
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-7924-847-6ISBN MOBI: 978-83-7924-846-9