Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata - Susan Casey - ebook

Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata ebook

Casey Susan

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Głębia oceanu Susan Casey to podwodny odpowiednik Odysei kosmicznej 2001 – tak samo zachwycający i efektowny wizualnie, tworzący obrazy tak przekonujące i autentyczne, że podczas lektury dosłownie zanurzamy się w otchłań. To epos o ciągle nie do końca poznanym i wciąż odkrywanym świecie – tak niepodobnym do wszystkiego, co znamy znad wody, tak nieprawdopodobnie złożonym, zachwycającym, niezwykłym i pięknym, że nie pozostaje nic innego, jak tylko stać się jego częścią.

Oceany zajmują trzy czwarte powierzchni naszej planety, a mimo to wciąż stanowią dla nas tajemnicę. Susan Casey zabiera nas w głąb ich sekretów, abyśmy przeżyli zachwyt nad nieskończonym pięknem oceanicznej otchłani, a dostrzegając ją i poznając, zdali sobie sprawę z tego, jak nierozerwalnie jesteśmy z nią związani, a co za tym idzie, jak bardzo za nią odpowiedzialni.

Ta książka to podróż, z której powrócimy spokojniejsi i pełni zachwytu, a przede wszystkim bardziej wrażliwi na świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 525

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autorki

Gdy zamie­rzamy pisać o głębi oce­anu, od razu poja­wia się pyta­nie: Co to wła­ści­wie jest? W któ­rym momen­cie ocean staje się głę­bo­kim oce­anem? Zaska­ku­jące, że nawet naukowcy bada­jący oce­aniczne głę­biny nie są do końca zgodni w kwe­stii defi­ni­cji ich stref. Naj­czę­ściej przyj­muje się, że głę­biny zaczy­nają się tam, gdzie nie dociera już świa­tło sło­neczne – czyli od dwu­stu metrów w głąb. Na potrzeby tej książki przy­ję­łam podział głę­bin na nastę­pu­jące strefy: mezo­pe­la­gial – od dwu­stu do tysiąca metrów, baty­pe­la­gial – od tysiąca do czte­rech tysięcy metrów, aby­sal – od czte­rech do sze­ściu tysięcy metrów, oraz hadal – od sze­ściu do jede­na­stu tysięcy metrów. Te nazwy oraz podziały są powszech­nie przy­jęte, choć funk­cjo­nują i inne, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o środ­kową część wód głę­binowych1.

Strefa aby­salna to w skró­cie aby­sal, w języku angiel­skim to słowo ozna­cza też po pro­stu głę­bię, prze­paść, nie­zmie­rzoną, bez­denną otchłań, i używa się go rów­nież, mając na myśli oce­aniczną głę­binę. W tej książce uży­wać będę wymien­nie ter­mi­nów: „głę­biny”, „głę­bina”, „głę­bia” i „głę­boki ocean”, dla okre­śle­nia wszyst­kiego, co znaj­duje się poni­żej gra­nicy świa­tła sło­necz­nego.

Do aby­salu mogą dotrzeć nie­które pojazdy pod­wodne (nie­wiele jed­no­stek na świe­cie potrafi osią­gnąć taką głę­bo­kość), zwy­kłe łodzie czy okręty pod­wodne nie mają takich moż­li­wo­ści. Choć są zdolne do dłu­go­trwa­łych i nie­za­leż­nych pod­wod­nych ope­ra­cji, mają sto­sun­kowo płytki zasięg. Wszyst­kie pojazdy pod­wodne, które opi­suję w tej książce, to mówiąc ści­śle, statki zanu­rzalne (sub­mer­si­ble). Są dwa rodzaje tych pojaz­dów: zało­gowe i bezzało­gowe. Te pierw­sze mogą przy­jąć na pokład pasa­że­rów sie­dzą­cych w kabi­nie, w któ­rej kon­tro­lo­wane jest ciśnie­nie i która wypo­sa­żona jest w apa­ra­turę pod­trzy­mu­jącą życie. Mogą scho­dzić w głąb, wynu­rzać się i prze­miesz­czać nie­za­leż­nie, nato­miast potrze­bują pojazdu wspie­ra­ją­cego oraz załogi dla potrzeb trans­portu i ope­ra­cji zej­ścia pod wodę i wynu­rze­nia. Dzia­łają na aku­mu­la­tory, nie mogą więc tkwić zanu­rzone w oce­anie całymi tygo­dniami, tak jak łódź pod­wodna.

Bez­za­ło­gowe pojazdy pod­wodne to roboty. Zdal­nie kie­ro­wane pojazdy pod­wodne (ROV, Remo­tely Ope­ra­ted Vehic­les) przy­wią­zane są do statku i obsłu­gi­wane przez ope­ra­tora. Auto­no­miczne pojazdy pod­wodne (AUV, Auto­no­mous Under­wa­ter Vehic­les) rów­nież mogą być wypusz­czane ze stat­ków, wcze­śniej jed­nak zapro­gra­mo­wuje się je na kon­kretną trasę, zebra­nie danych i powrót do bazy, w czym nie musi już brać udziału ope­ra­tor.

Potocz­nie pojazdy pod­wodne czę­sto nazywa się łodziami pod­wod­nymi, używa się tej nazwy dla wszyst­kich pod­wod­nych jed­no­stek. W języku angiel­skim oba typy pojaz­dów dzieli jeden skrót: sub2.

Głę­biny oce­anu zaj­mują dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent obję­to­ści wszyst­kich oce­anów. Choć tra­dy­cyj­nie mówi się o pię­ciu oce­anach: Spo­koj­nym (Pacy­fiku), Atlan­tyc­kim, Indyj­skim, Ark­tycz­nym i Połu­dnio­wym, to mimo że są od sie­bie oddzie­lone, two­rzą jeden ocean3, i gdzie to tylko moż­liwe, odno­szę się do niego, jakby był jed­nym, całym bytem.

Dział nauki zaj­mu­jący się pomia­rem głę­bo­ko­ści i ukształ­to­wa­nia dna zbior­ni­ków wod­nych, w tym oce­anu, to baty­me­tria – można ją postrze­gać jako pod­wodną wer­sję topo­gra­fii terenu. Mapy baty­me­tryczne pre­zen­tują gra­ficz­nie głę­bo­kość i kon­tury dna mor­skiego w trzech wymia­rach, odkry­wa­jąc przed nami jego góry i doliny, kaniony i rów­niny, roz­pa­dliny i rowy, i wszyst­kie inne ele­menty ukształ­to­wa­nia terenu.

Ame­ry­kań­scy i bry­tyj­scy czy­tel­nicy tej książki przy­zwy­cza­jeni są do postrze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści za pomocą mil, stóp, ton, stopni Fah­ren­he­ita, fun­tów na cal kwa­dra­towy. Mary­na­rze uży­wają mil mor­skich i sążni. Zde­cy­do­wa­łam się na impe­rialny sys­tem miar, choć gdy było to z korzy­ścią dla kla­row­no­ści, rów­nież miar metrycz­nych, podob­nie jak wtedy gdy zostały dosłow­nie zacy­to­wane4.

Prolog

Pro­log

O synku mój, w te ponure jakoś tu tra­fił ciem­no­ści, Któ­ryś jest żywy? Wszak żywym, zaprawdę bar­dzo jest trudno Prze­brnąć przez one ogromne stru­mie­nie i rzeki strasz­liwe, Lecz oso­bli­wie przez strugę Oke­anosa!5

Homer, Ody­seja

18.70° N, 155.17° W OCEAN SPO­KOJNY 31 STYCZ­NIA 2021

Sta­łam na pokła­dzie statku, w bie­liź­nie ter­micz­nej i kom­bi­ne­zo­nie prze­ciw­o­gnio­wym, patrzy­łam na bla­do­sre­brzy­sty wschód słońca i mie­rzy­łam siłę wia­tru. Wiało z pręd­ko­ścią trzy­dzie­stu sze­ściu kilo­me­trów na godzinę, w pory­wach do pięć­dzie­się­ciu pię­ciu, przez całą noc z tą samą mocą zamie­nia­jącą ocean w zryty podmu­chami, wzbu­rzony, nie­zdy­scy­pli­no­wany prze­stwór. Jedno, co chcia­łam wie­dzieć, to jak bar­dzo nie­zdy­scy­pli­no­wany. Wie­dzia­łam już, że pro­ble­mem są galo­pu­jące z dwóch stron kipiące fale o bia­łych grzy­wach, wybrzu­szone na wyso­kość ponad trzech metrów. Prze­były już połowę drogi przez Pacy­fik, a że po dro­dze nie było ani kawałka lądu, który mógłby je przy­ga­sić, nabrały siły. Opar­łam się o reling i wycią­gnę­łam tele­fon, by spraw­dzić pro­gnozę pogody. Który to już raz…

Dziś dla mnie każdy kilo­metr pręd­ko­ści wia­tru i każdy cen­ty­metr wyso­ko­ści fal miały zna­cze­nie. Jeśli pozwolą na to warunki pogo­dowe, za dwie godziny, dokład­nie o ósmej, zespół inży­nie­rów, tech­ni­ków i mary­na­rzy podej­mie próbę opusz­cze­nia w morze jede­na­sto­to­no­wego pojazdu pod­wod­nego, a w nim dwójki ludzi – w tym mnie. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, poko­ły­szemy się przez chwilę na falach, pilot wpom­puje wodę mor­ską do zbior­ni­ków bala­sto­wych i zaczniemy swo­bod­nie opa­dać przez dwie i pół godziny, dry­fu­jąc przez kilo­metry oce­anu, by w końcu wylą­do­wać w miej­scu, któ­rego nie widziały jesz­cze ludz­kie oczy. Tak miało być. Jed­nak nie wyda­wało się, żeby ocean miał na to pozwo­lić.

Pogoda musia­łaby się uspo­koić. Jeśli to się nie sta­nie dzi­siaj, mogłam nie dostać dru­giej szansy, a na tę cze­ka­łam całe życie. W histo­rii ludz­ko­ści tylko kilku śmiał­kom udało się zejść tak nisko. Oczy­wi­ście jest długa lista powo­dów, długi spis trud­no­ści i nie­bez­pie­czeństw, ale naj­bar­dziej oczy­wi­ste jest jedno: tam, na dnie, ciśnie­nie docho­dzi do pię­ciu­set sześć­dzie­się­ciu dwóch kilo­gra­mów na cen­ty­metr kwa­dra­towy6. Jeśli cho­dzi o tlen, komu­ni­ka­cję, nawi­ga­cję, schro­nie­nie – po pro­stu prze­ży­cie – będziemy mogli pole­gać tylko na naszym pojeź­dzie. Był to pierw­szy pojazd zdolny do wie­lo­krot­nego scho­dze­nia z pilo­tem i jed­nym pasa­że­rem na pełną głę­bo­kość oce­anu, czyli ponad jede­na­ście tysięcy metrów7, tak nowy i inno­wa­cyjny, że jego twórcy wciąż okre­ślali go mia­nem pro­to­typu. Żeby pojąć, jak ogromne wyzwa­nie sta­nęło przed inży­nie­rami two­rzą­cymi pojazd, który pora­dzi sobie w takiej głębi, zważ­cie, że ist­nieją trzy Mars Rovery (pojazdy mar­sjań­skie), a ta łódź była tylko jedna, jedyna w swoim rodzaju.

To wła­śnie nie­do­stęp­ność głę­bin tak mnie pocią­gała. Inni ludzie pra­gnęli zwie­dzić Paryż, Bora-Bora czy Seren­geti – ja marzy­łam, by zejść w otchłań. Świa­do­mość, że ist­nieje tam nie­znana pod­wodna kra­ina, nie­do­stępna naszym oczom, dopóki nie zde­cy­du­jemy się jej odwie­dzić – jed­no­cze­śnie nale­żąca do naszego świata, ale i nie, niczym zaświaty lub kra­ina cieni – budziła we mnie magiczną wręcz mie­szankę cie­ka­wo­ści i stra­chu, jakby ocean rzu­cał na mnie zaklę­cie.

Wyda­wa­łoby się, że te współ­ist­nie­jące emo­cje powinny się niwe­lo­wać, było jed­nak dokład­nie na odwrót. Gdy lęk zde­rzy się z pod­eks­cy­to­wa­niem, powstaje coś nowego, wznio­słego, pra­wie boskiego. „Namięt­no­ścią, którą powo­dują rze­czy natu­ral­nie wiel­kie i wznio­słe, gdy przy­czyny te dzia­łają naj­po­tęż­niej, jest zdu­mie­nie, ono zaś jest tym sta­nem duszy, w któ­rym wszyst­kie jej poru­sze­nia zostają zawie­szone, a do tego docho­dzi pewien sto­pień zgrozy”8 – pisał osiem­na­sto­wieczny filo­zof Edmund Burke. Dla niego trwoga jest „prze­wod­nią zasadą wznio­sło­ści”. Głę­biny oce­anu są prze­ra­ża­jące, jed­nak nawet tego nie odczu­jesz, za bar­dzo zajęty gapie­niem się na nie w zachwy­cie. Jest to więc, jak pisał Burke, rodzaj roz­kosz­nego prze­ra­że­nia. Tak sobie to przy­naj­mniej wyobra­ża­łam i bar­dzo chcia­łam spraw­dzić, czy mam rację.

Aby opo­wie­dzieć wam, jak to się stało, że wylą­do­wa­łam na tym statku, gotowa, by nie­długo wejść do pojazdu pod­wod­nego zapusz­cza­ją­cego się w naj­więk­sze głę­biny tego świata, muszę zacząć od początku. Moja obse­sja na punk­cie oce­anu zaczęła się wcze­śnie. Już w dzie­ciń­stwie czę­sto nawie­dzał mnie sen, w któ­rym pły­nę­łam nie­wielką łódką po morzu w świe­tle księ­życa, a pode mną nie­po­ko­jąco zata­czały kręgi wiel­kie ryby lub prze­my­kały obok jak zjawy. Sen nie dawał mi spo­koju, ale ni­gdy nie uwa­ża­łam go za senny kosz­mar. Może i nie­po­ko­iło mnie to, co mogłam zna­leźć pod lustrzaną, skry­wa­jącą tajem­nice powierzch­nią, jed­no­cze­śnie jed­nak zde­cy­do­wa­nie pra­gnę­łam to coś poznać.

W latach sie­dem­dzie­sią­tych, gdy Pod­wodny świat Jacques’a Cousteau prze­ży­wał apo­geum popu­lar­no­ści, sia­dy­wa­łam przed tele­wi­zo­rem i zafa­scy­no­wana patrzy­łam, jak Cousteau i jego wesoła banda akwa­nau­tów prze­mie­rzają lasy kora­low­ców i groty pełne głod­nych reki­nów. Pod­czas odcinka, w któ­rym „Calypso”9 popły­nęła na połu­dniowy Pacy­fik, a załoga badała zato­pione w lagu­nie wraki stat­ków z dru­giej wojny świa­to­wej, nie dałoby się mnie odkleić od ekranu, nawet gdyby nasz dom sta­nął w ogniu. Wędro­wa­nie dookoła świata wła­snym stat­kiem i nur­ko­wa­nie w kolejne tajem­nice było dla mnie ucie­le­śnie­niem ide­al­nego spo­sobu życia, który wyda­wał się nie tyle nie­osią­galny, ile nie­re­alny. Ta nie­re­al­ność jed­nak, bajecz­ność przed­sta­wia­nych tre­ści wcale nie czy­niła tego doświad­cze­nia gor­szym – prze­ciw­nie, mogłam włą­czyć się w wyprawę z bez­piecz­nego lądu, co było o tyle istotne, że mimo wiel­kiego pra­gnie­nia, by na wła­sne oczy zoba­czyć pod­wodny świat, nauczy­łam się pły­wać dopiero w wieku dzie­się­ciu lat i na­dal nie szło mi to zbyt dobrze.

Wycho­wa­łam się na przed­mie­ściu Toronto, bar­dzo daleko od oce­anu, za to bli­sko do setek jezior tar­czy kana­dyj­skiej, wyżło­bio­nych w pre­kam­bryj­skim gra­ni­cie przez zachłanne lodowce. Te pół­nocne jeziora spra­wiają wra­że­nie ponu­rych, a nawet zło­wiesz­czych. Ich wody mają ciem­no­zie­lony, pra­wie czarny kolor, jak skon­den­so­wany zie­lony atra­ment, ocie­nione są ska­li­stymi urwi­skami i lasami bore­al­nymi. Nad ich powierzch­nię wystają ska­li­ste wyspy, pełne poro­stów i sosen, na któ­rych nury śpie­wają swoje smutne sere­nady.

Moja rodzina zwy­kle spę­dzała waka­cje w miej­scu, które nazy­wało się Port Severn, dwie godziny na pół­noc od mia­sta. Poło­żone jest na połu­dniowo-wschod­nim brzegu Geo­r­gian Bay, zatoki jeziora Huron, dru­giego co do wiel­ko­ści spo­śród Wiel­kich Jezior. W moim dzie­się­cio­let­nim umy­śle było to miej­sce pełne mrocz­nych tajem­nic. Sta­wa­łam na końcu nabrzeża i patrzy­łam w dół na nie­prze­zro­czy­stą wodę, wyobra­ża­jąc sobie stwory, które żyją w jej odmę­tach. Szczu­paki o cia­łach jak tor­pedy, oczach jak kora­liki i szczę­kach naje­żo­nych zębami ostrymi jak igiełki, szczu­paki ame­ry­kań­skie – wiel­kie jakby były na ste­ry­dach, potra­fiące zaata­ko­wać dziecko – i wresz­cie jesio­try, z kost­nymi tarcz­kami na grzbie­cie, wyglą­da­jące jak skrzy­żo­wa­nie suma i kro­ko­dyla: potra­fiły być ogromne jak kajak.

W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od naszej chatki znaj­do­wał się stary, porzu­cony dom na łodzi. Drew­niane drzwi jęczały, gdy wcho­dziło się do środka z chwiej­nego pomo­stu w kształ­cie litery U. Wnę­trze było ponure, pełne paję­czyn, śmier­działo stę­chli­zną. Łódź prze­chy­lała się na prawą burtę. W poło­wie zato­piona, przy­po­mi­nała jaski­nię i stała się ide­alną kry­jówką dla gigan­tycz­nych ryb pro­wa­dzą­cych samot­ni­czy tryb życia. Wśli­zgi­wa­łam się do niej o zmierz­chu z latarką i rzu­ca­łam do wody kawałki jedze­nia, mając nadzieję, że w ten spo­sób zwa­bię ryby na powierzch­nię. Przez wiele dni igno­ro­wały przy­nętę, jed­nak pew­nego dnia wrzu­ci­łam kawa­łek hot doga i nagle praw­dziwa bestia, ogromna na ponad metr, wynu­rzyła się spod pomo­stu, unio­sła na chwilę głowę, pożarła mięso i zni­kła. W wątłym świe­tle latarki zoba­czy­łam tylko jej syl­wetkę, to jed­nak wystar­czyło. To było nie­zwy­kle eks­cy­tu­jące doświad­cze­nie, dowód, że pod­wodny świat jest pełen podob­nych nie­spo­dzia­nek.

Wszystko krę­ciło się wokół wody, tylko niej. Nic innego nie przy­cią­gało mnie z tak magne­tyczną siłą, nic się z tym nie rów­nało. Nie potra­fi­łam opa­no­wać tej obse­sji, więc zaczę­łam roz­wi­jać umie­jęt­no­ści, któ­rych potrze­bo­wa­łam, by zanu­rzyć się w tym świe­cie. Zaję­łam się pły­wa­niem wyczy­no­wym, potem pły­wa­niem na otwar­tych akwe­nach, nur­ko­wa­łam metodą fre­edi­vingu, na wstrzy­ma­nym odde­chu, i z butlą. Ocean Spo­kojny stał się moim ulu­bio­nym pla­cem zabaw, w końcu tu było naj­wię­cej wody. Prze­nio­słam się na Hawaje, by być bli­żej mojej muzy, a ona odwdzię­czyła się i pozwo­liła mi pły­wać z jej miesz­kań­cami: reki­nami, wie­lo­ry­bami, del­fi­nami, żół­wiami mor­skimi, węgo­rzami, rybami – stwo­rze­niami mor­skimi, któ­rych nie mia­łam oka­zji poznać wcze­śniej i któ­rych obec­ność dosłow­nie mnie hip­no­ty­zo­wała, robiła więk­sze wra­że­nie niż wszyst­kie zwie­rzęta lądowe razem wzięte.

Czy­sta nie­ziem­skość wszyst­kiego, co działo się pod falami, zakrę­ciła moim świa­tem. Było to impe­rium rzą­dzone tylko przez ocean, pozba­wione innych wład­ców tery­to­rium zaczy­na­jące się tam, gdzie prze­sta­wało docie­rać świa­tło sło­neczne. Być może na razie nie mogłam tego zoba­czyć w całej oka­za­ło­ści, ale gdy już pozwo­liło mi ujrzeć skra­wek swo­jej wiel­ko­ści, nie potra­fi­łam wyrzu­cić go z serca. Wtedy gdy weszłam do tego dziw­nego domu na łodzi, prze­kro­czy­łam próg, a teraz chcia­łam wie­dzieć wię­cej, widzieć wię­cej, zanur­ko­wać w ciem­ność.

Uwa­żam, że jeśli czło­wiek bar­dzo cze­goś pra­gnie, powi­nien o to zawal­czyć, ale marze­nie, by zanu­rzyć się głę­boko w wody oce­anu, napo­ty­kało pro­blemy natury tech­nicz­nej. Im czę­ściej roz­my­śla­łam o głębi oce­anu, tym bar­dziej czu­łam, że to tak, jakby zako­chać się w mirażu, ilu­zji: na chwilę w gło­wie poja­wia się obraz, a potem znika, jakby roz­pusz­czał się w wodzie, nie­uchwytny jak ona. „Kto z nas poznał ocean? Nie ty i nie ja, nie naszymi ziem­skimi zmy­słami”10 – ubo­le­wała bio­lożka mor­ska i pisarka Rachel Car­son11.

I mnie nie była obca fru­stra­cja. Głę­bia mnie pocią­gała, a jed­no­cze­śnie, skoro mogłam zejść naj­ni­żej na trzy­dzie­ści metrów, wymy­kała mi się z rąk, sta­wała się abs­trak­cją, a nie miej­scem, do któ­rego można się udać. W mojej wyobraźni otchłań oce­aniczna jaśniała jak odle­gła galak­tyka i można jej było dotknąć mniej wię­cej tak samo jak roz­cho­dzą­cych się fal radio­wych. Jak wyglą­dała? Jaką miała naturę? Co bym tam zoba­czyła?

Nawet teraz, gdy nazwano ostatni kra­ter na Księ­życu, a na iPho­nie możesz obej­rzeć inte­rak­tywne, trój­wy­mia­rowe mapy Marsa, osiem­dzie­siąt pro­cent dna mor­skiego nie zostało opi­sane podob­nie szcze­gó­łowo12. A prze­cież głę­boki ocean, zde­fi­nio­wany jako wody poni­żej dwu­stu metrów, zaj­muje sześć­dzie­siąt pięć pro­cent powierzchni Ziemi i aż dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent prze­strzeni zdat­nej do życia13 (sam Pacy­fik potra­fiłby „połknąć” każdy kawa­łek lądu, każdy kon­ty­nent, każdą wyspę, i zosta­łoby mu miej­sce na jesz­cze jedną Ame­rykę Połu­dniową)14. Głę­biny oce­aniczne nie są po pro­stu czę­ścią naszej pla­nety – one są naszą pla­netą. Zatem warto byłoby poznać je tro­chę lepiej.

Nasza wie­dza doty­cząca oce­anów zwy­kle koń­czy się na naj­wyż­szej ich stre­fie, nazy­wa­nej strefą epi­pe­la­giczną lub strefą świa­tła sło­necz­nego. Jeśli sty­kasz się z żyją­cymi w morzu mor­skimi isto­tami i potra­fisz je nazwać, to wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa pły­wają wła­śnie w tych płyt­kich wodach. Jed­nak epi­pe­la­gial to zale­d­wie pięć pro­cent obję­to­ści oce­anu. Ow­szem, potrafi zachwy­cić, ale to tylko sufit. Praw­dziwy ruch zaczyna się poni­żej.

To tutaj, w stre­fie mezo­pe­la­gicz­nej (od 200 do 1000 m) odnaj­dziesz całą mena­że­rię bio­lu­mi­ne­scen­cyj­nych istot, świe­cą­cych i migo­czą­cych w ciem­no­ści, a głę­biej, w stre­fie baty­pe­la­gicz­nej (od 1000 do 4000 m) i w stre­fie aby­sal­nej (od 4000 do 6000 m) oto­czy cię wieczna noc i jej cudow­nie dzi­waczni miesz­kańcy. Miej­sce, gdzie ta strefa styka się z dnem mor­skim, nazywa się rów­niną aby­salną. To wypłasz­cze­nie pokryte niby weł­nia­nym kocem grubą war­stwą mor­skiego osadu, w któ­rym kryje się mnó­stwo cudow­nych istot o fine­zyj­nej budo­wie. Choć może się zda­wać, że panują tam spo­kój i cisza, to docho­dzi tu do naj­więk­szych geo­lo­gicz­nych dra­ma­tów.

Zda­wa­łoby się, że to jest dno świata, ale tak nie jest, bo pod aby­sa­lem leży hadal, strefa, któ­rej nazwa pocho­dzi od Hadesa, w mito­lo­gii grec­kiej boga pod­ziem­nego świata (i brata Posej­dona), ale także nazwy samej kra­iny umar­łych, którą wła­dał. Wody hadalu roz­po­czy­nają się na głę­bo­ko­ści sze­ściu tysięcy metrów i się­gają dużo niżej poprzez głę­bo­kie rowy oce­aniczne i niecki – więk­szość z nich znaj­duje się w Oce­anie Spo­koj­nym – przy­po­mi­na­jące kształ­tem odwrot­ność szczy­tów Hima­la­jów. Naj­głęb­szy z nich to Rów Mariań­ski – dłu­gie na dwa i pół tysiąca kilo­me­trów, a sze­ro­kie na sześć­dzie­siąt dzie­więć roz­cię­cie dna mor­skiego nie­da­leko Guam. Miej­sce zwane Głę­bią Chal­len­gera, o głę­bo­ko­ści pra­wie jede­na­stu tysięcy metrów15, uwa­żane jest obec­nie za naj­niż­sze miej­sce na Ziemi. Dla porów­na­nia Mount Eve­rest ma 8849 metrów.

Te głę­biny to kró­le­stwo cieni. W prze­szło­ści na nie­zna­nych obsza­rach map umiesz­czano ostrze­że­nie: „Tu żyją smoki”. Co prawda teraz już wiemy, że nie spo­tkamy ich w głę­bi­nach, ale te miej­sca mają podob­nie mityczną aurę. Ujrze­nie choć kawa­łeczka tego świata budzi fascy­na­cję, ponie­waż tak nie­ła­two się przed nami odkrywa. Wła­ści­wie nie odkrywa się wcale, chyba że przy uży­ciu naj­no­wo­cze­śniej­szych tech­no­lo­gii.

Jedy­nym spo­so­bem na to, by mimo blo­ku­ją­cych nas tysięcy metrów płyn­nej ciem­no­ści uzy­skać jasny obraz ukształ­to­wa­nia pod­wod­nego terenu, jest uży­cie dźwięku, który woda roz­nosi szyb­ciej i dalej niż powie­trze. Ta tech­no­lo­gia nazywa się obra­zo­wa­niem aku­stycz­nym lub sona­ro­wym i polega na wysy­ła­niu fal dźwię­ko­wych z dna statku i zmie­rze­niu czasu potrzeb­nego na ich powrót. Prze­twa­rza­jąc otrzy­mane w ten spo­sób dane, jeste­śmy w sta­nie zbu­do­wać szcze­gó­łowy trój­wy­mia­rowy model dna mor­skiego. Oczy­wi­ście nie da się tego zro­bić z daleka, urzą­dze­nie sona­rowe musi być umiesz­czone bez­po­śred­nio nad bada­nym obsza­rem. Two­rze­nie pre­cy­zyj­nych map baty­me­trycz­nych to sprawa ści­śle tech­niczna, w więk­szej czę­ści oce­anu nikt tego jesz­cze nie zro­bił.

Brak atlasu wód oce­anicz­nych może pro­wa­dzić do zaska­ku­ją­cych odkryć. Jedno z nich, w 2017 roku, roz­pa­liło moją cie­ka­wość. Podej­mo­wa­łam wszyst­kie moż­liwe wysiłki, aby dowie­dzieć się wię­cej o głę­bi­nach oce­anu, śle­dzi­łam donie­sie­nia naukow­ców, czy­ta­łam książki, oglą­da­łam filmy doku­men­talne. Każda nowinka przy­ku­wała mnie do biurka, więc wcale nie zdzi­wił mnie nagłó­wek: Poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nego samo­lotu MH370 odkry­wają nie­znany świat głę­boko w oce­anie16.

Jak miliony innych ludzi z napię­ciem śle­dzi­łam histo­rię boeinga Malay­sia Air­li­nes, z nik­nącą nadzieją, długą listą pytań i wiarą w to, że w końcu znaj­dziemy odpo­wie­dzi. Bo jak mogłoby być ina­czej? Nie potra­fi­łam pojąć, że samo­lot z dwu­stu trzy­dzie­stoma dzie­wię­cioma pasa­że­rami na pokła­dzie może po pro­stu się zgu­bić. Mijały jed­nak lata i sprawa nie została roz­wią­zana. Mie­li­śmy tylko wyrzu­cone na plaże wschod­niej Afryki frag­menty skrzy­deł MH370 i w pew­nym momen­cie stało się jasne, że Ocean Indyj­ski po pro­stu pochło­nął samo­lot, a oce­any nie odpo­wia­dają na pyta­nia.

Całą sprawę kom­pli­ko­wało to, że – jak sądzono – samo­lot dotarł do naj­bar­dziej odda­lo­nych na połu­dnie wód Oce­anu Indyj­skiego, gdzie wichury potra­fią burzyć wodę aż na sie­dem kilo­me­trów w głąb. Nocą ósmego marca 2014 roku, gdy samo­lot znik­nął, nikt zbyt wiele nie wie­dział o tych obsza­rach – oprócz tego, że są bar­dzo nie­przy­ja­zne. Jedy­nymi pod­po­wie­dziami, jak może tam wyglą­dać dno morza, były modele pozy­skane dzięki alty­me­trii sate­li­tar­nej, która poprzez mie­rze­nie para­me­trów pola gra­wi­ta­cyj­nego Ziemi na powierzchni morza daje nam rów­nież wie­dzę o głę­bo­ko­ści i ukształ­to­wa­niu terenu (ponad dużym wybrzu­sze­niem dna powierzch­nia morza rów­nież będzie wyraź­nie wypu­kła, a nad rowem czy innym spad­kiem terenu deli­kat­nie niż­sza). Te modele, roz­ma­zane i w niskiej roz­dziel­czo­ści, przy­po­mi­nały bar­dziej sza­cunki niż fakty17. Aby mieć jaką­kol­wiek nadzieję na odna­le­zie­nie wraku samo­lotu, potrzeba było dokład­niej­szych infor­ma­cji.

Dopro­wa­dziło to do naj­więk­szego, naj­głę­biej się­ga­ją­cego, naj­trud­niej­szego, naj­dłuż­szego i naj­bar­dziej ambit­nego tech­nicz­nie prze­szu­ka­nia dna morza, jakie kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono. Przez 1046 dni głę­biny mor­skie prze­trzą­sały roboty i sonary o wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, two­rząc nowiu­sień­kie, szcze­gó­łowe, trój­wy­mia­rowe mapy głę­bin na obsza­rze wiel­ko­ści Nowej Zelan­dii18. Odna­le­ziono cztery wraki stat­ków i jeden z nich ziden­ty­fi­ko­wano jako „The West Ridge”, bry­tyj­ski sta­tek węglowy dłu­go­ści sie­dem­dzie­się­ciu metrów, zagi­niony w 1883 roku. Leżał pra­wie cztery kilo­me­try pod wodą19.

Choć nie udało się odna­leźć samo­lotu, poszu­ki­wa­nie było praw­dziwą kata­bazą – ratun­kową misją do kra­iny umar­łych. Zupeł­nie jak Orfe­usz, poszu­ki­wa­cze musieli zejść nie­wy­obra­żal­nie głę­boko, aby odna­leźć to, czego szu­kali, i przy­szło im wró­cić na powierzch­nię z pustymi rękami. Kata­baza jed­nak ni­gdy nie ozna­cza stra­co­nego czasu, gdyż pozwala nam dotknąć cze­goś nad­zwy­czaj­nego. Według notki, któ­rej nagłó­wek od razu zwró­cił moją uwagę, ta podróż nie była wyjąt­kiem.

Mapy odkryły, że dno Oce­anu Połu­dnio­wo­in­dyj­skiego jest nie­zwy­kle piękne, wręcz wido­wi­skowe. Przy­po­mi­nało sym­fo­nię eks­tre­mów, play­li­stę naj­więk­szych hitów geo­lo­gii. To było tak, jak­by­śmy odkryli Śród­zie­mie Tol­kiena ponad sześć kilo­me­trów pod wodą. Były tam góry wyż­sze niż Alpy Szwaj­car­skie, doliny, przy któ­rych Yose­mite zda­łaby się maleńka, roz­dzia­wione jak w ziew­nię­ciu ogromne szcze­liny skalne i pio­nowe klify opa­da­jące w prze­pa­ście. Dno pozna­czone było bli­znami, które pozo­sta­wił super­kon­ty­nent Gon­dwana, gdy roz­padł się na czę­ści, two­rząc Austra­lię, Indie i Antark­tykę.

Sto milio­nów lat temu, gdy Gon­dwana jako całość prze­stała ist­nieć, dno morza roz­warło się, jakby ktoś prze­su­nął zamek bły­ska­wiczny20, otwie­ra­jąc płaszcz Ziemi i pozwa­la­jąc palą­cej wul­ka­nicz­nej mag­mie bez prze­szkód wypły­nąć przez roz­pa­dlinę. Magma wybrzu­szyła się w ogromną masę skały wul­ka­nicz­nej, która prze­obra­żała się potem i zmie­niała kształt w cza­sie: wypię­trzała się i opa­dała, prze­krę­cała i prze­ry­wała, gdy dwie płyty tek­to­niczne odda­lały się od sie­bie21. Roz­łam przy­niósł roz­cią­ga­jący się na tysiąc dwie­ście kilo­me­trów obszar po pęk­nię­ciu, oko­lony po obu stro­nach skarpą o nie­rów­nych brze­gach, się­ga­jącą ponad pięć tysięcy metrów w głąb, mija­jącą po dro­dze sześć kanio­nów i koń­czącą się jed­nym z naj­głęb­szych miejsc w Oce­anie Indyj­skim – Rowem Dia­man­tiny. Gdy­by­ście prze­szli się po tym rowie, wasze stopy zapa­dłyby się w grubą war­stwę osadu, który zebrał w sobie miliony lat opa­da­ją­cego wolno z góry mor­skiego śniegu – mniej­szych i więk­szych kawał­ków ciał mor­skich zwie­rząt, maleń­kich szkie­le­ci­ków i jesz­cze mniej­szych musze­lek, plank­tonu, bak­te­rii, orga­nicz­nych resz­tek i mułu, a także – od nie­dawna – mikro­pla­stiku. Nie każdy frag­ment dna jest jed­nak muli­sty.

W jed­nym z przy­le­ga­ją­cych do rowu obsza­rów geo­lo­dzy nali­czyli sto pięć­dzie­siąt cztery wul­kany, z któ­rych sie­dem­na­ście prze­kra­cza wyso­kość tysiąca metrów, co kwa­li­fi­kuje je jako góry pod­mor­skie: w pełni roz­wi­nięte i osobne. Wiele z nich oto­czo­nych jest fosami wyko­pa­nymi przez zaska­ku­jąco silne prądy, które prze­no­szą rów­nież poży­wie­nie. W głę­bi­nach poszu­ki­wa­nie cze­goś, co nadaje się do jedze­nia, to praca na pełen etat, dla­tego te góry stały się oazami przy­cią­ga­ją­cymi ruchliwą ple­jadę wyjąt­ko­wych stwo­rzeń. Są wszę­dzie: wci­śnięte w szcze­liny, wykwi­ta­jące na ska­łach, pły­wa­jące naokoło, zako­pane w osa­dzie. A na połu­dnie od tych szczy­tów natra­fiono na następne impo­nu­jące zna­le­zi­sko: Geelvinck Frac­ture Zone, pęk­nię­cie dna o głę­bo­ko­ści około dzie­wię­ciu­set metrów, które bie­gnie tak pro­sto i jest tak dłu­gie, że wygląda, jakby ktoś nary­so­wał je za pomocą linijki22.

Czy­ta­jąc o ukształ­to­wa­nym w tak nie­zwy­kły spo­sób nie­ziem­skim dnie morza, przy­po­mi­na­ją­cym pod­wodną sieć par­ków naro­do­wych stwo­rzoną dla gigan­tów, i uświa­da­mia­jąc sobie, że aż do teraz nikt o nim nie wie­dział, mogłam zadać tylko kolejne pyta­nie: „Co jesz­cze tam jest?”. Co wię­cej kryją głę­biny – i dla­czego nie rzu­camy wszyst­kiego innego, by się tego dowie­dzieć? Ile możemy zna­leźć tam nie­od­kry­tej jesz­cze histo­rii, ile wie­dzy, ile cudów geo­lo­gii? Ile nie­opi­sa­nych dotych­czas gatun­ków? Jaka omija nas dzika wrzawa, gdy tu, na górze, zajęci jeste­śmy wyku­pami kre­dy­to­wa­nymi, waśniami poli­tycz­nymi i apkami do robie­nia sel­fie?

A prze­cież tam, w głę­bi­nach, możemy spo­tkać orga­ni­zmy, o któ­rych do tej pory nie śniło się naukow­com. Stwo­rze­nia, które funk­cjo­nują w wodach nasą­czo­nych mine­ra­łami ze sko­rupy ziem­skiej, w tym głów­nie siarcz­kami, mają nie­zwy­kłą budowę szkie­le­tów, komu­ni­kują się przez skórę. Takie, które mogą prze­krę­cić się na lewą stronę jak swe­ter, mają parę ust, trzy serca, osiem nóg. Albo też ich ciała mogą być stwo­rzone z tysięcy innych, mniej­szych, jak dosko­nale zor­ga­ni­zo­wana armia. Przy­naj­mniej jedno z nich try­ska żół­tym świa­tłem. Nie­które mają prze­zro­czy­ste głowy. A naj­bar­dziej deli­katne z nich wytrzy­mują ciśnie­nie, które zgnio­tłoby cię­ża­rówkę!

Naj­mniejsi rezy­denci głę­bin to naj­po­tęż­niej­sza armia mikro­bio­lo­giczna Ziemi. To mikroby – bak­te­rie, pro­ti­sty i wirusy – orga­ni­zmy, które napę­dzają labo­ra­to­rium życia. Zmie­niają sub­stan­cje che­miczne w ener­gię, prze­twa­rzają węgiel, dostar­czają tlenu, prze­kształ­cają szczątki w skład­niki pokar­mowe i usu­wają tok­syny, żeby wymie­nić choć kilka z ich wyczy­nów. Nie byłoby tu nas, gdyby nie one. Ich liczba w oce­anie jest tak astro­no­miczna, że aby ją osza­co­wać, musimy użyć ter­minu z kosmo­lo­gii: kwin­ty­lion, czyli 1030. Gdyby 3,6 kwin­ty­liona mikro­bów mor­skich zebrać i poło­żyć na wadze, ich masa sta­no­wi­łaby dzie­więć­dzie­siąt pro­cent bio­masy oce­anu23. Naukowcy nie wie­dzą, ile to gatun­ków – być może miliard. Zna­le­ziono tam takie, które ode­rwały się od dna mor­skiego, gdy wie­lo­ko­mór­kowe życie było zale­d­wie bły­skiem w pra­daw­nym oku Ziemi. Udało im się prze­trwać przez całe wieki w nie­zwy­kle cięż­kich warun­kach. Bada­jąc, co dało im taką odpor­ność, odkry­li­śmy nowe anty­bio­tyki i leki prze­ciw­wi­ru­sowe, nowe bio­ma­te­riały, związki che­miczne uży­wane w lecze­niu raka i nowe testy dia­gno­styczne, włą­cza­jąc ten uży­wany do wykry­wa­nia Covid-1924.

Można odnieść wra­że­nie, że to wszystko nijak się ma do nas, ludzi, że te dziwne stwory są jak bata­lion kosmi­tów, ale to wła­śnie ich inność zachwyca i każe nam doce­niać świat głę­bin i zro­zu­mieć go takim, jaki jest, na jego wła­snych warun­kach. „Aby praw­dzi­wie odczuć wodny świat, zoba­czyć go oczami mor­skich stwo­rzeń, musimy pozbyć się ludz­kiego postrze­ga­nia świata za pomocą takich miar jak dłu­gość, sze­ro­kość, czas i miej­sce”25 – pisała Rachel Car­son z wła­ściwą dla sie­bie poetycką prze­ni­kli­wo­ścią. Zapewne pomo­głoby nam też, gdy­by­śmy pozbyli się naszych uprze­dzeń, myl­nej wiary w to, że wszystko, co ważne, dzieje się na lądzie, bo tam żyjemy.

W rze­czy­wi­sto­ści trwa­nie naszego gatunku zależy od oce­anu. Im niżej scho­dzimy w obsza­rze naszych docie­kań, tym czę­ściej musimy zre­wi­do­wać nasze prze­ko­na­nia co do tego, jak funk­cjo­nuje Zie­mia, jak zacho­wuje się kli­mat, czego możemy nauczyć się z odle­głej prze­szło­ści o naszym miej­scu w ogól­nym sys­te­mie życia – a nawet samej jego defi­ni­cji. Stało się jasne, że natura to sys­tem wza­jem­nych połą­czeń, a głę­bo­kie morze można porów­nać do płyty głów­nej. Maj­stru­jemy wciąż przy tej maszy­ne­rii, doko­nu­jemy poten­cjal­nie nie­odwo­łal­nych zmian, wciąż mając jedy­nie blade poję­cie o tym, jak to wszystko działa. Głę­biny oce­anu są jak bufor dla nad­mier­nej ilo­ści dwu­tlenku węgla (przy­naj­mniej na razie), napę­dzają cyr­ku­la­cję wód (w ten spo­sób wpły­wają rów­nież na kli­mat), regu­lują geo­che­mię Ziemi (co jest ważne, choć to mało powie­dziane) i absor­bują nad­miar gorąca (jak wyżej). To tylko kilka przy­kła­dów ich dzia­ła­nia. Tęt­niący życiem obszar zanu­rzony w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści jest pod­stawą ist­nie­nia naszej pla­nety26.

Świat pod powierzch­nią to eks­cy­tu­jąca zagadka, jed­nak ni­gdy jej nie roz­wią­żemy, bo nasza kul­tura znacz­nie bar­dziej upodo­bała sobie prze­strzeń kosmiczną. Na każ­dego dolara, któ­rego Natio­nal Oce­anic and Atmos­fe­ric Admi­ni­stra­tion wydaje na eks­plo­ro­wa­nie i bada­nie oce­anów, przy­pada sto pięć­dzie­siąt dola­rów dla NASA.

Sza­fu­jemy miliar­dami w nadziei, że uda nam się sko­lo­ni­zo­wać Marsa, jałową kupę pia­chu. Prze­strzeń oce­anu słabo się sprze­daje, ponie­waż ludz­kość wykształ­ciła w sobie nie­for­tunny nawyk igno­ro­wa­nia i oba­wia­nia się tego, czego nie może zoba­czyć. Układ Sło­neczny jest nad naszymi gło­wami, widoczny i gołym okiem, i za pomocą tele­sko­pów, nato­miast dno mor­skie znaj­duje się poza moż­li­wo­ścią bez­po­śred­niego postrze­ga­nia. Dla wielu ludzi jest jak nawie­dzona piw­nica Ziemi – ponura, okryta cału­nem ciem­no­ści, wyplu­wa­jąca z sie­bie lawę i tru­jące gazy nora dla prze­ra­ża­ją­cych istot i widm prze­szło­ści – wolą więc zostać na górze.

Kon­cept zej­ścia dokąd­kol­wiek znie­chęca nas sam w sobie. Można zejść na psy, zejść na złą drogę albo po pro­stu zejść – umrzeć. Możemy upaść moral­nie, upaść nisko, upaść na duchu czy upaść na głowę. Zosta­li­śmy zapro­gra­mo­wani tak, by patrzeć w górę, w stronę świa­tła. Tam jest prze­cież niebo. „Gdyby się gwiazdy uka­zy­wały jed­nej nocy na tysiąc lat, jak­żeby ludzie wów­czas wiel­bili je i czcili, i przez wiele poko­leń prze­cho­wy­wali pamięć o Pań­stwie Boga, które im się uka­zało”. – Tak zachwy­cał się noc­nym nie­bem Ralph Waldo Emer­son i doda­wał, że „gwiazdy budzą jakąś cześć, gdyż są nie­osią­galne, mimo że zawsze obecne”27.

I takie same są prze­cież mor­skie głę­biny, a pomimo to nie darzy się ich podob­nym sza­cun­kiem. Góry, lasy, rzeki, jeziora, drzewa, ptaki, chmury, gwiazdy: wszyst­kie były wysła­wiane w lite­ra­tu­rze, poezji, sztuce, muzyce, ser­cem i umy­słem. Ocean, jeśli w ogóle się w nich poja­wia, robi za kojące lub wzbu­rzone tło, ewen­tu­al­nie medium pozwa­la­jące roz­cho­dzić się pro­mie­niom słońca lub księ­ży­co­wemu świa­tłu w urze­ka­jący spo­sób. W tych rzad­kich przy­pad­kach, gdy naprawdę zauwa­żamy ist­nie­nie mor­skich głę­bin, postrze­gamy je jedy­nie jako groźne, opo­wieść o nich zamie­niamy w opo­wiastkę ku prze­stro­dze. Jed­nym sło­wem, uwa­żamy dno oce­anu za denne. Tak jakby było zbyt dale­kie, zbyt prze­ra­ża­jące i zbyt brzyd­kie, by je poko­chać.

A co, jeśli jest zupeł­nie ina­czej? Co, jeśli w rze­czy­wi­sto­ści im niżej scho­dzimy, tym wię­cej piękna roz­ta­cza się przed naszymi oczami? Mnie samej wyda­wało się to prze­ko­nu­jącą moż­li­wo­ścią. I był tylko jeden spo­sób, żeby to spraw­dzić. Musia­łam zde­cy­do­wać się na wła­sną kata­bazę – zejść w głę­biny i powró­cić z opo­wie­ściami, które tam znajdę. Oczy­wi­ście łatwiej to powie­dzieć, niż zro­bić, ale zda­wa­łam sobie sprawę, że tech­no­lo­gia roz­wija się bar­dzo szybko, popra­wia­jąc nasze moż­li­wo­ści bada­nia głę­bin, a nawet pozwa­la­jąc zoba­czyć je na wła­sne oczy. Auto­no­miczne roboty bada­jące otchłań, wypo­sa­żone w sztuczną inte­li­gen­cję, zało­gowe pojazdy zanu­rzalne niczym pełne werwy maleń­kie statki kosmiczne, obser­wa­to­ria dna mor­skiego pod­łą­czone do inter­netu, ska­nery, które potra­fią już w wodzie doko­nać iden­ty­fi­ka­cji gatun­ko­wej. Mamy to wszystko, naresz­cie. A prze­cież za zakrę­tem cze­kają następne nowinki.

Tak jak przy każ­dej podróży w nie­czę­sto uczęsz­czane miej­sce, możesz się sporo nauczyć od tych, któ­rzy byli tam przed tobą. Prze­cież nie mnie jedyną pocią­gał świat głę­bin. Ogromna grupa bada­czy i naukow­ców prze­tarła już przede mną mor­skie ścieżki. Odszu­ki­wa­łam ich przez pięć lat i w końcu te podróże, w któ­rych dane mi było im towa­rzy­szyć, zapro­wa­dziły mnie do tego dnia, gdy wresz­cie mia­łam zejść w głąb, w samo serce Pacy­fiku.

Nie­któ­rzy z tych ludzi cie­szyli się sławą, innych nie znał nikt, choć mieli ogromną wie­dzę. Wszy­scy byli bar­dzo dzielni. I wie­dzieli z pierw­szej ręki, że decy­zja, by zejść tak głę­boko, ozna­cza walkę z jed­nym z naj­bar­dziej zako­rze­nio­nych, a jed­no­cze­śnie osła­bia­ją­cych prze­ko­nań: Jeśli odwa­żysz się tam zejść, możesz już ni­gdy nie wró­cić. Tego stycz­nio­wego dnia, w 2021 roku, sto­jąc na pokła­dzie statku w podmu­chach wyją­cego wście­kle wia­tru, czu­łam nie­po­kój, ale nie bałam się, że na zawsze zostanę pod wodą. Mimo okrop­nych warun­ków pogo­do­wych, mimo tego, że nasza łódź dostała swój przy­dział pro­ble­mów tech­nicz­nych, mimo świa­do­mo­ści, że zej­dziemy niżej, niż kie­dy­kol­wiek bym pomy­ślała – głę­boko wie­rzy­łam w to, że wrócę. Pokła­da­łam wiarę w powo­dze­nie tego przed­się­wzię­cia. W tam­tym momen­cie jedyne, czego się oba­wia­łam, to czy w ogóle się ono roz­pocz­nie.

Rozdział 1. Potwory Magnusa

ROZ­DZIAŁ 1

Potwory Magnusa

Rze­czy­wi­ście, powi­nie­nem rów­nież dodać, że potwory, nie­które od dawna nam znane, inne wcze­śniej nie­spo­ty­kane, widy­wane są u wybrzeży Nor­we­gii, czego przy­czyną jest nie­zmie­rzona głę­bia ota­cza­ją­cych ją wód28.

Olaus Magnus

UPPSALA, SZWE­CJA

Gdy­by­ście szu­kali słyn­nych na cały świat potwo­rów z głę­bin oce­anów, zapewne maje­sta­tyczny budy­nek na szczy­cie wzgó­rza w szwedz­kiej Uppsali nie przy­szedłby wam od razu do głowy. Jed­nak to tam je znaj­dzie­cie, za kre­mową fasadą i wyso­kimi oknami naj­star­szej biblio­teki Uni­wer­sy­tetu w Uppsali, insty­tu­cji noszą­cej nazwę Caro­lina Redi­viva. Uni­wer­sy­tet został utwo­rzony w 1477 roku. Uppsala, cza­ru­jące mia­sto godzinę drogi na pół­noc od Sztok­holmu, jest jesz­cze star­sza. W pierw­szym tysiąc­le­ciu naszej ery znaj­do­wała się na tery­to­riach wikin­gów, była ośrod­kiem cha­rak­ter­nych pogań­skich ludzi Pół­nocy, któ­rzy czcili bogów bły­ska­wic, wia­tru i wojny, jed­no­cze­śnie znaj­du­jąc dziwną radość w skła­da­niu ofiar z ludzi, zanim na tych tere­nach przy­jęto chrze­ści­jań­stwo29. Uppsala to mia­sto obfi­tu­jące w pamiątki histo­ryczne, ale ja poje­cha­łam tam, by zoba­czyć tylko jedną z nich. Carta Marina to szes­na­sto­wieczna ilu­stro­wana mapa przed­sta­wia­jąca pół­nocny Atlan­tyk, Morze Pół­nocne i rejony Morza Nor­we­skiego oraz dia­bel­skie kre­atury, które według autora mapy żyły w tych wodach.

Odkąd ludzie zaczęli wpa­try­wać się w oce­any, drżeli na myśl o ich cichych miesz­kań­cach. Słowo „aby­sal” pocho­dzi z greki, ozna­cza prze­paść, bez­denną otchłań. Jakie pie­kielne istoty wybra­łyby takie miej­sce do życia? Trudno było sobie wyobra­zić, jak te kre­atury mia­łyby wyglą­dać, choć reli­gia i mito­lo­gia przy­no­siły mro­żące krew w żyłach opisy i porów­na­nia do sza­tana. Przeto ktoś, kto stwo­rzył mapę por­tre­tu­jącą miesz­kań­ców głę­bin, miał nie­wąt­pli­wie szansę przy­cią­gnąć uwagę innych.

Carta Marina została wydru­ko­wana w 1539 roku i już na pierw­szy rzut oka jest nie­zwy­kle inte­re­su­ją­cym doku­men­tem. Każdy cal jej powierzchni pokryty jest mister­nymi rysun­kami, punk­tami orien­ta­cyj­nymi, kie­run­kami geo­gra­ficz­nymi, wypi­sane są na niej cia­sno po łaci­nie nazwy miejsc i notatki. Mapa została napa­ko­wana naj­bar­dziej aktu­alną wie­dzą swo­jej epoki, infor­ma­cjami doty­czą­cymi histo­rii natu­ral­nej, geo­gra­fii, flory i fauny mor­skiej, warun­ków pogo­do­wych oce­anu, nawi­ga­cji, tras stat­ków mor­skich i lokal­nych zwy­cza­jów. Przed­sta­wiała Skan­dy­na­wię – w tam­tym cza­sie odizo­lo­waną część świata – z nie­spo­ty­kaną pre­cy­zją30. To robi wra­że­nie, ale praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego pole­cia­łam do Szwe­cji, by obej­rzeć Cartę Marinę, było co innego. Można porów­nać tę mapę do mają­cego ponad czte­ry­sta osiem­dzie­siąt lat kadru, por­tre­tu­ją­cego lęki i prze­ko­na­nia. To nie tylko mapa kar­to­gra­ficzna, lecz mapa postrze­ga­nia świata.

Przed erą nauki, eks­plo­ra­cji głę­bo­kiego morza, apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych potra­fią­cych robić zdję­cia pod wodą w wyso­kiej roz­dziel­czo­ści prze­wa­ża­jąca więk­szość ludzi wie­rzyła, że tam, w głę­bo­kich wodach, żyją potwory, a Carta Marina czy­niła te wie­rze­nia ofi­cjal­nie udo­ku­men­to­wa­nym fak­tem. Mor­skim stwo­rze­niom przy­pi­sy­wano złe zamiary, mapa spor­tre­to­wała je z ude­rza­jącą dokład­no­ścią. Od Gren­lan­dii aż do Nor­we­gii możemy spo­strzec groźne kre­atury wywie­sza­jące języki, sie­jące spu­sto­sze­nie na stat­kach, poże­ra­jące żegla­rzy i w ogóle zacho­wu­jące się bar­dzo źle, no bo jak mogło być ina­czej, skoro wzięły się stam­tąd, z pie­kiel­nych głę­bin, dokąd teraz pra­gną porwać swoje ofiary.

Mapa uwa­żana była za wia­ry­godne źró­dło, szcze­gól­nie że stwo­rzył ją czło­wiek godny zaufa­nia. Kato­licki ksiądz31 i histo­ryk Olaus Magnus uro­dził się w szwedz­kim Linköping w 1490 roku. Wiódł świa­towe życie, uczęsz­czał na uni­wer­sy­tet w Niem­czech i podró­żo­wał po całej Euro­pie. Przez jakiś czas prze­by­wał w Pol­sce32. Wędro­wał po kra­jach Pół­nocy, zbie­ra­jąc opłaty na Kościół33 i chło­nąc infor­ma­cje z pierw­szej ręki: histo­ryjki opo­wia­dane przez wie­śnia­ków, wni­kliwe obser­wa­cje ryba­ków i żegla­rzy oraz lokalne plotki przy­pra­wione szczyptą śre­dnio­wiecz­nej skłon­no­ści do prze­są­dów.

Ludzie zawsze oba­wiali się głę­bin, jed­nak w cza­sach Magnusa wywo­ły­wały one praw­dziwą grozę. Na ponu­rej Pół­nocy ocean był czę­sto wyraź­nie wście­kły, a z brzegu zda­wał się nie­zmie­rzony i pozba­wiony gra­nic. Statki wypły­wały w morze i ni­gdy nie wra­cały. Żegla­rze zni­kali w jego pasz­czy, opa­da­jąc głę­boko pod powierzch­nię, do świata, w któ­rym roiło się od demo­nów, takich jak Lewia­tan czy Kra­ken34. Oprócz tych nie­szczę­snych dusz, które wyru­szyły tam w podróż bez powrotu, nikt nie widział głę­bin ani niczego o nich nie wie­dział. Dla prze­cięt­nego śmier­tel­nika była to tabula rasa nazna­czona fatum śmierci. Jed­nak jak to moż­liwe, że już wtedy nikt się nie zasta­na­wiał, co się tam kryje?

Ni­gdy nie dowiemy się, kiedy i gdzie naj­wcze­śniej pró­bo­wano zba­dać temat głę­bin – odga­duję, że gdzieś w sta­ro­żyt­nej Oce­anii – ale w kul­tu­rze zachod­niej za pierw­szego bio­loga mor­skiego uznaje się grec­kiego filo­zofa Ary­sto­te­lesa35. W czwar­tym wieku przed naszą erą prze­pro­wa­dzał on sek­cję każ­dego mor­skiego zwie­rzę­cia, które wpa­dło mu w ręce, spę­dzał lata na przy­glą­da­niu się ich zacho­wa­niu w lagu­nie i przed­sta­wił swoje odkry­cia w książce zaty­tu­ło­wa­nej Histo­ria ani­ma­lium (Histo­ria natu­ralna zwie­rząt). Ary­sto­te­les zauwa­żył mię­dzy innymi, że mątwa zmie­nia kolor, gdy się cze­goś prze­stra­szy, a zęby reki­nów są dłuż­sze u samic niż u sam­ców. Usta­lił, w jaki spo­sób kopu­lują homary, a także dostrzegł, że wie­lo­ryby i del­finy są ssa­kami. Skla­sy­fi­ko­wał je jako nale­żące do grupy, którą nazwał Ceta­cea, od grec­kiego kētǒs – potwór mor­ski36.

Następny był rzym­ski histo­ryk Pli­niusz Star­szy, który w 77 roku naszej ery opu­bli­ko­wał trzy­dzie­sto­sied­mio­to­mową ency­klo­pe­dię zawie­ra­jącą zapi­ski, roz­wa­ża­nia i zupeł­nie nie­do­rzeczne przy­pusz­cze­nia na temat mor­skiej fauny. W prze­ci­wień­stwie do Ary­sto­te­lesa, który pole­gał na dowo­dach empi­rycz­nych, Pli­niusz powta­rzał mądro­ści ludowe, pero­ro­wał o węgo­rzach dłu­gich na sto metrów, ośmior­ni­cach żywią­cych się ludźmi i rybach wiel­kich jak wyspy. Twier­dził, że tak naprawdę więk­szość miesz­kań­ców głę­bin ma „szka­radną formę”. Pisał o pod­wod­nych hura­ga­nach, które wzbu­rzają ocean „od samego dna, a potwory zabie­rane są z głę­bin i wyno­szone na wierzch na grzy­wach bał­wa­nów”. Ary­sto­te­les uży­wał nauko­wych metod i jego praca była zna­cząca, ale to bajeczki Pli­niusza zyskały więk­szą popu­lar­ność. W cza­sach śre­dnio­wie­cza zapo­mniano o ana­to­micz­nych prze­kro­jach Ary­sto­te­lesa, za to Pli­niusz uwa­żany był za auto­ry­tet37.

Tym­cza­sem głę­biny na­dal pozo­sta­wały poza zasię­giem bada­czy. Owiane były nim­bem tajem­nicy, niczym nad­przy­ro­dzona, nie­do­stępna kra­ina. Two­rząc Cartę Marinę, Magnus miał zamiar roz­świe­tlić mrok. Zaczął od kon­klu­zji, którą przy­nio­sły mu jego bada­nia: „Pośrodku sze­ro­kiego prze­stworu wód oce­anu, który pozwala nasio­nom życia na żywny wzrost, gdzie wspa­niała natura nie­prze­rwa­nie rodzi owoce, zna­leźć można całe sku­pi­sko potwo­rów”38.

Magnus świet­nie wyczuł naj­lep­szy moment na publi­ka­cję swo­jego dzieła. Nastą­piła epoka wiel­kich odkryć i Euro­pej­czy­ków cie­ka­wiło wszystko, a szcze­gól­nie gdy było to nie­zwy­kłe, nie­bez­pieczne lub egzo­tyczne39. Byli głodni zadzi­wie­nia, szczyty popu­lar­no­ści osią­gały cuda i oso­bli­wo­ści, ale też to, co wywo­ły­wało trwogę. Statki pły­wały do odle­głych brze­gów i przy­wo­ziły wie­ści o nie­zwy­kłych obser­wa­cjach. Nie­wy­ja­śnione, cudowne, prze­ra­ża­jące zja­wi­ska: plotki o lwie z ludzką twa­rzą, ponoć widzia­nym w Indiach, nie­mow­lę­tach, które uro­dziły się ze sto­pami w odwrotną stronę, donie­sie­nia o pig­me­jach, wil­ko­ła­kach i całym wachla­rzu istot, które w dziele Cuda opi­sane, autor­stwa fran­cu­skiego mni­cha Brata Jor­da­nusa, opi­sy­wane były jako „roz­ma­ite potwor­no­ści” – wszystko przy­ku­wało uwagę publiki. („Jeśli w Mala­ba­rze widzie­li­śmy koty ze skrzy­dłami, czemu nie mie­li­by­śmy ujrzeć ludzi z psimi gło­wami na wyspach oce­anu?” – pytał nieco ase­ku­ra­cyj­nie tłu­macz Jor­da­nusa w przed­mo­wie)40. Gra­nice świata się posze­rzały (rów­nież dzięki wyna­le­zie­niu druku przez Johan­nesa Guten­berga) i oka­zał się on nie­zwy­kle barwny. We Wło­szech roz­kwi­tał rene­sans, a Leonardo da Vinci naszki­co­wał pro­jekty pod­wod­nej apa­ra­tury do oddy­cha­nia. Jed­nak pod­cho­dził ostroż­nie do ich publi­ka­cji: „Wolę nie czy­nić tego z powodu nik­czem­nej natury czło­wieka, który mógłby użyć tej apa­ra­tury do znisz­cze­nia dna mor­skiego”41.

Jako kle­ryk i nauko­wiec Magnus zebrał wszystko, czego się nauczył, i prze­fil­tro­wał to przez Biblię, tek­sty Ary­sto­te­lesa i Pli­niu­sza oraz Geo­gra­fię Klau­diu­sza Pto­le­me­usza – pocho­dzącą z dru­giego wieku naszej ery próbę stwo­rze­nia glo­bal­nego atlasu zawie­ra­ją­cego kal­ku­la­cje sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej (cał­kiem nie­złe) i dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej (bar­dzo dale­kie od popraw­no­ści, bo dopiero w poło­wie osiem­na­stego wieku udało się wypra­co­wać wła­ściwy spo­sób obli­czeń). Prze­tra­wiał też tek­sty kla­syczne, z ich barw­nymi opi­sami Scylli, Cha­rybdy i Hydry, zanim zasiadł do pracy nad Cartą Mariną, któ­rej stwo­rze­nie zajęło mu dwa­na­ście lat. Cho­ciaż nie mógł tego prze­wi­dzieć, jego mapa stała się kul­towa. Jesz­cze długo po jego śmierci kró­lo­wała, funk­cjo­nu­jąc jak złota waluta: naj­so­lid­niej­szy kata­log mor­skich potwo­rów, odzwier­cie­dla­jący nasze naj­głęb­sze lęki w naj­cu­dow­niej prze­ra­ża­jący spo­sób.

Pew­nego bez­chmur­nego wrze­śnio­wego poranka wspię­łam się na wzgó­rze do biblio­teki Caro­lina Redi­viva, żeby obej­rzeć jeden z dwóch ory­gi­nal­nych egzem­pla­rzy Carty Mariny, które prze­trwały (drugi znaj­duje się w Mona­chium)42. Po dro­dze pokrę­ci­łam się po wyło­żo­nych kocimi łbami uli­cach, prze­my­ka­jąc pomię­dzy stu­den­tami z ple­ca­kami Fjällräven i mija­jąc kamie­nie runiczne wyż­sze ode mnie, z wyry­tymi na nich mistycz­nymi rysun­kami i napi­sami z jede­na­stego wieku. „Kamień upa­mięt­nia­jący duszę…” – wyja­śniała tabliczka. Drzewa o sre­brzy­stych liściach szu­miały na wie­trze, jakby pro­sząc o ciszę.

Byłam tak pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą ujrze­nia mapy na wła­sne oczy, że przy­szłam do biblio­teki za wcze­śnie, dzie­sięć minut przed otwar­ciem. Sta­nę­łam na scho­dach fron­to­wych i się rozej­rza­łam. W kra­jo­bra­zie roz­po­ście­ra­ją­cego się nisko mia­sta trudno było nie zauwa­żyć gotyc­kich iglic kate­dry wystrze­la­ją­cych na wyso­kość pra­wie stu dwu­dzie­stu metrów w niebo. Zwa­li­sta budowla z czer­wo­nej cegły ode­grała w życiu Magnusa nie­przy­jemną rolę. Była sie­dzibą arcy­bi­skupa Uppsali. Olaus otrzy­mał to sta­no­wi­sko od papieża Pawła III w 1544 roku43, ale był to jed­nak tytuł hono­rowy, bo Magnus ni­gdy tej funk­cji nie wyko­ny­wał. Już wcze­śniej od sied­miu lat prze­by­wał we Wło­szech. Refor­ma­cja prze­kształ­ciła Szwe­cję w kraj pro­te­stancki.

Ukoń­czył Cartę Marinę w Wene­cji. Była to mapa o ogrom­nym roz­mia­rze, o dłu­go­ści stu dwu­dzie­stu pię­ciu i sze­ro­ko­ści stu sie­dem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, zło­żona z dzie­wię­ciu oddziel­nie dru­ko­wa­nych drze­wo­ry­tów. Nikt nie wie, ile było egzem­pla­rzy pier­wo­druku – praw­do­po­dob­nie nie­zbyt wiele, skoro po 1574 roku pra­wie wszyst­kie zagi­nęły. Na szczę­ście ogromna popu­lar­ność mapy pocią­gnęła za sobą druk kopii o mniej­szym roz­mia­rze i ta wer­sja pozo­stała w obiegu. Aż do schyłku dzie­więt­na­stego wieku nikt nie widział ory­gi­nału, pierw­szy odna­le­ziony został w nie­miec­kich zbio­rach biblio­tecz­nych w 1886 roku. W 1961 roku odna­le­ziono w Szwaj­ca­rii drugi ory­gi­nał, który został nabyty przez Uni­wer­sy­tet w Uppsali.

Magnus był rów­nież auto­rem obszer­nych trak­ta­tów w języku wło­skim i nie­miec­kim, opi­su­ją­cych Cartę Marinę oraz wygod­nej legendy klu­cza do dzie­wię­ciu paneli mapy – jed­nak na tym nie poprze­stał. Następne szes­na­ście lat spę­dził pra­cu­jąc nad książką, a wła­ści­wie księgą tak wielką, że można było nią blo­ko­wać drzwi – dzie­łem o sied­miu­set sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu roz­dzia­łach zaty­tu­ło­wa­nym Histo­ria ludów Pół­nocy. Księga opi­sy­wała w szcze­gó­łach to wszystko, co zostało nary­so­wane na mapie, i zawie­rała bar­dzo długą i opa­trzoną wyczer­pu­ją­cymi przy­pi­sami część poświę­coną potwo­rom mor­skim. Magnus zmarł w Rzy­mie w 1557 roku, dwa lata po publi­ka­cji swo­jego dzieła, nie był już więc świad­kiem jej ogrom­nego suk­cesu: docze­kała się dwu­dzie­stu dwóch wydań w sze­ściu języ­kach. Stała się praw­dzi­wym hitem, rene­san­so­wym best­sel­le­rem, który i dziś jest dru­ko­wany.

Drzwi biblio­teki sta­nęły otwo­rem i weszłam do holu. Wewnątrz napo­tka­łam ciche, ale maje­sta­tyczne wnę­trze: wyso­kie sufity i okna, pode­sty, na które wcho­dziło się po spi­ral­nych scho­dach, listwy wień­czące wyko­nane w stylu szwedz­kiego neo­kla­sy­cy­zmu. Czy­tel­nie były prze­stronne, oświe­tlone cie­płym świa­tłem, ich półki wypeł­nione księ­gami w opra­wach o sub­tel­nie przy­ga­szo­nych kolo­rach. Two­rzyło to wyszu­kany efekt, zupeł­nie jakby stwo­rzony przez dyrek­tora arty­stycz­nego.

Carta Marina jest stale udo­stęp­niona zwie­dza­ją­cym, znaj­duje się na wysta­wie rzad­kich manu­skryp­tów w bocz­nej sali. Świa­tło sło­neczne nisz­czy dawny papier, więc w pokoju było ciemno jak w jaskini, tylko punk­towe świa­tło padało na cenne obiekty: nuty pisane ręką Mozarta, pierw­sze wyda­nia Mate­ma­tycz­nych zasad filo­zo­fii natu­ral­nej New­tona i O powsta­wa­niu gatun­ków Dar­wina, a także listy Gali­le­usza, w któ­rych bro­nił swo­jej teo­rii plam sło­necz­nych. Zatrzy­ma­łam się na chwilę, żeby przy­zwy­czaić wzrok. A potem, na tyłach pokoju, ujrza­łam potwory Magnusa.

Carta Marina, opra­wiona w ramę i zabez­pie­czona szkłem, zaj­muje całą ścianę. Widzia­łam wcze­śniej repro­duk­cje44, jed­nak i tak zasko­czyła mnie jej dro­bia­zgo­wość. Mapa wydru­ko­wana jest w czar­nym tuszu na gru­bym, kre­mo­wym papie­rze, bez dodatku koloru, a linie wyry­so­wane są tak ide­al­nie, jakby ktoś uży­wał szpilki. Każdy cen­ty­metr mapy tętni życiem, jed­nak Magnus wyraź­nie pra­gnął pod­kre­ślić wła­sną opi­nię na temat oce­anu. O ile na lądzie wszystko, co się dzieje, jest upo­rząd­ko­wane: maleń­kie figurki upra­wiają zie­mię, polują, jeż­dżą na nar­tach i grają na skrzyp­cach, o tyle ocean zanu­rzony jest w cha­osie, pełen nie­bez­pie­czeństw i tra­ge­dii, aż siny od fal i mor­skich prą­dów, które płyną, wirują, kipią. A pośród tego zamętu poja­wia się dwa­dzie­ścia pięć potwo­rów.

Na pozio­mie wzroku, przy Wyspach Owczych, pra­wie tak duży jak one potwór – z okrą­głym pyskiem, płe­twą grzbie­tową jak szty­let i szpo­nami jak kolce – marsz­czy brwi, poły­ka­jąc żagiel. Magnus nazwał go Ziphius i tak opi­sy­wał w swo­jej książce: „Ma okrut­nie brzydką głowę jak sowa, bar­dzo głę­bo­kie usta niczym prze­paść, budzące lęk i natych­miast skła­nia­jące do ucieczki każdą istotę, która go ujrzy, prze­ra­ża­jące oczy, grzbiet, który zwęża się spi­cza­sto, a raczej unosi w formę mie­cza, oraz ostry dziób”45. Obok niego inny potwór, z wysta­ją­cym, podob­nym do świń­skiego ryjem i pyskiem pokry­tym wypry­skami jak w ostrej odmia­nie trą­dziku, wbija zakrzy­wiony ząb w bok Ziphiusa. „Te stwo­rze­nia czę­sto nawie­dzają połu­dniowe wybrzeża niczym mor­scy rabu­sie lub nie­pro­szeni goście i robią krzywdę każ­demu, kto prze­tnie ich ścieżki”46 – ostrze­gał Magnus.

U wybrzeży Nor­we­gii posi­wiała bestia z gar­bem na grzbie­cie zmaga się z homa­rem mutan­tem, a ponad nimi nie­szczę­sny sta­tek zostaje roz­bity w drza­zgi przez „Mor­skiego Orma”, jed­nego z naj­bar­dziej odra­ża­ją­cych wod­nych zjaw Magnusa. To „wąż o ogrom­nym ciel­sku, dłu­gim na co naj­mniej sześć­dzie­siąt metrów i gru­bym na sześć”47 – pisał Magnus, a potem doda­wał, jakby już samo to nie budziło prze­ra­że­nia: „z jego szyi zwisa sierść długa na pra­wie pół metra, ciało pokry­wają czarne, ostre łuski, a czer­wone oczy płoną jak ogień”.

Magnus wciąż pod­kre­ślał, że opiera się na opi­sach świad­ków, któ­rzy widzieli potwory na wła­sne oczy, a jedno z jego źró­deł, inny arcy­bi­skup, pozy­skał nawet głowę jed­nego z nich, którą zakon­ser­wo­wał w soli i prze­słał papie­żowi. „Całą głowę tej kre­atury, która wyglą­dała jak wyko­nana z bar­dzo twar­dej skóry, pokryta dookoła rogami, a tak ciężka praw­do­po­dob­nie dla­tego, że Natura zapro­jek­to­wała ją w ten spo­sób dla łatwiej­szego zanu­rza­nia się”48. We wszyst­kich swo­ich pismach Magnus stara się spra­wiać wra­że­nie skru­pu­lat­nego, księgi napchane są cyta­tami, które mają pod­trzy­my­wać jego tezy, więc bar­dzo moż­liwe, że głowa jakiejś wiel­kiej mor­skiej bestii fak­tycz­nie tra­fiła do rezy­den­cji papie­skiej – tyle tylko, że Magnus dono­sił rów­nież, że na Islan­dii w stru­mie­niach zamiast wody pły­nie piwo.

Sta­łam tak bli­sko mapy, że mój oddech zapa­ro­wał szybę, zro­bi­łam więc krok w tył i spoj­rza­łam na nią z dystansu, ale po chwili na powrót mnie przy­cią­gnęła. Być może i opisy Magnusa są cudaczne, jed­nak Carta Marina to nie komiks. Jej potwory osa­dzone były w rze­czy­wi­sto­ści – a następ­nie pod­dane epic­kiej wer­sji gry w głu­chy tele­fon, prze­obra­ża­jąc się w więk­sze, okrut­niej­sze i bar­dziej fan­ta­styczne wer­sje samych sie­bie, aż w końcu te prze­ina­czone, prze­sa­dzone histo­ryjki dotarły do uszu Magnusa, który zamie­nił je w wer­sję dru­ko­waną: „Paweł Oro­zjusz ogła­sza w swo­jej bio­gra­fii Kali­guli, że w pią­tym roku jego pano­wa­nia z głę­bin morza wysko­czył potwór długi na ponad sześć kilo­me­trów…”49.

Wiele potwo­rów Magnusa przy­po­mina wie­lo­ryby – acz­kol­wiek o bar­dziej dia­bo­licz­nym wyglą­dzie – i z jego tek­stów jasno wynika, że znał dobrze te zwie­rzęta. Wie­dział, że rodzą żywe młode, oddy­chają powie­trzem „przez rurki” i zawie­rają olej – „naj­wię­cej jest go w ich gło­wie”. Zdaje się jed­nak, że Magnus nie mógł się poła­pać, które zwie­rzę jest wie­lo­ry­bem, a które jakimś jed­nak rodza­jem potwora. Wie­rzył na przy­kład, że samiec narwala – nie­śmia­łego, nur­ku­ją­cego głę­boko ark­tycz­nego wale­nia z wysta­ją­cym spi­ral­nym zębem – to „Ryba Jed­no­ro­żec, potwór mor­ski z ogrom­nym rogiem wyra­sta­ją­cym z czoła, któ­rym potrafi prze­kłuć i znisz­czyć nad­pły­wa­jące statki i zabić całą grupę męż­czyzn”50.

Pod­czas swo­ich podróży Magnus spo­ty­kał miesz­ka­ją­cych na wybrzeżu wie­śnia­ków, któ­rzy widy­wali wyrzu­cone na brzeg zwłoki wie­lo­ry­bów i innych bywal­ców głę­bin mor­skich. Były w opła­ka­nym sta­nie; z wzdę­tymi brzu­chami i pogry­zione przez ryby przed­sta­wiały ponury widok. Co miał taki śre­dnio­wieczny far­mer sobie pomy­śleć, gdy napo­tkał na brzegu zwłoki kasza­lota, który mie­rzył pięt­na­ście metrów, a jego łeb był jak wypeł­niony dłu­gimi zębi­skami wagon towa­rowy? Bez żad­nego kon­tek­stu, żad­nej wie­dzy, widok ten musiał być zaiste prze­ra­ża­jący. Magnus cyto­wał słowa jed­nego z naocz­nych świad­ków, któ­rzy napo­tkali na brzegu ciało fisz­bi­nowca (ten „potwór” był długi na dwa­dzie­ścia sie­dem metrów, miał „trzy­dzie­ści gar­deł” i „nie­wia­ry­god­nie wiel­kie” geni­ta­lia): „Do jego pod­nie­bie­nia przy­cze­pione było coś jakby nie­zli­czone zro­go­wa­ciałe płytki, z jed­nej strony wło­chate… i nie miał zębów, co pro­wa­dzi do kon­klu­zji, że nie był wie­lo­ry­bem”51.

Lęk może przy­bie­rać naj­róż­niej­sze formy, nie ma więc w tym nic dziw­nego, że nasza obawa przed głę­bi­nami morza – kra­iną, którą Carl Jung porów­nał do domu waria­tów pod­świa­do­mego umy­słu – wytwo­rzyła formy dziw­niej­sze od innych. Od początku wyobra­ża­li­śmy sobie naj­gor­sze. Przy braku oso­bi­stych doświad­czeń zapeł­ni­li­śmy głę­biny zja­wami z naj­ciem­niej­szych kątów naszego umy­słu. To naj­star­szy arche­typ ludz­kiej księgi opo­wie­ści: potwory, dzi­wacy, inni – istoty, któ­rych nie znamy, więc się od nich odsu­wamy. Ary­sto­te­les pró­bo­wał je obja­śniać, Pli­niusz był zde­cy­do­wany je ubar­wiać, geniusz Magnusa tkwił w umiesz­cze­niu ich na papie­rze.

Bar­dzo trudno mi było ode­rwać się od Carty Mariny, choć wga­pia­łam się w nią w ciem­no­ści już od dwóch godzin. Tym, co naj­bar­dziej podo­bało mi się w mapie, był entu­zjazm jej twórcy. Nawet jeśli Magnus dodał potwo­rom rogi, kły i gniewne spoj­rze­nia, aby wyda­wały się bar­dziej prze­ra­ża­jące, nie dało się ukryć, że te istoty musiały go pocią­gać. „Tak nie­zwy­kłe cuda zamiesz­kują prze­stwór oce­anu, że nawet oso­bie obda­rzo­nej wyjąt­ko­wym talen­tem trudno byłoby je opi­sać”52 – zachwy­cał się, poka­zu­jąc, że i na niego dzia­łała ta wieczna mie­szanka stra­chu i fascy­na­cji, zde­rze­nie przy­cią­ga­nia i odpy­cha­nia. Bio­log Edward O. Wil­son pod­su­mo­wał ją w jed­nym zda­niu: „Nawet naj­bar­dziej śmier­cio­no­śne i odra­ża­jące stwo­rze­nia dodają ludz­kiemu umy­słowi szczyptę magii”53.

Opu­ści­łam biblio­tekę z pli­kiem pocz­tó­wek z moty­wami z Carty Mariny, kub­kiem z moty­wem z Carty Mariny i Cartą Mariną wyrytą w pamięci. Jak bar­dzo żało­wa­łam, że nie mogę powie­dzieć Magnu­sowi, że teraz, pra­wie pięć wie­ków póź­niej, jego wizje są na­dal hip­no­ty­zu­jące. Przez całe dekady po śmierci Magnusa jego potwory były masowo kopio­wane na innych mapach. Jed­nak gdy żegluga mor­ska stała się częst­sza, a na dale­kich brze­gach poja­wiły się kolo­nie, euro­pej­skie monar­chie zro­zu­miały, że ocean jest czymś wię­cej niż tylko miej­scem, w któ­rym roi się od pro­ble­mów – jest nie­skoń­czo­nym źró­dłem pie­nię­dzy. W poło­wie sie­dem­na­stego wieku por­trety okrut­nych wie­lo­ry­bo­po­dob­nych dra­pież­ni­ków zagra­ża­ją­cych stat­kom zostały zastą­pione przez statki zaj­mu­jące się wie­lo­ryb­nic­twem. Kasza­loty nie miały już kłów i gore­ją­cych oczu, lecz har­puny wbite w grzbiet. Potwory ode­szły, pozo­stał po nich tylko wosk do świec i olej do lamp. Ocean na­dal budził sza­cu­nek, jed­nak nasza rela­cja z nim się zmie­niała.

Aby udać się w podróż w cza­sie do sie­dem­na­stego i osiem­na­stego wieku i wiel­kich zmian w rozu­mie­niu świata natury, które się w tym cza­sie doko­nały, wystar­czyło przejść się kil­koma uli­cami Uppsali. Z traw­nika przed Caro­lina Redi­viva widzia­łam Gusta­via­num, czte­ry­stu­let­nie muzeum, eks­cen­tryczne sank­tu­arium oświe­ce­nia. Wśród jego zbio­rów są pierw­sze wer­sje narzę­dzi rewo­lu­cji nauko­wej: mikro­skopy i tele­skopy, instru­menty medyczne, pierw­szy ter­mo­metr Andersa Cel­sju­sza. Są baro­me­try (wyna­le­zione w 1643 roku), sek­stanty (1731), chro­no­me­try (1735), a w kopule na szczy­cie budynku mie­ści się drugi naj­star­szy na świe­cie teatr ana­to­miczny, w któ­rym, sto­jąc w usta­wio­nych w sze­ściu kon­dy­gna­cjach gale­ryj­kach, stu­denci medy­cyny i postronni obser­wa­to­rzy mogli oglą­dać sek­cje zwłok wyko­ny­wane na cia­łach stra­co­nych prze­stęp­ców.

Dla dobrze zapo­wia­da­ją­cych się przy­rod­ni­ków tęt­niąca życiem osiem­na­sto­wieczna Uppsala była cał­kiem nie­złym miej­scem do zamiesz­ka­nia. W 1728 uni­wer­sy­tet zyskał nowy naby­tek: Karola Lin­ne­usza. Lin­ne­usz znaj­do­wał się w trud­nej sytu­acji mate­rial­nej, ale nie tylko to odróż­niało go od innych stu­den­tów. Spę­dzał całe godziny w uni­wer­sy­tec­kim ogro­dzie bota­nicz­nym – tuż za rogiem po wyj­ściu z Gusta­via­num – i wyróż­nił się jako „cudowne dziecko roślin”. Już jako mło­kos nauczył się ich nazw łaciń­skich, które w tam­tym cza­sie były kar­ko­łom­nie dłu­gimi i zaska­ku­jąco szcze­gó­ło­wymi opi­sami opar­tymi na subiek­tyw­nym wra­że­niu. Kak­tus na przy­kład to: „wielki melo­nowy oset o pięt­na­stu kątach i zakrzy­wio­nych sze­ro­kich cier­niach o czer­wo­nej bar­wie”54 – po łaci­nie brzmiało to jesz­cze bar­dziej zawile. Lin­ne­usz został pro­fe­so­rem bota­niki i medy­cyny i zapi­sał się w histo­rii jako twórca tak­so­no­micz­nego sys­temu kla­sy­fi­ka­cji roślin, uży­wa­nego po dziś dzień – uni­wer­sal­nych zasad pozwa­la­ją­cych każ­demu i gdzie­kol­wiek usta­lić miej­sce danego orga­ni­zmu na drze­wie życia i jego pocho­dze­nie, poprzez rodzaj i gatu­nek. Przez lata tak­so­no­mia została udo­sko­na­lona, roz­róż­nie­nia stały się wła­ściw­sze, a sekwen­cjo­no­wa­nie gene­tyczne jesz­cze posu­nęło naprzód całą zabawę55, jed­nak to dzięki Lin­ne­uszowi znamy teraz orkę jako Orci­nus orca, z rodziny Del­phi­ni­dae (del­fi­no­wa­tych), pod­rzędu Odon­to­ceti (zębow­ców) w rzę­dzie Ceta­cea (wale­nie), a nie jako „sza­rego del­fina”, jak z upodo­ba­niem nazy­wał ją Magnus, ani też jako „ogromną masę mięsa z dzi­kimi zębami” z opisu Pli­niu­sza.

To wszystko ozna­czało ogromny skok naprzód, cał­ko­witą prze­mianę, która odsu­nęła na bok sza­lone i cha­otyczne plotki o mor­skich potwo­rach, zastę­pu­jąc je chłod­nym, racjo­nal­nym osą­dem. Choć nauka wciąż była uwi­kłana w reli­gię i stały przed nią okrutne bitwy z Kościo­łem, cho­ciaż słowo „nauko­wiec” nawet nie weszło do uży­cia przed 1834 rokiem, era „poma­gnu­sowa” była cza­sem oce­nia­nia, deba­to­wa­nia, kwe­stio­no­wa­nia i rozu­mo­wa­nia, roz­wi­ja­nia teo­rii i ich udo­wad­nia­nia, eks­cy­tu­ją­cym cza­sem dowia­dy­wa­nia się, jak funk­cjo­nuje świat.

Gdy popo­łu­dniowe słońce przedarło się przez zasłonę chmur, opu­ści­łam miej­sce nazy­wane teraz Ogro­dem Lin­ne­usza – gąszcz roślin z wypi­sa­nymi ręcz­nie tablicz­kami – i uda­łam się do mia­sta, żeby odwie­dzić pub, gdzie można poczuć się jak wiking: zjeść mięso pie­czo­nego jele­nia gołymi rękami, popi­ja­jąc mio­dem z rogu. Gdy minę­łam kate­drę, zro­zu­mia­łam, że zato­czy­łam pełne koło. Kiedy Lin­ne­usz zmarł w 1778 roku, tu został pocho­wany, a gro­bo­wiec wto­piony w pod­łogę kościoła zazna­cza jed­no­cze­śnie miej­sce, gdzie kariera Magnusa została uda­rem­niona. Ostatni arcy­bi­skup Uppsali ni­gdy nie wła­dał tą kate­drą, a w końcu to naukowcy wypo­sa­żeni w nowo­cze­sne tech­no­lo­gie – a nie duchowni ze swo­imi modli­tew­ni­kami – mieli odkryć sekrety oce­anu. Wydaje się, że Magnus był świa­dom wła­snych ogra­ni­czeń: „W mor­skich głę­bi­nach są gatunki ryb, które ni­gdy lub bar­dzo rzadko poka­zują się ludz­kim oczom”56 – pisał, jakby był tym roz­cza­ro­wany.

Następna fala bada­czy oce­anów nie chciała cze­kać, aż te zanu­rzone w głę­bi­nach cie­ni­ste formy bytu się pokażą, chciała ich szu­kać i je zna­leźć. Nie wystar­czało już wga­pia­nie się w nie­zwy­kłe, gigan­tyczne stwo­rze­nia, któ­rym zda­rzyło się doko­nać żywota na plaży. Dzie­więt­na­sto­wieczni przy­rod­nicy pra­gnęli pobrać próbki z ich natu­ral­nego śro­do­wi­ska, umie­ścić je pod mikro­sko­pem, zro­zu­mieć histo­rię ich życia, jak funk­cjo­nują, co jedzą. Pra­gnęli też prze­pro­wa­dzać eks­pe­ry­menty fizyczne, które odpo­wie­dzia­łyby na pod­sta­wowe, ale wciąż wpra­wia­jące w zakło­po­ta­nie pyta­nia: Jak głę­boki tak naprawdę jest ocean? Z czego zro­bione jest jego dno i jakie panują tam warunki? Czy kra­inę, w któ­rej jest cał­ko­wi­cie ciemno, można w ogóle zba­dać meto­dami nauko­wymi? Kilo­me­try pod wodą? Głę­biny były nie­znane, ale czy nie­po­zna­walne?

Nie miano żad­nych wąt­pli­wo­ści, że bada­nie głę­bin będzie dokucz­li­wie trudne. Każ­demu, kto zechce wściu­bić nos w pod­wodny świat, przyj­dzie spę­dzić całe mie­siące, ba, lata nawet, na morzu – żywiąc się sucha­rami i pijąc sok z limonki, aby unik­nąć szkor­butu – wci­skać się w cia­sne koje na pokła­dach stat­ków, które koły­szą się, prze­wra­cają, a cza­sem nawet toną. Przyj­dzie mu znieść zmę­cze­nie i znie­chę­ce­nie poby­tem na ogra­ni­czo­nej prze­strzeni, cho­roby tro­pi­kalne, kiep­ską pogodę i wszystko to, czym los posta­nowi go poczę­sto­wać. Cho­roby i wypadki musi uznać za pew­nik, a śmierć za praw­do­po­dobną. Pod­czas wyprawy na pokła­dzie HMS „Beagle” Karol Dar­win przez pięć lat cier­piał na cho­robę mor­ską. „To nie jest błaha nie­do­god­ność, którą da się wyle­czyć w tydzień” – prze­strze­gał. Dar­win nie zno­sił życia na morzu rów­nież z innych powo­dów. Narze­kał na „brak prze­strzeni, miej­sca dla sie­bie, odpo­czynku; drę­czące uczu­cie cią­głego pośpie­chu; nie­obec­ność pozo­sta­wio­nych w domu bli­skich; utratę drob­nych luk­su­sów, a nawet muzyki…”. Ocean, docho­dził do kon­klu­zji, to „pust­ko­wie nudy”57.

Był też pro­blem wypo­sa­że­nia: po pro­stu bra­ko­wało solid­nego i łatwego w uży­ciu sprzętu. Pomiary głę­bin wyko­ny­wano ze stat­ków regu­lar­nie, ale za pomocą pry­mi­tyw­nych urzą­dzeń i nie­mia­ro­daj­nych metod. Mary­na­rze opusz­czali cię­ża­rek przy­wią­zany do dłu­giej liny, patrzyli, jak zanu­rza się w ciem­ność, i pró­bo­wali wyczuć, kiedy ude­rzy o dno. Potem powoli go wycią­gali, ozna­cza­jąc odle­głość za pomocą sążni – jed­nostki dłu­go­ści opar­tej na sze­ro­ko­ści roz­po­star­tych ramion doro­słego męż­czy­zny (około dwóch metrów). Nie­które urzą­dze­nia były zapro­jek­to­wane tak, by pobrać próbki z dna, gdy go dotknęły, jed­nak jedyną moż­li­wo­ścią, by zebrać więk­szą ilość mate­riału – i być może nawet zła­pać jakieś zwie­rzę – było grze­ba­nie w dnie meta­lo­wym czer­pa­czem lub tra­ło­wa­nie obcią­żo­nym wło­kiem; w każ­dym z tych przy­pad­ków urzą­dze­nia musiały być opusz­czane na linie ze wciąż zmie­nia­ją­cego poło­że­nie statku. Trudno, żeby manew­ro­wać tym ustroj­stwem z jaką­kol­wiek fine­zją! Czę­sto zresztą zawo­dziły: liny plą­tały się albo rwały, a pomiary wyma­gały wielu godzin mono­ton­nej pracy, nawet w płyt­szych wodach. Zej­ście poni­żej sze­ściu­set metrów byłoby tak katorż­ni­czym przed­się­wzię­ciem, że chyba tylko naj­więksi maso­chi­ści chcie­liby spró­bo­wać. W wyda­niu z 1823 roku Ency­klo­pe­dia Bri­tan­nica pod­dała się: „Przez brak odpo­wied­nich sprzę­tów morze poni­żej pew­nej głę­bo­ko­ści pozo­staje nie­zba­dane”58.

Jed­nak histo­ria ludz­kiej pomy­sło­wo­ści zawsze żąda następ­nego roz­działu: w poło­wie dzie­więt­na­stego wieku potrzeba, aby dowie­dzieć się wię­cej o dnie morza stała się nagląca, bo takie było pra­gnie­nie poło­że­nia na nim kabli tele­gra­ficz­nych. Głę­biny stały się znów istotne eko­no­micz­nie – w erze elek­trycz­no­ści prze­sy­ła­nie wia­do­mo­ści za pomocą gołębi pocz­to­wych, a nawet liniow­ców nie wystar­czało. Szyb­sza komu­ni­ka­cja ozna­cza­łaby prze­wagę woj­skową, nie mówiąc o tym, że naród, któ­remu jako pierw­szemu uda­łoby się poło­żyć kabel tele­gra­ficzny na głę­bo­ko­ści czte­rech i pół tysiąca metrów, naprawdę miałby się czym prze­chwa­lać. Poszedł za tym trwa­jący dekadę eks­pe­ry­ment tech­no­lo­giczny na dnie Oce­anu Atlan­tyc­kiego, przy któ­rym współ­pra­co­wały – i współ­za­wod­ni­czyły – Wielka Bry­ta­nia i Stany Zjed­no­czone, pole­ga­jący na poło­że­niu kabla o dłu­go­ści pra­wie trzech i pół tysiąca kilo­me­trów, łączą­cego Europę i Ame­rykę. Gdzie go umie­ścić? Jak go zabez­pie­czyć? Czy jakiś stwór na dnie go nie prze­gry­zie? I czy nie zmiotą go prądy? Pil­nie potrzebna była eks­per­tyza.

Gdy bada­nia mor­skich głę­bin prze­isto­czyły się z marzeń ścię­tej głowy w rze­czy­wi­stość, typową osobą, któ­rej udało się wyrwać na bada­jącą dno oce­anu eks­pe­dy­cję, był Euro­pej­czyk, oczy­wi­ście męż­czy­zna, bo kobiety nawet nie śmiały pró­bo­wać, dobrze sytu­owany i solid­nie wykształ­cony, z ambi­cjami aka­de­mic­kimi i zna­jo­mo­ściami wśród rów­nie uprzy­wi­le­jo­wa­nych męż­czyzn. Świeżo upie­czeni naukowcy morza two­rzyli klub dżen­tel­me­nów i – w prze­ci­wień­stwie do mary­na­rzy – jego człon­ko­wie nie cha­rak­te­ry­zo­wali się zbyt dużą odpor­no­ścią na nie­do­god­no­ści. Głę­biny były jak nowo otwarte gra­nice i moż­li­wo­ści – praw­dziwa żyła złota. Wszystko było tam nowe dla nauki, a jedna wyprawa mogła wystar­czyć do zro­bie­nia kariery. Jeden z przy­rod­ni­ków opi­sy­wał to takimi sło­wami: „To jedyny pozo­stały nam obszar, gdzie zna­leźć można nie­skoń­czone pokłady wzbu­dza­ją­cych nie­zwy­kłe zain­te­re­so­wa­nie nowo­ści, tuż pod ręką, która ma już moż­li­wość, by je schwy­cić”59.

W tym cza­sie wik­to­riań­ska Anglia była wprost urze­czona pod­wod­nymi odkry­ciami. Zbie­ra­nie musze­lek uwa­żano za sty­lowe hobby. Domowe akwa­ria, nazy­wane „ogro­dami oce­anicz­nymi”, stały się w wyż­szych kla­sach spo­łecz­nych sym­bo­lem sta­tusu. „Cuda dna oce­anu nie­do­stępne być powinny pospo­li­tym oczom”60. Krę­cił nosem autor jed­nego z porad­ni­ków dla począt­ku­ją­cych akwa­ry­stów. Mor­ska flora i fauna zawsze były ponad tym, co zwy­czajne, nawet jeśli wci­śnięto je w szklany pojem­nik. Ukwiały przy­po­mi­nały „rzad­kie egzo­tyczne kwiaty” – poety­zo­wał autor książki, doda­jąc jed­no­cze­śnie ostrze­że­nie: „To nie kwiaty, lecz zwie­rzęta, a ich na pozór deli­katne płatki… chwy­tają nie­świa­domą niczego ofiarę znę­coną pięk­nym wyglą­dem ukwiału, śmier­cio­no­śnego niczym kra­ter wul­kanu, w który zostaje wcią­gnięta zamy­ka­ją­cymi się wkrótce nad nią mac­kami”61. Ostatni roz­dział wzbi­jał się na szczyty żar­li­wych wizji nowych form roz­rywki: „Gigan­tyczne akwa­rium” mie­rzące dzie­siątki metrów, w któ­rym rekiny „można będzie obser­wo­wać w śmier­tel­nym poje­dynku z nur­kami, uzbro­jo­nymi w sieć i trój­ząb”62.

W całym tym mod­nym i intrat­nym oce­anicz­nym pod­glą­dac­twie była pewna iro­nia. Nauka o morzu wresz­cie roz­kwi­tła, a mimo to powró­ciły mor­skie potwory. Nagle widziano je wszę­dzie – szcze­gól­nie w Glo­uce­ster w sta­nie Mas­sa­chus­sets, gdzie ponad sto osób przy­się­gało, że ujrzało „mor­skiego węża” bry­ka­ją­cego w por­cie. Rybacy i wła­ści­ciele łodzi widy­wali go rów­nież na głęb­szych wodach. Te przy­padki były tak czę­ste, że Towa­rzy­stwo Lin­ne­usza w Nowej Anglii zaini­cjo­wało ofi­cjalne śledz­two, zbie­ra­jąc zezna­nia pod przy­sięgą. Świad­ko­wie zga­dzali się co do tego, że stwo­rze­nie było ciem­no­brą­zowe, podobne do węża, dłu­go­ści około dwu­dzie­stu pię­ciu metrów i grube jak beczka. Pły­wało falu­ją­cym ruchem niczym peł­znąca gąsie­nica i według nie­któ­rych (ale nie wszyst­kich) z czoła wyra­stało mu żądło. Przy­rod­nik o zaiste nie­zwy­kłym nazwi­sku Con­stan­tine Samuel Rafi­ne­sque-Schmalz zapro­po­no­wał nawet nazwę węża zgodną z kla­sy­fi­ka­cją Lin­ne­usza: Mego­phias mon­stro­sus. „Doło­żymy wszel­kich sta­rań, by go poj­mać, żywego lub mar­twego” – obie­cy­wał miesz­ka­niec oko­lic. Mon­stro­susa ni­gdy jed­nak nie schwy­tano.

W sumie nie­wielka strata, skoro głę­biny wyplu­wały następne potwory dosłow­nie wszę­dzie. Nie­da­leko Przy­lądka Dobrej Nadziei bry­tyj­scy mary­na­rze zaob­ser­wo­wali stwo­rze­nie z głową żyrafy i prze­ra­ża­ją­cymi zębami, w cie­śni­nie Malakka z kolei przy­po­mi­na­jącą żabę istotę wielką na pięt­na­ście metrów, a przy Sycy­lii bestię o gład­kiej skó­rze i gło­wie jak pocisk63. Donie­sie­nia obfi­to­wały też w potwory widziane na wodach Skan­dy­na­wii, z czego Magnus na pewno byłby dumny. „W cza­sie mojej ostat­niej podróży z Lon­dynu widzia­łem co naj­mniej trzy węże mor­skie” – opo­wia­dał J. Cob­bin w cza­so­pi­śmie nauko­wym „Annals and Maga­zine of Natu­ral History”. Naj­bar­dziej impo­nu­jący z nich „miał co naj­mniej tysiąc jar­dów [ponad 900 metrów] dłu­go­ści”, głowę, która roz­sze­rzała się ku górze jak u kobry, i świe­cące oczy. Czy­ta­jąc ten opis, trudno się nie zasta­na­wiać, czy na statku ktoś nie polał Cob­binowi o jedną szkla­neczkę sherry za dużo. Potwór bowiem „pły­nął z ogromną szyb­ko­ścią, chłosz­cząc wodę ogo­nem i wzbi­ja­jąc tak wielką pianę, jakby bał­wany roz­bi­jały się o postrzę­pione skały” – pisał męż­czy­zna. „Słońce na chwilę go oświe­tliło i patrząc przez dobrą lor­netkę, spo­strze­głem, że jego łuko­wato wygięte ciało pokryte jest zacho­dzą­cymi na sie­bie, tęczo­wymi łuskami, które otwie­rały się i zamy­kały”64.

Nawet wybitni naukowcy wie­rzyli w takie rze­czy. Wyni­kało to w dużej mie­rze z następ­nej sen­sa­cji epoki wik­to­riań­skiej, jaką było wyko­py­wa­nie ska­mie­lin pra­daw­nych mor­skich stwo­rzeń, w tym ich­tio­zaura i ple­zjo­zaura odna­le­zio­nych w nad­mor­skim mia­steczku w Anglii. Jeśli te mające płe­twy smoki gra­so­wały nie­gdyś w głę­bi­nach, kto wie, czy na­dal nie można ich tam spo­tkać? „Nie ma żad­nej przy­czyny a priori, o któ­rej bym wie­dział, dla­cze­góż gady o wężo­wych cia­łach, dłu­go­ści pięt­na­stu metrów i wię­cej, nie mia­łyby bawić w naszych morzach, podob­nie jak czy­niły te z okresu kredy, wszak z geo­lo­gicz­nego punktu widze­nia zda­rzyła się ona led­wie wczo­raj” – argu­men­to­wał bry­tyj­ski bio­log Tho­mas Henry Hux­ley, bro­niąc mor­skich potwo­rów65. Zga­dzał się z nim szwaj­car­ski zoo­log, pro­fe­sor Harvardu Louis Agas­siz, mówiąc: „Trudno już wię­cej wąt­pić w ist­nie­nie jakie­goś wiel­kiego gada mor­skiego, pokrew­nego ich­tio­zau­rom i ple­zjo­zau­rom, choć na razie nie­zna­nego przy­rod­ni­kom”66.

Bry­tyj­ski pale­on­to­log Richard Owen, ten sam, który wymy­ślił słowo „dino­zaur”, gło­śno pro­te­sto­wał prze­ciwko takim pomy­słom. „Jasz­czury mor­skie z okresu kredy zostały zastą­pione w trze­cio­rzę­dzie i póź­niej przez ssaki mor­skie” – odpo­wia­dał gniew­nie, wska­zu­jąc na „kom­pletną nie­obec­ność” jakich­kol­wiek pocho­dzą­cych z obec­nych cza­sów szcząt­ków domnie­ma­nych potwo­rów. Machał ręką na donie­sie­nia naocz­nych świad­ków, był prze­ko­nany, że to publiczna histe­ria dopro­wa­dziła do pomyłki, myląc potwory z wie­lo­ry­bami, reki­nami, węgo­rzami – a nawet gigan­tycz­nymi fokami. „Znacz­nie wię­cej dowo­dów naocz­nych na ist­nie­nie duchów zna­leźć można, niż tych na ist­nie­nie węża mor­skiego”67. – Obu­rzał się.

Jed­nak pomy­słu, że głę­biny mor­skie są schro­nie­niem dla istot pre­hi­sto­rycz­nych, nie tak łatwo było się pozbyć. Sam Owen, zba­daw­szy łodzi­kowca, żyją­cego w głę­bo­kich wodach przodka ośmior­nicy i mątwy, stwier­dził, że jest to „może jedyny żyjący pier­wo­wzór grupy zor­ga­ni­zo­wa­nych istot, któ­rych ska­mie­niałe szczątki udo­wad­niają ich ist­nie­nie w okre­sie odle­głym i innym porządku rze­czy”68. Ze swo­imi zwi­nię­tymi spi­ral­nie w jed­nej płasz­czyź­nie musz­lami, kub­ko­wa­tymi oczami i licz­nymi ramio­nami, łodzi­kowce stały się eks­po­na­tem wagi A: dowo­dem, że gatu­nek z ery dino­zau­rów mógł prze­trwać do dziś. Głę­biny mor­skie zda­wały się utra­co­nym świa­tem, wyraź­nie nie­do­świad­czo­nym zja­wi­skami wymie­ra­nia gatun­ków i naci­sków ewo­lu­cji, które jak już udo­wod­niono, wpły­wały na życie na lądzie; zda­wało się cał­kiem logiczne, że relikty z prze­szło­ści pokrewne żywym ska­mie­li­nom mogą się tam czaić. Po pro­stu jesz­cze ich nie zna­leź­li­śmy.

A jed­nak w końcu ktoś to zro­bił. W 1864 roku w Nor­we­gii przy­rod­nik Michael Sars i jego syn Georg Ossian Sars, kopiąc w dnie fiordu na głę­bo­ko­ści sze­ściu­set metrów, wycią­gnęli przy­twier­dzone do pod­łoża archa­iczne zwie­rzę zwane liliow­cem. Trudno było je nazwać potwo­rem: przy­po­mi­nało raczej deli­katny kwiat ze smu­kłą łodyżką i pie­rza­stymi płat­kami (w rze­czy­wi­sto­ści są jego ramio­nami). Liliowce, zwane też liliami mor­skimi, znaj­do­wano w postaci ska­mie­lin w dużej obfi­to­ści i były uwa­żane za wymarłe sto milio­nów lat temu, a oka­zało się, że ten pięk­nie kwit­nący okaz potra­fił poko­nać czas.

Jego wygląd był zdu­mie­wa­jący. A poza wszyst­kim nie powi­nien zostać zna­le­ziony na takiej głę­bo­ko­ści. Żadna żywa istota nie powinna być zna­le­ziona na takiej głę­bo­ko­ści. Bo – o iro­nio losu – wła­śnie wtedy, gdy wresz­cie zaczęto inte­re­so­wać się świa­tem oce­anu, jeden z naj­bar­dziej uzna­nych świa­to­wych przy­rod­ni­ków, pro­fe­sor Edward For­bes z Uni­wer­sy­tetu w Edyn­burgu orzekł, że na głę­bo­ko­ści sze­ściu­set metrów i poni­żej głę­biny były „azo­iczne”, czyli innymi słowy pozba­wione życia. Po pro­stu nic tam nie było.

For­bes nie był wcale pierw­szym, który widział głę­biny jako zie­mię jałową. Grecki filo­zof Pla­ton wydał w ich spra­wie nie­przy­chylny wer­dykt: „Wszystko znisz­czone jest tam przez słoną wodę, nie ma wege­ta­cji, o któ­rej warto by wspo­mnieć, podob­nie jak pra­wie żad­nych przy­kła­dów lepiej ufor­mo­wa­nego terenu – tylko jaski­nie i pia­sek, i nie­zmie­rzone poła­cie błota i mułu… nic, co zasłu­ży­łoby, żeby nazwać pięk­nym według naszych stan­dar­dów”69. Fran­cu­ski przy­rod­nik François Péron przy­pusz­czał, że tam w dole panują tak niskie tem­pe­ra­tury, że całe dno pokryte jest grubą war­stwą lodu. Inni wie­rzyli, że panu­jące w głę­bi­nach ogromne ciśnie­nie zbiło dno mor­skie w przy­po­mi­na­jący cement blok, a woda, która zebrała się nad nim, jest tak nie­ru­choma i gęsta, że żaden przed­miot nie jest aż tak ciężki, by się przez nią prze­bić i się­gnąć samego dna. Wszystko, co zostało wrzu­cone do oce­anu, skoń­czy w zawie­sze­niu na śred­nich głę­bo­ko­ściach. Wraki stat­ków, zwłoki ludz­kie, szczątki mor­skich potwo­rów (dla­tego nie możemy ich zna­leźć), kable tele­gra­ficzne… to wszystko dry­fuje w głę­bi­nach i zosta­nie tam na wiecz­ność, jakby zagu­bione w prze­strzeni kosmicz­nej. Tam, gdzie jest naprawdę głę­boko, opusz­czane cię­żarki ude­rzają w fał­szywe dno i nie opadną głę­biej.

Oczy­wi­ście na wszyst­kie te słowa nie było żad­nych dowo­dów, ale teo­ria azo­iczna szybko przy­brała zna­miona nie­pod­wa­żal­nego faktu. For­bes był prze­cież bły­sko­tliwy, obda­rzony ener­gią, znał, kogo trzeba. Cho­dził na spo­tka­nia, zasia­dał w komi­te­tach, two­rzył sto­wa­rzy­sze­nia. Miał pie­nią­dze, lecz nie był uwa­żany za snoba. Lubił sobie pożar­to­wać. W wieku dwu­na­stu lat opu­bli­ko­wał pierw­szą książkę i otwo­rzył muzeum histo­rii natu­ral­nej – stwo­rzone z wła­snej kolek­cji roba­ków, skał i ska­mie­lin – we wła­snym domu. Stu­dia uni­wer­sy­tec­kie zaczął od medy­cyny, jed­nak wkrótce zamie­nił ją na zoo­lo­gię, geo­lo­gię i pale­on­to­lo­gię. Po trzy­dzie­stce został człon­kiem Towa­rzy­stwa Kró­lew­skiego, naj­bar­dziej pre­sti­żo­wego bry­tyj­skiego zrze­sze­nia nauko­wego, pre­ze­sem Lon­dyń­skiego Towa­rzy­stwa Geo­lo­gicz­nego, kie­ro­wał rów­nież kate­drą histo­rii natu­ral­nej na Uni­wer­sy­te­cie Edyn­bur­skim. Jeśli cho­dzi o repu­ta­cję naukową, nie miał sobie rów­nych.

For­bes z entu­zja­zmem pod­jął się prac badaw­czych w oce­anie, sta­jąc się „eks­per­tem od grze­ba­nia w dnie”, ale jego doświad­cze­nie ogra­ni­czało się do wód przy­brzeż­nych. Gdy w 1841 roku dostał szansę przy­łą­cze­nia się do eks­pe­dy­cji badaw­czej na Morzu Śród­ziem­nym, rzecz jasna z niej sko­rzy­stał. Był żywo zain­te­re­so­wany gatun­kami żyją­cymi na róż­nych głę­bo­ko­ściach. Według niego było sprawą klu­czową, „aby Bry­tyj­czycy, zwią­zani z nauką czy też nie, chwa­lący się przy każ­dej oka­zji swo­imi pre­dys­po­zy­cjami do wła­da­nia morzem, wie­dzieli cokol­wiek o miesz­kań­cach swego sło­nego cesar­stwa”70.

W ciągu osiem­na­stu mie­sięcy na morzu For­bes kopał na głę­bo­ko­ściach do czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu metrów – z bar­dzo fru­stru­ją­cymi rezul­ta­tami. W więk­szo­ści dotarł tylko do błota. Póź­niej stało się jasne, że to uży­wana przez niego draga sta­no­wiła przy­czynę mar­nych efek­tów. Była zbyt mała, kra­wę­dzie wlo­towe miała zbyt wąskie, a sieć za gęstą, co spra­wiało, że zapy­chała się osa­dem. Rów­nież obszar wybrany do badań był pod­wodną pusty­nią, o czym wtedy nie wie­dziano71. Dla For­besa, który tak uko­chał sobie sto­so­wa­nie dragi, że nawet napi­sał o niej pio­senkę: „Czas już nas goni, śpią w głębi try­toni, waleczna draga opada!” – było praw­dzi­wym cio­sem skoń­czyć z tak nędz­nym łupem.

Cóż, genialny For­bes posta­no­wił dopa­so­wać teo­rię do wyniku. Skoro nie zna­lazł w głę­bi­nach żywych istot, z pew­no­ścią ich tam nie ma. Sfor­mu­ło­wał tezę, dzięki któ­rej prze­szedł do histo­rii badań nad oce­anem – choć nie w spo­sób, o jaki zapewne mu cho­dziło. „Gdy scho­dzimy coraz głę­biej [w ocean]” – tak zaczął słynny wywód – „widzimy coraz więk­sze zmiany w jego miesz­kań­cach, jest ich też coraz mniej, co wska­zuje wyraź­nie na to, że zbli­żamy się do warstw naj­głęb­szych, gdzie życie wymarło lub też pozo­sta­wia nam zale­d­wie kilka iskie­rek wska­zu­ją­cych na ledwo tlącą się jego obec­ność”72.

O, to była zaiste cie­kawa nowina dla Micha­ela i Geo­rga Sar­sów, któ­rzy zna­leźli w Nor­we­gii w tych jało­wych głę­bi­nach co naj­mniej dzie­więt­na­ście gatun­ków73! Albo dla bada­cza polar­nego sir Johna Rossa, który wszak już w 1818 roku zna­lazł w głę­bi­nach Morza Baf­fina robaki74 i wido­wi­skową roz­gwiazdę. Oraz jego sio­strzeńca sir Jamesa Clarka Rossa, który udał się w 1839 roku na wyprawę w Antark­tykę i tam z głę­bo­ko­ści ośmiu­set metrów wycią­gnął kora­lowce, meduzy, robaki i sko­ru­piaki, pod­su­mo­wu­jąc ten plon sło­wami, że dno mor­skie „aż roi się od zwie­rząt”75.

Wszyst­kie te odkry­cia zostały teraz zigno­ro­wane lub zlek­ce­wa­żone. Nie pomo­gło to, że John Ross miał bała­gan w papie­rach, a nie­które próbki Jamesa Clarka Rossa zostały zje­dzone przez kota pokła­do­wego. Wyniki badań Sarsa nieco trud­niej było wytłu­ma­czyć, jed­nak spo­łecz­ność naukowa i tak przy­jęła teo­rię For­besa z otwar­tymi ramio­nami, bo była po ich myśli. Głę­biny oka­zały się wro­gie, nie­prze­nik­nione. Nie było tam prze­cież słońca ani tlenu, ani poży­wie­nia, ani śro­do­wi­ska, w któ­rym ze względu na ogromne ciśnie­nie w ogóle można by prze­żyć. Pisa­nie o aby­salu jako o mar­twej stre­fie było wygodną odpo­wie­dzią na pyta­nie, które naukow­com spę­dzało sen z powiek: „Gdyby było tam życie, w jaki spo­sób mogłoby prze­trwać bez wszyst­kich tych rze­czy?”.

For­bes zmarł w 1854, jed­nak jego teo­ria nie została pocho­wana razem z nim. Wciąż wisiała w powie­trzu, niczym nie­da­jący się usu­nąć zapa­szek stę­chli­zny, choć na nie­wy­god­nych głę­bo­ko­ściach znaj­do­wano coraz to nowe zwie­rzęta. W 1860 roku sta­tek o nazwie HMS „Bul­l­dog” wypu­ścił sondę na głę­bo­kość dwóch tysięcy trzy­stu metrów w Pół­noc­nym Atlan­tyku: do liny przy­cze­piło się trzy­na­ście wężo­wi­deł. Są one krew­nymi roz­gwiazdy, mają wydłu­żone, pają­ko­wate ramiona, które pozwa­lają im pędzić po dnie i owi­jać się wokół obiek­tów. Bar­dzo czę­sto stwo­rze­nia wyszar­py­wane z dna nie prze­ży­wały podróży ku świa­tłu, co skut­ko­wało nie­pew­no­ścią, czy przy­pad­kiem nie zmarły na płyt­szych wodach i po pro­stu nie opa­dły niżej. Te wężo­wi­dła były jak naj­bar­dziej żywe i prze­bie­rały swo­imi dłu­gimi ramion­kami po pokła­dzie. Przy­rod­nik z „Bul­l­doga”, ambitny czło­wiek o nazwi­sku Geo­rge Wal­lich, był prze­szczę­śliwy. Pra­gnął zyskać sławę, udo­wad­nia­jąc, że For­bes się mylił – i uwa­żał, że to mu się udało. „To son­do­wa­nie dna zna­cząco prze­wyż­szyło donio­sło­ścią wszyst­kie inne do tej pory”76 – skła­dał sam sobie gra­tu­la­cje.

Wal­lich opu­bli­ko­wał rezul­taty bada­nia w 1862 roku i cze­kał na wyrazy uzna­nia, zaszczyty, zapro­sze­nie do wygło­sze­nia mowy w Towa­rzy­stwie Kró­lew­skim i przy­ję­cie do nauko­wej elity. Tym­cza­sem jego wężo­wi­dła spo­tkały się ze scep­tycz­nym przy­ję­ciem. Narze­kano, że nie zostały schwy­tane za pomocą dragi, nie było więc żad­nej gwa­ran­cji, że naprawdę pocho­dziły z głę­bin. Mogły chwy­cić się liny wła­ści­wie wszę­dzie. Wal­lich prze­ko­ny­wał i wście­kał się, i w odpo­wie­dzi na zarzuty pisał dłu­gie listy kwie­ci­stym wik­to­riań­skim sty­lem, jed­nak nikt tego nie kupo­wał. Zresztą sam pod­wa­żył nie­stety swoją wia­ry­god­ność, twier­dząc, że wie­rzy w mityczne pod­wodne kró­le­stwo znane jako Zato­piona Kra­ina Buss77.

Stwo­rze­nia głę­bi­nowe o znacz­nie lep­szej pro­we­nien­cji wyło­niły się u wybrzeży Sar­dy­nii, gdzie z głę­bo­ko­ści dwu­stu czter­dzie­stu metrów wycią­gnięto uszko­dzony kabel tele­gra­ficzny. Leżał na dnie od lat. Pokryty był nie tylko grubą war­stwą osadu, ale całą mena­że­rią: kora­low­cami, mał­żami, roz­gwiaz­dami, mię­cza­kami i innymi zwie­rzę­tami, które zało­żyły tam kolo­nię, jak w rafie kora­lo­wej. Takie zna­le­zi­sko trudno było już zigno­ro­wać.

Pozo­stały jed­nak wąt­pli­wo­ści, teo­ria azo­iczna cał­kiem nie umarła. Może próg jało­wo­ści jest niżej? „Jeśli cho­dzi o punkt, w któ­rym zamiera zwie­rzęce życie, gdzieś musi on prze­cież być” – zga­dy­wał zasko­czony zna­le­zi­skiem jakiś uczony. Inni naukowcy, bada­jąc próbki mułu z dna mor­skiego pod mikro­sko­pem, zoba­czyli poru­sza­jącą się bło­nia­stą maź. Była wszę­dzie, peł­zała po każ­dej próbce, nikt wcze­śniej nie widział niczego podob­nego. Nazwali ją Bathy­bius i zasta­na­wiali się, czy to nie pro­to­pla­zma sta­no­wiąca fun­da­ment życia – tak jakby pod­sta­wowy, pier­wotny szlam. A może była źró­dłem poży­wie­nia? A może każdą z tych rze­czy78?

Czy więc głę­biny były pozba­wione życia, czy też może były życio­dajną zupą? Szkocki przy­rod­nik Char­les Wyville Thom­son z uwagą śle­dził tę debatę. Thom­son był po trzy­dzie­stce i miał duże wpływy. Był pro­fe­so­rem zoo­lo­gii i bota­niki na Queen’s Uni­ver­sity w Bel­fa­ście, wkrótce miał pójść ścieżką For­besa i objąć sta­no­wi­sko na Wydziale Histo­rii Natu­ral­nej w Uni­wer­sy­te­cie w Edyn­burgu. Poje­chał do Oslo, żeby obej­rzeć lilio­wiec Sar­sów oraz gąbkę wyło­wioną z głę­bo­ko­ści tysiąca metrów u wybrzeży Japo­nii, zna­le­zi­sko tak dziwne, że ludzie podej­rze­wali, iż zostało sfa­bry­ko­wane79. Wyglą­dała jak mlecz­no­biały tuli­pan, od któ­rego odcho­dziły dłu­gie włókna skrę­cone w cienki sznu­re­czek. Każdy bio­log mor­ski bada­jący w cza­sach obec­nych tę próbkę roz­po­znałby ją jako hexac­ti­nel­lid – szklaną gąbkę – intry­gu­jące, pry­mi­tywne zwie­rzę, które może żyć ponad dzie­sięć tysięcy lat. Dzi­siejsi mate­ria­ło­znawcy badają szklane gąbki i czer­pią z nich inspi­ra­cję80. Ich szkie­lety o cha­rak­te­rze frak­tal­nym zbu­do­wane są z krze­mionki, potra­fią prze­wo­dzić świa­tło z więk­szą wydaj­no­ścią i dłu­żej niż kabel świa­tłowodowy81. Jed­nak wtedy oczy­wi­ście nikt nie miał o tym wszyst­kim poję­cia. W anna­łach głę­bo­ko­mor­skiej nauki był to czas cał­ko­wi­tej dez­orien­ta­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki