Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Głębia oceanu Susan Casey to podwodny odpowiednik Odysei kosmicznej 2001 – tak samo zachwycający i efektowny wizualnie, tworzący obrazy tak przekonujące i autentyczne, że podczas lektury dosłownie zanurzamy się w otchłań. To epos o ciągle nie do końca poznanym i wciąż odkrywanym świecie – tak niepodobnym do wszystkiego, co znamy znad wody, tak nieprawdopodobnie złożonym, zachwycającym, niezwykłym i pięknym, że nie pozostaje nic innego, jak tylko stać się jego częścią.
Oceany zajmują trzy czwarte powierzchni naszej planety, a mimo to wciąż stanowią dla nas tajemnicę. Susan Casey zabiera nas w głąb ich sekretów, abyśmy przeżyli zachwyt nad nieskończonym pięknem oceanicznej otchłani, a dostrzegając ją i poznając, zdali sobie sprawę z tego, jak nierozerwalnie jesteśmy z nią związani, a co za tym idzie, jak bardzo za nią odpowiedzialni.
Ta książka to podróż, z której powrócimy spokojniejsi i pełni zachwytu, a przede wszystkim bardziej wrażliwi na świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Gdy zamierzamy pisać o głębi oceanu, od razu pojawia się pytanie: Co to właściwie jest? W którym momencie ocean staje się głębokim oceanem? Zaskakujące, że nawet naukowcy badający oceaniczne głębiny nie są do końca zgodni w kwestii definicji ich stref. Najczęściej przyjmuje się, że głębiny zaczynają się tam, gdzie nie dociera już światło słoneczne – czyli od dwustu metrów w głąb. Na potrzeby tej książki przyjęłam podział głębin na następujące strefy: mezopelagial – od dwustu do tysiąca metrów, batypelagial – od tysiąca do czterech tysięcy metrów, abysal – od czterech do sześciu tysięcy metrów, oraz hadal – od sześciu do jedenastu tysięcy metrów. Te nazwy oraz podziały są powszechnie przyjęte, choć funkcjonują i inne, szczególnie jeśli chodzi o środkową część wód głębinowych1.
Strefa abysalna to w skrócie abysal, w języku angielskim to słowo oznacza też po prostu głębię, przepaść, niezmierzoną, bezdenną otchłań, i używa się go również, mając na myśli oceaniczną głębinę. W tej książce używać będę wymiennie terminów: „głębiny”, „głębina”, „głębia” i „głęboki ocean”, dla określenia wszystkiego, co znajduje się poniżej granicy światła słonecznego.
Do abysalu mogą dotrzeć niektóre pojazdy podwodne (niewiele jednostek na świecie potrafi osiągnąć taką głębokość), zwykłe łodzie czy okręty podwodne nie mają takich możliwości. Choć są zdolne do długotrwałych i niezależnych podwodnych operacji, mają stosunkowo płytki zasięg. Wszystkie pojazdy podwodne, które opisuję w tej książce, to mówiąc ściśle, statki zanurzalne (submersible). Są dwa rodzaje tych pojazdów: załogowe i bezzałogowe. Te pierwsze mogą przyjąć na pokład pasażerów siedzących w kabinie, w której kontrolowane jest ciśnienie i która wyposażona jest w aparaturę podtrzymującą życie. Mogą schodzić w głąb, wynurzać się i przemieszczać niezależnie, natomiast potrzebują pojazdu wspierającego oraz załogi dla potrzeb transportu i operacji zejścia pod wodę i wynurzenia. Działają na akumulatory, nie mogą więc tkwić zanurzone w oceanie całymi tygodniami, tak jak łódź podwodna.
Bezzałogowe pojazdy podwodne to roboty. Zdalnie kierowane pojazdy podwodne (ROV, Remotely Operated Vehicles) przywiązane są do statku i obsługiwane przez operatora. Autonomiczne pojazdy podwodne (AUV, Autonomous Underwater Vehicles) również mogą być wypuszczane ze statków, wcześniej jednak zaprogramowuje się je na konkretną trasę, zebranie danych i powrót do bazy, w czym nie musi już brać udziału operator.
Potocznie pojazdy podwodne często nazywa się łodziami podwodnymi, używa się tej nazwy dla wszystkich podwodnych jednostek. W języku angielskim oba typy pojazdów dzieli jeden skrót: sub2.
Głębiny oceanu zajmują dziewięćdziesiąt pięć procent objętości wszystkich oceanów. Choć tradycyjnie mówi się o pięciu oceanach: Spokojnym (Pacyfiku), Atlantyckim, Indyjskim, Arktycznym i Południowym, to mimo że są od siebie oddzielone, tworzą jeden ocean3, i gdzie to tylko możliwe, odnoszę się do niego, jakby był jednym, całym bytem.
Dział nauki zajmujący się pomiarem głębokości i ukształtowania dna zbiorników wodnych, w tym oceanu, to batymetria – można ją postrzegać jako podwodną wersję topografii terenu. Mapy batymetryczne prezentują graficznie głębokość i kontury dna morskiego w trzech wymiarach, odkrywając przed nami jego góry i doliny, kaniony i równiny, rozpadliny i rowy, i wszystkie inne elementy ukształtowania terenu.
Amerykańscy i brytyjscy czytelnicy tej książki przyzwyczajeni są do postrzegania rzeczywistości za pomocą mil, stóp, ton, stopni Fahrenheita, funtów na cal kwadratowy. Marynarze używają mil morskich i sążni. Zdecydowałam się na imperialny system miar, choć gdy było to z korzyścią dla klarowności, również miar metrycznych, podobnie jak wtedy gdy zostały dosłownie zacytowane4.
Prolog
O synku mój, w te ponure jakoś tu trafił ciemności, Któryś jest żywy? Wszak żywym, zaprawdę bardzo jest trudno Przebrnąć przez one ogromne strumienie i rzeki straszliwe, Lecz osobliwie przez strugę Okeanosa!5
Homer, Odyseja
18.70° N, 155.17° W OCEAN SPOKOJNY 31 STYCZNIA 2021
Stałam na pokładzie statku, w bieliźnie termicznej i kombinezonie przeciwogniowym, patrzyłam na bladosrebrzysty wschód słońca i mierzyłam siłę wiatru. Wiało z prędkością trzydziestu sześciu kilometrów na godzinę, w porywach do pięćdziesięciu pięciu, przez całą noc z tą samą mocą zamieniającą ocean w zryty podmuchami, wzburzony, niezdyscyplinowany przestwór. Jedno, co chciałam wiedzieć, to jak bardzo niezdyscyplinowany. Wiedziałam już, że problemem są galopujące z dwóch stron kipiące fale o białych grzywach, wybrzuszone na wysokość ponad trzech metrów. Przebyły już połowę drogi przez Pacyfik, a że po drodze nie było ani kawałka lądu, który mógłby je przygasić, nabrały siły. Oparłam się o reling i wyciągnęłam telefon, by sprawdzić prognozę pogody. Który to już raz…
Dziś dla mnie każdy kilometr prędkości wiatru i każdy centymetr wysokości fal miały znaczenie. Jeśli pozwolą na to warunki pogodowe, za dwie godziny, dokładnie o ósmej, zespół inżynierów, techników i marynarzy podejmie próbę opuszczenia w morze jedenastotonowego pojazdu podwodnego, a w nim dwójki ludzi – w tym mnie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pokołyszemy się przez chwilę na falach, pilot wpompuje wodę morską do zbiorników balastowych i zaczniemy swobodnie opadać przez dwie i pół godziny, dryfując przez kilometry oceanu, by w końcu wylądować w miejscu, którego nie widziały jeszcze ludzkie oczy. Tak miało być. Jednak nie wydawało się, żeby ocean miał na to pozwolić.
Pogoda musiałaby się uspokoić. Jeśli to się nie stanie dzisiaj, mogłam nie dostać drugiej szansy, a na tę czekałam całe życie. W historii ludzkości tylko kilku śmiałkom udało się zejść tak nisko. Oczywiście jest długa lista powodów, długi spis trudności i niebezpieczeństw, ale najbardziej oczywiste jest jedno: tam, na dnie, ciśnienie dochodzi do pięciuset sześćdziesięciu dwóch kilogramów na centymetr kwadratowy6. Jeśli chodzi o tlen, komunikację, nawigację, schronienie – po prostu przeżycie – będziemy mogli polegać tylko na naszym pojeździe. Był to pierwszy pojazd zdolny do wielokrotnego schodzenia z pilotem i jednym pasażerem na pełną głębokość oceanu, czyli ponad jedenaście tysięcy metrów7, tak nowy i innowacyjny, że jego twórcy wciąż określali go mianem prototypu. Żeby pojąć, jak ogromne wyzwanie stanęło przed inżynierami tworzącymi pojazd, który poradzi sobie w takiej głębi, zważcie, że istnieją trzy Mars Rovery (pojazdy marsjańskie), a ta łódź była tylko jedna, jedyna w swoim rodzaju.
To właśnie niedostępność głębin tak mnie pociągała. Inni ludzie pragnęli zwiedzić Paryż, Bora-Bora czy Serengeti – ja marzyłam, by zejść w otchłań. Świadomość, że istnieje tam nieznana podwodna kraina, niedostępna naszym oczom, dopóki nie zdecydujemy się jej odwiedzić – jednocześnie należąca do naszego świata, ale i nie, niczym zaświaty lub kraina cieni – budziła we mnie magiczną wręcz mieszankę ciekawości i strachu, jakby ocean rzucał na mnie zaklęcie.
Wydawałoby się, że te współistniejące emocje powinny się niwelować, było jednak dokładnie na odwrót. Gdy lęk zderzy się z podekscytowaniem, powstaje coś nowego, wzniosłego, prawie boskiego. „Namiętnością, którą powodują rzeczy naturalnie wielkie i wzniosłe, gdy przyczyny te działają najpotężniej, jest zdumienie, ono zaś jest tym stanem duszy, w którym wszystkie jej poruszenia zostają zawieszone, a do tego dochodzi pewien stopień zgrozy”8 – pisał osiemnastowieczny filozof Edmund Burke. Dla niego trwoga jest „przewodnią zasadą wzniosłości”. Głębiny oceanu są przerażające, jednak nawet tego nie odczujesz, za bardzo zajęty gapieniem się na nie w zachwycie. Jest to więc, jak pisał Burke, rodzaj rozkosznego przerażenia. Tak sobie to przynajmniej wyobrażałam i bardzo chciałam sprawdzić, czy mam rację.
Aby opowiedzieć wam, jak to się stało, że wylądowałam na tym statku, gotowa, by niedługo wejść do pojazdu podwodnego zapuszczającego się w największe głębiny tego świata, muszę zacząć od początku. Moja obsesja na punkcie oceanu zaczęła się wcześnie. Już w dzieciństwie często nawiedzał mnie sen, w którym płynęłam niewielką łódką po morzu w świetle księżyca, a pode mną niepokojąco zataczały kręgi wielkie ryby lub przemykały obok jak zjawy. Sen nie dawał mi spokoju, ale nigdy nie uważałam go za senny koszmar. Może i niepokoiło mnie to, co mogłam znaleźć pod lustrzaną, skrywającą tajemnice powierzchnią, jednocześnie jednak zdecydowanie pragnęłam to coś poznać.
W latach siedemdziesiątych, gdy Podwodny świat Jacques’a Cousteau przeżywał apogeum popularności, siadywałam przed telewizorem i zafascynowana patrzyłam, jak Cousteau i jego wesoła banda akwanautów przemierzają lasy koralowców i groty pełne głodnych rekinów. Podczas odcinka, w którym „Calypso”9 popłynęła na południowy Pacyfik, a załoga badała zatopione w lagunie wraki statków z drugiej wojny światowej, nie dałoby się mnie odkleić od ekranu, nawet gdyby nasz dom stanął w ogniu. Wędrowanie dookoła świata własnym statkiem i nurkowanie w kolejne tajemnice było dla mnie ucieleśnieniem idealnego sposobu życia, który wydawał się nie tyle nieosiągalny, ile nierealny. Ta nierealność jednak, bajeczność przedstawianych treści wcale nie czyniła tego doświadczenia gorszym – przeciwnie, mogłam włączyć się w wyprawę z bezpiecznego lądu, co było o tyle istotne, że mimo wielkiego pragnienia, by na własne oczy zobaczyć podwodny świat, nauczyłam się pływać dopiero w wieku dziesięciu lat i nadal nie szło mi to zbyt dobrze.
Wychowałam się na przedmieściu Toronto, bardzo daleko od oceanu, za to blisko do setek jezior tarczy kanadyjskiej, wyżłobionych w prekambryjskim granicie przez zachłanne lodowce. Te północne jeziora sprawiają wrażenie ponurych, a nawet złowieszczych. Ich wody mają ciemnozielony, prawie czarny kolor, jak skondensowany zielony atrament, ocienione są skalistymi urwiskami i lasami borealnymi. Nad ich powierzchnię wystają skaliste wyspy, pełne porostów i sosen, na których nury śpiewają swoje smutne serenady.
Moja rodzina zwykle spędzała wakacje w miejscu, które nazywało się Port Severn, dwie godziny na północ od miasta. Położone jest na południowo-wschodnim brzegu Georgian Bay, zatoki jeziora Huron, drugiego co do wielkości spośród Wielkich Jezior. W moim dziesięcioletnim umyśle było to miejsce pełne mrocznych tajemnic. Stawałam na końcu nabrzeża i patrzyłam w dół na nieprzezroczystą wodę, wyobrażając sobie stwory, które żyją w jej odmętach. Szczupaki o ciałach jak torpedy, oczach jak koraliki i szczękach najeżonych zębami ostrymi jak igiełki, szczupaki amerykańskie – wielkie jakby były na sterydach, potrafiące zaatakować dziecko – i wreszcie jesiotry, z kostnymi tarczkami na grzbiecie, wyglądające jak skrzyżowanie suma i krokodyla: potrafiły być ogromne jak kajak.
W niewielkiej odległości od naszej chatki znajdował się stary, porzucony dom na łodzi. Drewniane drzwi jęczały, gdy wchodziło się do środka z chwiejnego pomostu w kształcie litery U. Wnętrze było ponure, pełne pajęczyn, śmierdziało stęchlizną. Łódź przechylała się na prawą burtę. W połowie zatopiona, przypominała jaskinię i stała się idealną kryjówką dla gigantycznych ryb prowadzących samotniczy tryb życia. Wślizgiwałam się do niej o zmierzchu z latarką i rzucałam do wody kawałki jedzenia, mając nadzieję, że w ten sposób zwabię ryby na powierzchnię. Przez wiele dni ignorowały przynętę, jednak pewnego dnia wrzuciłam kawałek hot doga i nagle prawdziwa bestia, ogromna na ponad metr, wynurzyła się spod pomostu, uniosła na chwilę głowę, pożarła mięso i znikła. W wątłym świetle latarki zobaczyłam tylko jej sylwetkę, to jednak wystarczyło. To było niezwykle ekscytujące doświadczenie, dowód, że podwodny świat jest pełen podobnych niespodzianek.
Wszystko kręciło się wokół wody, tylko niej. Nic innego nie przyciągało mnie z tak magnetyczną siłą, nic się z tym nie równało. Nie potrafiłam opanować tej obsesji, więc zaczęłam rozwijać umiejętności, których potrzebowałam, by zanurzyć się w tym świecie. Zajęłam się pływaniem wyczynowym, potem pływaniem na otwartych akwenach, nurkowałam metodą freedivingu, na wstrzymanym oddechu, i z butlą. Ocean Spokojny stał się moim ulubionym placem zabaw, w końcu tu było najwięcej wody. Przeniosłam się na Hawaje, by być bliżej mojej muzy, a ona odwdzięczyła się i pozwoliła mi pływać z jej mieszkańcami: rekinami, wielorybami, delfinami, żółwiami morskimi, węgorzami, rybami – stworzeniami morskimi, których nie miałam okazji poznać wcześniej i których obecność dosłownie mnie hipnotyzowała, robiła większe wrażenie niż wszystkie zwierzęta lądowe razem wzięte.
Czysta nieziemskość wszystkiego, co działo się pod falami, zakręciła moim światem. Było to imperium rządzone tylko przez ocean, pozbawione innych władców terytorium zaczynające się tam, gdzie przestawało docierać światło słoneczne. Być może na razie nie mogłam tego zobaczyć w całej okazałości, ale gdy już pozwoliło mi ujrzeć skrawek swojej wielkości, nie potrafiłam wyrzucić go z serca. Wtedy gdy weszłam do tego dziwnego domu na łodzi, przekroczyłam próg, a teraz chciałam wiedzieć więcej, widzieć więcej, zanurkować w ciemność.
Uważam, że jeśli człowiek bardzo czegoś pragnie, powinien o to zawalczyć, ale marzenie, by zanurzyć się głęboko w wody oceanu, napotykało problemy natury technicznej. Im częściej rozmyślałam o głębi oceanu, tym bardziej czułam, że to tak, jakby zakochać się w mirażu, iluzji: na chwilę w głowie pojawia się obraz, a potem znika, jakby rozpuszczał się w wodzie, nieuchwytny jak ona. „Kto z nas poznał ocean? Nie ty i nie ja, nie naszymi ziemskimi zmysłami”10 – ubolewała biolożka morska i pisarka Rachel Carson11.
I mnie nie była obca frustracja. Głębia mnie pociągała, a jednocześnie, skoro mogłam zejść najniżej na trzydzieści metrów, wymykała mi się z rąk, stawała się abstrakcją, a nie miejscem, do którego można się udać. W mojej wyobraźni otchłań oceaniczna jaśniała jak odległa galaktyka i można jej było dotknąć mniej więcej tak samo jak rozchodzących się fal radiowych. Jak wyglądała? Jaką miała naturę? Co bym tam zobaczyła?
Nawet teraz, gdy nazwano ostatni krater na Księżycu, a na iPhonie możesz obejrzeć interaktywne, trójwymiarowe mapy Marsa, osiemdziesiąt procent dna morskiego nie zostało opisane podobnie szczegółowo12. A przecież głęboki ocean, zdefiniowany jako wody poniżej dwustu metrów, zajmuje sześćdziesiąt pięć procent powierzchni Ziemi i aż dziewięćdziesiąt pięć procent przestrzeni zdatnej do życia13 (sam Pacyfik potrafiłby „połknąć” każdy kawałek lądu, każdy kontynent, każdą wyspę, i zostałoby mu miejsce na jeszcze jedną Amerykę Południową)14. Głębiny oceaniczne nie są po prostu częścią naszej planety – one są naszą planetą. Zatem warto byłoby poznać je trochę lepiej.
Nasza wiedza dotycząca oceanów zwykle kończy się na najwyższej ich strefie, nazywanej strefą epipelagiczną lub strefą światła słonecznego. Jeśli stykasz się z żyjącymi w morzu morskimi istotami i potrafisz je nazwać, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pływają właśnie w tych płytkich wodach. Jednak epipelagial to zaledwie pięć procent objętości oceanu. Owszem, potrafi zachwycić, ale to tylko sufit. Prawdziwy ruch zaczyna się poniżej.
To tutaj, w strefie mezopelagicznej (od 200 do 1000 m) odnajdziesz całą menażerię bioluminescencyjnych istot, świecących i migoczących w ciemności, a głębiej, w strefie batypelagicznej (od 1000 do 4000 m) i w strefie abysalnej (od 4000 do 6000 m) otoczy cię wieczna noc i jej cudownie dziwaczni mieszkańcy. Miejsce, gdzie ta strefa styka się z dnem morskim, nazywa się równiną abysalną. To wypłaszczenie pokryte niby wełnianym kocem grubą warstwą morskiego osadu, w którym kryje się mnóstwo cudownych istot o finezyjnej budowie. Choć może się zdawać, że panują tam spokój i cisza, to dochodzi tu do największych geologicznych dramatów.
Zdawałoby się, że to jest dno świata, ale tak nie jest, bo pod abysalem leży hadal, strefa, której nazwa pochodzi od Hadesa, w mitologii greckiej boga podziemnego świata (i brata Posejdona), ale także nazwy samej krainy umarłych, którą władał. Wody hadalu rozpoczynają się na głębokości sześciu tysięcy metrów i sięgają dużo niżej poprzez głębokie rowy oceaniczne i niecki – większość z nich znajduje się w Oceanie Spokojnym – przypominające kształtem odwrotność szczytów Himalajów. Najgłębszy z nich to Rów Mariański – długie na dwa i pół tysiąca kilometrów, a szerokie na sześćdziesiąt dziewięć rozcięcie dna morskiego niedaleko Guam. Miejsce zwane Głębią Challengera, o głębokości prawie jedenastu tysięcy metrów15, uważane jest obecnie za najniższe miejsce na Ziemi. Dla porównania Mount Everest ma 8849 metrów.
Te głębiny to królestwo cieni. W przeszłości na nieznanych obszarach map umieszczano ostrzeżenie: „Tu żyją smoki”. Co prawda teraz już wiemy, że nie spotkamy ich w głębinach, ale te miejsca mają podobnie mityczną aurę. Ujrzenie choć kawałeczka tego świata budzi fascynację, ponieważ tak niełatwo się przed nami odkrywa. Właściwie nie odkrywa się wcale, chyba że przy użyciu najnowocześniejszych technologii.
Jedynym sposobem na to, by mimo blokujących nas tysięcy metrów płynnej ciemności uzyskać jasny obraz ukształtowania podwodnego terenu, jest użycie dźwięku, który woda roznosi szybciej i dalej niż powietrze. Ta technologia nazywa się obrazowaniem akustycznym lub sonarowym i polega na wysyłaniu fal dźwiękowych z dna statku i zmierzeniu czasu potrzebnego na ich powrót. Przetwarzając otrzymane w ten sposób dane, jesteśmy w stanie zbudować szczegółowy trójwymiarowy model dna morskiego. Oczywiście nie da się tego zrobić z daleka, urządzenie sonarowe musi być umieszczone bezpośrednio nad badanym obszarem. Tworzenie precyzyjnych map batymetrycznych to sprawa ściśle techniczna, w większej części oceanu nikt tego jeszcze nie zrobił.
Brak atlasu wód oceanicznych może prowadzić do zaskakujących odkryć. Jedno z nich, w 2017 roku, rozpaliło moją ciekawość. Podejmowałam wszystkie możliwe wysiłki, aby dowiedzieć się więcej o głębinach oceanu, śledziłam doniesienia naukowców, czytałam książki, oglądałam filmy dokumentalne. Każda nowinka przykuwała mnie do biurka, więc wcale nie zdziwił mnie nagłówek: Poszukiwania zaginionego samolotu MH370 odkrywają nieznany świat głęboko w oceanie16.
Jak miliony innych ludzi z napięciem śledziłam historię boeinga Malaysia Airlines, z niknącą nadzieją, długą listą pytań i wiarą w to, że w końcu znajdziemy odpowiedzi. Bo jak mogłoby być inaczej? Nie potrafiłam pojąć, że samolot z dwustu trzydziestoma dziewięcioma pasażerami na pokładzie może po prostu się zgubić. Mijały jednak lata i sprawa nie została rozwiązana. Mieliśmy tylko wyrzucone na plaże wschodniej Afryki fragmenty skrzydeł MH370 i w pewnym momencie stało się jasne, że Ocean Indyjski po prostu pochłonął samolot, a oceany nie odpowiadają na pytania.
Całą sprawę komplikowało to, że – jak sądzono – samolot dotarł do najbardziej oddalonych na południe wód Oceanu Indyjskiego, gdzie wichury potrafią burzyć wodę aż na siedem kilometrów w głąb. Nocą ósmego marca 2014 roku, gdy samolot zniknął, nikt zbyt wiele nie wiedział o tych obszarach – oprócz tego, że są bardzo nieprzyjazne. Jedynymi podpowiedziami, jak może tam wyglądać dno morza, były modele pozyskane dzięki altymetrii satelitarnej, która poprzez mierzenie parametrów pola grawitacyjnego Ziemi na powierzchni morza daje nam również wiedzę o głębokości i ukształtowaniu terenu (ponad dużym wybrzuszeniem dna powierzchnia morza również będzie wyraźnie wypukła, a nad rowem czy innym spadkiem terenu delikatnie niższa). Te modele, rozmazane i w niskiej rozdzielczości, przypominały bardziej szacunki niż fakty17. Aby mieć jakąkolwiek nadzieję na odnalezienie wraku samolotu, potrzeba było dokładniejszych informacji.
Doprowadziło to do największego, najgłębiej sięgającego, najtrudniejszego, najdłuższego i najbardziej ambitnego technicznie przeszukania dna morza, jakie kiedykolwiek przeprowadzono. Przez 1046 dni głębiny morskie przetrząsały roboty i sonary o wysokiej rozdzielczości, tworząc nowiusieńkie, szczegółowe, trójwymiarowe mapy głębin na obszarze wielkości Nowej Zelandii18. Odnaleziono cztery wraki statków i jeden z nich zidentyfikowano jako „The West Ridge”, brytyjski statek węglowy długości siedemdziesięciu metrów, zaginiony w 1883 roku. Leżał prawie cztery kilometry pod wodą19.
Choć nie udało się odnaleźć samolotu, poszukiwanie było prawdziwą katabazą – ratunkową misją do krainy umarłych. Zupełnie jak Orfeusz, poszukiwacze musieli zejść niewyobrażalnie głęboko, aby odnaleźć to, czego szukali, i przyszło im wrócić na powierzchnię z pustymi rękami. Katabaza jednak nigdy nie oznacza straconego czasu, gdyż pozwala nam dotknąć czegoś nadzwyczajnego. Według notki, której nagłówek od razu zwrócił moją uwagę, ta podróż nie była wyjątkiem.
Mapy odkryły, że dno Oceanu Południowoindyjskiego jest niezwykle piękne, wręcz widowiskowe. Przypominało symfonię ekstremów, playlistę największych hitów geologii. To było tak, jakbyśmy odkryli Śródziemie Tolkiena ponad sześć kilometrów pod wodą. Były tam góry wyższe niż Alpy Szwajcarskie, doliny, przy których Yosemite zdałaby się maleńka, rozdziawione jak w ziewnięciu ogromne szczeliny skalne i pionowe klify opadające w przepaście. Dno poznaczone było bliznami, które pozostawił superkontynent Gondwana, gdy rozpadł się na części, tworząc Australię, Indie i Antarktykę.
Sto milionów lat temu, gdy Gondwana jako całość przestała istnieć, dno morza rozwarło się, jakby ktoś przesunął zamek błyskawiczny20, otwierając płaszcz Ziemi i pozwalając palącej wulkanicznej magmie bez przeszkód wypłynąć przez rozpadlinę. Magma wybrzuszyła się w ogromną masę skały wulkanicznej, która przeobrażała się potem i zmieniała kształt w czasie: wypiętrzała się i opadała, przekręcała i przerywała, gdy dwie płyty tektoniczne oddalały się od siebie21. Rozłam przyniósł rozciągający się na tysiąc dwieście kilometrów obszar po pęknięciu, okolony po obu stronach skarpą o nierównych brzegach, sięgającą ponad pięć tysięcy metrów w głąb, mijającą po drodze sześć kanionów i kończącą się jednym z najgłębszych miejsc w Oceanie Indyjskim – Rowem Diamantiny. Gdybyście przeszli się po tym rowie, wasze stopy zapadłyby się w grubą warstwę osadu, który zebrał w sobie miliony lat opadającego wolno z góry morskiego śniegu – mniejszych i większych kawałków ciał morskich zwierząt, maleńkich szkielecików i jeszcze mniejszych muszelek, planktonu, bakterii, organicznych resztek i mułu, a także – od niedawna – mikroplastiku. Nie każdy fragment dna jest jednak mulisty.
W jednym z przylegających do rowu obszarów geolodzy naliczyli sto pięćdziesiąt cztery wulkany, z których siedemnaście przekracza wysokość tysiąca metrów, co kwalifikuje je jako góry podmorskie: w pełni rozwinięte i osobne. Wiele z nich otoczonych jest fosami wykopanymi przez zaskakująco silne prądy, które przenoszą również pożywienie. W głębinach poszukiwanie czegoś, co nadaje się do jedzenia, to praca na pełen etat, dlatego te góry stały się oazami przyciągającymi ruchliwą plejadę wyjątkowych stworzeń. Są wszędzie: wciśnięte w szczeliny, wykwitające na skałach, pływające naokoło, zakopane w osadzie. A na południe od tych szczytów natrafiono na następne imponujące znalezisko: Geelvinck Fracture Zone, pęknięcie dna o głębokości około dziewięciuset metrów, które biegnie tak prosto i jest tak długie, że wygląda, jakby ktoś narysował je za pomocą linijki22.
Czytając o ukształtowanym w tak niezwykły sposób nieziemskim dnie morza, przypominającym podwodną sieć parków narodowych stworzoną dla gigantów, i uświadamiając sobie, że aż do teraz nikt o nim nie wiedział, mogłam zadać tylko kolejne pytanie: „Co jeszcze tam jest?”. Co więcej kryją głębiny – i dlaczego nie rzucamy wszystkiego innego, by się tego dowiedzieć? Ile możemy znaleźć tam nieodkrytej jeszcze historii, ile wiedzy, ile cudów geologii? Ile nieopisanych dotychczas gatunków? Jaka omija nas dzika wrzawa, gdy tu, na górze, zajęci jesteśmy wykupami kredytowanymi, waśniami politycznymi i apkami do robienia selfie?
A przecież tam, w głębinach, możemy spotkać organizmy, o których do tej pory nie śniło się naukowcom. Stworzenia, które funkcjonują w wodach nasączonych minerałami ze skorupy ziemskiej, w tym głównie siarczkami, mają niezwykłą budowę szkieletów, komunikują się przez skórę. Takie, które mogą przekręcić się na lewą stronę jak sweter, mają parę ust, trzy serca, osiem nóg. Albo też ich ciała mogą być stworzone z tysięcy innych, mniejszych, jak doskonale zorganizowana armia. Przynajmniej jedno z nich tryska żółtym światłem. Niektóre mają przezroczyste głowy. A najbardziej delikatne z nich wytrzymują ciśnienie, które zgniotłoby ciężarówkę!
Najmniejsi rezydenci głębin to najpotężniejsza armia mikrobiologiczna Ziemi. To mikroby – bakterie, protisty i wirusy – organizmy, które napędzają laboratorium życia. Zmieniają substancje chemiczne w energię, przetwarzają węgiel, dostarczają tlenu, przekształcają szczątki w składniki pokarmowe i usuwają toksyny, żeby wymienić choć kilka z ich wyczynów. Nie byłoby tu nas, gdyby nie one. Ich liczba w oceanie jest tak astronomiczna, że aby ją oszacować, musimy użyć terminu z kosmologii: kwintylion, czyli 1030. Gdyby 3,6 kwintyliona mikrobów morskich zebrać i położyć na wadze, ich masa stanowiłaby dziewięćdziesiąt procent biomasy oceanu23. Naukowcy nie wiedzą, ile to gatunków – być może miliard. Znaleziono tam takie, które oderwały się od dna morskiego, gdy wielokomórkowe życie było zaledwie błyskiem w pradawnym oku Ziemi. Udało im się przetrwać przez całe wieki w niezwykle ciężkich warunkach. Badając, co dało im taką odporność, odkryliśmy nowe antybiotyki i leki przeciwwirusowe, nowe biomateriały, związki chemiczne używane w leczeniu raka i nowe testy diagnostyczne, włączając ten używany do wykrywania Covid-1924.
Można odnieść wrażenie, że to wszystko nijak się ma do nas, ludzi, że te dziwne stwory są jak batalion kosmitów, ale to właśnie ich inność zachwyca i każe nam doceniać świat głębin i zrozumieć go takim, jaki jest, na jego własnych warunkach. „Aby prawdziwie odczuć wodny świat, zobaczyć go oczami morskich stworzeń, musimy pozbyć się ludzkiego postrzegania świata za pomocą takich miar jak długość, szerokość, czas i miejsce”25 – pisała Rachel Carson z właściwą dla siebie poetycką przenikliwością. Zapewne pomogłoby nam też, gdybyśmy pozbyli się naszych uprzedzeń, mylnej wiary w to, że wszystko, co ważne, dzieje się na lądzie, bo tam żyjemy.
W rzeczywistości trwanie naszego gatunku zależy od oceanu. Im niżej schodzimy w obszarze naszych dociekań, tym częściej musimy zrewidować nasze przekonania co do tego, jak funkcjonuje Ziemia, jak zachowuje się klimat, czego możemy nauczyć się z odległej przeszłości o naszym miejscu w ogólnym systemie życia – a nawet samej jego definicji. Stało się jasne, że natura to system wzajemnych połączeń, a głębokie morze można porównać do płyty głównej. Majstrujemy wciąż przy tej maszynerii, dokonujemy potencjalnie nieodwołalnych zmian, wciąż mając jedynie blade pojęcie o tym, jak to wszystko działa. Głębiny oceanu są jak bufor dla nadmiernej ilości dwutlenku węgla (przynajmniej na razie), napędzają cyrkulację wód (w ten sposób wpływają również na klimat), regulują geochemię Ziemi (co jest ważne, choć to mało powiedziane) i absorbują nadmiar gorąca (jak wyżej). To tylko kilka przykładów ich działania. Tętniący życiem obszar zanurzony w całkowitej ciemności jest podstawą istnienia naszej planety26.
Świat pod powierzchnią to ekscytująca zagadka, jednak nigdy jej nie rozwiążemy, bo nasza kultura znacznie bardziej upodobała sobie przestrzeń kosmiczną. Na każdego dolara, którego National Oceanic and Atmosferic Administration wydaje na eksplorowanie i badanie oceanów, przypada sto pięćdziesiąt dolarów dla NASA.
Szafujemy miliardami w nadziei, że uda nam się skolonizować Marsa, jałową kupę piachu. Przestrzeń oceanu słabo się sprzedaje, ponieważ ludzkość wykształciła w sobie niefortunny nawyk ignorowania i obawiania się tego, czego nie może zobaczyć. Układ Słoneczny jest nad naszymi głowami, widoczny i gołym okiem, i za pomocą teleskopów, natomiast dno morskie znajduje się poza możliwością bezpośredniego postrzegania. Dla wielu ludzi jest jak nawiedzona piwnica Ziemi – ponura, okryta całunem ciemności, wypluwająca z siebie lawę i trujące gazy nora dla przerażających istot i widm przeszłości – wolą więc zostać na górze.
Koncept zejścia dokądkolwiek zniechęca nas sam w sobie. Można zejść na psy, zejść na złą drogę albo po prostu zejść – umrzeć. Możemy upaść moralnie, upaść nisko, upaść na duchu czy upaść na głowę. Zostaliśmy zaprogramowani tak, by patrzeć w górę, w stronę światła. Tam jest przecież niebo. „Gdyby się gwiazdy ukazywały jednej nocy na tysiąc lat, jakżeby ludzie wówczas wielbili je i czcili, i przez wiele pokoleń przechowywali pamięć o Państwie Boga, które im się ukazało”. – Tak zachwycał się nocnym niebem Ralph Waldo Emerson i dodawał, że „gwiazdy budzą jakąś cześć, gdyż są nieosiągalne, mimo że zawsze obecne”27.
I takie same są przecież morskie głębiny, a pomimo to nie darzy się ich podobnym szacunkiem. Góry, lasy, rzeki, jeziora, drzewa, ptaki, chmury, gwiazdy: wszystkie były wysławiane w literaturze, poezji, sztuce, muzyce, sercem i umysłem. Ocean, jeśli w ogóle się w nich pojawia, robi za kojące lub wzburzone tło, ewentualnie medium pozwalające rozchodzić się promieniom słońca lub księżycowemu światłu w urzekający sposób. W tych rzadkich przypadkach, gdy naprawdę zauważamy istnienie morskich głębin, postrzegamy je jedynie jako groźne, opowieść o nich zamieniamy w opowiastkę ku przestrodze. Jednym słowem, uważamy dno oceanu za denne. Tak jakby było zbyt dalekie, zbyt przerażające i zbyt brzydkie, by je pokochać.
A co, jeśli jest zupełnie inaczej? Co, jeśli w rzeczywistości im niżej schodzimy, tym więcej piękna roztacza się przed naszymi oczami? Mnie samej wydawało się to przekonującą możliwością. I był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Musiałam zdecydować się na własną katabazę – zejść w głębiny i powrócić z opowieściami, które tam znajdę. Oczywiście łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, ale zdawałam sobie sprawę, że technologia rozwija się bardzo szybko, poprawiając nasze możliwości badania głębin, a nawet pozwalając zobaczyć je na własne oczy. Autonomiczne roboty badające otchłań, wyposażone w sztuczną inteligencję, załogowe pojazdy zanurzalne niczym pełne werwy maleńkie statki kosmiczne, obserwatoria dna morskiego podłączone do internetu, skanery, które potrafią już w wodzie dokonać identyfikacji gatunkowej. Mamy to wszystko, nareszcie. A przecież za zakrętem czekają następne nowinki.
Tak jak przy każdej podróży w nieczęsto uczęszczane miejsce, możesz się sporo nauczyć od tych, którzy byli tam przed tobą. Przecież nie mnie jedyną pociągał świat głębin. Ogromna grupa badaczy i naukowców przetarła już przede mną morskie ścieżki. Odszukiwałam ich przez pięć lat i w końcu te podróże, w których dane mi było im towarzyszyć, zaprowadziły mnie do tego dnia, gdy wreszcie miałam zejść w głąb, w samo serce Pacyfiku.
Niektórzy z tych ludzi cieszyli się sławą, innych nie znał nikt, choć mieli ogromną wiedzę. Wszyscy byli bardzo dzielni. I wiedzieli z pierwszej ręki, że decyzja, by zejść tak głęboko, oznacza walkę z jednym z najbardziej zakorzenionych, a jednocześnie osłabiających przekonań: Jeśli odważysz się tam zejść, możesz już nigdy nie wrócić. Tego styczniowego dnia, w 2021 roku, stojąc na pokładzie statku w podmuchach wyjącego wściekle wiatru, czułam niepokój, ale nie bałam się, że na zawsze zostanę pod wodą. Mimo okropnych warunków pogodowych, mimo tego, że nasza łódź dostała swój przydział problemów technicznych, mimo świadomości, że zejdziemy niżej, niż kiedykolwiek bym pomyślała – głęboko wierzyłam w to, że wrócę. Pokładałam wiarę w powodzenie tego przedsięwzięcia. W tamtym momencie jedyne, czego się obawiałam, to czy w ogóle się ono rozpocznie.
ROZDZIAŁ 1
Potwory Magnusa
Rzeczywiście, powinienem również dodać, że potwory, niektóre od dawna nam znane, inne wcześniej niespotykane, widywane są u wybrzeży Norwegii, czego przyczyną jest niezmierzona głębia otaczających ją wód28.
Olaus Magnus
UPPSALA, SZWECJA
Gdybyście szukali słynnych na cały świat potworów z głębin oceanów, zapewne majestatyczny budynek na szczycie wzgórza w szwedzkiej Uppsali nie przyszedłby wam od razu do głowy. Jednak to tam je znajdziecie, za kremową fasadą i wysokimi oknami najstarszej biblioteki Uniwersytetu w Uppsali, instytucji noszącej nazwę Carolina Rediviva. Uniwersytet został utworzony w 1477 roku. Uppsala, czarujące miasto godzinę drogi na północ od Sztokholmu, jest jeszcze starsza. W pierwszym tysiącleciu naszej ery znajdowała się na terytoriach wikingów, była ośrodkiem charakternych pogańskich ludzi Północy, którzy czcili bogów błyskawic, wiatru i wojny, jednocześnie znajdując dziwną radość w składaniu ofiar z ludzi, zanim na tych terenach przyjęto chrześcijaństwo29. Uppsala to miasto obfitujące w pamiątki historyczne, ale ja pojechałam tam, by zobaczyć tylko jedną z nich. Carta Marina to szesnastowieczna ilustrowana mapa przedstawiająca północny Atlantyk, Morze Północne i rejony Morza Norweskiego oraz diabelskie kreatury, które według autora mapy żyły w tych wodach.
Odkąd ludzie zaczęli wpatrywać się w oceany, drżeli na myśl o ich cichych mieszkańcach. Słowo „abysal” pochodzi z greki, oznacza przepaść, bezdenną otchłań. Jakie piekielne istoty wybrałyby takie miejsce do życia? Trudno było sobie wyobrazić, jak te kreatury miałyby wyglądać, choć religia i mitologia przynosiły mrożące krew w żyłach opisy i porównania do szatana. Przeto ktoś, kto stworzył mapę portretującą mieszkańców głębin, miał niewątpliwie szansę przyciągnąć uwagę innych.
Carta Marina została wydrukowana w 1539 roku i już na pierwszy rzut oka jest niezwykle interesującym dokumentem. Każdy cal jej powierzchni pokryty jest misternymi rysunkami, punktami orientacyjnymi, kierunkami geograficznymi, wypisane są na niej ciasno po łacinie nazwy miejsc i notatki. Mapa została napakowana najbardziej aktualną wiedzą swojej epoki, informacjami dotyczącymi historii naturalnej, geografii, flory i fauny morskiej, warunków pogodowych oceanu, nawigacji, tras statków morskich i lokalnych zwyczajów. Przedstawiała Skandynawię – w tamtym czasie odizolowaną część świata – z niespotykaną precyzją30. To robi wrażenie, ale prawdziwym powodem, dla którego poleciałam do Szwecji, by obejrzeć Cartę Marinę, było co innego. Można porównać tę mapę do mającego ponad czterysta osiemdziesiąt lat kadru, portretującego lęki i przekonania. To nie tylko mapa kartograficzna, lecz mapa postrzegania świata.
Przed erą nauki, eksploracji głębokiego morza, aparatów fotograficznych potrafiących robić zdjęcia pod wodą w wysokiej rozdzielczości przeważająca większość ludzi wierzyła, że tam, w głębokich wodach, żyją potwory, a Carta Marina czyniła te wierzenia oficjalnie udokumentowanym faktem. Morskim stworzeniom przypisywano złe zamiary, mapa sportretowała je z uderzającą dokładnością. Od Grenlandii aż do Norwegii możemy spostrzec groźne kreatury wywieszające języki, siejące spustoszenie na statkach, pożerające żeglarzy i w ogóle zachowujące się bardzo źle, no bo jak mogło być inaczej, skoro wzięły się stamtąd, z piekielnych głębin, dokąd teraz pragną porwać swoje ofiary.
Mapa uważana była za wiarygodne źródło, szczególnie że stworzył ją człowiek godny zaufania. Katolicki ksiądz31 i historyk Olaus Magnus urodził się w szwedzkim Linköping w 1490 roku. Wiódł światowe życie, uczęszczał na uniwersytet w Niemczech i podróżował po całej Europie. Przez jakiś czas przebywał w Polsce32. Wędrował po krajach Północy, zbierając opłaty na Kościół33 i chłonąc informacje z pierwszej ręki: historyjki opowiadane przez wieśniaków, wnikliwe obserwacje rybaków i żeglarzy oraz lokalne plotki przyprawione szczyptą średniowiecznej skłonności do przesądów.
Ludzie zawsze obawiali się głębin, jednak w czasach Magnusa wywoływały one prawdziwą grozę. Na ponurej Północy ocean był często wyraźnie wściekły, a z brzegu zdawał się niezmierzony i pozbawiony granic. Statki wypływały w morze i nigdy nie wracały. Żeglarze znikali w jego paszczy, opadając głęboko pod powierzchnię, do świata, w którym roiło się od demonów, takich jak Lewiatan czy Kraken34. Oprócz tych nieszczęsnych dusz, które wyruszyły tam w podróż bez powrotu, nikt nie widział głębin ani niczego o nich nie wiedział. Dla przeciętnego śmiertelnika była to tabula rasa naznaczona fatum śmierci. Jednak jak to możliwe, że już wtedy nikt się nie zastanawiał, co się tam kryje?
Nigdy nie dowiemy się, kiedy i gdzie najwcześniej próbowano zbadać temat głębin – odgaduję, że gdzieś w starożytnej Oceanii – ale w kulturze zachodniej za pierwszego biologa morskiego uznaje się greckiego filozofa Arystotelesa35. W czwartym wieku przed naszą erą przeprowadzał on sekcję każdego morskiego zwierzęcia, które wpadło mu w ręce, spędzał lata na przyglądaniu się ich zachowaniu w lagunie i przedstawił swoje odkrycia w książce zatytułowanej Historia animalium (Historia naturalna zwierząt). Arystoteles zauważył między innymi, że mątwa zmienia kolor, gdy się czegoś przestraszy, a zęby rekinów są dłuższe u samic niż u samców. Ustalił, w jaki sposób kopulują homary, a także dostrzegł, że wieloryby i delfiny są ssakami. Sklasyfikował je jako należące do grupy, którą nazwał Cetacea, od greckiego kētǒs – potwór morski36.
Następny był rzymski historyk Pliniusz Starszy, który w 77 roku naszej ery opublikował trzydziestosiedmiotomową encyklopedię zawierającą zapiski, rozważania i zupełnie niedorzeczne przypuszczenia na temat morskiej fauny. W przeciwieństwie do Arystotelesa, który polegał na dowodach empirycznych, Pliniusz powtarzał mądrości ludowe, perorował o węgorzach długich na sto metrów, ośmiornicach żywiących się ludźmi i rybach wielkich jak wyspy. Twierdził, że tak naprawdę większość mieszkańców głębin ma „szkaradną formę”. Pisał o podwodnych huraganach, które wzburzają ocean „od samego dna, a potwory zabierane są z głębin i wynoszone na wierzch na grzywach bałwanów”. Arystoteles używał naukowych metod i jego praca była znacząca, ale to bajeczki Pliniusza zyskały większą popularność. W czasach średniowiecza zapomniano o anatomicznych przekrojach Arystotelesa, za to Pliniusz uważany był za autorytet37.
Tymczasem głębiny nadal pozostawały poza zasięgiem badaczy. Owiane były nimbem tajemnicy, niczym nadprzyrodzona, niedostępna kraina. Tworząc Cartę Marinę, Magnus miał zamiar rozświetlić mrok. Zaczął od konkluzji, którą przyniosły mu jego badania: „Pośrodku szerokiego przestworu wód oceanu, który pozwala nasionom życia na żywny wzrost, gdzie wspaniała natura nieprzerwanie rodzi owoce, znaleźć można całe skupisko potworów”38.
Magnus świetnie wyczuł najlepszy moment na publikację swojego dzieła. Nastąpiła epoka wielkich odkryć i Europejczyków ciekawiło wszystko, a szczególnie gdy było to niezwykłe, niebezpieczne lub egzotyczne39. Byli głodni zadziwienia, szczyty popularności osiągały cuda i osobliwości, ale też to, co wywoływało trwogę. Statki pływały do odległych brzegów i przywoziły wieści o niezwykłych obserwacjach. Niewyjaśnione, cudowne, przerażające zjawiska: plotki o lwie z ludzką twarzą, ponoć widzianym w Indiach, niemowlętach, które urodziły się ze stopami w odwrotną stronę, doniesienia o pigmejach, wilkołakach i całym wachlarzu istot, które w dziele Cuda opisane, autorstwa francuskiego mnicha Brata Jordanusa, opisywane były jako „rozmaite potworności” – wszystko przykuwało uwagę publiki. („Jeśli w Malabarze widzieliśmy koty ze skrzydłami, czemu nie mielibyśmy ujrzeć ludzi z psimi głowami na wyspach oceanu?” – pytał nieco asekuracyjnie tłumacz Jordanusa w przedmowie)40. Granice świata się poszerzały (również dzięki wynalezieniu druku przez Johannesa Gutenberga) i okazał się on niezwykle barwny. We Włoszech rozkwitał renesans, a Leonardo da Vinci naszkicował projekty podwodnej aparatury do oddychania. Jednak podchodził ostrożnie do ich publikacji: „Wolę nie czynić tego z powodu nikczemnej natury człowieka, który mógłby użyć tej aparatury do zniszczenia dna morskiego”41.
Jako kleryk i naukowiec Magnus zebrał wszystko, czego się nauczył, i przefiltrował to przez Biblię, teksty Arystotelesa i Pliniusza oraz Geografię Klaudiusza Ptolemeusza – pochodzącą z drugiego wieku naszej ery próbę stworzenia globalnego atlasu zawierającego kalkulacje szerokości geograficznej (całkiem niezłe) i długości geograficznej (bardzo dalekie od poprawności, bo dopiero w połowie osiemnastego wieku udało się wypracować właściwy sposób obliczeń). Przetrawiał też teksty klasyczne, z ich barwnymi opisami Scylli, Charybdy i Hydry, zanim zasiadł do pracy nad Cartą Mariną, której stworzenie zajęło mu dwanaście lat. Chociaż nie mógł tego przewidzieć, jego mapa stała się kultowa. Jeszcze długo po jego śmierci królowała, funkcjonując jak złota waluta: najsolidniejszy katalog morskich potworów, odzwierciedlający nasze najgłębsze lęki w najcudowniej przerażający sposób.
Pewnego bezchmurnego wrześniowego poranka wspięłam się na wzgórze do biblioteki Carolina Rediviva, żeby obejrzeć jeden z dwóch oryginalnych egzemplarzy Carty Mariny, które przetrwały (drugi znajduje się w Monachium)42. Po drodze pokręciłam się po wyłożonych kocimi łbami ulicach, przemykając pomiędzy studentami z plecakami Fjällräven i mijając kamienie runiczne wyższe ode mnie, z wyrytymi na nich mistycznymi rysunkami i napisami z jedenastego wieku. „Kamień upamiętniający duszę…” – wyjaśniała tabliczka. Drzewa o srebrzystych liściach szumiały na wietrze, jakby prosząc o ciszę.
Byłam tak podekscytowana perspektywą ujrzenia mapy na własne oczy, że przyszłam do biblioteki za wcześnie, dziesięć minut przed otwarciem. Stanęłam na schodach frontowych i się rozejrzałam. W krajobrazie rozpościerającego się nisko miasta trudno było nie zauważyć gotyckich iglic katedry wystrzelających na wysokość prawie stu dwudziestu metrów w niebo. Zwalista budowla z czerwonej cegły odegrała w życiu Magnusa nieprzyjemną rolę. Była siedzibą arcybiskupa Uppsali. Olaus otrzymał to stanowisko od papieża Pawła III w 1544 roku43, ale był to jednak tytuł honorowy, bo Magnus nigdy tej funkcji nie wykonywał. Już wcześniej od siedmiu lat przebywał we Włoszech. Reformacja przekształciła Szwecję w kraj protestancki.
Ukończył Cartę Marinę w Wenecji. Była to mapa o ogromnym rozmiarze, o długości stu dwudziestu pięciu i szerokości stu siedemdziesięciu centymetrów, złożona z dziewięciu oddzielnie drukowanych drzeworytów. Nikt nie wie, ile było egzemplarzy pierwodruku – prawdopodobnie niezbyt wiele, skoro po 1574 roku prawie wszystkie zaginęły. Na szczęście ogromna popularność mapy pociągnęła za sobą druk kopii o mniejszym rozmiarze i ta wersja pozostała w obiegu. Aż do schyłku dziewiętnastego wieku nikt nie widział oryginału, pierwszy odnaleziony został w niemieckich zbiorach bibliotecznych w 1886 roku. W 1961 roku odnaleziono w Szwajcarii drugi oryginał, który został nabyty przez Uniwersytet w Uppsali.
Magnus był również autorem obszernych traktatów w języku włoskim i niemieckim, opisujących Cartę Marinę oraz wygodnej legendy klucza do dziewięciu paneli mapy – jednak na tym nie poprzestał. Następne szesnaście lat spędził pracując nad książką, a właściwie księgą tak wielką, że można było nią blokować drzwi – dziełem o siedmiuset siedemdziesięciu ośmiu rozdziałach zatytułowanym Historia ludów Północy. Księga opisywała w szczegółach to wszystko, co zostało narysowane na mapie, i zawierała bardzo długą i opatrzoną wyczerpującymi przypisami część poświęconą potworom morskim. Magnus zmarł w Rzymie w 1557 roku, dwa lata po publikacji swojego dzieła, nie był już więc świadkiem jej ogromnego sukcesu: doczekała się dwudziestu dwóch wydań w sześciu językach. Stała się prawdziwym hitem, renesansowym bestsellerem, który i dziś jest drukowany.
Drzwi biblioteki stanęły otworem i weszłam do holu. Wewnątrz napotkałam ciche, ale majestatyczne wnętrze: wysokie sufity i okna, podesty, na które wchodziło się po spiralnych schodach, listwy wieńczące wykonane w stylu szwedzkiego neoklasycyzmu. Czytelnie były przestronne, oświetlone ciepłym światłem, ich półki wypełnione księgami w oprawach o subtelnie przygaszonych kolorach. Tworzyło to wyszukany efekt, zupełnie jakby stworzony przez dyrektora artystycznego.
Carta Marina jest stale udostępniona zwiedzającym, znajduje się na wystawie rzadkich manuskryptów w bocznej sali. Światło słoneczne niszczy dawny papier, więc w pokoju było ciemno jak w jaskini, tylko punktowe światło padało na cenne obiekty: nuty pisane ręką Mozarta, pierwsze wydania Matematycznych zasad filozofii naturalnej Newtona i O powstawaniu gatunków Darwina, a także listy Galileusza, w których bronił swojej teorii plam słonecznych. Zatrzymałam się na chwilę, żeby przyzwyczaić wzrok. A potem, na tyłach pokoju, ujrzałam potwory Magnusa.
Carta Marina, oprawiona w ramę i zabezpieczona szkłem, zajmuje całą ścianę. Widziałam wcześniej reprodukcje44, jednak i tak zaskoczyła mnie jej drobiazgowość. Mapa wydrukowana jest w czarnym tuszu na grubym, kremowym papierze, bez dodatku koloru, a linie wyrysowane są tak idealnie, jakby ktoś używał szpilki. Każdy centymetr mapy tętni życiem, jednak Magnus wyraźnie pragnął podkreślić własną opinię na temat oceanu. O ile na lądzie wszystko, co się dzieje, jest uporządkowane: maleńkie figurki uprawiają ziemię, polują, jeżdżą na nartach i grają na skrzypcach, o tyle ocean zanurzony jest w chaosie, pełen niebezpieczeństw i tragedii, aż siny od fal i morskich prądów, które płyną, wirują, kipią. A pośród tego zamętu pojawia się dwadzieścia pięć potworów.
Na poziomie wzroku, przy Wyspach Owczych, prawie tak duży jak one potwór – z okrągłym pyskiem, płetwą grzbietową jak sztylet i szponami jak kolce – marszczy brwi, połykając żagiel. Magnus nazwał go Ziphius i tak opisywał w swojej książce: „Ma okrutnie brzydką głowę jak sowa, bardzo głębokie usta niczym przepaść, budzące lęk i natychmiast skłaniające do ucieczki każdą istotę, która go ujrzy, przerażające oczy, grzbiet, który zwęża się spiczasto, a raczej unosi w formę miecza, oraz ostry dziób”45. Obok niego inny potwór, z wystającym, podobnym do świńskiego ryjem i pyskiem pokrytym wypryskami jak w ostrej odmianie trądziku, wbija zakrzywiony ząb w bok Ziphiusa. „Te stworzenia często nawiedzają południowe wybrzeża niczym morscy rabusie lub nieproszeni goście i robią krzywdę każdemu, kto przetnie ich ścieżki”46 – ostrzegał Magnus.
U wybrzeży Norwegii posiwiała bestia z garbem na grzbiecie zmaga się z homarem mutantem, a ponad nimi nieszczęsny statek zostaje rozbity w drzazgi przez „Morskiego Orma”, jednego z najbardziej odrażających wodnych zjaw Magnusa. To „wąż o ogromnym cielsku, długim na co najmniej sześćdziesiąt metrów i grubym na sześć”47 – pisał Magnus, a potem dodawał, jakby już samo to nie budziło przerażenia: „z jego szyi zwisa sierść długa na prawie pół metra, ciało pokrywają czarne, ostre łuski, a czerwone oczy płoną jak ogień”.
Magnus wciąż podkreślał, że opiera się na opisach świadków, którzy widzieli potwory na własne oczy, a jedno z jego źródeł, inny arcybiskup, pozyskał nawet głowę jednego z nich, którą zakonserwował w soli i przesłał papieżowi. „Całą głowę tej kreatury, która wyglądała jak wykonana z bardzo twardej skóry, pokryta dookoła rogami, a tak ciężka prawdopodobnie dlatego, że Natura zaprojektowała ją w ten sposób dla łatwiejszego zanurzania się”48. We wszystkich swoich pismach Magnus stara się sprawiać wrażenie skrupulatnego, księgi napchane są cytatami, które mają podtrzymywać jego tezy, więc bardzo możliwe, że głowa jakiejś wielkiej morskiej bestii faktycznie trafiła do rezydencji papieskiej – tyle tylko, że Magnus donosił również, że na Islandii w strumieniach zamiast wody płynie piwo.
Stałam tak blisko mapy, że mój oddech zaparował szybę, zrobiłam więc krok w tył i spojrzałam na nią z dystansu, ale po chwili na powrót mnie przyciągnęła. Być może i opisy Magnusa są cudaczne, jednak Carta Marina to nie komiks. Jej potwory osadzone były w rzeczywistości – a następnie poddane epickiej wersji gry w głuchy telefon, przeobrażając się w większe, okrutniejsze i bardziej fantastyczne wersje samych siebie, aż w końcu te przeinaczone, przesadzone historyjki dotarły do uszu Magnusa, który zamienił je w wersję drukowaną: „Paweł Orozjusz ogłasza w swojej biografii Kaliguli, że w piątym roku jego panowania z głębin morza wyskoczył potwór długi na ponad sześć kilometrów…”49.
Wiele potworów Magnusa przypomina wieloryby – aczkolwiek o bardziej diabolicznym wyglądzie – i z jego tekstów jasno wynika, że znał dobrze te zwierzęta. Wiedział, że rodzą żywe młode, oddychają powietrzem „przez rurki” i zawierają olej – „najwięcej jest go w ich głowie”. Zdaje się jednak, że Magnus nie mógł się połapać, które zwierzę jest wielorybem, a które jakimś jednak rodzajem potwora. Wierzył na przykład, że samiec narwala – nieśmiałego, nurkującego głęboko arktycznego walenia z wystającym spiralnym zębem – to „Ryba Jednorożec, potwór morski z ogromnym rogiem wyrastającym z czoła, którym potrafi przekłuć i zniszczyć nadpływające statki i zabić całą grupę mężczyzn”50.
Podczas swoich podróży Magnus spotykał mieszkających na wybrzeżu wieśniaków, którzy widywali wyrzucone na brzeg zwłoki wielorybów i innych bywalców głębin morskich. Były w opłakanym stanie; z wzdętymi brzuchami i pogryzione przez ryby przedstawiały ponury widok. Co miał taki średniowieczny farmer sobie pomyśleć, gdy napotkał na brzegu zwłoki kaszalota, który mierzył piętnaście metrów, a jego łeb był jak wypełniony długimi zębiskami wagon towarowy? Bez żadnego kontekstu, żadnej wiedzy, widok ten musiał być zaiste przerażający. Magnus cytował słowa jednego z naocznych świadków, którzy napotkali na brzegu ciało fiszbinowca (ten „potwór” był długi na dwadzieścia siedem metrów, miał „trzydzieści gardeł” i „niewiarygodnie wielkie” genitalia): „Do jego podniebienia przyczepione było coś jakby niezliczone zrogowaciałe płytki, z jednej strony włochate… i nie miał zębów, co prowadzi do konkluzji, że nie był wielorybem”51.
Lęk może przybierać najróżniejsze formy, nie ma więc w tym nic dziwnego, że nasza obawa przed głębinami morza – krainą, którą Carl Jung porównał do domu wariatów podświadomego umysłu – wytworzyła formy dziwniejsze od innych. Od początku wyobrażaliśmy sobie najgorsze. Przy braku osobistych doświadczeń zapełniliśmy głębiny zjawami z najciemniejszych kątów naszego umysłu. To najstarszy archetyp ludzkiej księgi opowieści: potwory, dziwacy, inni – istoty, których nie znamy, więc się od nich odsuwamy. Arystoteles próbował je objaśniać, Pliniusz był zdecydowany je ubarwiać, geniusz Magnusa tkwił w umieszczeniu ich na papierze.
Bardzo trudno mi było oderwać się od Carty Mariny, choć wgapiałam się w nią w ciemności już od dwóch godzin. Tym, co najbardziej podobało mi się w mapie, był entuzjazm jej twórcy. Nawet jeśli Magnus dodał potworom rogi, kły i gniewne spojrzenia, aby wydawały się bardziej przerażające, nie dało się ukryć, że te istoty musiały go pociągać. „Tak niezwykłe cuda zamieszkują przestwór oceanu, że nawet osobie obdarzonej wyjątkowym talentem trudno byłoby je opisać”52 – zachwycał się, pokazując, że i na niego działała ta wieczna mieszanka strachu i fascynacji, zderzenie przyciągania i odpychania. Biolog Edward O. Wilson podsumował ją w jednym zdaniu: „Nawet najbardziej śmiercionośne i odrażające stworzenia dodają ludzkiemu umysłowi szczyptę magii”53.
Opuściłam bibliotekę z plikiem pocztówek z motywami z Carty Mariny, kubkiem z motywem z Carty Mariny i Cartą Mariną wyrytą w pamięci. Jak bardzo żałowałam, że nie mogę powiedzieć Magnusowi, że teraz, prawie pięć wieków później, jego wizje są nadal hipnotyzujące. Przez całe dekady po śmierci Magnusa jego potwory były masowo kopiowane na innych mapach. Jednak gdy żegluga morska stała się częstsza, a na dalekich brzegach pojawiły się kolonie, europejskie monarchie zrozumiały, że ocean jest czymś więcej niż tylko miejscem, w którym roi się od problemów – jest nieskończonym źródłem pieniędzy. W połowie siedemnastego wieku portrety okrutnych wielorybopodobnych drapieżników zagrażających statkom zostały zastąpione przez statki zajmujące się wielorybnictwem. Kaszaloty nie miały już kłów i gorejących oczu, lecz harpuny wbite w grzbiet. Potwory odeszły, pozostał po nich tylko wosk do świec i olej do lamp. Ocean nadal budził szacunek, jednak nasza relacja z nim się zmieniała.
Aby udać się w podróż w czasie do siedemnastego i osiemnastego wieku i wielkich zmian w rozumieniu świata natury, które się w tym czasie dokonały, wystarczyło przejść się kilkoma ulicami Uppsali. Z trawnika przed Carolina Rediviva widziałam Gustavianum, czterystuletnie muzeum, ekscentryczne sanktuarium oświecenia. Wśród jego zbiorów są pierwsze wersje narzędzi rewolucji naukowej: mikroskopy i teleskopy, instrumenty medyczne, pierwszy termometr Andersa Celsjusza. Są barometry (wynalezione w 1643 roku), sekstanty (1731), chronometry (1735), a w kopule na szczycie budynku mieści się drugi najstarszy na świecie teatr anatomiczny, w którym, stojąc w ustawionych w sześciu kondygnacjach galeryjkach, studenci medycyny i postronni obserwatorzy mogli oglądać sekcje zwłok wykonywane na ciałach straconych przestępców.
Dla dobrze zapowiadających się przyrodników tętniąca życiem osiemnastowieczna Uppsala była całkiem niezłym miejscem do zamieszkania. W 1728 uniwersytet zyskał nowy nabytek: Karola Linneusza. Linneusz znajdował się w trudnej sytuacji materialnej, ale nie tylko to odróżniało go od innych studentów. Spędzał całe godziny w uniwersyteckim ogrodzie botanicznym – tuż za rogiem po wyjściu z Gustavianum – i wyróżnił się jako „cudowne dziecko roślin”. Już jako młokos nauczył się ich nazw łacińskich, które w tamtym czasie były karkołomnie długimi i zaskakująco szczegółowymi opisami opartymi na subiektywnym wrażeniu. Kaktus na przykład to: „wielki melonowy oset o piętnastu kątach i zakrzywionych szerokich cierniach o czerwonej barwie”54 – po łacinie brzmiało to jeszcze bardziej zawile. Linneusz został profesorem botaniki i medycyny i zapisał się w historii jako twórca taksonomicznego systemu klasyfikacji roślin, używanego po dziś dzień – uniwersalnych zasad pozwalających każdemu i gdziekolwiek ustalić miejsce danego organizmu na drzewie życia i jego pochodzenie, poprzez rodzaj i gatunek. Przez lata taksonomia została udoskonalona, rozróżnienia stały się właściwsze, a sekwencjonowanie genetyczne jeszcze posunęło naprzód całą zabawę55, jednak to dzięki Linneuszowi znamy teraz orkę jako Orcinus orca, z rodziny Delphinidae (delfinowatych), podrzędu Odontoceti (zębowców) w rzędzie Cetacea (walenie), a nie jako „szarego delfina”, jak z upodobaniem nazywał ją Magnus, ani też jako „ogromną masę mięsa z dzikimi zębami” z opisu Pliniusza.
To wszystko oznaczało ogromny skok naprzód, całkowitą przemianę, która odsunęła na bok szalone i chaotyczne plotki o morskich potworach, zastępując je chłodnym, racjonalnym osądem. Choć nauka wciąż była uwikłana w religię i stały przed nią okrutne bitwy z Kościołem, chociaż słowo „naukowiec” nawet nie weszło do użycia przed 1834 rokiem, era „pomagnusowa” była czasem oceniania, debatowania, kwestionowania i rozumowania, rozwijania teorii i ich udowadniania, ekscytującym czasem dowiadywania się, jak funkcjonuje świat.
Gdy popołudniowe słońce przedarło się przez zasłonę chmur, opuściłam miejsce nazywane teraz Ogrodem Linneusza – gąszcz roślin z wypisanymi ręcznie tabliczkami – i udałam się do miasta, żeby odwiedzić pub, gdzie można poczuć się jak wiking: zjeść mięso pieczonego jelenia gołymi rękami, popijając miodem z rogu. Gdy minęłam katedrę, zrozumiałam, że zatoczyłam pełne koło. Kiedy Linneusz zmarł w 1778 roku, tu został pochowany, a grobowiec wtopiony w podłogę kościoła zaznacza jednocześnie miejsce, gdzie kariera Magnusa została udaremniona. Ostatni arcybiskup Uppsali nigdy nie władał tą katedrą, a w końcu to naukowcy wyposażeni w nowoczesne technologie – a nie duchowni ze swoimi modlitewnikami – mieli odkryć sekrety oceanu. Wydaje się, że Magnus był świadom własnych ograniczeń: „W morskich głębinach są gatunki ryb, które nigdy lub bardzo rzadko pokazują się ludzkim oczom”56 – pisał, jakby był tym rozczarowany.
Następna fala badaczy oceanów nie chciała czekać, aż te zanurzone w głębinach cieniste formy bytu się pokażą, chciała ich szukać i je znaleźć. Nie wystarczało już wgapianie się w niezwykłe, gigantyczne stworzenia, którym zdarzyło się dokonać żywota na plaży. Dziewiętnastowieczni przyrodnicy pragnęli pobrać próbki z ich naturalnego środowiska, umieścić je pod mikroskopem, zrozumieć historię ich życia, jak funkcjonują, co jedzą. Pragnęli też przeprowadzać eksperymenty fizyczne, które odpowiedziałyby na podstawowe, ale wciąż wprawiające w zakłopotanie pytania: Jak głęboki tak naprawdę jest ocean? Z czego zrobione jest jego dno i jakie panują tam warunki? Czy krainę, w której jest całkowicie ciemno, można w ogóle zbadać metodami naukowymi? Kilometry pod wodą? Głębiny były nieznane, ale czy niepoznawalne?
Nie miano żadnych wątpliwości, że badanie głębin będzie dokuczliwie trudne. Każdemu, kto zechce wściubić nos w podwodny świat, przyjdzie spędzić całe miesiące, ba, lata nawet, na morzu – żywiąc się sucharami i pijąc sok z limonki, aby uniknąć szkorbutu – wciskać się w ciasne koje na pokładach statków, które kołyszą się, przewracają, a czasem nawet toną. Przyjdzie mu znieść zmęczenie i zniechęcenie pobytem na ograniczonej przestrzeni, choroby tropikalne, kiepską pogodę i wszystko to, czym los postanowi go poczęstować. Choroby i wypadki musi uznać za pewnik, a śmierć za prawdopodobną. Podczas wyprawy na pokładzie HMS „Beagle” Karol Darwin przez pięć lat cierpiał na chorobę morską. „To nie jest błaha niedogodność, którą da się wyleczyć w tydzień” – przestrzegał. Darwin nie znosił życia na morzu również z innych powodów. Narzekał na „brak przestrzeni, miejsca dla siebie, odpoczynku; dręczące uczucie ciągłego pośpiechu; nieobecność pozostawionych w domu bliskich; utratę drobnych luksusów, a nawet muzyki…”. Ocean, dochodził do konkluzji, to „pustkowie nudy”57.
Był też problem wyposażenia: po prostu brakowało solidnego i łatwego w użyciu sprzętu. Pomiary głębin wykonywano ze statków regularnie, ale za pomocą prymitywnych urządzeń i niemiarodajnych metod. Marynarze opuszczali ciężarek przywiązany do długiej liny, patrzyli, jak zanurza się w ciemność, i próbowali wyczuć, kiedy uderzy o dno. Potem powoli go wyciągali, oznaczając odległość za pomocą sążni – jednostki długości opartej na szerokości rozpostartych ramion dorosłego mężczyzny (około dwóch metrów). Niektóre urządzenia były zaprojektowane tak, by pobrać próbki z dna, gdy go dotknęły, jednak jedyną możliwością, by zebrać większą ilość materiału – i być może nawet złapać jakieś zwierzę – było grzebanie w dnie metalowym czerpaczem lub trałowanie obciążonym włokiem; w każdym z tych przypadków urządzenia musiały być opuszczane na linie ze wciąż zmieniającego położenie statku. Trudno, żeby manewrować tym ustrojstwem z jakąkolwiek finezją! Często zresztą zawodziły: liny plątały się albo rwały, a pomiary wymagały wielu godzin monotonnej pracy, nawet w płytszych wodach. Zejście poniżej sześciuset metrów byłoby tak katorżniczym przedsięwzięciem, że chyba tylko najwięksi masochiści chcieliby spróbować. W wydaniu z 1823 roku Encyklopedia Britannica poddała się: „Przez brak odpowiednich sprzętów morze poniżej pewnej głębokości pozostaje niezbadane”58.
Jednak historia ludzkiej pomysłowości zawsze żąda następnego rozdziału: w połowie dziewiętnastego wieku potrzeba, aby dowiedzieć się więcej o dnie morza stała się nagląca, bo takie było pragnienie położenia na nim kabli telegraficznych. Głębiny stały się znów istotne ekonomicznie – w erze elektryczności przesyłanie wiadomości za pomocą gołębi pocztowych, a nawet liniowców nie wystarczało. Szybsza komunikacja oznaczałaby przewagę wojskową, nie mówiąc o tym, że naród, któremu jako pierwszemu udałoby się położyć kabel telegraficzny na głębokości czterech i pół tysiąca metrów, naprawdę miałby się czym przechwalać. Poszedł za tym trwający dekadę eksperyment technologiczny na dnie Oceanu Atlantyckiego, przy którym współpracowały – i współzawodniczyły – Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, polegający na położeniu kabla o długości prawie trzech i pół tysiąca kilometrów, łączącego Europę i Amerykę. Gdzie go umieścić? Jak go zabezpieczyć? Czy jakiś stwór na dnie go nie przegryzie? I czy nie zmiotą go prądy? Pilnie potrzebna była ekspertyza.
Gdy badania morskich głębin przeistoczyły się z marzeń ściętej głowy w rzeczywistość, typową osobą, której udało się wyrwać na badającą dno oceanu ekspedycję, był Europejczyk, oczywiście mężczyzna, bo kobiety nawet nie śmiały próbować, dobrze sytuowany i solidnie wykształcony, z ambicjami akademickimi i znajomościami wśród równie uprzywilejowanych mężczyzn. Świeżo upieczeni naukowcy morza tworzyli klub dżentelmenów i – w przeciwieństwie do marynarzy – jego członkowie nie charakteryzowali się zbyt dużą odpornością na niedogodności. Głębiny były jak nowo otwarte granice i możliwości – prawdziwa żyła złota. Wszystko było tam nowe dla nauki, a jedna wyprawa mogła wystarczyć do zrobienia kariery. Jeden z przyrodników opisywał to takimi słowami: „To jedyny pozostały nam obszar, gdzie znaleźć można nieskończone pokłady wzbudzających niezwykłe zainteresowanie nowości, tuż pod ręką, która ma już możliwość, by je schwycić”59.
W tym czasie wiktoriańska Anglia była wprost urzeczona podwodnymi odkryciami. Zbieranie muszelek uważano za stylowe hobby. Domowe akwaria, nazywane „ogrodami oceanicznymi”, stały się w wyższych klasach społecznych symbolem statusu. „Cuda dna oceanu niedostępne być powinny pospolitym oczom”60. Kręcił nosem autor jednego z poradników dla początkujących akwarystów. Morska flora i fauna zawsze były ponad tym, co zwyczajne, nawet jeśli wciśnięto je w szklany pojemnik. Ukwiały przypominały „rzadkie egzotyczne kwiaty” – poetyzował autor książki, dodając jednocześnie ostrzeżenie: „To nie kwiaty, lecz zwierzęta, a ich na pozór delikatne płatki… chwytają nieświadomą niczego ofiarę znęconą pięknym wyglądem ukwiału, śmiercionośnego niczym krater wulkanu, w który zostaje wciągnięta zamykającymi się wkrótce nad nią mackami”61. Ostatni rozdział wzbijał się na szczyty żarliwych wizji nowych form rozrywki: „Gigantyczne akwarium” mierzące dziesiątki metrów, w którym rekiny „można będzie obserwować w śmiertelnym pojedynku z nurkami, uzbrojonymi w sieć i trójząb”62.
W całym tym modnym i intratnym oceanicznym podglądactwie była pewna ironia. Nauka o morzu wreszcie rozkwitła, a mimo to powróciły morskie potwory. Nagle widziano je wszędzie – szczególnie w Gloucester w stanie Massachussets, gdzie ponad sto osób przysięgało, że ujrzało „morskiego węża” brykającego w porcie. Rybacy i właściciele łodzi widywali go również na głębszych wodach. Te przypadki były tak częste, że Towarzystwo Linneusza w Nowej Anglii zainicjowało oficjalne śledztwo, zbierając zeznania pod przysięgą. Świadkowie zgadzali się co do tego, że stworzenie było ciemnobrązowe, podobne do węża, długości około dwudziestu pięciu metrów i grube jak beczka. Pływało falującym ruchem niczym pełznąca gąsienica i według niektórych (ale nie wszystkich) z czoła wyrastało mu żądło. Przyrodnik o zaiste niezwykłym nazwisku Constantine Samuel Rafinesque-Schmalz zaproponował nawet nazwę węża zgodną z klasyfikacją Linneusza: Megophias monstrosus. „Dołożymy wszelkich starań, by go pojmać, żywego lub martwego” – obiecywał mieszkaniec okolic. Monstrosusa nigdy jednak nie schwytano.
W sumie niewielka strata, skoro głębiny wypluwały następne potwory dosłownie wszędzie. Niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei brytyjscy marynarze zaobserwowali stworzenie z głową żyrafy i przerażającymi zębami, w cieśninie Malakka z kolei przypominającą żabę istotę wielką na piętnaście metrów, a przy Sycylii bestię o gładkiej skórze i głowie jak pocisk63. Doniesienia obfitowały też w potwory widziane na wodach Skandynawii, z czego Magnus na pewno byłby dumny. „W czasie mojej ostatniej podróży z Londynu widziałem co najmniej trzy węże morskie” – opowiadał J. Cobbin w czasopiśmie naukowym „Annals and Magazine of Natural History”. Najbardziej imponujący z nich „miał co najmniej tysiąc jardów [ponad 900 metrów] długości”, głowę, która rozszerzała się ku górze jak u kobry, i świecące oczy. Czytając ten opis, trudno się nie zastanawiać, czy na statku ktoś nie polał Cobbinowi o jedną szklaneczkę sherry za dużo. Potwór bowiem „płynął z ogromną szybkością, chłoszcząc wodę ogonem i wzbijając tak wielką pianę, jakby bałwany rozbijały się o postrzępione skały” – pisał mężczyzna. „Słońce na chwilę go oświetliło i patrząc przez dobrą lornetkę, spostrzegłem, że jego łukowato wygięte ciało pokryte jest zachodzącymi na siebie, tęczowymi łuskami, które otwierały się i zamykały”64.
Nawet wybitni naukowcy wierzyli w takie rzeczy. Wynikało to w dużej mierze z następnej sensacji epoki wiktoriańskiej, jaką było wykopywanie skamielin pradawnych morskich stworzeń, w tym ichtiozaura i plezjozaura odnalezionych w nadmorskim miasteczku w Anglii. Jeśli te mające płetwy smoki grasowały niegdyś w głębinach, kto wie, czy nadal nie można ich tam spotkać? „Nie ma żadnej przyczyny a priori, o której bym wiedział, dlaczegóż gady o wężowych ciałach, długości piętnastu metrów i więcej, nie miałyby bawić w naszych morzach, podobnie jak czyniły te z okresu kredy, wszak z geologicznego punktu widzenia zdarzyła się ona ledwie wczoraj” – argumentował brytyjski biolog Thomas Henry Huxley, broniąc morskich potworów65. Zgadzał się z nim szwajcarski zoolog, profesor Harvardu Louis Agassiz, mówiąc: „Trudno już więcej wątpić w istnienie jakiegoś wielkiego gada morskiego, pokrewnego ichtiozaurom i plezjozaurom, choć na razie nieznanego przyrodnikom”66.
Brytyjski paleontolog Richard Owen, ten sam, który wymyślił słowo „dinozaur”, głośno protestował przeciwko takim pomysłom. „Jaszczury morskie z okresu kredy zostały zastąpione w trzeciorzędzie i później przez ssaki morskie” – odpowiadał gniewnie, wskazując na „kompletną nieobecność” jakichkolwiek pochodzących z obecnych czasów szczątków domniemanych potworów. Machał ręką na doniesienia naocznych świadków, był przekonany, że to publiczna histeria doprowadziła do pomyłki, myląc potwory z wielorybami, rekinami, węgorzami – a nawet gigantycznymi fokami. „Znacznie więcej dowodów naocznych na istnienie duchów znaleźć można, niż tych na istnienie węża morskiego”67. – Oburzał się.
Jednak pomysłu, że głębiny morskie są schronieniem dla istot prehistorycznych, nie tak łatwo było się pozbyć. Sam Owen, zbadawszy łodzikowca, żyjącego w głębokich wodach przodka ośmiornicy i mątwy, stwierdził, że jest to „może jedyny żyjący pierwowzór grupy zorganizowanych istot, których skamieniałe szczątki udowadniają ich istnienie w okresie odległym i innym porządku rzeczy”68. Ze swoimi zwiniętymi spiralnie w jednej płaszczyźnie muszlami, kubkowatymi oczami i licznymi ramionami, łodzikowce stały się eksponatem wagi A: dowodem, że gatunek z ery dinozaurów mógł przetrwać do dziś. Głębiny morskie zdawały się utraconym światem, wyraźnie niedoświadczonym zjawiskami wymierania gatunków i nacisków ewolucji, które jak już udowodniono, wpływały na życie na lądzie; zdawało się całkiem logiczne, że relikty z przeszłości pokrewne żywym skamielinom mogą się tam czaić. Po prostu jeszcze ich nie znaleźliśmy.
A jednak w końcu ktoś to zrobił. W 1864 roku w Norwegii przyrodnik Michael Sars i jego syn Georg Ossian Sars, kopiąc w dnie fiordu na głębokości sześciuset metrów, wyciągnęli przytwierdzone do podłoża archaiczne zwierzę zwane liliowcem. Trudno było je nazwać potworem: przypominało raczej delikatny kwiat ze smukłą łodyżką i pierzastymi płatkami (w rzeczywistości są jego ramionami). Liliowce, zwane też liliami morskimi, znajdowano w postaci skamielin w dużej obfitości i były uważane za wymarłe sto milionów lat temu, a okazało się, że ten pięknie kwitnący okaz potrafił pokonać czas.
Jego wygląd był zdumiewający. A poza wszystkim nie powinien zostać znaleziony na takiej głębokości. Żadna żywa istota nie powinna być znaleziona na takiej głębokości. Bo – o ironio losu – właśnie wtedy, gdy wreszcie zaczęto interesować się światem oceanu, jeden z najbardziej uznanych światowych przyrodników, profesor Edward Forbes z Uniwersytetu w Edynburgu orzekł, że na głębokości sześciuset metrów i poniżej głębiny były „azoiczne”, czyli innymi słowy pozbawione życia. Po prostu nic tam nie było.
Forbes nie był wcale pierwszym, który widział głębiny jako ziemię jałową. Grecki filozof Platon wydał w ich sprawie nieprzychylny werdykt: „Wszystko zniszczone jest tam przez słoną wodę, nie ma wegetacji, o której warto by wspomnieć, podobnie jak prawie żadnych przykładów lepiej uformowanego terenu – tylko jaskinie i piasek, i niezmierzone połacie błota i mułu… nic, co zasłużyłoby, żeby nazwać pięknym według naszych standardów”69. Francuski przyrodnik François Péron przypuszczał, że tam w dole panują tak niskie temperatury, że całe dno pokryte jest grubą warstwą lodu. Inni wierzyli, że panujące w głębinach ogromne ciśnienie zbiło dno morskie w przypominający cement blok, a woda, która zebrała się nad nim, jest tak nieruchoma i gęsta, że żaden przedmiot nie jest aż tak ciężki, by się przez nią przebić i sięgnąć samego dna. Wszystko, co zostało wrzucone do oceanu, skończy w zawieszeniu na średnich głębokościach. Wraki statków, zwłoki ludzkie, szczątki morskich potworów (dlatego nie możemy ich znaleźć), kable telegraficzne… to wszystko dryfuje w głębinach i zostanie tam na wieczność, jakby zagubione w przestrzeni kosmicznej. Tam, gdzie jest naprawdę głęboko, opuszczane ciężarki uderzają w fałszywe dno i nie opadną głębiej.
Oczywiście na wszystkie te słowa nie było żadnych dowodów, ale teoria azoiczna szybko przybrała znamiona niepodważalnego faktu. Forbes był przecież błyskotliwy, obdarzony energią, znał, kogo trzeba. Chodził na spotkania, zasiadał w komitetach, tworzył stowarzyszenia. Miał pieniądze, lecz nie był uważany za snoba. Lubił sobie pożartować. W wieku dwunastu lat opublikował pierwszą książkę i otworzył muzeum historii naturalnej – stworzone z własnej kolekcji robaków, skał i skamielin – we własnym domu. Studia uniwersyteckie zaczął od medycyny, jednak wkrótce zamienił ją na zoologię, geologię i paleontologię. Po trzydziestce został członkiem Towarzystwa Królewskiego, najbardziej prestiżowego brytyjskiego zrzeszenia naukowego, prezesem Londyńskiego Towarzystwa Geologicznego, kierował również katedrą historii naturalnej na Uniwersytecie Edynburskim. Jeśli chodzi o reputację naukową, nie miał sobie równych.
Forbes z entuzjazmem podjął się prac badawczych w oceanie, stając się „ekspertem od grzebania w dnie”, ale jego doświadczenie ograniczało się do wód przybrzeżnych. Gdy w 1841 roku dostał szansę przyłączenia się do ekspedycji badawczej na Morzu Śródziemnym, rzecz jasna z niej skorzystał. Był żywo zainteresowany gatunkami żyjącymi na różnych głębokościach. Według niego było sprawą kluczową, „aby Brytyjczycy, związani z nauką czy też nie, chwalący się przy każdej okazji swoimi predyspozycjami do władania morzem, wiedzieli cokolwiek o mieszkańcach swego słonego cesarstwa”70.
W ciągu osiemnastu miesięcy na morzu Forbes kopał na głębokościach do czterystu pięćdziesięciu metrów – z bardzo frustrującymi rezultatami. W większości dotarł tylko do błota. Później stało się jasne, że to używana przez niego draga stanowiła przyczynę marnych efektów. Była zbyt mała, krawędzie wlotowe miała zbyt wąskie, a sieć za gęstą, co sprawiało, że zapychała się osadem. Również obszar wybrany do badań był podwodną pustynią, o czym wtedy nie wiedziano71. Dla Forbesa, który tak ukochał sobie stosowanie dragi, że nawet napisał o niej piosenkę: „Czas już nas goni, śpią w głębi trytoni, waleczna draga opada!” – było prawdziwym ciosem skończyć z tak nędznym łupem.
Cóż, genialny Forbes postanowił dopasować teorię do wyniku. Skoro nie znalazł w głębinach żywych istot, z pewnością ich tam nie ma. Sformułował tezę, dzięki której przeszedł do historii badań nad oceanem – choć nie w sposób, o jaki zapewne mu chodziło. „Gdy schodzimy coraz głębiej [w ocean]” – tak zaczął słynny wywód – „widzimy coraz większe zmiany w jego mieszkańcach, jest ich też coraz mniej, co wskazuje wyraźnie na to, że zbliżamy się do warstw najgłębszych, gdzie życie wymarło lub też pozostawia nam zaledwie kilka iskierek wskazujących na ledwo tlącą się jego obecność”72.
O, to była zaiste ciekawa nowina dla Michaela i Georga Sarsów, którzy znaleźli w Norwegii w tych jałowych głębinach co najmniej dziewiętnaście gatunków73! Albo dla badacza polarnego sir Johna Rossa, który wszak już w 1818 roku znalazł w głębinach Morza Baffina robaki74 i widowiskową rozgwiazdę. Oraz jego siostrzeńca sir Jamesa Clarka Rossa, który udał się w 1839 roku na wyprawę w Antarktykę i tam z głębokości ośmiuset metrów wyciągnął koralowce, meduzy, robaki i skorupiaki, podsumowując ten plon słowami, że dno morskie „aż roi się od zwierząt”75.
Wszystkie te odkrycia zostały teraz zignorowane lub zlekceważone. Nie pomogło to, że John Ross miał bałagan w papierach, a niektóre próbki Jamesa Clarka Rossa zostały zjedzone przez kota pokładowego. Wyniki badań Sarsa nieco trudniej było wytłumaczyć, jednak społeczność naukowa i tak przyjęła teorię Forbesa z otwartymi ramionami, bo była po ich myśli. Głębiny okazały się wrogie, nieprzeniknione. Nie było tam przecież słońca ani tlenu, ani pożywienia, ani środowiska, w którym ze względu na ogromne ciśnienie w ogóle można by przeżyć. Pisanie o abysalu jako o martwej strefie było wygodną odpowiedzią na pytanie, które naukowcom spędzało sen z powiek: „Gdyby było tam życie, w jaki sposób mogłoby przetrwać bez wszystkich tych rzeczy?”.
Forbes zmarł w 1854, jednak jego teoria nie została pochowana razem z nim. Wciąż wisiała w powietrzu, niczym niedający się usunąć zapaszek stęchlizny, choć na niewygodnych głębokościach znajdowano coraz to nowe zwierzęta. W 1860 roku statek o nazwie HMS „Bulldog” wypuścił sondę na głębokość dwóch tysięcy trzystu metrów w Północnym Atlantyku: do liny przyczepiło się trzynaście wężowideł. Są one krewnymi rozgwiazdy, mają wydłużone, pająkowate ramiona, które pozwalają im pędzić po dnie i owijać się wokół obiektów. Bardzo często stworzenia wyszarpywane z dna nie przeżywały podróży ku światłu, co skutkowało niepewnością, czy przypadkiem nie zmarły na płytszych wodach i po prostu nie opadły niżej. Te wężowidła były jak najbardziej żywe i przebierały swoimi długimi ramionkami po pokładzie. Przyrodnik z „Bulldoga”, ambitny człowiek o nazwisku George Wallich, był przeszczęśliwy. Pragnął zyskać sławę, udowadniając, że Forbes się mylił – i uważał, że to mu się udało. „To sondowanie dna znacząco przewyższyło doniosłością wszystkie inne do tej pory”76 – składał sam sobie gratulacje.
Wallich opublikował rezultaty badania w 1862 roku i czekał na wyrazy uznania, zaszczyty, zaproszenie do wygłoszenia mowy w Towarzystwie Królewskim i przyjęcie do naukowej elity. Tymczasem jego wężowidła spotkały się ze sceptycznym przyjęciem. Narzekano, że nie zostały schwytane za pomocą dragi, nie było więc żadnej gwarancji, że naprawdę pochodziły z głębin. Mogły chwycić się liny właściwie wszędzie. Wallich przekonywał i wściekał się, i w odpowiedzi na zarzuty pisał długie listy kwiecistym wiktoriańskim stylem, jednak nikt tego nie kupował. Zresztą sam podważył niestety swoją wiarygodność, twierdząc, że wierzy w mityczne podwodne królestwo znane jako Zatopiona Kraina Buss77.
Stworzenia głębinowe o znacznie lepszej proweniencji wyłoniły się u wybrzeży Sardynii, gdzie z głębokości dwustu czterdziestu metrów wyciągnięto uszkodzony kabel telegraficzny. Leżał na dnie od lat. Pokryty był nie tylko grubą warstwą osadu, ale całą menażerią: koralowcami, małżami, rozgwiazdami, mięczakami i innymi zwierzętami, które założyły tam kolonię, jak w rafie koralowej. Takie znalezisko trudno było już zignorować.
Pozostały jednak wątpliwości, teoria azoiczna całkiem nie umarła. Może próg jałowości jest niżej? „Jeśli chodzi o punkt, w którym zamiera zwierzęce życie, gdzieś musi on przecież być” – zgadywał zaskoczony znaleziskiem jakiś uczony. Inni naukowcy, badając próbki mułu z dna morskiego pod mikroskopem, zobaczyli poruszającą się błoniastą maź. Była wszędzie, pełzała po każdej próbce, nikt wcześniej nie widział niczego podobnego. Nazwali ją Bathybius i zastanawiali się, czy to nie protoplazma stanowiąca fundament życia – tak jakby podstawowy, pierwotny szlam. A może była źródłem pożywienia? A może każdą z tych rzeczy78?
Czy więc głębiny były pozbawione życia, czy też może były życiodajną zupą? Szkocki przyrodnik Charles Wyville Thomson z uwagą śledził tę debatę. Thomson był po trzydziestce i miał duże wpływy. Był profesorem zoologii i botaniki na Queen’s University w Belfaście, wkrótce miał pójść ścieżką Forbesa i objąć stanowisko na Wydziale Historii Naturalnej w Uniwersytecie w Edynburgu. Pojechał do Oslo, żeby obejrzeć liliowiec Sarsów oraz gąbkę wyłowioną z głębokości tysiąca metrów u wybrzeży Japonii, znalezisko tak dziwne, że ludzie podejrzewali, iż zostało sfabrykowane79. Wyglądała jak mlecznobiały tulipan, od którego odchodziły długie włókna skręcone w cienki sznureczek. Każdy biolog morski badający w czasach obecnych tę próbkę rozpoznałby ją jako hexactinellid – szklaną gąbkę – intrygujące, prymitywne zwierzę, które może żyć ponad dziesięć tysięcy lat. Dzisiejsi materiałoznawcy badają szklane gąbki i czerpią z nich inspirację80. Ich szkielety o charakterze fraktalnym zbudowane są z krzemionki, potrafią przewodzić światło z większą wydajnością i dłużej niż kabel światłowodowy81. Jednak wtedy oczywiście nikt nie miał o tym wszystkim pojęcia. W annałach głębokomorskiej nauki był to czas całkowitej dezorientacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki