Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Głodne to książka o walce na śmierć i życie z największym wrogiem, czyli z własnym ciałem. O co? O ciało. O to, aby je doprowadzić do granicy niebytu, nieistnienia, unicestwienia. To w ekstremalnych wypadkach. W mniej ekstremalnych to książka o nas wszystkich.
Mniej lub bardziej wyniszczające głodówki, wymyślne diety, morderczy aerobik, siódme poty w siłowni albo w ostateczności dwa palce w gardle – oto główne filary tej filozofii, w której jednego brak najbardziej: głębokiego sensu życia.
Wstrząsająca lektura! Horror matek, całych rodzin, pediatrów, psychiatrów, terapeutek, pielęgniarek i tych dzieci, których „życiowa bateria wyczerpała się do dwóch procent”.
Ewa Woydyłło-Osiatyńsk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Mamy
UWAGA!
Książka zawiera treści, które mogą być triggerami, czyli wywoływać skrajne emocje. Osoby z zaburzeniami odżywiania powinny się zastanowić, czy na pewno chcą ją przeczytać.
Wstęp
Co myślisz, słysząc hasło „zaburzenia odżywiania”? Czy w pierwszej chwili w twojej głowie pojawiają się obrazy szczupłych modelek na wybiegu lub kogoś kwalifikującego się do operacji zmniejszenia żołądka? Wiedza większości Polaków na temat zaburzeń odżywiania bazuje na stereotypach i uproszczeniach. Anoreksja jest kojarzona głównie ze światem mody, bulimia z dolegliwościami żołądkowymi, ortoreksja mylona z ortodoncją, a kompulsywne jedzenie określa się obżarstwem. Liczne mity sprawiają, że bardzo często nawet najbliżsi nie potrafią dostrzec, jaki dramat dzieje się tuż obok. Tym bardziej że osoby z zaburzeniami odżywiania są mistrzami kamuflażu. Potwierdzili to wszyscy, z którymi na ten temat rozmawiałam.
Podczas pracy w zawodzie dziennikarki lifestyle ’owej i regularnego pisania na tematy związane ze zdrowiem psychicznym zauważyłam, że podejście do zaburzeń odżywiania w Polsce jest podobne do tego, jakie kilkanaście lat temu mieliśmy do depresji. Powszechnie uważano wtedy, że nie można jej określać mianem prawdziwej choroby. Smutek, osowiałość i brak chęci do życia były przypisywane lenistwu lub miałkiemu charakterowi. Dzisiaj w podobny sposób bagatelizuje się zaburzenia odżywiania. Chorzy dostają równie absurdalne rady jak kiedyś ci z depresją: „Jak to nie jesz? Przecież każdy w końcu chce coś zjeść”, „Po prostu przestań wymiotować”, „Nic ci się nie stanie, jeśli zjesz kawałek pizzy”. Problem jest marginalizowany zarówno przez otoczenie, jak i chorych, którzy rzadko lub zdecydowanie zbyt późno zgłaszają się po pomoc.
Przyczyną bywa zwyczajny brak dostatecznej wiedzy. Chorzy długo nie dostrzegają objawów lub zakładają, że pewnego dnia sami sobie z nimi poradzą. Tymczasem co pięćdziesiąt dwie minuty w Stanach Zjednoczonych umiera osoba z zaburzeniami odżywiania[1] – z powodu powikłań somatycznych lub samobójstwa. Jest to zaburzenie o najwyższym wskaźniku śmiertelności ze wszystkich chorób natury psychicznej. Eksperci na zachodzie Europy, w USA czy Japonii alarmują, że liczba chorych szybko rośnie. Próbują uwrażliwić lekarzy pierwszego kontaktu, stomatologów, nauczycieli. W Wielkiej Brytanii tuż po pandemii koronawirusa przewodnicząca Wydziału Zaburzeń Odżywiania w Royal College of Psychiatrists ostrzegała przed nadciągającym tsunami zaburzeń odżywiania[2]. W Polsce niewiele się o tym mówi, nie prowadzi się też szeroko zakrojonych badań.
Co więcej, do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę stoi za zaburzeniami odżywiania. Wśród głównych przyczyn rozwoju choroby podaje się czynniki biologiczne, środowisko rodzinne czy normy społeczno-kulturowe. Wiele złego wyrządziła też kultura diety i jej wyśrubowane kanony piękna, które zalewają mass i social media. Mało kto jest w stanie uchronić się przed ich szkodliwym wpływem. Znacie tę irracjonalną potrzebę regularnego kontrolowania swojej wagi i lekki stres, gdy na nią wchodzicie? A później poczucie dumy lub wstydu w zależności od wyniku? Sama też tak kiedyś miałam i zanim zaczęłam pracę nad tą książką, przez myśl mi nie przeszło, że to nie jest normalne. W szkole bardzo pobieżnie uczy się prawidłowych nawyków żywieniowych, a w mediach społecznościowych temat bywa mocno spłycany, więc zanim do nas dotrze, najpierw trzeba umiejętnie odszukać wiarygodne informacje w lawinie postów różnej maści.
Skoro zaburzenia odżywiania mogą stać się chorobami przyszłości, postanowiłam sprawdzić, jak wygląda rzeczywistość ludzi, którzy już chorują. Między wrześniem 2021 a październikiem 2022 roku przeprowadziłam kilkadziesiąt rozmów z osobami zmagającymi się z anoreksją, bulimią, jedzeniem kompulsywnym, ortoreksją czy zespołem nocnego jedzenia oraz z ich bliskimi. Z całego materiału wybrałam kilkanaście historii, które dobitnie pokazują skalę cierpienia, wstydu i bezsilności. Jednocześnie stanowią dowód, że zaburzenia odżywiania mogą dopaść każdego, niezależnie od wieku, płci czy pozycji społecznej. Reportaże zawierają relacje z prywatnego ośrodka leczenia zaburzeń odżywiania i ze spotkania Anonimowych Jedzenioholików oraz wywiady z osobami pracującymi na oddziałach psychiatrycznych.
Chciałabym, żeby ta książka była lekturą dla każdego. Nie wiadomo, czy sami nie zachorujemy lub czy nie będziemy mieć w swoim otoczeniu kogoś chorego. A może już mamy? To nie jest poradnik, który podpowie, jak uchronić się przed zaburzeniami odżywiania lub je pokonać. Trzymacie w rękach (tylko i aż) historie chorych, którzy chcą, żeby nasze społeczeństwo spojrzało na ten wstydliwy problem z innej perspektywy. Najwyższa pora przestać stygmatyzować zaburzenia odżywiania i zrozumieć, że to choroba duszy, a nie tylko ciała. Problem tkwi zawsze głęboko w psychice, a zmiany na zewnątrz są jedynie jego odzwierciedleniem.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
Uwięziona na macie
„Dziękuję! Jesteś z nami już od 712 dni!”.
„Tak, i będę tu pewnie do usranej śmierci” – myśli zirytowana Agata na widok automatycznego powiadomienia. Wyskoczyło na ekranie telefonu po włączeniu aplikacji opracowanej przez Ewę Chodakowską – guru treningu w Polsce. „Choda” wkłada sporo pracy w dopieszczanie platformy. Kilkadziesiąt treningów, dzięki którym można wyrzeźbić płaski brzuch czy ujędrnić pośladki, a do tego instruktaże jogi, ćwiczenia dla ciężarnych i osób w dojrzałym wieku. Co miesiąc nowe materiały, każdy w dostępie 24/7, na wszystkich urządzeniach, za cenę niższą niż miesięczny karnet na siłownię.
Agata sprawnie scrolluje aplikację. Wybiera trening zdecydowanie nie dla początkujących. Opiera telefon o stosik książek na komodzie, tak aby ekran był na wygodnej wysokości, i zaczyna robić podskoki. Szczupła i drobna dwudziestopięciolatka ćwiczy codziennie rano i po południu. Jej ciało jest przemęczone, posiniaczone, z pospinanymi mięśniami i doskwierającym bólem kolan. Rozpaczliwie błaga właścicielkę o wytchnienie, odpoczynek dłuższy niż kilkanaście godzin. Bunt w postaci zaniku miesiączki nic nie dał. Agata wykonuje co najmniej trzysta procent normy zalecanej przez Ewę Chodakowską.
Twierdzi, że musi ćwiczyć każdego dnia. Tak rozkazuje jej umysł, coś, co siedzi w jej głowie i z satysfakcją dominuje nad zdrowym rozsądkiem. Trening stał się dla Agaty potrzebą fizjologiczną. Z pewnością ważniejszą niż sen, bo nie raz potrafiła zarwać dla niego noc. Wdarł się do piramidy Maslowa i próbuje przebudować pod siebie jej fundamenty. Dziewczyna nawet nie chce się zastanawiać, co by się działo w jej głowie, gdyby z jakiegokolwiek powodu nie była w stanie ćwiczyć choćby przez dobę.
Agata wychowała się w powiatowym miasteczku na południu Polski, kilkanaście kilometrów od mojej rodzinnej miejscowości. Choć istniało prawdopodobieństwo, że mogłyśmy się poznać przez wspólnych znajomych, nasze drogi przecięły się, dopiero gdy zaczęłam pracę nad tą książką. W pierwszej chwili byłam zaskoczona. Wstyd mi. Widocznie wcześniej moja podświadomość stereotypowo założyła, że skoro zaburzenia odżywiania są tematem tabu, to na pewno nie rozgrywają się w moim światku.
Podczas naszej rozmowy zrozumiałam też, że historia Agaty pozwala choć trochę wyobrazić sobie, co dzieje się w głowie osoby z zaburzeniami odżywiania, która wypiera chorobę i tak naprawdę nie dopuszcza myśli o rozpoczęciu leczenia.
Agata kupiła pierwszą matę do ćwiczeń w 2018 roku. Wybrała jeden z tańszych modeli, które były wówczas dostępne w popularnej sportowej sieciówce. Tłumaczyła sobie, że nie ma sensu przepłacać na samym początku, a tak naprawdę, jako studentka drugiego roku filologii na Uniwersytecie Warszawskim, nie mogła sobie pozwolić na zbyt wiele.
Wychodząc z galerii z niebieską matą pod pachą, odtwarzała w głowie scenariusze, które jeszcze tego samego dnia miały zacząć się urzeczywistniać. Po czterech miesiącach wypełnionych smutkiem, dojmującym płaczem i zaleganiem w łóżku Agata poczuła, że musi coś zmienić w swoim życiu, bo inaczej nigdy nie uleczy złamanego serca.
Wybór padł na wygląd. Wysportowana i zadbana Agata miała dodać pewności siebie tej zdołowanej i zranionej, a z czasem na stałe ją zastąpić.
Zanim po raz pierwszy mata dotknęła podłogi w pokoju Agaty, dziewczyna odhaczyła jeszcze wizytę u fryzjera, który nie krył radości na widok klientki domagającej się radykalnego cięcia. Nareszcie jakaś odmiana zamiast klasycznego hasła: „Proszę ściąć tylko końcówki”. Po chwili nożyczki poszły w ruch, a Agata bez cienia żalu obserwowała bezwładnie opadające na podłogę czarne pukle. Jak mówiła legendarna projektantka mody Coco Chanel: „Kobieta, która obcina włosy, wkrótce zmieni swoje życie”.
Tego dnia wyjątkowo wcześnie położyła się do łóżka. Leżąc pod kołdrą i raz po raz gładząc jedwabiście miękkie włosy wypielęgnowane przez profesjonalistę, zaczęła szukać w sieci treningów, od których mogłaby zacząć pracę nad metamorfozą. To miały być ćwiczenia, które poprawiają kondycję i modelują ciało. Agata nie miała w planach spektakularnego zrzucania wagi. Zdawała sobie sprawę, że przy 160 centymetrach wzrostu i niecałych 60 kilogramach pozostaje w normie. Myślała co najwyżej o 2–3 kilogramach mniej.
Następny dzień był początkiem weekendu, więc po wylegiwaniu się w łóżku i obfitym śniadaniu na słodko uruchomiła pierwszy trening. Na ekranie laptopa wyświetliła się dziesięciominutowa seria ćwiczeń z Mel B. Brytyjska trenerka, która zdobyła popularność w latach dziewięćdziesiątych jako członkini zespołu Spice Girls, przypadła Agacie do gustu. Naśladowanie pewnej siebie fit celebrytki bez problemu wykonującej wszystkie powtórzenia na tle kalifornijskich palm dawało złudne wrażenie, że wielkie marzenia są na wyciągnięcie ręki.
Zmotywowana Agata dodatkowo zadeklarowała przed samą sobą, że spróbuje przejść na dietę wegańską i wykluczyć z jadłospisu produkty, które postrzegała jako niezdrowe. Na czarną listę, tuż obok słodyczy i tłuszczów, trafił między innymi chleb.
– Dlaczego? – pytam.
– Sama nie wiem. Tak miałam zakodowane od dzieciństwa. Mama odmawiała sobie chleba, gdy chciała trochę schudnąć.
Agata zastępowała chleb warzywami. Chcąc zjeść na kolację porcję humusu, gotowała pokaźnych rozmiarów marchewkę, następnie kroiła ją na talarki i smarowała cienką warstwą bliskowschodniego przysmaku z ciecierzycy. To nic, że duża marchewka zawiera prawie tyle samo kilokalorii co kromka chleba. Według subiektywnej opinii Agaty warzywa górują nad pieczywem.
Po roku względnie umiarkowanych treningów i trzymania się diety wegańskiej trafiła w sieci na konkurs, w którym do zgarnięcia była darmowa konsultacja w gabinecie dietetycznym. Trzeba było jedynie udostępnić post i liczyć na fart. Udało się. Sympatyczna młoda kobieta w białym kitlu sprawdziła poziom nawodnienia, tkankę tłuszczową, wyliczyła BMI. Wszystkie pomiary w normie. W trakcie rozmowy Agata przyznała, że spożywa każdego dnia 1200 kilokalorii. Dietetyczka, wiedząc, że jej klientka waży obecnie 54 kilogramy i ćwiczy cztery razy w tygodniu przez dwadzieścia minut, uznała, że to zdecydowanie zbyt mało kalorii. Przeniosła wzrok na ekran komputera, zrobiła kilka przesunięć i kliknięć myszką, a po chwili drukarka stojąca w recepcji wypluła gęsto zadrukowaną kartkę.
– Proszę zwiększyć kaloryczność do tysiąca ośmiuset dziennie – zaleciła i dla ułatwienia wręczyła przykładową rozpiskę przepisów na cały tydzień.
Część produktów pokrywała się z czarną listą Agaty, dlatego kartka wylądowała w pierwszym z brzegu ulicznym śmietniku. To była jej pierwsza i ostatnia wizyta u jakiegokolwiek dietetyka.
Natomiast treningi nigdy nie poszły w odstawkę. Z czasem Agata zastąpiła Mel B Ewą Chodakowską. Wówczas dwudziestotrzyletnia dziewczyna szybko zachwyciła się nowym sposobem trenowania i motywowania. Bycie częścią dwumilionowego #chodagangu potęgowało chęć prowadzenia stylu życia dumnie brzmiącego jako fit. Mimo to wtedy jeszcze Agata potrafiła wyważyć proporcje. Treningi wplatała pomiędzy studiowanie, dorywczą pracę w kawiarni i życie towarzyskie.
– A czasem po prostu rezygnowałam z treningu i wybierałam spotkanie z koleżankami. Odpuszczałam sobie również w trakcie pobytów w domu rodzinnym czy na wakacjach ze znajomymi. Ćwiczyłam wtedy, gdy sprzyjały mi okoliczności – wspomina.
Zaledwie rok później mata towarzyszyła Agacie podczas każdego wyjazdu. Długo wyczekiwany przez nią wypoczynek na Kaszubach naznaczony był pobudkami o szóstej rano i odhaczeniem treningu, zanim cały domek powitał nowy dzień.
– Dziewczyno, dałabyś sobie spokój chociaż na urlopie – docina jeden ze znajomych, który wyraźnie przedkłada błogie lenistwo zakrapiane alkoholem nad skłony i podskoki.
Takie uwagi jedynie ją irytują. Podczas kolejnego wyjazdu, tym razem nad Bałtyk i z przyczepą kempingową, Agata jeszcze misterniej kamuflowała ćwiczenia. Jeśli nie dało się schować z matą przed paczką znajomych, trening zastępowała intensywnym bieganiem o świcie i spacerami po każdym posiłku.
– Czułam, że muszę tak robić. Po prostu muszę, bo inaczej coś złego mi się stanie – dopowiada.
„Uzależnienie od ćwiczeń, fitoreksja, ma podłoże lękowe. Strach przed nieznanym, tym, co mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy nie wykonali treningu, determinuje różnego rodzaju zachowania” – tłumaczy mi podczas rozmowy telefonicznej Monika Kroenke, dietetyczka kliniczna i dziecięca i psychodietetyczka specjalizująca się w zaburzeniach odżywiania.
Bezlitosny umysł Agaty nie odpuścił jej również pod względem diety. Co prawda zrezygnowała z przestrzegania wegejadłospisów, ale skrupulatnie liczyła kilokalorie i z namaszczeniem pilnowała swojej czarnej listy zakazanych produktów.
Nie było łatwo. Do dziś pamięta ukłucie zazdrości w żołądku na widok ogromnego gofra z bitą śmietaną i słodko pachnącą wiśniową frużeliną, którym zajadał się jej chłopak, podczas gdy ona postanowiła zadowolić się suchym gofrem bez dodatków.
Ubogie posiłki usprawiedliwiała brakiem apetytu lub zmęczeniem. Przyjaciele nie podejrzewali, że gdy bez zawahania odmawia im trzeci dzień z rzędu wyjścia na pizzę i lody przy molo, to tak naprawdę później rozmyśla nad smakiem potraw, które chciałaby zjeść razem z nimi. Chciałaby, ale nie może. Zamiast pizzy wewnętrzny głos zgadza się wyłącznie na dwie kanapki z serem i warzywami.
– Boże, dziecko, jak ty wyglądasz?! Jak można być takim chuchrem? Musisz więcej jeść! – poucza córkę zatroskana mama.
Agata przyjechała na weekend do domu rodzinnego, żeby odpocząć i zdrowo się ponudzić, a nie wysłuchiwać lamentów matki.
– Wyglądam tak, jak chcę, i tobie nic do tego. Zresztą nigdy nie jesteś zadowolona z mojego wyglądu. Kiedyś byłam według ciebie za gruba, teraz za chuda. Przestań mnie gnębić! – ucina temat, przewracając oczami, i wychodzi z kuchni.
Mama Agaty nie rozumie reakcji swojego dziecka, nie przypomina sobie, żeby narzucała jej diety, sugerowała odchudzanie. Za to Agata doskonale pamięta, co działo się kilkanaście lat temu. Potrafi nie tylko przywołać z pamięci konkretne słowa, lecz także odtworzyć, gdzie dokładnie stała, jaki kolor miała jej bluzka, jak się poczuła. Złośliwości zostawiły trwałe piętno.
– Boże, dziecko, jaki ty masz cellulit na udach! Dziewczynki w twoim wieku nie mają takich nóg! – Czternastoletnia Agatka słyszy te słowa, mierząc w sklepie dwuczęściowe stroje kąpielowe.
Komentarz mamy skutecznie psuje jej dobry nastrój przed wyjazdem na kolonie. Wnioskuje, że skoro ma cellulit, i to tak zaawansowany, że przeraził jej mamę, to pewnie jest gruba i obleśna. No bo skąd czternastolatka ma wiedzieć, że pomarańczowa skórka może być wynikiem na przykład niezdrowej diety? W szkole o tym nie uczą.
Babcie również dorzucały swoje trzy grosze. I to znacznie wcześniej niż mama. Jedna sugerowała dwunastolatce, że mogłaby mieć mniejszą pupę, a druga odmawiała obiadu, tłumacząc, że w ten sposób chroni ją przed przybraniem na wadze.
– No chyba nie chcesz być gruba jak ja? – pytała retorycznie i beztrosko wracała do czytania książki.
Kilka pozornie niewinnych sytuacji stało się zalążkiem zaburzeń odżywiania u Agaty. Czternastolatka przestała akceptować swoje ciało, a właściwie to zaczęła dorastać w przeświadczeniu, że coś jest z nim nie tak. Sylwetka w kształcie gruszki z każdym rokiem była coraz poważniejszym kompleksem. W myślach Agata nazywała siebie brzydkim grubasem, choć w rzeczywistości ważyła tyle, ile powinna ważyć dziewczynka w jej wieku. To wtedy po raz pierwszy zaczęła się odchudzać. Uczennica drugiej klasy gimnazjum.
Na śniadanie zazwyczaj wybierała dwie kromeczki chrupkiego pieczywa i łyżkę dżemu. W domu codziennie była świeża zupa, więc Agata uczyniła z niej swój sztandarowy obiad. Sama polewka, bez ziemniaków czy makaronu. Kolacje często pomijała, a chleba definitywnie się wyrzekła. Odmawiała sobie również słodyczy, lodów, słonych przekąsek. To nie lada poświęcenie, gdy ma się czternaście lat.
– Boże, dziecko, nie możesz się tak głodzić! Musisz jeść! – Mama łapała się za głowę, widząc, że córka kolejny dzień z rzędu zostawiła pełny talerz. Szantażem próbowała nakłonić ją do jedzenia. Nie działało. Dziewczyna stawiała głodówki ponad wszelkie rozrywki i nowe ubrania, którymi kuszono ją w domu.
Agata schudła 7 kilogramów w ciągu trzech miesięcy i przestała miesiączkować.
– To wasza wina! – wykrzyczała zawstydzona, gdy mama zapytała, dlaczego od kilku miesięcy nie ubywa podpasek z łazienkowej szafki.
Wybawieniem okazała się zmiana szkoły. W liceum rozkwitająca fiksacja na punkcie odchudzania stopniowo zaczęła wygasać. Nowa szkoła wniosła powiew świeżości w monotonną codzienność. Zainteresowanie płci przeciwnej i liczne komplementy ze strony dopiero co poznanych koleżanek dodały Agacie pewności siebie, a wypady z rówieśnikami na miasto skutecznie odciągały uwagę od liczenia kilokalorii. Nastolatka poświęcała czas na naukę i bogate życie towarzyskie.
– Byłam szczęśliwa – wspomina z rozżaleniem.
– A teraz jesteś? – pytam.
– W ogóle. Stałam się więźniem we własnej głowie – odpowiada zrezygnowana.
Nie widzi dla siebie nadziei.
Przypisy