Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieci z Domu Dziecka imienia Świętego Mikołaja wiele już w swoim życiu przeszły. Boleśnie doświadczone przez okrutny los, łakną miłości, ciepła i zrozumienia, a Gwiazdka jest szczególnym okresem, w którym każde z nich czeka na swój mały, wigilijny cud.
Gdy pewnego grudniowego poranka próg domu dziecka przekracza tajemniczy gość, to właśnie jego obecność wydaje się być spełnieniem dziecięcych marzeń, przynosząc im niemal wszystko, czego pragnęły. I choć urok opiekunki Glorii wydaje się być nieodparty, w murach domu jest ktoś sceptycznie nastawiony do nowego wychowawcy. Pewnego dnia tuż przed Bożym Narodzeniem, w domu dziecka zaczyna się ciąg niepokojących wydarzeń, do którego Gloria zdaje się być kluczem. W klaustrofobicznych murach sierocińca narasta panika, która momentami przybiera kształt zbiorowej histerii i nikt już nie wie, co jest prawdą, a co snem.
Zapraszamy w świąteczną, zimową podróż po świecie pełnym niespełnionych marzeń, gdzie najdrobniejszy nawet gest miłości i uwagi potrafi rozpalić płomyk nadziei na lepsze jutro. Czasem jednak nawet mały płomyk może wywołać pożar, od którego może już nie być odwrotu.
„W zasadzie obudził ją delikatny, lecz bardzo nieprzyjemny odgłos skrobania. Otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła, ale niczego niepokojącego nie dostrzegła. Jezu, miałam nie zasypiać…
Zwlekając się z wysłużonej kanapy, podeszła do lustra wiszącego na ścianie, tuż obok zegara. Poprawiła swoje włosy i wydęła wargi do samej siebie, ze zdziwieniem zdając sobie sprawę, że mimo przykrych wydarzeń ostatnich dni, wygląda na spokojną i rozluźnioną. Właśnie poprawiała sobie wrzosową apaszkę na szyi, gdy w stojącym naprzeciwko okna odbiciu lustra dostrzegła jakiś nieznaczny ruch. I wtedy usłyszała to ponownie.
Coś skrobało. Odwróciła się i z wielkim szokiem, który odebrał jej zdolność do wydania jakiegokolwiek dźwięku, zobaczyła za oknem młodą, męską twarz, ze spłaszczonym od przyciskania do szyby nosem. Był trupio blady, jak gdyby zamarzł, i przywarłszy mocno do szyby, skrobał ją paznokciami, jakby zamierzał zdrapać cały mróz, który zasłaniał mu widok na wnętrze.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Gloria
Redaktor prowadzący: Sławomir Jarząb
Redakcja: Sławomir Jarząb, Kalina Jankowska
Korekta: Kalina Jankowska, Sławomir Jarząb
Ilustracja na okładce: Maciej Klimek / Freepick.com (wieniec)
Projekt graficzny okładki: Sławomir Jarząb
Ilustracje w środku książki: Maciej Klimek (grafika
na stronie 1), Freepik.com (sylwetka kota)
Skład i łamanie: Studio StrefaDTP
Copyright © by Graham Masterton & Karolina Mogielska, 2023
Wszelkie prawa do polskiego wydania zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Copyright © by Wydawnictwo Lingua Mortis, 2023
Wydanie I
Stępin 2023
ISBN: 978-83-962803-5-0
Wydawnictwo Lingua Mortis
Stępin 33M, 55-093 Stępin
e-mail: [email protected]
24 grudnia 2020 r.Gardbaer, Islandia
Dla nadkomisarza Dagura, rozbryzgnięta na oślepiająco białym śniegu krew kształtem przypominała brykającego w najlepsze renifera.
– Jak pan sądzi, Gunnar, co właściwie tutaj zaszło? – zapytał swojego detektywa nadkomisarz.
Gunnar słynący ze swoich stalowych nerwów, rozejrzał się po skromnym ogródku przylegającym do małego prywatnego sierocińca. Wszędzie wokół panowała martwa cisza, a niebo przybrało ołowiany kolor, co tylko potęgowało przytłaczające doznania. Mimo że temperatura na zewnątrz wynosiła przynajmniej dziesięć stopni poniżej zera, na jego czole skrzyły się kropelki potu, które co raz wycierał materiałową chusteczką.
– Ciężko orzec, tak na pewno, nadkomisarzu. Raczej nikt nie byłby zdolny przeżyć, zważywszy na tę ilość utraconej krwi, prawda? Ale jednocześnie nie ma żadnego śladu prowadzącego gdziekolwiek poza to miejsce. Nie ma też żadnego ciała w zasięgu wzroku… Ktokolwiek został tu zabity, został prawdopodobnie zabrany i wywieziony w cholerę.
– Cóż, na pewno musimy skupić się na poszukiwaniach tej starszej opiekunki, która zaginęła, i jednej z sierot, która to zniknęła w niemal tym samym czasie, co jej wychowawczyni. Szczerze mówiąc, nie pozostaje nam nic poza przyznaniem, że najprawdopodobniej jesteśmy świadkami i porwania, i morderstwa. Musimy sprawdzić, jakim autem jeździła, i wydać list gończy w całym Reykjaviku i na przedmieściach.
Przebrnęli ponownie przez śnieg do małego sierocińca. Właścicielka, kobieta w średnim wieku, stała w mrozie na ganku, ubrana w sam sweter, trzęsąc się z zimna albo szoku. A może jednego i drugiego. Chociaż budynek wydawał się być skromny i zwyczajny, był bogato przyozdobiony girlandami ciepłobiałych świątecznych światełek. Tuż obok właścicielki, stała naturalnej wielkości figura jednego ze Świątecznych Chłopców, islandzkiego odpowiednika Mikołaja, wyglądającego jak bożonarodzeniowy skrzat.
Nazajutrz byłby pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia i tylko kompletna, głucha cisza i szkarłatne krwawe bryzgi na migoczącym białym śniegu zdradzały, że tegoroczne święta będą dalece odbiegać od idylli.
Podczas gdy nadkomisarz Dagur prowadził rozmowę z właścicielką, Gunnar miał nieprzyjemne uczucie, że krasnal wpatruje się wprost w niego, uśmiechając się złośliwie, jakby zapowiadał, że makabryczne wydarzenia to dopiero początek.
1 grudnia, środaPiasków na Opolszczyźnie, Polska
23 dni do Gwiazdki
– Oczywiście dostaje pani tę pracę, Ylfa. Już dawno nie spotkałam się z takim ciepłem bijącym od drugiego człowieka. No i ten entuzjazm! Nie wspomnę o tym, że miałam obawy, że w okresie przedświątecznym nikogo nie znajdę. Praca, jak pani zapewne wie, nie należy do najłatwiejszych. Zwłaszcza w Święta. – Marta, kierowniczka domu dziecka w Piaskowie, ułożyła zapisane kartki w równy stosik, stukając nimi energicznie o blat swojego wysłużonego biurka.
Bombki zdobiące małą, tanią, sztuczną choineczkę stojącą na blacie, zakołysały się niebezpiecznie pod wpływem energicznego ruchu. W efekcie jeden z gipsowych, ręcznie robionych przez wychowanków groteskowych aniołków spadł z niej wprost na talerzyk świeżo upieczonych pierniczków.
– Glorya, możecie mi mówić Glorya – powiedziała dobrotliwie starsza pani, w wieku około sześćdziesiątki. W jej oczach jaśniały wesołe iskierki i odbijał się blask świątecznych światełek, również zdobiących kiczowatą choineczkę. W swoim zmechaconym, białym, ręcznie robionym swetrze i czerwonym, wełnianym bereciku wyglądem przypominała siostrę Świętego Mikołaja, zwłaszcza z tymi swoimi wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i kocimi oczyma rodowitego Islandczyka. – Wszyscy moi bliscy zwykli mnie tak nazywać – wyjaśniła, uśmiechając się dobrotliwie.
– A zatem witaj na pokładzie, Gloria. – Marta spolszczyła imię i wstała, aby podać nowo zatrudnionemu wychowawcy rękę na znak szacunku i dobrze zapowiadającej się współpracy. W trakcie wyciągania do niej dłoni przypadkowo ponownie strąciła na podłogę jednego z niedbale powieszonych przez dzieci aniołków, pozbawiając go tym samym fragmentu głowy i zamieniając go w groteskową kreaturę.
– Och! Oby to nie był zły znak! – Zaśmiała się nerwowo Marta, schylając się jednocześnie, aby podnieść kawałki gipsowej figurki. – Niech nam pani za szybko stąd nie ucieka!
– Nie. Zobaczy pani, że nadchodzące święta będą dla nas wszystkich nadzwyczaj wyjątkowe, jestem o tym przekonana!
– Uważam natomiast za dobry znak to, że potrafisz bardzo dobrze mówić po polsku – podkreśliła Marta, z trzaskiem wrzucając gliniane skorupki wprost do kosza. – Może nie powinnam pytać, ale naprawdę zastanawiam się, co panią tutaj sprowadziło aż z Islandii? Tam chyba też mają domy dziecka, prawda?
Oczy Glorii lśniły, gdy ta zwróciła się ponownie w kierunku Marty, odbijając choinkowe światełka.
– Ah, złotko... Nie wiem, czy jest się czym chwalić. – Zamyśliła się na moment. – Wiesz, mój świętej pamięci mąż, miłość mojego życia, był Polakiem. Z bólem przyjęłam jego przedwczesną stratę w wypadku samochodowym, gdy podróżował służbowo w rejonach islandzkich lodowców. Zapewne słyszałaś o tym. – Spojrzała na zdziwioną Martę. – Tak, tak, z lokalnych gazet, złotko, ponieważ w wypadku tym zginęła również czternastoletnia dziewczynka, pochodząca niedaleko stąd, bo z Nysy. Jechała z rodzicami do Reykjaviku, na to samo biznesowe spotkanie, co mój ukochany mąż… Ona zginęła, ale rodzice przeżyli. Po utracie męża, tak nieoczekiwanej, nie mogłam już dłużej znieść Islandii, więc, wciąż chowając jego miłość w sercu, postanowiłam wyjechać stamtąd wprost do Opola, skąd pochodził. A potem usłyszałam o ofercie pracy i tak trafiłam tutaj. Szczęśliwy splot wydarzeń, szczególnie w tak wyjątkowym okresie – zakończyła, pośpiesznie wyjmując materiałową chusteczkę z rękawa swojego znoszonego swetra i ocierając oczy.
Marta instynktownie, acz delikatnie, położyła dłoń na jej ramieniu.
– Tak mi przykro, Glorio. Najmocniej przepraszam, znowu palnęłam. Nie chciałam pani zdenerwować. Po prostu Islandia to nie Opole, dlatego tak się zaciekawiłam… Boże, co ja plotę. Naleję pani gorącej kawy. Jeszcze raz bardzo przepraszam.
Gloria położyła dłoń na dłoni Marty, która spoczywała na jej ramieniu.
– W porządku, moje dziecko, skąd mogłaś wiedzieć? Tak, poproszę kawy, jeśli można, z miodem i cynamonem. Albo chociaż z dużą ilością cukru. Nie znam polskich zwyczajów picia kawy. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, że tak się do pani zwracam... Pani jeszcze taka młoda… Mogłaby być moją córką. Niestety Bóg nigdy nie pobłogosławił mnie żadną, tylko sami chłopcy! I to więcej niż mogłabyś sobie wyobrazić,złotko! Ale nie miej obaw – zachowam pełen profesjonalizm, jeśli chodzi o naszą wspólna pracę tutaj, i będę zwracała się „pani Marto”. Także tyle, przynajmniej jeżeli chodzi o przestrzeganie etykiety zawodowej.
Marta mimowolnie uśmiechnęła się. Zaledwie trzy tygodnie temu skończyła trzydzieści osiem lat i już dawno zostawiła za sobą czasy, kiedy myślała o sobie jako o osobie młodej. Co prawda wyglądała na młodszą, niż była, ze swoimi krótko obciętymi na boba blond włosami i lekko zadartym noskiem, który jej zmarły mąż żartobliwie nazywał „skocznią narciarską”.
Marta usiłowała właśnie podać Glorii kawę w filiżance ozdobionej rysunkiem gałązek ostrokrzewu, gdy do jej gabinetu jak burza wpadła mała blondyneczka Wiktoria, potrącając kierowniczkę domu dziecka tak, że część kawy wylała się na podłogę i jej butelkowozieloną tunikę z błyszczącą nitką.
– Wiktoria, trochę ostrożniej! Mogłaś poparzyć siebie albo nas!
– Pani Marto! Pani Marto! A Konrad mnie znowu wyzywa! Powiedział, że wyglądam jak zezowata małpa! I jeszcze… I jeszcze powyżerał wszystkie moje czekoladki z adwentowego kalendarza!
– Nawet jeśli Konrad tak zrobił, to nie uprawnia cię to, młoda damo, do tego, aby wpadać tu jak burza! Mogłaś zrobić sobie albo komuś krzywdę! Porozmawiam później z Konradem i na pewno zwróci twoje słodycze.
O ile jeszcze ich wszystkich nie zeżarł – dodała w myśli, przewracając oczyma.
– Nas?– Wyszeptała dziewczynka jakby do siebie, nie zważając zupełnie na Marty monolog, ze wzrokiem wlepionym w gościa, któremu w jednej chwili bezpardonowo wgramoliła się na kolana.
– Wiktoria! Tak nie można!
– Pani Marto, czy to nasza nowa pani!? Jaka fajna!
– Wiktoria!!! – Marta poczerwieniała z zakłopotania i złości.
– Proszę ją zostawić, pani Marto, toż to jeszcze małe dziecko. Jej prawem jest łaknienie miłości i bliskości. – Gloria przytuliła czterolatkę do piersi i pogłaskała ją po głowie, po czym palcem wskazującym dotknęła czubek nosa wychowanki.
– A więc masz na imię Wiktoria, młoda damo. – Bardziej stwierdziła, aniżeli zapytała. – A ile masz lat, Wiktorio?
– Tak, pszepani! I mam ponad trzy i pół roku, to jest prawie cztery! A pani? Jak ma na imię i ile masz lat?
– Oh, lepiej nie pytaj, cukiereczku. Jestem tak stara jak wszystkie gwiazdy na niebie i jednocześnie tak młoda, jak świeżo opadły śnieg! Możesz mówić mi Gloria, cukiereczku.
– Dziwne imię – Gloria. Gloria jak w tej piosence świątecznej, którą musimy śpiewać w kościele – Gloria, Gloooria in excelsis deo?
Gloria nie przestawała się uśmiechać na słowa małej Wiktorii, jednak na jeden krótki moment jej wzrok zdawał się być bardzo odległy, jakby słowa dziewczynki przywołały jakieś wspomnienia, które dawno już pokrył kurz.
– Tak, cukiereczku, ale obawiam się, że Bóg nie ma tutaj nic do rzeczy.
2 grudnia, czwartek
22 dni do Gwiazdki
Gdy tylko Gloria pojawiła się na swojej zmianie następnego poranka, Marta na powitanie wstała od swojego, jak zwykle pełnego papierzysk, biurka.
– Pozwól, Glorio, że cię trochę oprowadzę po naszym domu. No, teraz również i twoim. – Marta poprawiła się szybko. – Jak sama zapewne zauważyłaś, budynek ma potencjał, ale jest ogromny. Nie chciałabym, żebyś się nam tu zgubiła już pierwszego dnia – usiłowała zażartować, delikatnie łapiąc Glorię za prawy łokieć, jakby chciała ją pokierować przez korytarze.
– Dom Dziecka imienia Świętego Mikołaja,bo taka jest oryginalna nazwa – tłumaczyła Marta w pośpiechu niemal na jednym wdechu – został wybudowany około roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego. Jako szpital dla psychicznie chorych... – dodała szeptem, częściowo osłaniając usta, jakby mówiła o czymś wstydliwym. – Dom Wariatów – tak go kiedyś nazywano.Na szczęście dziś czasy się zmieniły – dodała pocieszająco.
Gloria rozglądała się wokół siebie, wodząc wzrokiem po ścianach pokrytych ciemną boazerią, po czym wzięła głęboki oddech, wstrzymując go na chwilę, jakby próbowała wczuć się w atmosferę tego miejsca. W powietrzu unosił się ostry zapach zapyziałego dębowego drewna, które lata świetności miało już za sobą, taniej pasty podłogowej i delikatnie wyczuwalnej nuty niedawno podanego śniadania, złożonego z serowych zapiekanek, tak uwielbianych przez dzieci. Gdy na powrót wypuściła powietrze, nie omieszkała dodać:
– Kiedyś miałam wątpliwą przyjemność odwiedzić pewien budynek w Reykjaviku, który był schroniskiem dla obłąkanych. I wiesz co, Marto? Byłam wtedy przekonana, że słyszałam coś jakby szepty tamtejszych lokatorów, dochodzące ze ścian, takie ponaglające, męczące, nieustanne. Zupełnie jakby dusze tych ludzi były tam uwięzione. – Mówiąc to, Gloria uśmiechała się, nie rozumiejąc, że jej słowa mogły być nieco nie na miejscu.
Marta wzdrygnęła się mimowolnie.
– Bogu dzięki u nas nigdy w życiu nie słyszałam żadnych szeptów, chociaż nasze dzieciaki, jak sama się przekonasz już niedługo,mają bardzo bujną wyobraźnię. Aż strach powtarzać pewne rzeczy, które wymyślają… – Marta już była bliska rozwinięcia tematu, ale z jakiegoś powodu zrezygnowała, dając Glorii do zrozumienia, że pora już przejść do dalszych części budynku. Wciąż jednym tchem wyliczała i wskazywała kolejne pomieszczenia.
– Tu, na parterze, oprócz mojego biura, mieści się jeszcze biuro sekretarki i dział księgowości, izolatka i skromny gabinet naszej pielęgniarki, oczywiście wszystko pod kluczem. – Wyjaśniła na prędce.
– Toalety dla gości, toalety służbowe… – nadal wyliczała.
Przechodziły właśnie obok szeroko otwartych drzwi z solidnego rzeźbionego drewna, gdy Marta skorzystała z okazji i wprowadziła Glorię do stołówki, w której mieściły się dwa niezwykle długie, sosnowe stoły oraz całe mnóstwo różnorodnych drewnianych krzeseł.
– To tutaj zazwyczaj jadamy wspólne posiłki, a kuchnia, w której są przygotowywane, znajduje się dokładnie pod nami, w ciągnących się przez całą długość budynku piwnicach. Chodźmy, chciałabym ci wszystko pokazać, ponieważ nie ukrywam, że może się w przyszłości zdarzyć, iż będę prosiła cię o pomoc w przygotowaniu posiłków.
Marta zeszła kilka stopni w dół, tuż obok głównego wyjścia z budynku, gdzie przy klatce schodowej znajdowały się drzwi prowadzące do piwnic. Pchnęła jedno z malowanych na ciemnoczerwony kolor ciężkich skrzydeł i poprowadziła Glorię w dół wąskimi, stromymi schodami, wprost do podziemi. Gdy tylko zapaliła światło, nowa wychowawczyni natychmiast zdała sobie sprawę, iż Marta wcale nie przesadzała, opowiadając o rozmiarze kuchni i reszty pomieszczeń. Całość zwieńczona była dosyć niskim, półokrągłym sklepieniem, wspartym ceglanymi łukami.
– Tutaj znajdują się płyty indukcyjne, które mogliśmy zakupić dzięki naszym sponsorom, ale mamy również tradycyjne kuchenki gazowe z piekarnikami. Te wszystkie kredensy, które widzisz, mieszczą najpotrzebniejsze do sporządzania posiłków podręczne rzeczy, jak zioła i przyprawy, oleje, różne rodzaje makaronów i kasz czy ryż. Nasze dzieciaki, muszę ci to powiedzieć, szczególnie upodobały sobie makaron – zaśmiała się Marta.
– Cudnie – skwitowała Gloria. – Dzieci szybko przybierają na wadze po makaronie – wymamrotała pod nosem.
– Słucham? Co mówiłaś, Glorio?
– Ach, nic takiego, złotko. Mówiłam tylko, że cudnie tu macie.
– Za momencik pokażę ci jeszcze nasze małe spiżarenki, gdzie znajdziesz wszelką żywność puszkowaną oraz suszoną, mrożonki, a także spiżarnię na świeże warzywa i owoce – wymieniała z dumą, dodając w pośpiechu: – Nie jest klimatyzowana, ale to zupełnie nie przeszkadza, bo jest tam wystarczająco chłodno, żeby utrzymać świeżość. Chyba niczego nie pominęłam? – zapytała, jakby samą siebie, zastanawiając się, czy jest jeszcze coś, z czym powinna zaznajomić Glorię, zanim dojdzie do sytuacji, gdy nowa wychowawczyni będzie zmuszona ugotować coś samodzielnie.
Nagle Gloria zapytała:
– Resztki, pani Marto. Gdzie dajemy wszelkie odpady i śmieci? Zakładam, że jest jakaś segregacja?
Przez krótką chwilę Marta odebrała to jako dosyć osobliwe pytanie, ale mimowolnie podeszła do najdalszego zakątka kuchni z wielką lodówką i otworzyła ją, ukazując Glorii szklane naczynie żaroodporne z gulaszem i resztkami z kurczaków z wczorajszego obiadu.
– Kto nie marnuje, temu nie brakuje. – Gloria uśmiechnęła się pod nosem. – Cudnie!
Na te słowa Marta zaśmiała się delikatnie i na powrót ruszyła w górę schodami prowadzącymi na parter budynku, a następnie na pierwsze piętro.
– Nad stołówką mieszczą się pokoje naszych dzieci. Niestety nie mamy pojedynczych pokoi, więc dzielimy wychowanków na przykład według płci, wieku, lub dobieramy je rodzeństwami… W miarę naszych możliwości, oczywiście. Lewe skrzydło przynależy do dziewcząt, a prawe do chłopców. Młodsze dzielą pokoje z młodszymi, a starsze ze starszymi, chociaż zauważamy, że w każdej z grup wiekowych znajdują się jednostki dojrzalsze od pozostałych. Wiesz, to zależy od historii ich życia. Niektóre mają większy potencjał.
– Mogę się tylko domyślać, Marto, jak bardzo potrzebujące są tutejsze dzieci. Spragnione miłości, bliskości, wszystkiego – Gloria urwała niespodziewanie, zupełnie jakby zamierzała coś jeszcze dodać, jednak po krótkiej chwili przytaknęła tylko głową, jakby zgadzając się nie tylko ze swoimi własnymi, wypowiedzianymi przed chwilą słowami, ale też z myślami, którymi nie była jeszcze gotowa się podzielić.
– Za tymi drzwiami, które znajdują się dokładnie pośrodku korytarza, znajduje się pokój wychowawców. Będziesz miała swoją własną zamykaną szafkę. Jest też do dyspozycji czajnik elektryczny i mała lodówka. Oczywiście posiłki jadamy razem z dziećmi, jednak jeśli ktoś z was ma ochotę na coś swojego, to jak najbardziej.
– Oczywiście, wspaniale – dodała Gloria, rumieniąc się delikatnie, przez co jej policzki wydawały się jeszcze bardziej brzoskwiniowe. Nie uszło to uwadze Marty, która uśmiechnęła się do siebie. Będzie z niej materiał na świetnego wychowawcę – pomyślała w duchu i właśnie miała zamiar coś dodać, gdy Gloria powiedziała:
– Tak, to niezwykle ważne, aby posiłki spożywać razem. Buduje to taką niesamowitą więź. Nieprawdaż, złociutka? – Marta poczuła ciepło w sercu.
– Kolejne piętro jest zagospodarowane tylko częściowo, a o trzecim nawet nie wspominam. – Kierowniczka domu dziecka przewróciła oczyma do góry w teatralnym geście udawanego znużenia.
Na te słowa, mała Wiktoria jak zaczarowana pojawiła się na szczycie schodów i niemal natychmiast podeszła do Glorii, łapiąc ją za rękę, jak gdyby ta była jej mamą albo ciocią.
– Tam mieszka zła Brunhilda, co dzieci porywa i gotuje z nich potrawy!
– Zła Brunhilda? – Gloria uniosła pytająco brew, wyraźnie zaciekawiona.
– Boże, nie! Niech pani nie słucha tych bzdur. Naprawdę nie wiem, co opętałote nasze dzieciaki. I pomyśleć, że dopiero co wspomniałam o ich wybujałej wyobraźni. Ich fantazja nie zna granic.
– Nieprawda, pani Marto, na trzecim piętrze naprawdę mieszka zła Brunhilda! Pani Teresa mi mówiła! I Martyna też! I nawet Konrad! Że jak nie będę jadła zupy i dalej będę podkradać jej gumy, to skończę u Brunhildy na talerzu, razem z ziemniakami i sosem! – Wiktoria wyrzucała z siebie jednym tchem, podczas gdy Marta zaczynała pąsowieć ze złości i zażenowania.
– Wiktorio, nie powinnaś wygadywać takich głupot! – Marta klasnęła w dłonie.
– Pani się nie martwi, pani Glorio-in-excelsis! Brunhildanigdy tu nie schodzi. No przynajmniej w ciągu dnia. I z tego, co mówią, zjada tylko dzieci! Nic pani nie grozi. No dopóki pani nie wejdzie na trzecie piętro. – Wiktoria poklepała pocieszająco Glorię po ramieniu i zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, tym razem w korytarzu prowadzącym do pokoi.
– Ech… Chyba naprawdę będę musiała z tymi dziećmi przeprowadzić poważną rozmowę. Nie wiem, skąd one biorą te pomysły, żeby tak straszyć siebie nawzajem. Zupełnie jakby życie nie doświadczyło ich wystarczająco okrutnie. Ale wie pani, jak to jest. Ciągle cierpimy na braki kadrowe i zawsze nam tego czasu na wszystko brakuje. Nawet na te rozmowy – wyjaśniła Marta.
– Życie… Życie nieustannie serwuje nam okrucieństwa, Marto. A zwłaszcza gdy idą święta.
Marta odniosła wrażenie, że Gloria wypowiedziała te słowa bardziej do siebie aniżeli do niej.
– Wiesz, Glorio, nasze dzieciaki uwielbiają wspólne spędzanie czasu: czytanie, opowiadanie historii… – Westchnęła ciężko. – A niestety przez to, że jest nas tak mało i ciągle ktoś odchodzi, bywa, że niejednokrotnie pełnimy dodatkowe obowiązki, zamiast poświęcać ten czas im… Zdaje się, że wspominałam pani o tym, że może się zdarzyć, iż poproszę panią o pomoc w przygotowaniu obiadu czy nawet bycie kierowcą. Albo o pomoc w sprzątaniu… – Marta zamyśliła się, spoglądając w dal pustym wzrokiem. – Pewnie szybko zechce nam pani stąd uciec. – Popatrzyła szklistymi ze zmęczenia oczyma na Glorię, przygryzając jednocześnie wargę w geście nerwowego oczekiwania. Podświadomie czuła, że boi się odpowiedzi, ponieważ spodziewała się słów: Aplikowałam u samego Świętego Mikołaja na stanowisko wychowawcy, a nie pomiotła do ciężkich robót za psie pieniądze! Ku jej zdziwieniu, nic takiego nie nastąpiło.
– Och, Marto, nie trzeba się aż tak denerwować, kochana. Prawdę rzekłszy, byłam na toprzygotowana. Nigdzie nie jest różowo, a ta praca to ciężki kawałek chleba, wiem coś o tym. I niech pani pamięta, Marto, że dzieci są wyczulone na wszelkie emocje – wyczuwają pani strach, stres, niepewność, złość. A to im nie jest potrzebne. Szczególnie bez powodu. Więc proszę się nie martwić, złotko! – Tym razem to Gloria położyła dobrotliwie obie swoje dłonie na ramionach Marty, starając się jednocześnie zajrzeć w jej w oczy w geście pocieszenia.
Gdy kontynuowały wędrówkę po budynku, nagle w jednym z progów prowadzących do chłopięcych pokoi pojawił się chudy jak patyk, na oko dwunastoletni chłopiec, ze sterczącymi, jak u elfa, uszami.
– Krzysiu, chodź, poznasz naszą nową panią wychowawczynię – zachęciła go Marta, ale ku jej zdumieniu Krzyś zupełnie ją zignorował i, odwróciwszy się na pięcie, na powrót zanurzył głowę w pokoju, wołając:
– Dawid! Piotrek! Musicie to zobaczyć! Odwiedziła nas żona Świętego Mikołaja! – krzyczał chłopiec z entuzjazmem, bez cienia złośliwości.
– Krzy… – Marta zamierzała właśnie coś powiedzieć, gdy niemal ze wszystkich pokojów jednocześnie nagle wybiegła gromada dzieci, otaczając ją i Glorię.
– Pani wygląda jak żona Mikołaja! Ma pani takie słodkie, czerwone policzki! – Krzyś zachowywał się niemal jakby był w transie.
– I takie ciepłe, błyszczące oczy… – entuzjastycznie wydukał starszy z chłopców, Dawid, ku rosnącemu zszokowaniu Marty. Odkąd pamiętała, chłopiec ten, wiecznie sprawiający wrażenie nadąsanego i zamkniętego w sobie, z rzadka odzywał się, nawet zapytany.
Nim Marta zdążyła się zorientować, wraz z Glorią zostały otoczone przez gromadkę wychowanków, podskakujących i klaszczących w dłonie z radosnego podniecenia. Również tych starszych. Marta mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała ich w takim stanie i to tylko upewniło ją w słuszności podjętej decyzji.
Większy niż zwykle harmider wywabił z jednego z pokoi na końcu korytarza starszą, na oko siedemnastoletnią dziewczynę, o kruczoczarnych, prostych włosach sięgających ramion, o twarzy niezdradzającej żadnych emocji, może za wyjątkiem wyniosłości. Na rękach trzymała sporej wielkości jasnorudego kocura o oczach tak zielonych, że wyglądały niczym świeżo przekrojone winogrona.
– Martyna, dołącz do nas! To wasza nowa wychowawczyni – zachęcała Marta, wskazując na Glorię.
Jednak gdy tylko dziewczyna zbliżyła się do wesołej gromadki, jej kocur zaczął się jeżyć i prychać.
– Lucek! Co się z tobą dzieje?! – zapytała ostro nastolatka zszokowana nieoczekiwanym zachowaniem swojego ulubieńca. Kocur nagle, bez najmniejszego nawet ostrzeżenia, nadal jeżąc się i burcząc, zerwał się, odbił od rąk Martyny i zniknął z powrotem w głębi korytarza, zostawiając dziewczynie pamiątki w postaci głębokich, paskudnych ran, z których krew wsiąkała powoli w mankiety jej nowej białej bluzy z Sinsaya.
– Chryste Jezu, co opętało tego kota! – krzyknęła Marta, a wraz z nią podniosło rwetes kilkoro dzieci. Niektóre zakrywały usta ze strachu i szoku, a dwójka młodszych zaczęła nawet głośno płakać. Marta wyciągnęła chusteczkę i zaczęła opatrywać zadrapania na rękach Martyny.
– Nie wiem – powiedziała Martyna, nie spuszczając oczu z Glorii. – Ten kot nigdy niczego się nie bał. Nie bał się nawet pit bulla z sąsiedztwa! Ale teraz coś musiało go śmiertelnie wystraszyć…
3 grudnia, piątekpóźne popołudnie
21 dni do Gwiazdki
– Dzień dobry, moi kochani! Spójrzcie, co wam przyniosłam! Czy ktoś ma ochotę na pierniczki i popcorn? – obwieściła radośnie Gloria, wchodząc do wspólnej świetlicy, gdzie zebrało się już kilkoro wychowanków.
– I udało mi się nawet przemycić trochę coli, ale cicho sza! Ani słowa pani Marcie – szepnęła Gloria w geście udawanej konspiracji, puszczając jednocześnie oczko, jak gdyby robiła coś bardzo zakazanego, lecz jednocześnie kuszącego. Coś, co miało zacieśnić jej więź z dziećmi.
Nic tak nie wiąże jak wspólna tajemnica; jest jak braterstwo krwi – uśmiechnęła się w duchu do siebie.
– Najpierw przygotujemy wspólnie trochę świątecznych dekoracji i sobie porozmawiamy przy słodkościach, a potem możemy udekorować nasz dom. A na końcu zrobimy sobie wieczór opowiadań albo seans filmowy. Co wy na to? – Gloria uśmiechnęła się dobrotliwie.
– Wiecór opowiadań, wiecór opowiadań! – krzyczała, sepleniąc, rozemocjonowana Lena, młodsza siostra Wiktorii.
– Pani Glorio, a nie mogłaby pani zostać z nami dłużej i wtedy byśmy i porozmawiali, i pooglądali jakiś fajny film, najlepiej straszny? – zagaił nastoletni Konrad, wyciągając z szafy stos kolorowego papieru i rolki z bibułą.
– Ze wszystkim zdążymy, moi drodzy, nie martwicie się. – Te słowa Gloria wypowiedziała z czułością, rozdając dzieciom materiały do wykonania ozdób.
– Ostatecznie mamy przed sobą całe życie. Całe życie! – powiedziała z mocą.
I bez znaczenia, jak długie ono dla was będzie – wyszeptała, uśmiechając się pod nosem tak, aby nikt jej nie usłyszał.
4 grudnia, sobotapóźny poranek
20 dni do Gwiazdki
Marta ostrożnie wybrała numer Glorii, który od niej dostała, ale jej telefon uparcie pozostawał głuchy. Bliska rezygnacji, pogodziła się w myślach z tym, iż prawdopodobnie po raz kolejny będzie musiała zostać po godzinach i poradzić sobie samodzielnie, gdy usłyszała w słuchawce słaby i bardzo odległy głosik Glorii, dosyć mocno z jakiegoś powodu zakłócony.
– Tak, pani Marto? Coś się stało?
– Och, Bogu dzięki, że odebrałaś, Glorio! Niestety nadeszła ta chwila, w której muszę poprosić cię o dodatkową pomoc… Viola, nasza kucharka, rozchorowała się i nie da rady przyjść do pracy w niedzielę. Poślizgnęła się na oblodzonym chodniku i dosyć paskudnie skręciła kostkę, i pewnie jeszcze przez jakiś czas pozostanie na zwolnieniu lekarskim. Ale z tego, co widzę w grafiku, ty pracujesz w niedzielę tak czy siak, zatem czy mogłabym cię poprosić o przygotowanie dzieciom obiadu? Cokolwiek będziesz chciała. Spokojnie, tak… Poproszę Teresę, aby wyjęła na swojej zmianie mięso do odmrożenia... No i mamy masę warzyw.
Gloria odpowiedziała, ale jej głos był niewyraźny i Marta nie zrozumiała jej kompletnie.
– Słucham? Musisz mówić głośniej. Tak, mamy jeszcze dwa dni, to ustalimy, ale wolałam cię uprzedzić.
– Oczywiście – powiedziała Gloria. Jej głos wciąż był przytłumiony. – Nie martw się, to będzie dla mnie przyjemność.
– Dobrze, dziękuję ci. To do zobaczenia! – Marta poczuła ulgę, słysząc pod koniec połączenia słowa wyrażające zgodę. Niestety z jakiegoś powodu większość rozmowy pozostawała zakłócona.
Odłożywszy słuchawkę telefonu na swoje biurko, zerknęła na stertę piętrzących się notatek i faktur i podrapała się po czole w geście zamyślenia i zwykłego ludzkiego zmęczenia. Zarządzanie placówką tego typu i bycie odpowiedzialnym za życie gromadki dzieci i nastolatków poharatanych przez los nie należało do najłatwiejszych zajęć. Z zamyślenia wyrwało Martę zamieszanie na korytarzu.
– Ona będzie dopiero w niedzielę... – Wiktoria wyglądała na wyraźnie zasmuconą.
– W niedzielę!? Dopielo?Może poplosimy panią Maltę, żeby częściej dawała jej dyzuly... Wtedy zawsze jest tak fajnie u nas, wesoło – sepleniła rozemocjonowana Lena.
– Nie to co z innymi, tylko obowiązki i brak czasu na cokolwiek... Ile można sprzątać i odrabiać lekcje? Ja mam dosyć! – Dawid wyrzucił z siebie.
– Szczerze, ja też uwielbiam te wspólne rozmowy z nią, bo wreszcie czuję, że dla kogoś jestem naprawdę ważny. A nie, że jestem tylkodzieckiem z patologicznej rodziny... – nastoletni Konrad też zdobył się na odwagę i wypowiedział się na forum.
Marta stała w progu swojego gabinetu i uśmiechała się do siebie. Miło słyszeć, że podjęło się dobrą decyzję – pomyślała w duchu po raz nie wiedzieć który, zadowolona z siebie, a groteskowy aniołek na jej sztucznej choince wydawał się być smutniejszy niż zwykle.
– No, kolego, myśl sobie, co chcesz, ale lepiej dla ciebie, żebyś był na tak, bo ostatecznie zawsze możesz skończyć jak twój kumpel – w śmietniku.
5 grudnia, niedzielatuż przed obiadem
19 dni do Gwiazdki
– Fuj! Co tak śmierdzi!? – Martyna wyraźnie skrzywiła się, wieszając swój przemoczony od nieustannie padającego śniegu, kremowy, barankowy płaszcz w typie boho. Po trzydniowej przepustce do dziadków niechętnie wracała do placówki i nawet tego nie ukrywała.
– A co ma śmierdzieć? – Konrad, który klęczał tuż obok niej, próbując odsupłać węzeł w sznurówce, wydawał się być poirytowany jej słowami.– Ty, oczywiście jak zwykle, musisz komuś dojebać, zamiast być miła. Nie byłabyś sobą, co nie!?
Martyna potrząsnęła swoimi kruczoczarnymi włosami zupełnie jak zmokły labrador, który dopiero co wrócił ze spaceru.
– Boże, po prostu coś śmierdzi... Nie wiem, może chomik Leny w końcu zdechł. – Martyna ostentacyjnie wywróciła oczami.
– Obiaaad!!! – nagle zaanonsowała Wiktoria, ciągnąc placówkowy dzwonek za czerwony sznurek. – Halo wszyscy! Obiad! – powtórzyła przy akompaniamencie dźwięcznego dzyń dzyń dzyń z wielkim uśmiechem na twarzy, ponieważ było to jej ulubione zadanie.
Na ten sygnał niemal wszyscy wychowankowie ruszyli na dół, wprost do stołówki. Marta już tam na nich czekała – jak zwykle uśmiechnięta, ale i piekielnie zmęczona. Kasia i Ewelina wnosiły z roboczej kuchni wielką wazę wypełnioną po brzegi parującym brązowym gulaszem.
Szurając hałaśliwie krzesłami po stołówkowej posadzce, wychowankowie usiedli przy stołach i złapali za swoje łyżki w oczekiwaniu na życzenie smacznego. Marta usiadła u szczytu stołu i zaczęła odmawiać modlitwę.
– Pobłogosław, panie Boże, nas. Pobłogosław ten posiłek, tych, którzy go przygotowali. I naucz nas dzielić się chlebem i radością ze wszystkimi. Smacznego, moi mili!
– Mmm… A co to jest? Smakuje pysznie! – informowała większość dzieci.
– To pani Gloria gotowała, bo nie ma pani Violi, skręciła nogę – nie omieszkał przypomnieć Dawid.
– Jak dla mnie, w ogólenie musiałaby wracać. Zawsze podaje tylko bigos i bigos! – zapiszczało któreś z młodszych dzieci, ale przez ogólny harmider na stołówce Marta nie była w stanie się zorientować.
Martyna, choć spróbowała zaledwie łyżkę szarawo-brązowej, gęstej zawiesiny, z niesmakiem oblizała wargę, jakby spodziewała się, że kosztuje trucizny. Następnie zanurzyła łyżkę, starając się nabrać większą porcję, i podniosła ją do góry, pozwalając, by skapywała z powrotem do miski, plask!
– Bleee, mam tu jakiś biały włos! O fuj! Mam tu włosa!!! – krzyczała zniesmaczona Martyna.
– Nie będę tego jadła! Zaraz się porzygam! – Martyna odrzuciła talerz od siebie jednym posuwistym ruchem, przewracając dwie szklanki z domowym kompotem wychowanków jedzących przy tym samym stole. Następnie wstała gwałtownie, wywracając swoje krzesło, i bez pozwolenia wyszła ze stołówki.
6 grudnia, poniedziałek ranek
18 dni do Gwiazdki
– Pani Marto, pani Marto, Lucek zaginął! Nigdzie go nie ma!!! – krzyczała Wiktoria, zanim Marta zdążyła jeszcze przekroczyć próg placówki. Właśnie jedną ręką ściągała znoszoną wełnianą czapkę, a drugą pozaciągany tu i ówdzie szal do kompletu.
Zaczyna się – pomyślała Marta w duchu i w ten sam sposób ciężko westchnęła.
– Wiktoria, daj mi się rozebrać, zaraz mi wszystko opo… – Marta nie zdążyła dokończyć, gdy powietrze przeszył przeraźliwy krzyk.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Marta jakby rażona prądem rzuciła czapkę i szalik i wybiegła na dwór. W głębi ogrodu, przy samym ogrodzeniu, gdzie latem i wczesną jesienią dzieciaki miały swoją grządkę warzywną, stała Martyna w samym swetrze i czapce na głowie, nie zważając na sypiący nieustannie śnieg i przeraźliwy ziąb. Nastolatka jedną ręką zakrywała usta w geście strachu i obrzydzenia. Widać było wyraźnie, iż jej ciałem wstrząsają dreszcze. Nagle zwymiotowała.
– Martyna, Jezu, co ci jest!? – zaczęła Marta, próbując położyć rękę na jej ramieniu, po czym spojrzała w to samo miejsce, w które wcześniej wpatrywała się Martyna.
– Słodki Jezu… – zdołała wyszeptać, sama przykrywając usta ręką.
Na dole siatki, tuż przy samym betonowym gzymsie, wisiał Lucek, a w zasadzie to, co z niego zostało. Był rozciągnięty na płocie, jakby w geście ukrzyżowania, zupełnie jakby coś przechodziło przez metalową siatkę i próbowało ciągnąć go ze sobą. Miał wyjedzony cały tułów tak, że został tylko maleńki koci kręgosłup z resztkami sinoczerwonego mięsa, za to głowa i łapy pozostały niemal nienaruszone, zachowując całą sierść. Oczy Lucka były szeroko otwarte w geście niemego przerażenia, a zęby wyszczerzone w obronnym geście, jakby to, na co patrzył, nim zginął, było śmiertelnie przerażające.
* * *
Parę godzin później…
Marta siedziała zmartwiona w swoim gabinecie, lewą ręką pocierając czoło. Na jej biurku stała zimna i ohydna w smaku, trzecia już tego dnia kawa, chociaż było piętnaście po jedenastej. Nie myślała o jedzeniu, bo wciąż miała przed oczyma widok kota rozciągniętego na siatce i plamy brudno szkarłatnej krwi na śniegu. Zastanawiała się, co właściwie mogło się wydarzyć. Chciała uwierzyć, że Lucka zaatakowało jakieś zwierzę. Może jakiś bezpański pies wdarł się na posesję i zagryzł go, a inne zwierzęta dokończyły dzieła. Ale przecież pies nie powiesiłby kota na ogrodzeniu. Lis? A może kuna? Konserwator Mietek narzekał ostatnio, że jakaś przegryzła przewody w służbowym aucie i prosił o pieniądze na zakup jakiegoś środka odstraszającego. Bardzo chciała wierzyć, że nie trzyma pod swoim dachem młodocianego psychopaty. Ostatecznie większość wychowanków była dotkliwie poharatana przez los, mimo iż tak naprawdę dopiero stali u progu życia.
Nie od razu zauważyła, gdy do jej biura weszła Gloria, kładąc przed nią niewyobrażalnie długi rachunek ze sklepu.
– No, kochaniutka, teraz nasze spiżarnie pękają w szwach! – powiedziała, uśmiechając się dumna z siebie. Jej policzki były jeszcze bardziej brzoskwiniowo-malinowe niż zazwyczaj, zapewne z powodu panującego zimna, z którego jeszcze nie odtajała po przyjściu ze sklepu. Gdy Marta nie zareagowała na wykonane zadanie, Gloria zmarszczyła czoło.
– Pani Marto, co się dzieje? Wygląda pani na strasznie przygnębioną?
– Po prostu nie mogę uwierzyć, że te Mikołajki będą takie podłe! – Marta pokręciła głową.
– Mikołajki podłe? Toż to dzień prawdziwej uczty!
– Słu… słucham? – Marta ledwo przełknęła ślinę, czując w ustach gorzkawy smak.
– Szóstego grudnia jest uroczystym Dniem Uczty Świętego Mikołaja, a nie po prostu tylko jego dniem. Dziś świętujemy, obżeramy się i radujemy, a dzieciaki znajdują prezenciki pod swoimi poduszkami, zaraz po przebudzeniu! Te grzeczne, oczywiście. Bo te niegrzeczne mogą dostać tylko rózgę albo bryłkę węgla!
Marta nic nie odpowiedziała. Czuła się, jakby stała za szybą. Poczyniła tyle mikołajkowych przygotowań i teraz wszystko jak krew w piach. Czuła trochę niesmak w stosunku do Glorii, że śmie pouczać ją w tak nieprzyjemnej chwili. Próbując przekierować ponure myśli, chwyciła za długi rachunek i zaczęła go studiować, jednak gdy tylko jej wzrok zarejestrował pozycje z mięsem i warzywami, niemal natychmiast poczuła w gardle swoją, niestrawioną jeszcze, trzecią kawę. Łopatka, kurze udka, kiełbasa, buraki – tkwiły jej w głowie, w której mierzyła się sama ze sobą z nadludzkim wysiłkiem, aby nie zwymiotować. Z trudem przełknęła kwaśno-gorzką ślinę, wciąż mając przed oczyma widok ich zmasakrowanego kota i krwawych bryzgów na niewinnie białym śniegu. W głębi jej przejętego serca czuła, że od dnia Uczty Świętego Mikołaja wszystko przestało być takim, jakim się wydaje.
6 grudnia, poniedziałek noc
nadal 18 dni do Gwiazdki
Tej nocy było bardzo niespokojnie w domu dziecka. Najpierw obudziła się mała Dorotka i, nie zdążywszy zaalarmować nikogo, zwymiotowała żółtą kleistą breję wprost na swój świąteczny kocyk. Nie zajęło wiele czasu, gdy zaczęli wybudzać się pozostali wychowankowie, choć było zaledwie tuż po drugiej w nocy. Wszyscy mieli torsje i wymiotowali.
– Jakiś wirus – skwitowała niewzruszona Teresa na wdechu, wycierając wymiociny z podłogi. Na jej twarzy malował się grymas, ale pracując w domu dziecka przez wiele lat, była przygotowana na niejeden kryzys. Niemniej teraz była jednak bardzo zmęczona.
– Trzeci raz tej nocy myję podłogę i zmieniam pościele. Do rana chyba zwariuję. Irena, dzwoń do Marty, niech ściągnie kogoś na nockę. Nie, chyba na razie nie wzywamy pogotowia. Gorączka nie przekracza trzydziestu ośmiu stopni. Po prostu pilnujmy, żeby dużo piły i dostały elektrolity.
8 grudnia, środaporanek
16 dni do Gwiazdki
– Halo, policja? Tu kierownik domu dziecka w Piaskowie, Marta Mazurek. Chciałabym zgłosić zaginięcie wychowanki. Lena Kamińska, trzy lata. Dobrze, będę na państwa czekać. Nie mogę teraz przyjechać, bo jestem sama na placówce. Czworo moich wychowawców jest na chorobowym, jakiś wirus najpewniej. Dwoje zeszło z ciężkiej nocki i nie są wstanie dłużej funkcjonować. Nasza nowo zatrudniona pani jest poza zasięgiem. Tak, nawet jeśli cofnę jej urlop, nie zdoła przyjechać. Dobrze... dobrze... czekam. – Marta odłożyła słuchawkę.
– Boże, niech ten rok już się skończy – wyszeptała do samej siebie i dopiła swoją letnią już kawę. Od dłuższego czasu nie miała apetytu. Pewnie przez stres, jakiego doświadczała.
– Boże, jesteś tam? Słyszysz mnie? Jeśli tak, spraw, aby Lenka znalazła się cała i zdrowa.
* * *
– Proszę dokładnie opisać, co się wydarzyło, pani Mazurek – zaczął dzielnicowy Pocztarek.
Był nieziemsko wykończony, a jego granatowy, służbowy polar tylko potęgował jego niezdrową bladość.
– Kiedy zauważyła pani, że dziewczynka zniknęła? Czy wydarzyło się coś szczególnego? Jakaś kłótnia, problemy? Pokłóciła się z innymi dziećmi? A może ktoś z państwa na nią nakrzyczał? W co dokładnie była ubrana? Bo zakładam, że na taki ziąb musiała coś ubrać na siebie? Widzi pani, jak sypie ten cholerny śnieg? Zresztą, nawet nie widziałem dzisiaj żadnego dziecka spacerującego po takim mrozie w piżamie. – Marta miała wrażenie, iż policjant zadawał pytania w tempie karabinu maszynowego i był nieco uszczypliwy. Patrząc jednak na jego siną twarz, zakładała, że przemawia przez niego nieludzkie zmęczenie.
– Szefie! – Chudy jak patyk młody dzielnicowy z rudymi włosami zapuścił żurawia do gabinetu Marty. Jego bujna, czerwona czupryna pokryta była warstewką śniegu, który, topiąc się, spływał mu na czoło.
– Co jest, Bagiński?
– Dostaliśmy zgłoszenie z pobliskiej szkoły, że jakaś kobieta w starym busie próbowała namówić dwójkę młodszych dzieci na podwózkę, Bóg jeden wie gdzie. Chyba na tamten świat – dodał, jakby uważał, że w tej chwili jego czarny humor był na miejscu.
– Dzięki, Rafał! Sprawdzajcie dalej! – Policjant machnął ręką, jakby odganiał muchę, dając młodszemu stażem koledze znak, że ma już sobie iść.