Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zakazany romans, zagadka tajemniczych zabójstw - i komedia kryminalna. Natalia nie może ułożyć sobie życia. Ma nadzieję, że gdy już zdobędzie stopień doktora, łatwo znajdzie pracę i wszystko się zmieni. Ale ma romans ze swoim promotorem. On jednak nie zamierza porzucać rodziny i wiązać się z nią. Pewnego dnia siostra przedstawia Natalii propozycję nie do odrzucenia – ma wyjechać na wieś i opiekować się ciotką. Wkrótce dochodzi na wsi do tajemniczych zabójstw ludzi i zwierząt. Natalia wpada na trop mordercy i jednocześnie próbuje jakoś ogarnąć swoje życie prywatne, co bywa czasami dużo trudniejsze niż polowanie na mordercę. Jak Natalia z tym wszystkim się poradzi? I kto jest mordercą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Kleiber
Głupia baba
Wszelkie podobieństwo do osób i wydarzeń prawdziwych jest przypadkowe
Książkę tę dedykuję mojemu mężowi
Wszystko zaczęło się od lekkiego muśnięcia dłoni. Było to tak dawno temu, że czasem zastanawiam się, czy aby na pewno właśnie ten moment zapoczątkował późniejsze wydarzenia. Po tym, jakże niepozornym i niewinnym muśnięciu, bo pewnie każdemu zdarzyło się nieopatrznie dotknąć czyjejś ręki, nastąpiły inne znaki. Inne dotknięcia. Na przykład ramienia.
– Nie, pani Natalio. – Lewa ręka ląduje na moim ramieniu, a prawa delikatnie wyjmuje z mojej prawicy kredę. – To trzeba inaczej zapisać.
To przecież takie naturalne gesty. Cała sala patrzyła na to obojętnie i widziała tylko tablicę, a mi dreszcz przebiegał po plecach.
– Pani Natalio, proszę podać mi indeks.
I znów dłoń na mojej dłoni, a w indeksie niespodzianka. Za wystękanie kilku mijających się z prawdą zdań – piątka. O cholera! Spojrzałam na niego zaskoczona. Wtedy jeszcze na mnie nie patrzył. W każdym razie nie tak, jak można by oczekiwać po następujących po sobie dotknięciach. Ale patrzeć zaczęłam ja. A właściwie nie patrzeć, tylko obserwować. Jakiś czas po incydencie z piątką do dotknięć dołączyły spojrzenia. Zerkaliśmy na siebie coraz częściej i intensywniej, aż któregoś dnia…
– Gratuluję pani, piękna obrona.
– Dziękuję.
– Proszę usiąść. Ale hałas z tej ulicy. – Zamknął okno. – Zaprosiłem tu panią, aby złożyć pewną propozycję…
– Tak? – jęknęłam pod naporem błękitnego spojrzenia błądzącego w okolicy mojego biustu.
– Czy… – zaczął, a ja westchnęłam, bo to naprawdę niesamowite uczucie, gdy oczy rozpinają guziki – …nie byłaby pani zainteresowana pracą naukową? Na początek proponuję doktorat u mnie. O miejsce w katedrze osobiście się dla pani wystaram.
Podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku…
I w ten oto sposób profesor Janusz Kłóska został moim promotorem.
Tego dnia Alicja zachowywała się w kuchni nadzwyczaj głośno, ciskając przy tym inwektywami na prawo i lewo.
– Musimy porozmawiać, Natalia – powiedziała na mój widok. Zdecydowanym ruchem wepchnęła garnek do szafki i trzasnęła dłonią w niedomykające się drzwiczki.
– No?
– Natalia… – bąknęła i zamilkła. Jak nic, musiało ją coś gryźć.
– Alucha… – Chwyciłam ją za rękę i ścisnęłam mocno. Syknęła. – Spójrz na mnie! – rozkazałam. – Znów jesteś w ciąży, tak? Nic się nie martw, pomogę ci i przy trzecim – oznajmiłam wspaniałomyślnie.
– Co ty! Zwariowałaś! – żachnęła się.
– Więc co?
– Nie miałabyś ochoty gdzieś wyjechać? Na przykład na wieś? – wyrzuciła wreszcie.
– Na wieś… – rozmarzyłam się i oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak biegnę po łące usłanej kwieciem rozmaitem. – Na wieś?! – ocknęłam się. – Na jaką wieś?!
Z Wrocławia nie mogłam i nie chciałam się ruszać. No chyba że z Januszkiem, ale nie było to możliwe, bo mój mężczyzna miał swoje zasady: jeśli gdzieś wyjeżdżał, to wyłącznie z żoną. Ale to nie ja nią byłam.
– Co ci przyszło do głowy?
– Chcemy zrobić z Rafałem remont, więc nie będziesz miała gdzie spać.
– A co z chłopcami?
– Zawieziemy ich nad morze do babci Lusi.
– Aha – burknęłam i skupiłam się na grzebaniu łyżeczką w cukiernicy. – Długo ten remont ma potrwać? – Ostatecznie mogłam wynająć pokój gdzieś w mieście.
– Bo ja wiem? Rafał mówił, że raczej długo.
– No ile? – naciskałam. – Miesiąc? Dwa?
Cisza. W myślach szybko przeliczyłam zaoszczędzone ze stypendium grosze.
– Alucha – struchlałam – nie mów mi, że trzy! Na trzy miesiące nie wystarczy mi pieniędzy.
Alicja westchnęła i oparła się o blat.
– Słuchaj, my z Rafałem już dokładnie to omówiliśmy. Pojedziesz do Starych Strzelb, do jego ciotki. Po śmierci wuja podłamała się i podupadła na zdrowiu, więc pomogłabyś jej nieco, a i ty byś na tym skorzystała. Chociaż jedne wakacje na wsi spędzisz… Zresztą ciotka na pewno chętnie przyjmie cię i na rok.
– Na rok?! – Włosy zjeżyły mi się na głowie, a paznokcie wbiły w blat stołu.
– A dlaczego nie? Sama wspominałaś, że teraz, kiedy skończyłaś już badania i masz zebraną literaturę, to doktorat możesz pisać choćby na Księżycu.
– To było tylko takie gadanie, przecież ja muszę mieć stały kontakt z promotorem! – pisnęłam przerażona. Mają mnie dość – przemknęło mi przez głowę.
– Tylko nie myśl, że mamy cię dość. Co to, to nie! Wychowałaś nam dzieci i należy ci się coś od życia. Wyjedziesz na trochę, odpoczniesz… A te swoje naukowe dyrdymały to sobie możecie mejlami przesyłać.
Spojrzałam na nią uważnie. Te naukowe dyrdymały, jak to określiła moja siostrzyczka, były dla mnie równie ważne, jak podtrzymanie więzi z kochankiem. Ala nerwowo kręciła guzikiem przy spodniach i patrzyła na mnie wyczekująco.
– No co? Nie chcesz odpocząć? Od… od… – zająknęła się – od tego wszystkiego?
Romans z Januszem trzymałam w ścisłej tajemnicy, ale czasem, tak jak w tej chwili, miałam wrażenie, że Ala wie więcej, niż mogłam przypuszczać.
– Natalia, wierz mi, to twoja szansa – za moimi plecami niespodziewanie odezwał się szwagier. Jak zwykle wszedł jak duch i jak zwykle podsłuchiwał.
– Szansa? Chyba sobie żartujesz! – podskoczyłam jak oparzona.
– Natalia, spójrz prawdzie w oczy, masz już dwadzieścia osiem lat i nadal jesteś sama. Jak wygląda twoje życie? Siedzisz albo na uczelni, albo w pokoju obłożona książkami. Żadnych wypadów ze znajomymi, zero koleżanek, o najnormalniejszym w świecie narzeczonym nie wspominając.
– Nie zapominaj, że siedzę nad książkami, bo piszę doktorat, a co do wypadów ze znajomymi, to niby z kim mam wychodzić? Magda, odkąd wyszła za mąż, przestała mnie zapraszać i odwiedzać. Gdy do niej dzwonię, zainteresowana jest tylko tym, co sama powie. Ćwierka albo o pierwszym ząbku Łukaszka, albo o niebotycznej pensji jej męża i urokach bycia zamężną kurą domową. To samo porobiło się z Gabryśką. Ale ona ma więcej do powiedzenia, bo ma już dwoje dzieci.
– Bo ty nie starasz się być elastyczna. Na moje oko jesteś zazdrosna i nie potrafisz zadbać o dobre kontakty z koleżankami – wyliczył Rafał jednym tchem. – Gdybyś ich się trzymała, to może by cię z kimś poznały.
Spojrzałam na niego w zamyśleniu. Poniekąd miał rację. Dziewczyny wcale nie były takie nudne i nie izolowały się ode mnie, tylko ja się od nich odcięłam, bo nie chciałam denerwować Janusza. Kiedyś gdy dowiedział się, że byłam na imieninach u Magdy, najpierw zrobił mi dziką awanturę, a potem napomknął, że w gruncie rzeczy nie podobają mu się moje badania i będzie musiał zastanowić się nad sensem otwarcia przewodu. To była najgorsza rzecz, jaką mogłam usłyszeć! Praca naukowa była moją pasją i miłością niemal tak wielką jak ta, którą darzyłam Januszka. A teraz mój mistrz, najmądrzejszy z mądrych, podał w wątpliwość zasadność badań, a co za tym idzie mojej dalszej kariery naukowej. A ja liczyłam, że z doktoratem zawsze znajdę pracę. Oczywiście nieźle płatną, abym mogła wreszcie wyprowadzić się od siostry.
– Januszku drogi – wyszeptałam wtedy pobielałymi z przerażenia wargami – przecież sam widziałeś, że wszystko wychodziło jak należy. Założone poziomy pożywek zawsze trzymały parametry, analizy podłoży były bez zarzutu, więc skąd ta nagła zmiana zdania?
– To nie jest zmiana zdania, tylko trzeźwa ocena. Stwierdziłem, że w zasadzie doświadczenie tego typu nie jest nowatorskie i nie wnosi niczego nowego do nauki. Ty myślisz, że co? Że to ja potem przed szacownym profesorskim gronem będę w twojej sprawie własnymi oczami świecić? Ja na tej uczelni byłem i będę, więc muszę dbać o opinię bardziej niż ty – takie nie wiadomo co!
Puściłam mimo uszu uwagę o byciu nie wiadomo czym, bo musiałam bronić mojej kariery.
– Jak to?! Przecież osobiście opracowałeś założenia! Dopiero teraz widzisz, że nie mają sensu?!
– Wyjdź z pokoju – powiedział wtedy. – Byle kto nie będzie na mnie krzyczeć.
Gdy podniosłam się z krzesła, dodał:
– Jak będziesz na kolejnych imieninkach, nie zapomnij wypić za moje zdrowie.
Potem trzymał mnie w niepewności przez trzy tygodnie, aż w końcu łaskawie przemówił, że jednak zadba o to, bym mogła otworzyć przewód, a w doświadczeniu nie trzeba będzie wprowadzać żadnych zmian. Przyjęłam to z wdzięcznością pomieszaną z tłumionym buntem. Janusz był świetnym naukowcem, bardzo mi imponował i dlatego przymykałam oko na to, jak mnie traktował. Uważałam go za swego rodzaju artystę, którego podły stosunek do ukochanej kobiety równoważył wspaniały geniusz. Bez cienia protestu tkwiłam przy nim zapatrzona jak w najpiękniejszy obraz. Kochałam go nie za jego zalety, ale pomimo wad. Wielkim ludziom wybacza się więcej niż zwykłym zjadaczom chleba. Dla mnie Janusz był wielki…
A teraz mój własny szwagier stał na nie swojej drodze i kategorycznie uzurpował sobie prawo do zmiany kierunku mojego życia.
– Słuchaj – postanowiłam uderzyć z innej strony – wiesz dobrze, że poprzez intensywną naukę inwestuję w moją i waszą przyszłość. Lubię to, co robię, a poza tym jest szansa, że dostanę na uczelni etat. Gdy zacznę pracować, wezmę kredyt na kawalerkę i się od was wyprowadzę. A tak, abstrahując od wszystkiego, nie sądzisz chyba, że na byle wsi znajdę sobie męża? – prychnęłam.
– Jak w mieście ci nie wychodzi, spróbuj na wsi – ćwierknęła złośliwie Alicja.
– Nie! Nigdzie nie pojadę! – Znów wbiłam się w blat paznokciami.
– Ależ pojedziesz – spokojnie powiedział Rafał. – Właśnie zaczęły się wakacje, a ty musisz odpocząć od tego swojego promotora… Chciałem powiedzieć: od pisania pracy doktorskiej – poprawił się i pogardliwie wydął usta. – Pakuj się. Jutro cię zawiozę.
Ciotka Kazia była mała, drobna, zasuszona i sprawiała wrażenie, jakby lada moment miała się rozsypać. Jej blade, chude ciało upstrzone było starczymi plamami, a żylaste dłonie zakończone długimi palcami. Miała rzadkie, białe jak mleko włosy poskręcane w precyzyjne, sztywne loczki.
– Ach, więc to jest Natalia – przywitała mnie, stojąc w progu, i obejrzała dokładnie niczym konia na targu: z góry na dół, z dołu do góry, od frontu, a i o tyle nie zapominając. Aby jej ułatwić ocenę, wyszczerzyłam zęby.
– Po co się, dziecko, tak szczerzysz? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, ruszyła do środka. Złapałam walizki i potaszczyłam za nią. Budynek był stary, jednopiętrowy i, co od razu doceniłam, z cegły, dzięki czemu panujące ostatnio upały nie będą mi dokuczać.
– Ja zamieszkuję tylko parter. Tutaj też będzie twój pokój.
Uchyliła drzwi w głębi korytarzyka.
– Na pięterku i na strychu są graciarnie. Jak będziesz kiedyś miała ochotę, to sobie tam możesz zajrzeć. A teraz rozgość się, a ja przygotuję coś do jedzenia.
Skrzypnęły drzwi i zostałam sama. Pokój był mały, wąski i urządzony bardzo skromnie. Z lewej strony stało łóżko przykryte patchworkową narzutą, z prawej stara szafa z niedomykającymi się drzwiami, toaletka z pękniętym lustrem, mały fotel i jeszcze mniejszy stół. Dywan miejscami był tak wytarty, że widać było deski, a firany wisiały krzywo. Mimo że okno było dość duże, w pokoju panował półmrok, co można było zawdzięczać rosnącym za oknem krzewom dzikiego bzu.
Postawiłam walizki i Bóg mi świadkiem, że przez chwilę miałam szczere chęci, aby je rozpakować, ale z szafy śmierdziało naftaliną i czymś jeszcze – wilgocią i grzybem. Zarabiałam niewiele i nie stać mnie było na świadome marnowanie ubrań. Otworzyłam więc szafę, aby ją przewietrzyć, jedną z walizek wepchnęłam pod stolik, a drugą, tę z książkami i laptopem, postawiłam obok fotela, po czym w nim zasiadłam. Niby mały, a całkiem wygodny – pomyślałam i zaczęłam się zastanawiać, jak długo przyjdzie mi tam wegetować, bo dla mnie życie na takiej zapadłej wsi to nic innego jak wegetacja. Ponure myśli przerwało pukanie. Nie zdążyłam odpowiedzieć „Proszę”, a już ciotka wsadziła głowę w drzwi i krótko oznajmiła:
– Obiad. – Po czym zniknęła w mroku korytarzyka.
Kuchnia znajdowała się po przeciwnej stronie mojego pokoju, tuż obok łazienki i pokoju ciotki. Była niewielka i zapchana zbyt dużą liczbą sprzętów. I pomyśleć, jak musiały wyglądać owe graciarnie, o których wspominała! W kuchni stały dwie lodówki: duża i mała, kuchenka elektryczna i gazowa, mikrofalówka, radio, mały telewizor, deska do prasowania, stół, narożnik, cztery krzesła i dwa taborety.
– Żebym nie zapomniała – ciotka nalała do talerza pomidorową i obficie posypała natką pietruszki – czynna jest tylko ta mała lodówka, z kuchenki mikrofalowej nie korzystaj, bo żre zbyt dużo prądu, a telewizor śnieży, więc też go nie włączaj. A teraz siadaj i jedz.
Dwa razy nie trzeba mi było tego powtarzać. Zrobiłam, jak poleciła: usiadłam i pochłonęłam wszystko, co mi nalała.
– Fiu, fiu! – gwizdnęła z podziwem ciotka. – Niezłe tempo. Może dolewkę?
Zupa była wyśmienita, ja głodna, zjadłam więc i drugą porcję.
– Może jeszcze? – zapytała ze złośliwym uśmieszkiem.
– Poproszę.
Podczas gdy ciotka nalewała zupę, zapytałam o internet.
– Internet! – zdziwiła się, stawiając przede mną jedzenie. – Po co tu komu jakiś internet?
– Jak to po co? W końcu świat się kurczy, stajemy się globalną wioską…
– Kurczy? – przerwała mi ze zdumieniem. – A wszyscy na wsi gadają, że rozszerza.
– Oj, to taka metafora. Chodzi mi o to, że nadchodzi era społeczeństwa informacyjnego, wszyscy potrzebujemy informacji niczym kania dżdżu, a co nam ją daje totalnie, wyczerpująco i natychmiast? Internet! To on sprawia, że stajemy się tą, jak już wspomniałam, globalną wioską – dumna ze swej elokwencji zamilkłam wreszcie i wlałam do gardła łyżkę pomidorowej.
– Stare Strzelby nie są globalne – mruknęła ciotka. – I nigdy nie będą. Jesteśmy tradycjonalistami i nie pozwolimy, aby byle gówno nas zawojowało! Jesteśmy prawi, dbamy o środowisko, rodzinne więzi oraz tradycje!
– Tak, oczywiście, to wszystko jest ważne, ale przecież internet…
– Nie ma go tu i nie będzie!
Przez głowę przeleciało mi stado spłoszonych myśli. Jak wobec tego miałam kontaktować się z Januszkiem w sprawach prywatnych oraz tych związanych z pisaniem doktoratu? Janusz wprawdzie kiedyś mówił, że jest mu obojętne, czy pracę do sprawdzania będę mu dawać w częściach, czy od razu w całości, przy czym bardziej skłaniał się ku tej drugiej opcji. Ale co się stanie, jeśli pojawią się dodatkowe pytania, które będą wymagały natychmiastowej odpowiedzi? Wobec tego, co usłyszałam, pomidorowa przestała mi smakować. Odłożyłam łyżkę.
– To niemożliwe!
– A i owszem, możliwe.
– Ale ja piszę doktorat! Muszę raz po raz puścić mejla!
– Puścić? Co za paskudne słowo – ciotka skrzywiła się z odrazą.
– No, mejla! Taki list elektroniczny. Wysłać… – dodałam ciszej.
Westchnęła.
– Jeśli już tak bardzo nie możesz żyć bez puszczania, to internet jest we Lwówku w kawiarence. Autobusem tam dojedziesz.
Kamień spadł mi z serca, wróciłam do jedzenia, a ciotka przysiadła obok mnie, podparła się pod brodę i wygłosiła tyradę:
– Dziewczyno, to, co powiem, powiem tylko raz, więc słuchaj mnie uważnie. Przyjęłam cię tutaj na lato, a może nawet i dłużej, zależy, jak się sprawy ułożą…
– Jakie sprawy?
– Nie przerywaj, gdy starsi mówią. Ja cię będę utrzymywać, a w zamian ty będziesz dotrzymywać mi towarzystwa i monitorować stan mojego zdrowia. Mam swoje lata, tu i ówdzie mi strzyka i chrzęści, więc w sumie dobrze, że jesteś, bo gdyby zdarzyło mi się gdzieś nieoczekiwanie umrzeć, to zawiadomisz kogo trzeba i od razu mnie zakopiecie, abym w takie upalne lato nie rozkładała się bez sensu i wsi swoim odorem nie skażała.
– Ale…
– Ja mówię! – walnęła pięścią w stół. – I żeby mi było jasne: nie bronię ci zapraszania do mnie rodziny, dam im jeść i spać wygodnie położę. Łazić sobie też po wsi możesz, i nawet po nocach także, bo sama byłam młoda i wiem, jak to człowieka nogi wszędzie noszą. Ale jednego sobie nie życzę: wypadów do Wrocławia w jakieś tam soboty, niedziele czy inne dni tygodnia również. Masz być pod moją ręką, bo umrzeć mogę w każdej chwili i byłby to wstyd na całą wieś, gdyby mnie tak któryś z sąsiadów samą, na wpół rozłożoną tutaj znalazł.
– Ależ proszę pani…
– Nie pani, tylko ciociu!
– Ależ ciociu, przecież ja w końcu i tak kiedyś stąd wyjadę i ciocia zostanie sama. Co wtedy?
– Mam rodzinę w Stanach. Na wypadek gdybym miała przeżyć twój pobyt, właśnie odnawiam z nimi kontakty. Nie chcę, aby byli zaskoczeni, gdy kiedyś się u nich zjawię, by dożyć swoich dni. A teraz kończ już tę zupę. Więcej ci nie dam, choćbyś i prosiła, bo na jutro zabraknie.
Wstała i sprzątnęła mi sprzed nosa talerz, a łyżkę wyrwała z dłoni. Gdy schowała garnek, wzięła do ręki czajnik i zapytała:
– Napijesz się kawy?
– Poproszę. – Wstałam od stołu. – To ja może coś do tej kawy przyniosę.
Poszłam do pokoju, gdzie w walizce z ubraniami miałam schowanych kilka pudełek ptasiego mleczka. Celowo nie zapakowałam ich z książkami, bo nie darowałabym sobie, gdyby rozpuściły się podczas podróży i zafajdały bezcenną literaturę. Wyjęłam jedno opakowanie i zanurkowałam jeszcze w poszukiwaniu prezentu. Wprawdzie szwagier upierał się, że ciotka jest na tyle stara, że zdążyła obrosnąć we wszelkiego rodzaju rzeczy, ale ja nie chciałam jechać z pustymi rękoma i kupiłam jej obrus. Nie miałam pojęcia, czym można obdarować starszą kobietę, której w dodatku zupełnie się nie zna. Po obejrzeniu wazoników, rozmaitych porcelanowych figurek oraz obrazków mój wybór padł na biały obrus. Idealny, aby podjąć księdza po kolędzie! – pomyślałam i po pięciu minutach był mój.
Wreszcie go znalazłam. Mały pakunek schował się między dżinsami a swetrem. Wzięłam go wraz z ptasim mleczkiem i wróciłam do kuchni. Kawa już stała na stole. Szkoda, że parzona, ale możliwe, że ciotka po prostu innej nie miała.
– Proszę – wręczyłam jej podarek, a mleczko położyłam na stole.
– A cóż to takiego? – zdziwiła się, obracając w rękach pudełko zapakowane w kwiecisty papier.
– Drobiazg. Podzięka za gościnę – uśmiechnęłam się krzywo, bo co jak co, ale gościna w Starych Strzelbach do niczego nie była mi potrzebna.
– Och, jak to miło z twojej strony! – Ciotczyne oblicze pojaśniało. – Jaki ładny obrus! Idealny na prezent dla Kowalowej!
– Słucham? – Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Ciotka chciała dać prezent ode mnie komuś innemu?
– No, sąsiadce dam. Ja białego nie potrzebuję, a że na Boże Narodzenie robimy sobie podarki, więc ona dostanie. O, nawet papieru zupełnie nie zniszczyłam – rozprostowała zgnieciony kawałek.
– Cóż… myślałam, że może przyda się na kolędę…
– Na kolędę? Jaką kolędę? U nas od lat ksiądz po kolędzie nie chodzi.
– Jak to nie chodzi?
– Ano normalnie. Bo to my do niego chodzimy. Kolacyjkę zrobi, pogadamy sobie, pośpiewamy, mszalnego popijemy. Każdemu życzyć takiej kolędy!
– A święcenie domu?
– Pewnie, że święci! Jak ma czas i ochotę, to wpadnie z kropidłem i po ścianach pomacha. Na pewno raz do roku mu się to zdarza, bo jakże to tak w nieświęconych murach mieszkać? Tym bardziej że u nas okolica niepewna.
– Niepewna? – Sięgnęłam po pudełko z ptasim mleczkiem i je otworzyłam. – Ciocia się poczęstuje, proszę.
– Nie, dzięki. Ja tylko domowe placki uznaję. Ty sobie zjedz.
Dwa razy nie trzeba mi było tego powtarzać i, jak sądziłam dyskretnie, włożyłam do ust trzy kawałki.
– To dlaczego niby wasza okolica jest taka niepewna? – wybełkotałam.
Ciotka przysiadła obok, sięgnęła po kubek z kawą i wzięła głęboki oddech.
– Chodzi o bagna, bo tak ogólnie to możesz sobie wszędzie u nas chodzić i nic ci nie grozi. Nikt tu się z nikim nie bije i na nikogo nie napada, ale…
– Ale w szczególe? – przerwałam jej i sięgnęłam po kolejną czekoladkę.
– W szczególe to chodzi o te bagna właśnie, ostrzegam cię, abyś nigdy tam nie chodziła. Są tuż za domem i polem, tam gdzie kończy się łąka. To nie jest miejsce do spacerowania. A w zasadzie, do niczego ono nie jest, bo tam porządnie straszy. Inna sprawa, że każdy głupek wie – jak bagno wessie, to i święty Boże nie pomoże. – Łypnęła na mnie spod oka.
– A cóż tam takiego straszy? – uśmiechnęłam się pod nosem. Ot, wiejskie bajdurzenie.
– Dwa duchy. Niemca i kobiety. A nad tym wszystkim pieczę trzyma… – ciotka ściszyła głos – złe oko.
– Że co?! – Moja ręka sięgająca po kolejny ptasi przysmak zawisła w powietrzu.
– Tak, tak. – Ciotka zapatrzyła się w piekarnik, jakby to na nim była zapisana owa straszna wioskowa historia. – To było podczas wojny. Niemcy, bydlaki, pochowały się po lasach, ale potrzeby pozostały w nich ludzkie, więc za żarciem i kobietami na wieś przyłaziły. Szczególnie jeden był nienasycony i ciągle po wsi się szwendał. Nazywał się Herr Flick…
– Herr Flick? – coś mi zaświtało. – Przecież Herr Flick był bohaterem serialu Allo, Allo!
– Tak? – Ciotka się stropiła i podrapała po głowie. – Zaraz, niech pomyślę, jak on się tam nazywał? Herr, Herr… Zupełnie zapomniałam… Zresztą, czort z nim! W każdym razie ten Herr ciągle na wieś zaglądał i upatrzył sobie niejaką Helenę. A że był przystojny, to i ona jego sobie upatrzyła. Więc co zrobili? Chodu razem do lasu!
– I co? Pewnie utopili się na tych bagnach i teraz straszą? – ziewnęłam i upiłam łyk kawy.
– Żebyś wiedziała, że tak!
– Rzeczywiście, straszna historia – powiedziałam z pobłażliwym uśmiechem.
– Nie rób takich głupich min, bo jeszcze nie skończyłam! Teraz będzie najgorsze: za nimi potoczyło się złe oko. – Ciotka znów ściszyła głos i rozejrzała się po kuchni.
– Złe co?
– No oko! Złe oko, mówię przecież! – szepnęła dramatycznie.
– Aha. – Przysłoniłam dłonią usta, żeby nie widziała uśmiechu, jaki na nich wykwitł.
– Nieborak Herr miał pecha, że matką Heleny była stara Flazikowa, czyli wioskowa szeptucha.
– Szeptucha? Chyba o nich kiedyś słyszałam. To są kobiety zamawiające uroki, robiące czary, a najwięcej jest ich chyba gdzieś w Rosji?
– Ale nasza szeptucha była tutejsza. Polska patriotka z krwi i kości. Nie mogła przeżyć, że jej jedynaczka puszcza się po lasach z byle Niemcem!
– To nie mogła ich jakoś zaczarować, aby ten Herr padł wśród leśnych ostępów, a Helena wróciła do domu?
– Otóż i nie mogła. Chuć ich była tak wielka, że wszelkie czary odbijały się od drzew i rykoszetem powracały na wieś. Krowy zaczęły zdychać, a kury wyrywały sobie pióra.
– I co się stało? – Historia, aczkolwiek głupia, zaczęła mnie wciągać.
– Na szczęście Flazikowa oprócz wielu nadprzyrodzonych cech miała też nieocenione złe oko.
– I co? Krzywo na nich spojrzała?
– Niby jak miała na nich spojrzeć, skoro nie było ich w zasięgu wzroku, bo ciągle się po lasach gzili?!
– No dobrze już, dobrze. Nie chciałam cioci zdenerwować.
– To słuchaj i nie przerywaj! W końcu Flazikowa nie wytrzymała hańby i wciąż powracających czarów i umarła…
– Och, biedna Flazikowa – zachichotałam zza kubka kawy.
– Padła na własnym podwórku, a znalazł ją sąsiad, który raz po raz przychodził do niej po ziółka.
– I ona też straszy na tych bagnach?
– Niezupełnie.
– A co?
– Słuchaj. Jak ten sąsiad ją znalazł, to leżała twarzą do ziemi. I to było w porządku. Jednak gdy ją odwrócił, zobaczył coś strasznego – Flazikowa była bez oka!
– Bez oka? To co? Szklane miała i jej wypadło podczas tego upadku?
– Jakie szklane oko?! Kogo podczas wojny byłoby stać na takie fanaberie?!
– A bo ja wiem? Ponoć tak było, że ludzie wiejskim znachorkom znosili rozmaite rzeczy. Ktoś w podzięce mógł jej dać i szklane oko, więc sobie wsadziła. Jeśli oczywiście potrzebowała.
Ciotka pokręciła głową.
– Nic nie rozumiesz. Nie dość, że dziewucha miejska, to i nowoczesna. Gorzej trafić nie mogłam. To oko Flazikowej, które zaginęło, to było złe oko!
– Nie rozumiem!
– Przecież już na początku mówiłam ci, że ona miała złe oko!
– Mimo że jestem miejska i nowoczesna, to jednak zapamiętałam – zauważyłam złośliwie.
– I to złe oko wyskoczyło z oczodołu Flazikowej i poleciało do lasu za Herrem i jej puszczalską Heleną.
– Phi tam – machnęłam ręką. – Macie na to dowody?
– Dowody?! – Ciotka aż zatrzęsła się z oburzenia. – Owszem! Oni zniknęli! Utopili się na bagnach! Złe oko ich tam zapędziło i pilnuje po dziś dzień, żeby czasem nie wyleźli!
– Aha. Skoro ono pilnuje ich, aby nie wyszli, pewnie nie mogą również wyjść, aby sobie trochę postraszyć – podpuściłam ciotkę.
– Mogą, ale tylko w obrębie bagien. Złe oko nie chce puścić ich w świat. Wojna dawno minęła, nie ma już takiej biedy, o wszystko jest łatwiej. Nawet na kurewstwo ludzie oczy przymykają – spojrzała na mnie badawczo, aż poczułam się nieswojo – więc oko pilnuje, aby nie wyleźli i czasem w świat nie poszli, bo teraz ich ekscesy na pewno płazem by już uszły.
– Aha… Cóż za porywająca historia.
– Nie wierzysz mi?
– Ależ skąd! Cała jestem w strachu – zakpiłam.
– Jeszcze ci coś powiem. Potem, jak Flazikową już pochowali, nagle z dnia na dzień pozostali Niemcy pouciekali z lasu. Trzech jeszcze zostało w bunkrach, a po jakimś czasie wioskowe chłopy znalazły ich martwych.
– Ktoś ich zastrzelił czy udusił?
– Nie. Nic z tych rzeczy. Oni zmarli z wielkiego przestrachu. Mówię ci, w jakim przerażeniu pyski mieli rozdziawione!
– To brzmi jak motyw z Ringu – mruknęłam.
– Jakiego ringu? Nikt tam z nikim się nie boksował! To ono, złe oko, do nich przyszło i nastraszyło, bo na czas się do swoich Niemiec nie wynieśli!
– A teraz co to oko może niby mi zrobić?
Ciotka na chwilę zamilkła.
– Jak to co? Chociażby i na śmierć wystraszyć. Poza tym muszę ci jeszcze powiedzieć, że po wojnie, gdy ktoś chciał popełnić samobójstwo, to szedł się wieszać, ale nie do lasu, tylko prosto na bagna. Moc złego oka tych nieboraków tam przywabiała. Chyba już do ciebie dotarło, jakim złym miejscem są bagna?
Nie wytrzymałam i zaśmiałam się w głos.
– Wiwat złe oko! – wzniosłam do góry kubek z kawą, po czym upiłam łapczywie. Niestety płyn wpadł nie do tej dziurki co trzeba i zaniosłam się głośnym kaszlem.
– To jego moc! – syknęła. – Nie śmiej się z niego, dobrze?! Ja tu trupa mieć nie chcę! – Trzepnęła mnie dłonią w plecy.
– To wszystko, czym mnie ciocia chciała nastraszyć?
– Nie chciałam cię nastraszyć, tylko ostrzec, a to jest różnica – burknęła nadąsana. – Aha, jeszcze coś…
– Znów coś strasznego?
– Nie kpij sobie. Zapamiętaj też, że jeśli kiedykolwiek udasz się do lasu i kogoś tam spotkasz, wiedz, że to na pewno są grzybiarze. Wystarczy powiedzieć im „Dzień dobry” i za dużo nie patrzeć, bo w końcu ty z miasta jesteś i grzyby nie powinny cię obchodzić.
– Grzybiarze? I nie boją się złego oka, Herra i puszczalskiej Heleny?
– Terenem działania oka są bagna, a nie las. Myślałam, że jasno się wyraziłam. – Nadal była nadąsana.
– Ależ ciociu, oko jest okrągłe i przecież z nudów mogłoby się poturlać to tu, to tam. W końcu ciocia sama mówiła, że nastraszyło tych Niemców z bunkra, więc pewnie się do nich przyturlało. A jak zrobiło to Niemcom, to i tym grzybiarzom może kiedyś zza podgrzybka lub maślaczka wyskoczyć. Ale by była heca! Na całą wieś i okolicę!
– Posłuchaj – ciotka zmarszczyła brwi, a twarz tak zbliżyła do mojej, że mogłam dokładnie przyjrzeć się wąsikowi rosnącemu nad jej górną wargą – nie śmiej się nigdy ze złego oka! Ono nastraszyło tych Niemców z bunkra, bo to byli źli ludzie. Wobec ich nikczemności jego moc uległa wzmocnieniu i sięgnęła tak daleko, aby ich zabić. Od tamtej pory we wsi ani w lesie nic złego się nie działo. Tylko zwyczajowo straszyło na bagnach, no i samobójcy leźli tam jak muchy do lepu, ale poza tym obrębem był spokój. Zapamiętaj sobie, że każde bezeceństwo, łajdactwo czy inne przestępstwo może uwolnić złą moc oka i spowodować, że miecz jego sprawiedliwości dosięgnie tego, kto żył nieprawo!
– Tak… – Odsunęłam się sparaliżowana ekspresją jej przemówienia.
– Uwierzyłaś mi już?!
Wciągnęłam głośno powietrze przez nos.
– Ano nie. Nie wierzę cioci. Nic a nic.
Ciotka nie odezwała się, tylko wstała i tak głośno wstawiła swój kubek do zlewu, że szansa, by nie pękł, była niewielka.
– A teraz rób sobie, co chcesz!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Głupia baba
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2022
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafik na okładce:
anuwat, NikhomTreeVector, PrettyVectors / Adobe Stock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2022
ISBN 978-83-67494-20-5
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek