Gniazdo - Stańczyk Anna - ebook + audiobook + książka

Gniazdo ebook i audiobook

Stańczyk Anna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Majka Leśniewicz wraz z mężem i dwojgiem przyjaciół wraca na miejsce wypadku, któremu uległa dwa lata wcześniej podczas brawurowej wspinaczki. Wizyta w Podzamczu ma ostatecznie zakończyć uciążliwą terapię stresu pourazowego i przywrócić Majce dawne życie. Jednak rodzinne strony po raz kolejny okazują się dla niej nieprzychylne. Kiedy wszystko zdaje się iść ku lepszemu, kobieta znika nagle w czasie imprezy pod zamkiem. W poszukiwania angażuje się miejscowa policjantka – Sara Wilczek. Wnikliwa pani sierżant nie do końca wierzy w dobre intencje bliskich zaginionej, a ze względu na niewyjaśnione zdarzenie sprzed lat, sprawa Leśniewiczów zaczyna nabierać dla niej osobistego znaczenia.
Trudne dzieciństwo, toksyczne relacje i przeszłość, która wciąż depcze bohaterom po piętach. Komu i dlaczego zależy na tym, aby Majki nigdy nie odnaleziono? Jakie tajemnice skrywają jurajskie ostańce i ciemne korytarze jaskiń?
"Gniazdo" to zgłębiający ludzką psychikę thriller kryminalny, którego finału nie sposób przewidzieć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 7 min

Lektor: Ewa Witomska
Oceny
4,1 (461 ocen)
206
151
68
28
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DorotaPska

Dobrze spędzony czas

fabuła książki ciekawa ale słuchać się tego nie da. Pani czytającą ma gorszy problem z czytaniem niż syntezator.
81
63zofia

Dobrze spędzony czas

Powieść wciągająca .Niestety lektor na 3.
41
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

“Gniazdo” to dojrzały i przemyślany debiut, wolny od agresji, przemocy i brutalności. Uwodzi klimatem skał, zamku i niebezpiecznej wspinaczki. Anna Stańczyk prowadzi czytelnika na szczyt wzniesienia, skąd rozpościera się widok na doświadczenie ludzkiej traumy i zniewolenia. Polecam bardzo!!!! Mam nadzieję że będzie kontynuacja i Pani sierżant Sara Wilk pojawi się ponownie. Pozdrawiam serdecznie.
31
martaczuma

Dobrze spędzony czas

Książka dynamiczna, wciągająca. Niestety lektorka psuje całe "wrażenie artystyczne" - czyta na jednym wydechu, przekręca wyrazy. Szkoda...
20
Serenada69
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem dopiero w połowie ale muszę, bo się uduszę. Lektorka tak beznamiętnie klepie, że mam ochotę rzucać telefonem. W takich chwilach żałuję, że moje problemy nie pozwalają mi skorzystać z wersji papierowej. 🤷 Edit po wysłuchaniu. Książka dobra, wciągająca. Polecam. Reszta jak wyżej 🤷 więc jeśli macie wybór to czytajcie zamiast słuchać.
20

Popularność




Redakcja

Barbara Kaszubowska

Robert Ratajczak

Korekta

Monika Tomys

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

© Copyright by Anna Stańczyk

© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-67334-09-9

Wydawca

Wydawnictwo „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2022

www.arw-vectra.pl

Moim Rodzicom

PROLOG

Studzieniec, 1994 rok

Nie miała już siły płakać. Mniej więcej w połowie drogi między starą elektrownią a domem łzy wymieszane z kurzem i potem już prawie całkiem wyparowały, tworząc na policzkach ściągającą się skorupkę. Biegła leśną ścieżką, co jakiś czas oglądając się za siebie. Potykała się o wyrastające znikąd gałęzie i korzenie, ślizgała na szyszkach. Nic jej nie groziło, wiedziała o tym, mimo to wciąż drżała na całym ciele, nie mogąc skoordynować ruchów, a szybko wdychane powietrze niemal rozrywało jej płuca.

To, co się stało, było przerażające, jednak jej myśli wciąż uciekały w innym kierunku — do zawieszonego na szyi, rytmicznie obijającego się o biodro aparatu fotograficznego. O takim sprzęcie mogła jedynie marzyć, a teraz miała go na wyłączność. Bardzo chciała na niego popatrzeć, tak z bliska. Kiedy ciekawość wreszcie wygrała ze strachem, dziewczynka kolejny raz obejrzała się za siebie, a potem zwolniła, otarła spocone ręce o bluzę i zaczęła przyglądać się zdobyczy.

Najpierw przeczytała napis znajdujący się na przedzie: Smena 8M. Aparat był szorstki w dotyku, trochę ubrudzony i miał mały odprysk w lewym górnym rogu. Czarna bryła z plastiku osadzona w skórzanym futerale, wystający z korpusu jasny obiektyw, a na nim rząd miniaturowych cyferek, które niewiele jej mówiły. Ciążył w podrapanych do krwi, palących żywym ogniem dłoniach, więc odwiesiła go z powrotem na lekko już przetartym pasku.

Nagle coś zaszeleściło w chaszczach po prawej. To musiało być jakieś małe zwierzę. Wzdrygnęła się i znów przyspieszyła. Maszerowała niemal bezwiednie, krok za krokiem, nie zważając na rozsznurowaną tenisówkę. Było jej bardzo gorąco. Ciężko łapała każdy oddech i co chwilę pociągała zasmarkanym nosem. Żeby dodać sobie sił, ciągle powtarzała w myślach, że już niedaleko. Wpadnie do domu, w kuchni minie zamyśloną mamę, która jak zwykle nawet jej nie zauważy, i opłucze ręce w przyjemnie zimnej wodzie. A potem przemknie do pokoju, wejdzie do łóżka i już tam zostanie, z dala od całego świata. Zaśnie, a gdy się obudzi, wszystko będzie po staremu.

Nie bardzo rozumiała, co się przed chwilą wydarzyło — i nie chciała o tym myśleć. A może wcale się nie wydarzyło, może wszystko to sobie wymyśliła? Złe myśli wracały jak natrętne muchy, a ona wciąż od nowa starała skupić się na tym, co sfotografuje, gdy będzie już bezpieczna, i na ile zdjęć wystarczy kliszy.

Gdy mijała pierwsze we wsi gospodarstwo, spojrzała na groźnie pomrukujące niebo. Było całkiem granatowe. W powietrzu wisiała burza. Burek Majchrzaków zaszczekał znienacka, aż podskoczyła. Na szczęście, poza głupim kundlem na podwórku nikogo nie było, jednak — tak na wszelki wypadek — wsadziła futerał pod bluzę, a następnie podciągnęła zamek błyskawiczny prawie pod samą szyję.

Skręciła w poprzeczną drogę i już z daleka zauważyła, że brama wjazdowa jej domu jest otwarta. Ostatnie metry pokonała biegiem, lecz tuż przed furtką nagle się zatrzymała. Na podwórku stały dwa migające niebiesko-czerwonym światłem samochody. Jednym z nich był radiowóz, a drugim — karetka, która właśnie odjeżdżała, kołysząc się na boki w błotnych koleinach.

Zamarła. Strach całkowicie odebrał jej władzę w nogach. Jak to możliwe, że są tu tak szybko? Czy wiedzą, co się stało? Bezwiednie przyglądała się wydarzeniom za płotem, próbując odgadnąć, skąd, do diabła, na jej podwórku wzięła się policja. Przeniosła wzrok na drzwi i zobaczyła starszą panią w długiej spódnicy i z chustą na głowie. Kobieta w jednej ręce trzymała jakieś papiery, a drugą opierała o framugę. Chyba płakała. Jeden z policjantów próbował z nią rozmawiać, tymczasem drugi rozglądał się po obejściu.

Niebo huknęło i rozświetliło Studzieniec podwójnym błyskiem. Czas zatrzymał się nagle między jedną a drugą błyskawicą. Dziewczynka czuła, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Schowany pod ubraniem futerał coraz bardziej ciążył jej na szyi. Przełknęła ślinę i spoconymi dłońmi zaczęła naciągać ufajdany materiał bluzy.

Postanowiła, że nic im nie powie. Nie przyzna się, że tam była.

Przez moment miała wrażenie, że jest we śnie. Przestała odczuwać ciało, a jej myśli wirowały w najróżniejszych kierunkach razem z unoszonymi przez coraz silniejszy wiatr liśćmi. Wreszcie wzrok policjanta zatrzymał się na niej. Momentalnie wskazał dziewczynkę palcem. Zemdliło ją. Na znak mężczyzny kobieta w chuście, przebudzona z chwilowego odrętwienia, rzuciła wszystko i ruszyła w kierunku furtki.

— Maja, dziecko, gdzie ty byłaś? — Płaczliwy głos brzmiał ciepło i znajomo. Nagły powiew zerwał z głowy chustę, odsłaniając spięte w kok, siwiutkie jak popiół włosy.

— Babcia Irenka? — zapytała niemal bezgłośnie.

Dopiero teraz rozpoznała mamę swojego taty.

Babcia rzadko u nich bywała, ale zawsze przywoziła najlepszą konfiturę z truskawek. Podbiegła do niej i mocno wczepiła się w długą wełnianą spódnicę, która delikatnie drapała i pachniała lawendą.

Przez chwilę znów było dobrze i bezpiecznie.

Przez chwilę. Między jedną a drugą błyskawicą. A potem usłyszała te straszne słowa:

— Twoja mama nie żyje.

Rozdział I

Podzamcze, 2019 rok

1.

Jechali gładkim asfaltem. Ściana lasu ciągnąca się po prawej rzucała przyjemny cień na rozgrzaną bryłę czarnego jeepa compass. Odkąd opuścili dom babci Ireny w Jaźwinach, nie odezwali się do siebie słowem. W dodatku radio nie łapało żadnej sensownej stacji. Tylko nawigacja co chwilę przerywała ciszę nienaturalnym żeńskim głosem, uprzejmie informując o kolejnych zakrętach. Dojechaliby i bez niej, bo Robert znał trasę na pamięć, a beznamiętne komunikaty niepotrzebnie wzmagały w Majce napięcie. Do góry Birów pozostało niecałe osiem kilometrów i każdy najmniejszy bodziec sprawiał, że zaczynała odczuwać coraz większy stres.

— Możemy to wyłączyć? — Nie wytrzymała. — Znasz przecież drogę.

Robert zignorował pytanie i nawet na nią nie spojrzał.

— Już się nie odezwiesz do końca dnia? O co ci chodzi?

— O nic.

Gówno prawda. Wciąż był na nią zły, po tym, jak odważyła się wytknąć mu niekulturalne zachowanie przy babcinym stole. Siedział jak na szpilkach, co chwilę zerkając na zegarek, chociaż wiedział, jak ważna dla Majki jest ta wizyta. A teraz jeszcze odwrócił kota ogonem i karał ją milczeniem, jakby to ona zrobiła coś niewłaściwego.

W żaden sposób nie była w stanie załagodzić sytuacji, dopóki on sam nie zechce odpuścić. Odwróciła twarz i skupiła się na obrazkach migających za szybą samochodu. Rejestrowała każdy szczegół jurajskich terenów, czując, jak odradza się w niej podskórna więź z tym miejscem. Więź, której wcale nie chciała, podszyta niepokojem i smutkiem. Zdawało jej się, że rozpoznaje każdy mijany kamień, przydrożną kapliczkę i co trzeci sypiący się płot. Nawet psy zachowywały się zupełnie tak samo, jak zapamiętała to z dziecięcych czasów. Widząc obcych ludzi albo jakiś pojazd, momentalnie wskakiwały na swoje budy i szczekały jak opętane, dopóki intruzi nie zniknęli za najbliższym zakrętem. Kiedyś ją to wkurzało, bo nie można było spokojnie przejść się po wsi, ale obecnie zachowanie zwierzaków wydawało się nawet zabawne.

Dostrzegła w tym wszystkim pewną ironię. Rodzinne strony miały w sobie coś, co nie pozwalało myśleć o nich tylko dobrze lub tylko źle, nawet jeśli były świadkiem okropnych rzeczy. Dla Majki to miejsce było podwójnie przeklęte — dom, o którym wolała zapomnieć, a potem jeszcze ten wypadek. Jednak zawsze, kiedy tu wracała, odnajdywała w sobie jakąś ciepłą myśl kiełkującą z nielicznych pozytywnych wspomnień. Nienawidziła tych starych śmieci, a jednocześnie darzyła je uczuciem, na które nie miała wpływu, zupełnie jak wobec rodzica, który wyrządził dziecku krzywdę, a mimo to nie można przestać go kochać. Po prostu się nie da.

Gdy wyjechali spomiędzy drzew, a po obu stronach drogi ukazały się ciągnące w nieskończoność pola uprawne, fala słonecznego żaru na nowo padła na samochód, niemiłosiernie rażąc w oczy. Majka opuściła na przednią szybę daszek z lusterkiem, żeby chociaż częściowo zablokować promienie.

Byli coraz bliżej celu. Poczuła, że wokół jej płuc zaciska się opaska strachu. Nadchodziło to, czego podświadomie chciała uniknąć, chociaż nalegała, by tu przyjechać. Teraz jej pewność siebie zaczynała słabnąć. Kobieta czuła, że bez wsparcia, choćby kontaktu wzrokowego czy uśmiechu pozytywnie nastawionej osoby, pęknie i pokruszy się jak wazon strącony ze stołu. Odsunęła się od szyby i zerknęła przez ramię na przyjaciół zajmujących tylną kanapę.

Niestety, ponad pięciogodzinna podróż z Poznania na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską tak zmęczyła Patrycję i Szymona, że nie wiadomo kiedy pogrążyli się we śnie. Pati podrygiwała bezwiednie, oparta policzkiem o pas bezpieczeństwa, a jej lekko rozwarte usta odsłaniały bielutkie, równe zęby. Gdyby nie wyrazisty makijaż i tatuaż, wyłaniający się zza głębokiego dekoltu, wyglądałaby jak niewinna nastolatka o nieskazitelnej, porcelanowej cerze. Za to siedzący obok Szymon trzymał względny pion i tylko głowa zwisała mu bezwładnie, jakby szukał czegoś między umięśnionymi udami.

A więc była skazana na Roberta, który wciąż milczał i przyklejony do skórzanej kierownicy wbijał wzrok w drogę. W klaustrofobicznej przestrzeni jeepa robiło się coraz duszniej. Majce się zdawało, że z każdą minutą czarne blachy auta zaciskają się i dążą do nieuniknionej implozji. Była jak zwierzę w potrzasku, a wrażenie pułapki potęgował sierpniowy upał, który zatrzymał wszelkie życie. Zdawała sobie sprawę, że nadciąga atak paniki, skupiła się więc na oddychaniu. Wciągnij, wypuść. I jeszcze raz: wciągnij, wypuść. Chciała zatrzymać samochód, wyskoczyć z niego i pobiec w przeciwnym kierunku, na zawsze zostawiając w tyle ostatnie dwa lata życia. Ale to były tylko paniczne podszepty. Wiedziała, że najprostsze rozwiązania do niczego nie prowadzą.

Gdy minęli tablicę z napisem „Podzamcze”, Robert nagle zwolnił. Wymyślił, że minie sznur aut ciągnących na turniej rycerski, i pojedzie skrótem. Ostro skręcił w polną drogę, zostawiając za sobą równą, asfaltową nawierzchnię oraz tumany kurzu. Samochód zaczął mocno podskakiwać na wertepach.

— Nie możemy jechać normalnie? — powiedziała Majka, najłagodniej, jak tylko potrafiła. O dziwo, nagła zmiana sytuacji i niekontrolowane drżenie ciała, delikatnie ją rozluźniły. Może Robert wiedział, co robi...

Nie doczekała się odpowiedzi. Chciała coś jeszcze dodać, ale ugryzła się w język. Zamiast tego zmniejszyła nawiew klimatyzacji, przez którą już nieraz złapała anginę, zwłaszcza w taki upał. Teraz tylko tego jej brakowało — bolesnej i unieruchamiającej choroby.

— Za chwilę będziemy na miejscu — oznajmił Robert, jakby w odpowiedzi na jej ruch.

— Podjedziemy od Partyzantów? — spytała.

— Nie, przez Zuzanki, zatrzymamy się pod samym grodem. — Robert zredukował bieg i zwolnił. Chyba złość już mu trochę puściła, bo brzmiał całkiem neutralnie. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni, nie ma sensu tłuc się taki kawał ze sprzętem.

— Jasne. I tak przed tym nie ucieknę — burknęła do siebie.

Robert po raz pierwszy od wyjazdu z Jaźwin odkleił wzrok od drogi i na nią spojrzał.

— Nic mi nie jest — uprzedziła pytanie.

Westchnął ciężko. Znała jego reakcje na tyle dobrze, żeby się domyślić, co zaraz powie.

— Jak źle się poczujesz, zbierzemy się w pięć minut i pojedziemy do pensjonatu.

— Mówię przecież, że nic mi nie jest. — Jej ton zabrzmiał odrobinę mocniej, niż miał.

Między małżonkami znów zawisła gęsta cisza.

— Poradzę sobie. — Wymuszony uśmiech nie był w stanie niczego naprawić, jednak była to najbardziej naturalna rzecz, jaka przyszła jej do głowy, by zakończyć tę bezsensowną wymianę zdań.

Wreszcie skręcili w wąską Birowską, po obu stronach bujnie obrośniętą chwastami sięgającymi dachu samochodu. Przez wyboje na polnej drodze poruszali się tak wolno, że Majka mogła dokładnie przyjrzeć się wielkiemu trzmielowi lądującemu na żółtej dziewannie. Gdy wyjechali z największych chaszczy, przywitała ich znajoma polanka, za którą znajdował się cel ich podróży.

Wapienne ostańce podtrzymujące znajdujcą się na szczycie rekonstrukcję grodu były ukryte za drzewami, ale Majka doskonale wiedziała, że tam są. Znała nazwy większości dróg wspinaczkowych i poszczególnych skał składających się na tę górę, a zwłaszcza przeklęty Wielki Mur. Wszystko było takie samo jak tamtego lata, w dzień wypadku. Przerażające. Bo niby czemu miałoby się zmienić? Dla jej lepszego samopoczucia? Przecież skały zawsze stoją tam, gdzie stały, przypominając o tym, co dobre i co złe. Są niewzruszone i niezmienne od tysięcy lat. Piękne, zimne i bezlitosne.

Jeep podjechał pod sam las i powoli się zatrzymał, wpadając przednim kołem w ukrytą w trawie dziurę. Zatrzęsło autem tak mocno, że Pati z Szymonem momentalnie przebudzili się i odruchowo złapali za zagłówki przednich foteli.

— Kurwa! — wrzasnął Robert.

— Co jest? Czemu stoimy? — Zaspany głos Patrycji zdawał się pochodzić z alternatywnej rzeczywistości.

— A jak myślisz, królewno? — wymamrotał Szymon.

— Jesteśmy na Birowie? Już?

— Przespałaś pół drogi. — Ziewnął. — Niezłe wsparcie, nie ma co. Pani psycholog od siedmiu boleści.

— Odwal się! — warknęła.

— Spokój tam — rzucił Robert i wysiadł z auta, pozostawiając otwarte drzwi.

Pozbierał tkwiące w nich papierowe kubki po kawie, po czym wrzucił je do stojącego nieopodal śmietnika. Obszedł samochód dookoła, żeby ocenić, czy w jego nowej bryce coś się przypadkiem nie uszkodziło. Potem otworzył bagażnik i zaczął wyciągać plecaki załadowane wspinaczkowym szpejem: linami, karabińczykami, ekspresami i woreczkami z magnezją. Potem zawołał Szymona, który właśnie wygramolił się z auta i rozciągał zasiedziałe ciało. Coś między sobą ustalali, jednak ściszyli głosy na tyle, że Majka nie mogła usłyszeć słów. Wciąż tkwiła na przednim siedzeniu, jakby do niego przyrosła.

Pati pochyliła się do przodu i położyła dłoń na jej ramieniu.

— Wszystko okej?

— Teraz ty? Wiesz, jak nie lubię takich tekstów — szybko odbiła piłeczkę.

— Wiem. Mój błąd — odparła Pati. — Ale jak nie chcesz tam iść, to powiedz. Niech chłopaki rozkładają się pod skałą, a my się przejdziemy po okolicy. Co ty na to?

— Nie po to przejechaliśmy taki kawał, żebym teraz zachowywała się jak ostatni tchórz. Robert i Szymon czekali od tygodni, żeby powspinać się w terenie. Pewnie sama byś do nich dołączyła, gdybyś się nie uparła, żeby mnie niańczyć. Poza tym to tylko skały, miejsce jak każde inne.

— Miejsce wypadku, po którym masz trwały uraz.

Majka przewróciła oczami. Wciąż nie mogła przywyknąć, że ta zwariowana dziewczyna z mrocznym makijażem będzie wkrótce dyplomowanym psychologiem. Pouczające wywody przyjaciółki coraz bardziej ją irytowały, choć musiała przyznać, że dają jej też namiastkę bezpieczeństwa. Przynajmniej czuła, że jest ktoś, kto chociaż odrobinę ją rozumie.

— Minęły zaledwie dwa lata, to wciąż jest świeże. I pamiętaj, że jesteśmy tu głównie z twojego powodu. Cała reszta to pierdoły — ciągnęła przyjaciółka.

— Nic mi nie będzie. Naprawdę. Poza tym możesz choć raz nie bawić się w terapeutkę? Weź sobie jakiś urlop czy coś.

— I kto to mówi?

— Ja nie przypominam ci co chwilę, żebyś się nie garbiła.

— Jędza.

Majka się uśmiechnęła, zdjęła dłoń Patrycji ze swojego ramienia, po czym wysiadła z samochodu.

Szymon właśnie wyciągał z plecaka kamerę, z którą praktycznie się nie rozstawał, a Pati założyła na ramiona plecak i powoli zaczęła zmierzać w kierunku góry.

Majka spojrzała na Roberta. Nie zwracał na nią uwagi. Powyciągał ostatnie tobołki i zatrzasnął bagażnik. Ona wciąż stała w miejscu, jakby trzymana przez niewidzialną siłę. Zaczęła sobie zdawać sprawę z nieuchronności dalszych wydarzeń. Nie chciała iść pod Wielki Mur i przeżywać tego wszystkiego na nowo. Niepotrzebnie tu przyjechała. Podjęła decyzję, z której nie mogła się już wycofać.

Mogła, ale nie chciała.

Nie powinna.

Robert podszedł i stanął tak blisko, że poczuła delikatną nutkę potu przebijającą się przez ulubionego Hugo Bossa. Kiedyś ta przedziwna mieszanka aromatów potrafiła ją ukoić; teraz zapach wydawał się natarczywy, wręcz agresywny, choć wciąż pociągający.

— Maja, spójrz na mnie.

Niechętnie uniosła wzrok.

— Nic złego się nie wydarzy. Nie tym razem.

Nie doczekawszy się reakcji, objął żonę jedną ręką w pasie, a drugą przyciągnął jej potarganą głowę do piersi. Przeczesał palcami krótkie włosy i złożył na nich pocałunek. Majka miała wrażenie, że to wyłącznie pusty gest, nie było w nim prawdziwej czułości. Opierając głowę na ramieniu męża, dostrzegła, że kilka metrów dalej Szymon poprawia rozwiązaną sznurówkę. Ukradkiem przyglądał się tej scenie. Ich spojrzenia na chwilę się spotkały i była niemal pewna, że wie, co chciałby jej powiedzieć. Może nawet wykrzyczeć. Opuściła wzrok, a on po chwili się podniósł, poderwał z ziemi plecak i ruszył w ślad za Patrycją.

2.

Most był krótki, ale szeroki. Na drugim końcu stała dziewczyna, która przyglądała się Majce. Wiatr delikatnie unosił jej króciutką niebieską sukienkę. Uśmiechała się i zachęcająco wyciągała przed siebie dłonie. Coś w nich trzymała. Poruszała ustami, lecz szum płynącej w dole rzeki zagłuszał wypowiadane przez nią słowa.

Majka miała złe przeczucia, mimo to nogi same prowadziły ją naprzód. Gdy była już blisko dziewczyny, w jej dłoniach dostrzegła uwite z gałązek gniazdo. Zachęcona przyjaznym uśmiechem chwyciła za nie i zajrzała do środka. Na dnie leżały rozłupane skorupki jaj, a między nimi cztery pisklaki trzepotały błoniastymi skrzydełkami. Poruszały się nieporadnie, próbowały unosić łebki, rozpychały się i wpadały na siebie.

Jednak coś było z nimi nie tak. Nie wyglądały na zdrowe. Błękitno-różowa nie do końca upierzona skóra nagle zaczęła wybrzuszać się i pękać, wypuszczając na powierzchnię całą masę wijących się białych robaków. Ptaki przeraźliwie piszczały, a larw wciąż przybywało. Rozłaziły się po całym gnieździe.

Majka nie mogła na to patrzeć. Chciała uciec, ale dziewczyna przytrzymała jej dłonie. Nie była już uśmiechnięta. Teraz jej twarz wykrzywiał makabryczny grymas.

Majka szamotała się bez skutku. Kilka robaków wylądowało na jej nadgarstkach i wlazło pod rękawy, a ona wciąż nie mogła się wyswobodzić. Czuła, że z każdą sekundą ma coraz płytszy oddech, jakby jej szyję ściskało wielkie imadło. Chciała wrzasnąć, żeby dziewczyna dała jej spokój, lecz nie mogła wydobyć głosu. W końcu szarpnęła się z całych sił, uwalniając dłonie z uścisku. Krzyknęła resztą powietrza, jakie zostało jej w płucach, i opadła na ziemię.

— Maja! Ocknij się! Maja!

Natarczywy głos wciąż powtarzał te same słowa, podczas gdy Majka klęczała, podpierając się rękoma wbitymi w trawę. Wpatrywała się w dużą mrówkę, która właśnie spacerowała po czyjejś dłoni. Była prawie pewna, że to jej dłoń, bo czuła delikatne łaskotanie. Powoli wracała do siebie, a obraz otoczenia się klarował. Gdy uniosła głowę, zobaczyła poruszające się szybko pomalowane na ciemnośliwkowy kolor usta, ale słowa wciąż docierały do niej jakby zza niewidzialnej szyby.

— Już dobrze, nic złego się nie dzieje — uspokajała Pati.

— Nic mi nie jest — odpowiedziała Majka, gdy świadomość wróciła na tyle, żeby przypomnieć sobie, gdzie się znajduje.

Patrycja klęczała naprzeciw niej, a Szymon, który wcześniej filmował wspin Roberta, stał tuż za nią, trzymając uniesioną kamerę.

— Nagrywasz mnie? — spytała Majka, a chłopak momentalnie zwrócił obiektyw w stronę ziemi.

— Nie. Sorki, zapomniałem wyłączyć.

— Masz, napij się wody. — Pati wyciągnęła dłoń z bidonem.

— Nie chcę. — Majka odwróciła twarz.

— Co jest? — krzyknął z daleka Robert, wciąż uczepiony skały.

Gdy tylko dotknął stopami podłoża, ruszył w ich kierunku.

Majka napięła mięśnie i z trudem uniosła ciało do pionu. Świat lekko wirował, więc przytrzymała się ramienia Patrycji. W pierwszym odruchu pomyślała, żeby zrzucić to na zwykły atak paniki. Nie mogła powiedzieć prawdy, przyznać się, że znowu miała sen na jawie. Przecież miało być już dobrze. Już było dobrze! Jedyne, z czym jeszcze musiała się mierzyć przez ostatnie tygodnie, to zwykły lęk wysokości. Nie miała pojęcia, dlaczego znowu ją dopadł.

Robert odpiął i zrzucił pas z przyczepionym do niego otwartym workiem, a biały proszek magnezji rozsypał się po zielonej trawie. Klęknął obok żony.

— Majka, co się dzieje?

— O co tyle krzyku? Niepotrzebnie patrzyłam, jak się wspinasz, i zrobiło mi się słabo. To przez lęk wysokości. Poza tym, jakbyś nie pamiętał, spadłam kiedyś z tej skały. Ale chyba właśnie o to chodziło, prawda? Miała być terapia szokowa i jest.

Spojrzała na Patrycję, szukając w jej oczach potwierdzenia, a potem znów na Roberta. Nie odezwał się. Wzruszył tylko ramionami, a potem po prostu wstał i wrócił pod skałę.

— Jesteś zmęczona, to był długi dzień — powiedziała Pati.

Szymon obserwował całe zdarzenie, co chwilę uciekając wzrokiem w okienko kamery. Majka zauważyła, że Robert wyciąga komórkę i krótko z kimś rozmawia, odwracając się plecami. Kiedy skończył, zebrał materace i inne manatki spod skały, a potem podszedł do reszty i sucho oznajmił:

— Rozmawiałem z Błażejem. Pokoje już czekają. Jedziemy odpocząć, dosyć wrażeń na dziś.

3.

Pensjonat ciotki Roberta ulokowany był dosłownie kilkadziesiąt metrów od zamkowych ruin, przy ulicy Bonerów. Od góry Birów dzieliły go niecałe dwa kilometry, więc już po pięciu minutach byli na miejscu. Tamtego feralnego dnia, dwa lata wcześniej, mieli się w nim zatrzymać, ale zamiast tego spędzili noc w częstochowskim szpitalu, skąd przetransportowano Majkę helikopterem z powrotem do Poznania. Nawet nie zdążyła wejść do środka i poznać pani Haliny, bo od razu po przyjeździe poszli się wspinać. Robert tylko wrzucił bagaże do pokoju, a kilka godzin później musiał je zabrać z powrotem i wrócić do domu bez świeżo poślubionej drugiej połówki.

Patrząc teraz na pensjonat, Majka stwierdziła, że nie stracili zbyt wiele. Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym od innych. Dwupiętrowy budynek w kształcie klocka ewidentnie domagał się remontu i raczej nie zachęcał gości do rezerwacji, chociaż ciotka Roberta twierdziła, że bliskie sąsiedztwo zamku zapewniało obłożenie pokoi niemal przez cały rok. Trudno było w to uwierzyć, patrząc na elewację zdobioną „barankiem” z poprzedniej epoki, który po latach przybrał barwę brudnej szarości, i na poręcz przy schodkach z kolejną już warstwą odłażącej olejnej farby. Majka aż bała się myśleć, co zastaną w środku.

Robert wjechał w wąską bramę i zaparkował po skosie między starym golfem a ekskluzywnym volvo. Majka ostrożnie wysiadła z jeepa, żeby nie uszkodzić czerwonego lakieru sąsiedniej fury. Uniosła wzrok. Nad wejściowymi drzwiami budynku umieszczono szyld z napisem „PENSJONAT OLIMPIA”. Sądząc po przyrdzewiałych narożnikach, wisiał tu już za Gierka, jeśli nie wcześniej.

Zanim zdążyła dojść do schodków prowadzących na niewielki taras, w progu stanął gospodarz. Błażej w ogóle się nie zmienił od momentu, gdy go poznała. Kuzyn Roberta był korpulentnym, wysokim mężczyzną, a na jego twarzy gościł ten sam szeroki, amerykański uśmiech.

— Nareszcie! Co tak długo? — Zbiegł po schodkach i zatrzymał się tuż przed samochodem gości.

— Ważne sprawy po drodze — odezwał się Robert i spojrzał na żonę spod byka.

Podał kuzynowi rękę, a potem kontynuował mocowanie się z największą podróżną torbą zakleszczoną w bagażniku. Pati próbowała mu pomóc, wyciągając drobniejsze pakunki. Tymczasem Błażej skupił całą uwagę na Majce.

— Maja! Wreszcie mogę cię przywitać w moich skromnych progach.

Zapomniała, że prócz wiecznego banana na twarzy kuzyn jej męża miał ten dziwny, niemal teatralny sposób mówienia i bycia.

— Tak jakby... z dwuletnim opóźnieniem. — Uśmiechnęła się przepraszająco. — Mam nadzieję, że to nie był duży kłopot i ktoś wtedy wskoczył na nasze miejsce.

— Chyba żartujesz, nie ma o czym mówić. — Na moment oderwał od niej wzrok i ścisnął dłoń Szymona, który właśnie położył pod schodami swój plecak ze stelażem, po czym wrócił do auta po kolejne rzeczy wyciągane przez Patrycję i Roberta. — Powiedz lepiej, jak się czujesz. Jak ta nowa terapia? Pomogła?

— W porządku, dzięki — odpowiedziała skonsternowana faktem, że Błażej zna szczegóły jej leczenia. — Ale jestem mocno zmęczona ostatnimi miesiącami. Zresztą dzisiaj wszyscy jesteśmy padnięci — ucięła temat, wskazując na towarzystwo wciąż krzątające się przy samochodzie. — Mam nadzieję, że czekają na nas wygodne łóżka. — Wymusiła uśmiech i włożyła ręce w kieszenie.

Wciąż lekko trzęsły się jej dłonie, a po wypadku ciągle miała wrażenie, że ludzie analizują każdy jej ruch. Nie lubiła, gdy ktoś nadmiernie skupiał na niej uwagę, i automatycznie szukała schronu. Kieszenie były w tym momencie najbliżej.

— Jak nie, jak tak? Najwygodniejsze! — zapewnił Błażej i dopadł do bagaży, żeby zanieść je na piętro. Przekonał gości, że sam da sobie radę, po czym skierował ich do kuchni, gdzie miała już czekać kolacja.

Robert pewnie ruszył korytarzem wyłożonym boazerią w kolorze spadziowego miodu. Cała trójka podążyła za nim. Po prawej minęli wykute w ścianie przejście do dużego pokoju. Miało kształt łuku. W prześwicie Majka zdążyła dostrzec dwa fotele, sofę i szklany stolik stojący w centralnym miejscu.

Kuchnia znajdowała się na końcu korytarza, po lewej stronie. Kiedy przekroczyli jej próg, Majkę przytłoczył ogrom wszelkiego rodzaju bibelotów, ręcznie malowanych butelek, makatek, a także suszonych kłosów uczepionych do żyrandola. Z niesmakiem stwierdziła, że wnętrze domu, podobnie jak jego elewacja, dawno nie zaznało remontu, a eklektyzm wystroju niewiele miał wspólnego z dobrym gustem.

Właścicielka posesji w pierwszej chwili nie zauważyła, że ktoś wkroczył na teren jej królestwa. Z zapamiętaniem krzątała się przy kuchence, poruszając bezgłośnie ustami. Drewnianą łyżką mieszała we wnętrzu wielkiego gara, a nogą bezwiednie odpędzała łaszącego się kota. Biały fartuch, ściśle oplatający jej talię, podkreślał nadprogramowe krągłości. W powietrzu unosił się zapach papryki i boczku, przez co chyba pierwszy raz tego dnia Majka poczuła głód. Bury sierściuch czmychnął na parapet i zwinnym skokiem opuścił kuchnię przez uchylone okno, z hukiem strącając doniczkę z plastikowym storczykiem. Gospodyni odwróciła się w poszukiwaniu źródła hałasu. Jej wzrok zatrzymał się na przyjezdnych.

— No, wreszcie jesteście! — zawołała wybudzona z kulinarnego transu. Rzuciła łychę na blat i ruszyła w kierunku siostrzeńca. — Wchodźcie, co tak w progu stoicie? Robercik, synku, tak rzadko odwiedzasz ciotkę, że zapomniałam, jakiś ty przystojny. — Poklepała go po twarzy.

— Dzień dobry, ciociu. — Robert zbliżył się do kobiety i cmoknął ją w pucułowaty policzek.

— Już się zaczynałam martwić. A to twoja żona? Strasznie blada. — Dwa ostatnie słowa wyszeptała mu do ucha, myśląc, że Majka nie słyszy, a potem podeszła do niej. — Jak się czujesz, dziecino? Taka tragedia. Żałuję, że nie mogłam być na waszym ślubie i żeście u nas tak krótko gościli. Ale jest już dobrze, prawda? — Przyłożyła szorstką, pachnącą lubczykiem dłoń do jej policzka jak wiedźma, która w ten sposób odczytuje ludzkie myśli albo wysysa życiową energię. Nie czekając na odpowiedź, ze zgrozą przeniosła wzrok na gotycki makijaż trzymającej się z tyłu Pati. — O, i przyjaciele są z wami. Tak, tak, wszystko jest dla was gotowe. No, siadajcie. Zaraz leczo podam, tylko musi się przegryźć, bo dopiero co doprawiłam. I chlebek świeży, dzisiaj pieczony.

— Dziękujemy — przerwał ten rwący potok słów Robert. Znając ciotkę, wiedział, że jeśli tego nie zrobi, grozi im nocowanie przy kuchennym stole. — Leczo na pewno jest wyborne, ale wolelibyśmy najpierw zająć pokoje, trochę się odświeżyć.

— A, to może ja herbaty zrobię?

— Chętnie, ale później. Obiecuję, że niedługo zejdziemy i porozmawiamy, dobrze, ciociu?

Entuzjazm ciotki przygasł. Jej oczy w ułamku sekundy wypełniły się czymś w rodzaju niezrozumienia połączonego z urażonym ego. Trzepnęła Roberta ścierką kuchenną, jakby był smarkaczem, który spóźnił się na świąteczny obiad. Zakręciła się na pięcie i znów zajęła garami. Patrycja odwróciła głowę, żeby ukryć rozbawienie. Pewnie nigdy wcześniej nie widziała Roberta w takiej sytuacji. Samiec alfa zrugany przez otyłą starszą panią.

— Ech, wy, młodzi. Zawsze brakuje wam czasu, zawsze macie swoje sprawy. A ciepły posiłek najważniejszy jest. Prawda, Błażejku? — zwróciła się do syna, który właśnie pojawił się w kuchennych drzwiach. Najwyraźniej pierwsza siwizna na jego bujnej czuprynie nie była przeszkodą, aby wciąż używać zdrobnienia w sam raz dla małego chłopca.

— Mamo, daj im spokój, nie widzisz, że ledwo żyją? Muszą odpocząć przed jutrzejszą imprezą. Bitwa dopiero o siedemnastej, ale warto być na zamku wcześniej, żeby zająć fajne miejsca — zwrócił się do rodzicielki, a ona tylko machnęła ręką i zaczęła rozkładać talerze na kwiecistej ceracie. — Chodźcie, zapraszam na górę.

Weszli na piętro podwójnie łamanymi schodami. Długi korytarz prowadził do czterech pokoi ulokowanych naprzeciw siebie. Patrycja dostała jedynkę przy samych schodach. Majce i Robertowi Błażej wskazał drzwi znajdujące się tuż obok, a Szymon otrzymał pokój dokładnie naprzeciw. Ostatni, z numerem cztery, zamieszkiwało jakieś starsze małżeństwo z Niemiec. To pewnie do nich należała czerwona fura totalnie niepasująca do zapyziałego podwórka.

— To jak, robaczki? Myjemy się i do zobaczenia na kolacji? — Pati klepnęła Roberta w ramię, a potem przez chwilę przepychała się z Szymonem, który nie chciał jej ustąpić pierwszeństwa w wąskim korytarzu.

— Nie wiem, czy Majka da radę jeszcze dzisiaj zejść — odezwał się Robert zaraz po tym, jak wetknął klucz w drzwi.

Pati i Szymon nie usłyszeli jego słów. Byli już w swoich pokojach.

— Jak to? — zaprotestowała żona i weszła za nim do środka. — Nawet nie wiesz, jaka jestem głodna. Miałaby mnie ominąć taka dobra kolacja?

— Przyniosę ci, zjesz tu. Powinnaś odpocząć, wyspać się. — Zamknął drzwi i położył klucz na komodzie.

— Powiedz, że żartujesz. — Majka skrzyżowała ręce na piersiach.

Robert przez chwilę milczał. Zdjął buty i zaczął siłować się z wypaczonym oknem, próbując je uchylić. Potem odwrócił się twarzą do żony. Uśmiech, który jeszcze w kuchni gościł na jego ustach, bezpowrotnie zniknął.

— Znowu miałaś atak. Myślisz, że tego nie wiem? Miałaś go, prawda? Dzisiaj pod Murem?

Majka poczuła, że most, który przez ostatnie miesiące mozolnie układała pod własnymi stopami, zaczyna się trząść i rozpadać.

— Nawet jeśli, co to ma do rzeczy?

— Nie uważasz, że ukrywanie tego jest nie w porządku? I całe to zgrywanie, że wszystko jest okej. Nie jest okej! Majka, to nie jest okej! — Robert coraz silniej podkreślał każde kolejne słowo. — Te twoje napady, wizje martwych dziewczynek... To wszystko już tak długo trwa, a jeśli wciąż będziesz okłamywać mnie i samą siebie, nigdy się nie skończy!

— Nie miałam żadnych wizji, odkąd wyszłam ze szpitala! To już minęło.

— Czyżby? — Podszedł tak blisko, że widziała każdy pojedynczy włosek w jego zaroście. — Dzisiaj, zaraz po tym... incydencie, spytałem Patrycję, co zaszło.

— No i co takiego niby zaszło?

— Tępo patrzyłaś w jeden punkt, potem dostałaś duszności jak przy ataku paniki, a na koniec straciłaś kontakt z rzeczywistością. Pati słyszała, że znów mamroczesz to imię.

Majka zesztywniała.

— Ona wróciła, prawda? Eliza wróciła? — Ściągnął brwi i patrzył na nią wyczekująco.

Majka szukała odpowiedzi. Nie potrafiła sformułować słów w sposób, który by jej jeszcze bardziej nie pogrążył. Otworzyła wreszcie usta, ale Robert nie dał dojść żonie do głosu. Parsknął pobłażliwie i zaczął z niedowierzaniem kręcić głową, po czym uniósł wzrok na zakurzony żyrandol. Nic więcej nie powiedział. Odwrócił się, rzucił torbę na łóżko i w szale zaczął wypakowywać rzeczy.

Poczuła, że słabnie. Cała krew odpłynęła jej z głowy, koncentrując się w koniuszkach palców dłoni i stóp. Na miękkich nogach obeszła łóżko dookoła i klapnęła na satynową kapę, która była nieprzyjemnie chłodna, całkiem jak ich małżeństwo. Dostała gęsiej skórki.

— Nie jestem wariatką — powiedziała cicho, jakby chciała przekonać samą siebie.

— To twoje słowa. Nigdy tak o tobie nie powiedziałem ani nawet nie pomyślałem. Ale nie można w nieskończoność udawać, że wszystko gra, kiedy tak nie jest. — Robert podszedł do szafy. Chwycił za wieszak, który wymknął mu się z rąk i upadł na podłogę. Mężczyzna oparł się rękoma o mebel i głośno wypuścił powietrze. — Ja już nie wiem, jak mam ci pomóc.

— Na pewno nie tak, że izolujesz mnie od ludzi i reszty świata.

— Co ty wygadujesz? Przyjechaliśmy tu właśnie po to, żeby być wśród ludzi i dobrze się bawić. Mieliśmy powoli wracać do normalności, do zajęć, wyjazdów, pracy. A teraz się okazuje, że ty wciąż wymagasz leczenia. Od jak dawna to ukrywasz? Tak naprawdę nigdy nie było lepiej, prawda? Przez cały ten czas udawałaś, że wszystko minęło.

Majka nie mogła wydusić słowa. Znalazła się w ringu z kimś, kto nie dawał jej szans na unik. Przyparta do lin przyjmowała kolejne ciosy. Tymczasem Robert kursował między łóżkiem a szafą. Sięgał po kolejne ubrania i niedbale wrzucał je na półki, jakby były ścierkami do podłogi. Kiedy chwycił nocną koszulę Majki, zatrzymał się w połowie drogi i zacisnął szczęki. Wpatrując się w kraciasty materiał, intensywnie o czymś myślał, ważył słowa. Przeczuwała, że za chwilę powie coś, co ją dobije, i w milczeniu oczekiwała na nokaut.

— Zastanawiam się, czy powinnaś iść jutro na tę imprezę pod zamkiem.

Zerwała się z łóżka i stanęła z nim twarzą w twarz. Miała dość takiego traktowania.

— Boisz się, że narobię ci wstydu przy kolegach?

— Nic nie rozumiesz! — wrzasnął, ale zaraz ściszył głos. — Tu nie chodzi o mnie...

— Zawsze chodziło tylko o ciebie — przerwała mu. — O twoje marzenia i wielkie aspiracje, głupią wspinaczkę, klub i te pierdolone Dolomity. Wspin życia, nic więcej się nie liczyło! Ja byłam tylko dodatkiem, twoim kolejnym gadżetem. Dopóki się nie zepsułam.

Poczerwieniał i zacisnął mocno szczęki. Majka stała naprzeciw z uniesioną głową i patrzyła mu prosto w oczy. Dławiło ją w gardle, trzęsły jej się ręce, ale stała. Czekała, aż Robert ją uderzy, popchnie, cokolwiek. Miałaby namacalny powód, żeby wreszcie zakończyć tę farsę, którą oboje wciąż nazywali małżeństwem.

Nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Chwycił leżące na komodzie klucze i rzucił nimi o ścianę, aż w tapecie odbiła się dziura. Potem zabrał z łóżka ręcznik i wszedł do łazienki, trzaskając drzwiami. Majka wybiegła z pokoju.

Zanim weszła na pierwszy stopień schodów, zatrzymała się i spojrzała w bok. Miała przeczucie, że ktoś ją obserwuje. Nie myliła się. W półmroku korytarza zobaczyła wysoką postać. Przestraszyła się, ale szybko rozpoznała charakterystyczną czuprynę Szymona. Opierał się o ścianę z rękoma wciśniętymi w kieszenie szortów. Nic nie powiedział, tylko podszedł i mocno ją przytulił. Nie wiedziała, jak zareagować. Nie odwzajemniła uścisku. Zesztywniała na moment, chociaż jej ciało ciągle drżało z emocji. Wiedziała, że jeśli nie wyrwie się z ramion Szymona, wybuchnie płaczem, a bardzo tego nie chciała.

Chwyciła go za barki i odsunęła się, po czym zbiegła po schodach prosto do kuchni.

Rozdział II

Poznań, 2012 rok

1.

Tramwaj zatrzymał się przy zajezdni na obrzeżach Poznania. Szykując się do wyjścia, Majka sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła truskawkową pomadkę. Jednym płynnym ruchem zabezpieczyła spierzchnięte usta przed mrozem. Przez drzwi zaczęła wylewać się spora grupa pasażerów, osób, które od lat codziennie spędzały ze sobą ułamek życia w odległości często naruszającej intymność, a jednak wciąż traktowały się jak powietrze. Zapatrzeni w pustą przestrzeń, bez cienia uśmiechu, odwracający głowy, gdy zaciął się automat do biletów.

Zastanawiała się, skąd wynika niechęć do otwierania się na drugiego człowieka w dużych miastach. Ciekawiło ją to zjawisko, co wcale nie znaczyło, że zamierzała się wychylać. Przeciwnie, wolała pozostać w strefie komfortu, wtopić się w tłum jak kameleon, nadal grzęznąc w tej zbiorowej obojętności. To było łatwiejsze.

Przyszła jej do głowy myśl, że posiada szczególną zdolność do wpadania ze skrajności w skrajność. Zaraz po szkole wyrwała się ze wsi, z miejsca pełnego zawiści, wścibiania nosa w nie swoje sprawy i plotkujących sąsiadów. Wówczas z ulgą stwierdziła, że w dużym mieście nic takiego nie będzie jej spotykać. Niestety, i ten kij miał drugi koniec. Czasami czuła się zwyczajnie samotna. Nawet osoby zamieszkujące ten sam blok, to samo piętro ograniczały się jedynie do zdawkowego powitania lub kiwnięcia głową. Jak najprędzej zatrzaskiwały za sobą drzwi, żeby zniknąć w otchłaniach swoich mieszkań aż do kolejnego poranka, kiedy to znowu będą zmuszeni przelotnie spojrzeć na sąsiada. Jakby za wszelką cenę chcieli ukryć swoje prawdziwe ja. Osiem lat po przeprowadzce wciąż nie mogła się przestawić. Jednocześnie wracając do tego odizolowanego od reszty świata gniazdka, mogła odpocząć, zregenerować się po całym dniu kontaktów z drugim człowiekiem — a w jej zawodzie były one szczególnie intensywne. Czasem do tego stopnia, że zamknięcie się w czterech ścianach nie wystarczało. Wkładała wtedy słuchawki w uszy i szła to wszystko wybiegać.

Niesiona na fali wysiadających zeskoczyła z ostatniego stopnia pojazdu wprost na chrzęszczący, połyskujący w słońcu śnieg. Jasne trapery zanurzyły się w nim prawie po kostki. Obfite opady nie ustawały od kilku dni, przez co dozorcy nie nadążali z odśnieżaniem. Szary Poznań ukrył się pod obrusem oczyszczającej bieli, a kolejne śnieżynki nieustannie spadały z nieba, tworząc na amarantowej kurtce Majki co chwilę inny wzór.

Przeszła obok uśpionego parku, a potem minęła parking i dotarła do długiego, prawie w całości przeszklonego budynku. Uśmiechnęła się w duchu. Lubiła swoją robotę i była za nią wdzięczna losowi. Poza tym dość miała chorowania i leżenia w łóżku, w końcu miała okazję otworzyć do kogoś usta.

Prywatna Klinika Ortopedii i Rehabilitacji im. Wiktora Degi była wymarzonym miejscem pracy dla absolwentów jej wydziału. Z tego, co zauważyła, studenci dzielili się na dwie grupy: tych, którzy mieli misję, oraz tych, którzy liczyli w przyszłości na wysokie zarobki. Jednocześnie wszyscy mieli świadomość, na jakim poziomie kształtują się wynagrodzenia w prywatnych klinikach. Majka była gdzieś pośrodku. Czuła powołanie, ale jednocześnie uważała, że za dobrą pracę należy się odpowiednia płaca. Po złożeniu swojej oferty w klinice musiała pokonać wielu konkurentów, mając już pewne umiejętności zawodowe, lecz niewielkie doświadczenie. Jak na zupełną nowicjuszkę świetnie sobie z tym poradziła.

Stanęła przed wejściem i energicznie tupnęła nogami, a przylepione do butów grudki śniegu odpadły na wycieraczkę. Szklane drzwi na fotokomórkę rozsunęły się niemal bezgłośnie, wypuszczając na zewnątrz przyjemną falę ciepłego powietrza. Majka przeszła przez nie i zatrzymała się obok kontuaru, za którym mieściła się rejestracja. Zdjęła czapkę, uwalniając niedające się za nic ujarzmić brązowe kosmyki. Zmarznięte policzki powoli zaczęły się rozgrzewać.

— A któż to do nas wrócił? — zaświergotała siedząca za kontuarem elegancka starsza pani, nie odrywając dłoni od klawiatury komputera. — Ale się wybyczyłaś na tym zwolnieniu. Prawie ci zazdroszczę.

— Ja też za panią tęskniłam, pani Stasiu — odpowiedziała Majka i weszła do pomieszczenia socjalnego.

Powiesiła kurtkę na wieszak i włączyła czajnik, a potem wydmuchała nos.

— Duży mróz, co? — zagadnęła pani Stasia.

— Duży i nawet całkiem przyjemny, gdy nie ma wiatru. I ten śnieżek! Normalnie na nowo chce się żyć. Napije się pani kawy?

— Nie, aniołku, już piłam. Możesz mi zalać zieloną, tę ekspresową. — Kobieta przelotnie spojrzała na Majkę. — Ale muszę ci powiedzieć, że z tymi rumieńcami wyglądasz jak okaz zdrowia.

— Bo ja jestem okazem zdrowia. Mam tylko jeden słaby punkt: brak odporności na paciorkowce.

— Wymęczyła cię ta angina, co?

— No, lekko nie było. Ale na szczęście mam to za sobą i powiem pani w tajemnicy, że nie mogłam się już doczekać powrotu do pracy. Odleżyn można dostać w tym łóżku.

Wyszła z socjalnego, w jednej dłoni trzymając swój ulubiony kubek z napisem „Wszystko się ułoży, gdy ciało się rozłoży”, a w drugiej — szklankę z zieloną herbatą. W tym samym czasie do kliniki wszedł pierwszy pacjent. Oparł się o ladę i spytał o najbliższy wolny termin zabiegów. Pani Stasia zajęła się mężczyzną, wypatrując zmrużonymi oczami danych w bazie komputera. Nie chcąc jej przeszkadzać, Majka postawiła na podkładce szklankę z herbatą i, zabrawszy swoją kawę, ruszyła korytarzem do pokoju fizjoterapeutów.

Gdy weszła do niewielkiego pomieszczenia z szafkami pracowniczymi, od progu uderzył ją zapach podrasowanej chemicznie ryby. Arek właśnie wciągał spodnie od błękitnego uniformu, a w trakcie tej czynności pospiesznie opróżniał plastikowy pojemnik z sałatką śledziową. Każdy kęs zagryzał kajzerką i niemiłosiernie przy tym kruszył.

— Cześć — rzuciła, krzywiąc się.

— Majuchna! Nareszcie wróciłaś — wyseplenił z pełną buzią.

— Mógłbyś się schować za parawan, gdy się przebierasz, gamoniu — powiedziała i chwyciła się za nos.

— Ale ja się ciebie nie wstydzę — odparł beztrosko.

— A ja niekoniecznie chcę cię oglądać. Zdaje się, że już to przerabialiśmy.

— No weź, nie bądź taka znieczulica. Ja ciągle mam nadzieję, że moje wdzięki kiedyś na ciebie zadziałają.

— Jasne. Zwłaszcza w otoczeniu tej śledziowej perfumerii. Jesteś tym, co jesz. Nie słyszałeś?

Arek tylko wzruszył ramionami, po czym ściągnął koszulkę, bez krępacji obnażając nagi tors.

— Frajer — rzuciła Majka i ukryła się za parawanem ze swoim strojem roboczym.

— Ja i tak wiem, że mnie lubisz. No, to na razie! — krzyknął i otworzył drzwi na korytarz. — O pardon, pani Joanno. Proszę, dama przodem.

Majka wychyliła głowę, żeby przywitać się z koleżanką. Wysoka blondynka była sporo starsza i o wiele bardziej doświadczona w zawodzie. Nigdy otwarcie nie mówiła o swoim wieku, ale na pewno przekroczyła już czterdziestkę, czego niepodważalnym dowodem były urocze kurze łapki pojawiające się obok jej oczu przy każdym uśmiechu.

— Cześć, młoda. Lepiej ci już? — spytała.

— Zdecydowanie. Zwarta i gotowa na codziennie wyzwania.

— O, jaki entuzjazm! To może dasz się namówić na piątkowe party? Idziemy potańczyć z tą samą ekipą co ostatnio. Może w końcu kogoś wyrwiesz.

— Dzięki, ale nie — odparła bez zastanowienia Majka.

— Oj tam, wiem, że jesteś osłabiona po antybiotyku, ale to dopiero za cztery dni, zdążysz nabrać sił.

— Nie o to chodzi. Po prostu nie lubię tłumu.

Aśka z dezaprobatą pokręciła głową.