Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Demony czyhają w sercu śnieżnej zamieci
Początek 1034 roku. Śnieżne zawieje szaleją wśród jaćwieskich kniei. Pomimo srogiej zimy w grodzie kniazia Szjurpy trwają przygotowania do podjęcia przedstawicieli ościennych plemion. Mazurom przewodzi wojewoda Miecław, planujący oderwanie podlegającej mu dzielnicy od państwa Piastów. Nie wie, że do Szjurpapilis zmierzają już także szpiedzy i dywersanci, gotowi uciec się do skrytobójstwa, aby zniweczyć jego zamiary. Delegacje plemion z trudem docierają do grodu, gdzie wkrótce dochodzi do serii zatrważających wydarzeń…
Kiedy kolejni uczestnicy spisku giną w tajemniczych okolicznościach za sprawą przybyłego z zaświatów licha, przekonanie o ciążącej na Szjurpie klątwie sieje panikę wśród poddanych kniazia. Tylko samotny wędrowiec, łucznik Nielub, przedzierający się przez zaspy do nawiedzonego grodu, ma szansę ocalić jego mieszkańców. Czeka go jednak niełatwe zadanie. Już wkrótce Nielub będzie musiał zmierzyć się ze skandynawską magią seidr, której lękają się nawet słowiańscy bogowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jakub Krzysztof Nowak
Gorejące śniegi
Zjazd w Szjurpapilis
(Zima roku 1034, pierwsza kwadra księżyca po Szczodrych Godach)
Brat Cyryl z przerażeniem stwierdził, że nie ma siły dłużej się modlić. Co gorsza, stracił również wszelką nadzieję na interwencję Opatrzności. Z jego spękanych ust, nieustępliwie kneblowanych przez osiadający na wąsach i brodzie wilgotny śnieg, wydobywał się, miast krzepiących słów psalmu, rozpaczliwy, na poły zwierzęcy skowyt. Szkliste oczy obojętnie patrzyły na groźne nawisy szaro-granatowych chmur, od strony których bezszelestnie nadlatywały białe płatki, momentami tworząc masę tak gęstą, że za jej zasłoną blakły kontury bezlistnych konarów, wijących się na tle ponurego nieba jak skamieniałe węże. Z owego kłębowiska nienaturalnie pionową linią opadał ku ziemi konopny powróz, do którego przytroczono ręce i nogi leciwego mnicha. Zgięty w pałąk, z odrzuconą do tyłu głową, kołysał się lekko niczym czarno-biały obciążnik wahadła. Strzępy mokrego habitu, poszarpanego na plecach razami rzemiennego bicza, stężały pod wpływem nadciągającego wraz ze zmierzchem mrozu i sterczały sztywno, nadając skulonej sylwetce pozór monstrualnego, nastroszonego jeża.
W głębokiej ciszy, spowijającej gotową na spotkanie zimowej nocy puszczę, rozległy się stłumione stąpnięcia miękkich łap i ziajanie wietrzącego drapieżnika. Kolejny wilk pojawił się na pokrytej śnieżnym nawisem krawędzi urwiska, w miejscu, gdzie poza skraj wąwozu wychylał się rosochaty jesion, z którego korony zwieszała się ludzka przynęta. Zwierzę przysiadło na tylnych łapach i wyciągnęło pysk w kierunku potencjalnego posiłku. Ofiara sprawiała wrażenie bezbronnej i ledwie żywej, dyndała niemal w zasięgu kłów, lecz poniżej rozwierała się otchłań, w której głębi niemal niedosłyszalnie szemrał skuty lodem potok. Wilk zaskomlał i niepewnie zadreptał w miejscu, jak gdyby rozważając możliwość wykonania desperackiego skoku. Kuszący zapach świeżo skrzepłej krwi drażnił zmysły wygłodniałego łowcy, zachęcając go do podjęcia ryzykownej ekwilibrystyki na krawędzi stromego zbocza. Mokry puch pokrył ślady oraz zatarł woń jego poprzedników, więc nic nie ostrzegało go o losie, jaki stał się udziałem dwóch osobników z niewielkiej watahy, która przed południem próbowała nasycić się ciałem wisielca.
Cyryl, wówczas znacznie bardziej żwawy, reagował na podchody drapieżników rozpaczliwymi krzykami i podciągał się na obolałych kończynach, byle dalej od kłapiących w bezpośrednim sąsiedztwie zadka paszcz, nieświadomie podjudzając zwierzęta. Młody basior natychmiast wpadł w sprytnie zastawioną pułapkę, pociągając za sobą doświadczoną waderę, przewodniczkę stada. Samiec nie wiedział, że wczesnym rankiem, zanim zelżał luty mróz, brzeg i stoki wąwozu zostały polane wodą, a tężejącą mieszaninę zlodowaciałego śniegu ubito i wypolerowano, tworząc rodzaj śmiercionośnej zjeżdżalni, wiodącej wprost w szemrzącą czeluść. Śnieżyca zamaskowała konstrukcję. Wystarczyło jedno nieostrożne stąpnięcie, by pazurzaste łapy straciły oparcie, skazując zwinnego drapieżnika na karkołomny zjazd lodową rynną, na której końcu czekały nań zaostrzone pale. Skowyt ginących zwierząt stanowił sygnał dla oprawców, którzy czaili się w pobliżu. Natychmiast pojawili się, aby oskórować łup, a przy okazji wymierzyć Cyrylowi kilka dodatkowych razów batogiem. Smakowita woń świeżo upuszczonej ludzkiej juchy miała wabić kolejne ofiary. I oto właśnie przyciągnęła następną.
Obecnie mnich zwisał bezwładnie, jak kruszejący na haku spiżarni połeć słoniny. Z tą drobną różnicą, że połcie zazwyczaj nie jęczą. A i ów samotny wilk był znacznie bardziej ostrożny od swego poprzednika. Może wyczuł kwaśny aromat śmierci, a może doświadczenie długiego życia, spędzonego pośród obfitujących w wymyślne sidła kniei, nauczyło go, że do każdego z pozoru darmowego poczęstunku należy podchodzić ze wzmożoną czujnością. Dlatego nie spieszył się i krążył w niewielkiej, lecz bezpiecznej odległości, badając otoczenie i planując strategię mającą zapewnić mu rychłe spożycie ciepłej wieczerzy.
Nagle zwierzak przerwał podchody, zastrzygł uszami i przywarował, wietrząc zapamiętale. Zmiana w jego zachowaniu zaszła tak niespodziewanie, że zwróciła uwagę Cyryla, wytrącając wisielca z otępienia. Wielogodzinne, niespieszne konanie sprawiło, że zobojętniał na otoczenie. Wilka obserwował niejako odruchowo, bez lęku, a nawet z pewną sympatią, płynącą z faktu, że w ostatnich chwilach upływających pośród pustkowia towarzyszy mu jakaś żywa istota. Czerpał też rodzaj satysfakcji z przebiegłego oraz znamionującego inteligencję zachowania dzikiego stworzenia. Zaniepokoić drapieżnika mogła obecność innych wilków lub człowieka, a jedynymi ludźmi w promieniu wielu mil byli zbóje, którzy zgotowali Cyrylowi wymyślną, choć wedle ich mniemania, uzasadnioną ekonomicznie torturę. Zapewne postanowili zakończyć łowy przed nadejściem nocy lub sprawdzić, czy nieszczęsny wabik jeszcze oddycha i ewentualnie za pomocą batoga odświeżyć jego zwietrzały aromat. Obydwa scenariusze oznaczały rychłą śmierć mnicha. Starzec czuł, że nie przetrzyma kolejnych razów, ponadto pogodził się już z powolną agonią pośród bezszelestnie wirujących śniegowych gwiazdek, zawieszony w pół drogi do nieba, gdzie zmierzał śmiało, jako umiłowany przez Stwórcę męczennik. Nie chciał, aby moment wielkiego przejścia zmąciły mu brutalne ciosy, prostackie wyzwiska lub odrażający charkot płynący z poderżniętego gardła. Wytężył słuch, usiłując poprzez łomot pulsującej w uszach krwi pochwycić skrzypienie śniegu pod stopami oprawców, ale w lesie nadal panowała cisza, podkreślana jedynie przez cichy szmer skutego lodem ruczaju. Wilk również sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby zawiódł go wrodzony instynkt. Nic zatem dziwnego, że obydwaj jednocześnie drgnęli zaskoczeni, gdy spomiędzy drzew porastających krawędź wąwozu wychynęła, niczym duch, zakapturzona postać rozpaczliwie wymachująca długą tyką trzymaną w zaciśniętych kurczowo dłoniach. Nieważka zjawa w rozwianej burce przemknęła bezgłośnie przez wąski pas kopnego puchu, ledwie muskając jego powierzchnię i jakby nagle uświadomiwszy sobie istnienie grawitacji, z gromkim przekleństwem rymnęła w zaspę na skraju otchłani.
Wilk nie czekał na dalszy rozwój wypadków. W okamgnieniu poderwał się i wielkimi susami pokonując hałdy śniegu, pognał w ostęp. Cyryl żałował, że okoliczności uniemożliwiają mu podobny manewr. Co innego bowiem niezłomnie oczekiwać na śmierć, a co innego ujrzeć ją w przyrodzonej postaci, groźnie wywijającą kijem, a w dodatku miotającą wulgaryzmy. Choćby nawet była to ze wszech miar fajtłapowata kostucha, sądząc po nieporadnych wysiłkach, jakie czyniła, usiłując wygramolić się z zaspy. W końcu mroczny żniwiarz zdołał odwrócić się na plecy i jął rozsupływać troki mocujące do jego stóp długie, wygięte fikuśnie deseczki. Pozbywszy się krępującego ruchy ekwipunku, zwinnie powstał na nogi i natychmiast zapadł się po kolana w miękki puch, co przekonało Cyryla, że jednak ma do czynienia z istotą materialną.
– Zakał parszywy – mruknął do siebie przybysz. – Jako tym powodować? Mało co żem w otchłań nie runął. Wżdy[1] bez onych deszczułek nijak bym w czas nie przybieżał.
Z trudem wyciągając kończyny z sypkiej uwięzi, postąpił w stronę wisielca.
– Żywiesz zali[2], świątku krystusowy, czyli żeś skapiał[3] ze szczętem na stryku? – spytał cicho, usiłując dojrzeć w gęstniejącym mroku twarz nieszczęśnika.
Młody głos wydał się mnichowi dziwnie znajomy i choć nie potrafił rozpoznać osoby, z ulgą pojął, że oto przybywa odsiecz, którą musiały sprowadzić jego wcześniejsze gorliwe modlitwy. Zawstydził się chwilowego zwątpienia w moc Opatrzności, lecz gdy pragnął wyszeptać dziękczynny psalm, poczuł, że nie jest w stanie poruszać wargami. Jednocześnie zrozumiał, że musi niezwłocznie przestrzec swego potencjalnego wybawcę przed lodową pułapką, która mogła okazać się dlań równie zabójcza jak uprzednio dla leśnych drapieżców. Począł jęczeć i wywracać oczami, pragnąc powstrzymać zakapturzonego przed uczynieniem kolejnego kroku, jednak ów najwidoczniej doskonale orientował się w sytuacji. Miast postąpić naprzód, przybysz długim kijem, którego nie zgubił podczas upadku, rozgarnął śnieg i namacał skraj lodowej rynny, jakby z góry wiedział, co znajdzie pod białym całunem. Upewniwszy się, że może bezpiecznie ustawić stopę, wychylił się ku krawędzi wąwozu i jął tyką popychać bezwładnie dyndające ciało, aż rozbujał je dostatecznie, by pewnie uchwycić lewą ręką skraj poszarpanego habitu. Zanim ludzkie wahadło podążyło w przeciwną stronę, odrzucił kij, błyskawicznie wydobył myśliwski nóż i przeciął powróz, ciągnąc jednocześnie Cyryla z siłą znamionującą niepospolitą krzepę. Świątek poleciał na swego wybawcę z impetem, niczym rzucony z wozu wór pszenicy. Obydwaj potoczyli się poprzez zaspy, daleko od zgubnej czeluści.
Po chwili więzy mnicha zostały przecięte i nieszczęśnik mógł wreszcie wyprostować zgięty w pałąk korpus. Dyszał zachłannie, pragnąc napełnić przesiąkniętym wilgocią powietrzem uciskane przez wiele godzin płuca. Tymczasem tajemniczy wysłannik Opatrzności z troską obmacał jego opuchnięte dłonie i stopy, po czym rozpoczął intensywny masaż, aby pobudzić krążenie w zdrętwiałych i wychłodzonych kończynach. Cyryl początkowo nie czuł kompletnie nic i nawet niespecjalnie się tym przejmował, wystarczająco wdzięczny losowi za to, że może spokojnie leżeć wśród topniejącego śniegu w komfortowej, horyzontalnej pozycji. Na szczęście zabiegi przyniosły zamierzony skutek, a wówczas zawył z bólu, przy którym razy zadawane batogiem wydawały się zaledwie przedsmakiem prawdziwej męki. Mimowolny kat natychmiast zakrył mu usta, wpychając przy tym do gardła strąki pokrytej soplami brody. Przyduszony włochatym kneblem brat zakonny wił się i charczał, ale wnet uświadomił sobie, że zbóje prawdopodobnie wciąż czają się w pobliżu i mężnie powstrzymał się od kolejnych wrzasków. Nagła aktywność ofiary mogła ich przywabić, nawet jeżeli ułożyli się już na spoczynek. W międzyczasie bowiem nadciągnęła wczesna zimowa noc, zmieniając świat w niemal dwuwymiarową układankę mrocznych fioletów i smolistej czerni, przetykaną jarzącymi się srebrzyście plamami pokrywającej drzewa okiści.
W końcu krew napełniła arterie, jednak wycieńczony człowiek nadal balansował na skraju śmierci. Należało go natychmiast ogrzać, ale jedyne, co chwilowo mógł uczynić ratownik, to owinąć go we własną burkę i umieścić w wygrzebanej pośród zasp jamie. Uporawszy się z tym zadaniem, pochylił się nad leżącym i spytał:
– Kędy się czają? Siła ich?
Udzielenie precyzyjnej odpowiedzi mogło stanowić o ich przyszłym losie, więc Cyryl zebrał ostatki sił. Wymotał prawą rękę z zawoju płaszcza i wskazał na północ, po czym z trudem wychrypiał:
– Na polanie, kędy struga z jaru na łęgi[4] wypływa. Będzie półtorej, możeć ze dwieście kroków.
I czując, że zapada w niebyt, pokazał cztery palce.
Ocuciły go gwałtowne dreszcze, które jęły wstrząsać wychodzącym z głębokiej hipotermii ciałem. Jednocześnie owo ciało odzyskiwało czucie, przypominając o minionych katuszach bólem rozrywającym, zda się, każde włókienko nerwów. Mnich rozchylił powieki i z zachwytem stwierdził, że zakutany w ciepłe skóry, spoczywa nieopodal buchającego żarem ogniska. Natychmiast czyjaś ręka przysunęła mu do warg glinianą skorupę napełnioną letnim wywarem z kory brzozowej i znajomy głos nakazał:
– Pij, ile zdołasz. Trza ci wątpia ogrzać, takoż męchyż[5] i lędźwice[6] przemarzłe, chocia, jako mniemam, jeślić jeno nie uwiędły od chłodu, tedy już po kres żywota będziesz po nogach szczał. Ano, lepiej dziesiątek lat popuszczać niźli wraz skapieć. Szczęście, co jeno z wieczora mróz kąsa, a we dnie cięgiem odliga[7], bo już byś się w sopel przemienił, dyndając. Niech jeno owa ograżka[8] zelżeje, grzbiet ci opatrzę i członki sznurami porżnięte.
Mnich skosztował napoju i skrzywił się, odniósłszy wrażenie, że trzewia wypełnia mu płynny ołów. Zakaszlał głośno, chwytając się niezdarnie za brzuch, gdy gwałtowny skurcz żołądka wypchnął drażniącą ciecz z powrotem do przełyku, aż wytrysnęła pienistą fontanną przez nos i usta. Niezrażony reakcją pacjenta ratownik chwycił nieboraka za kark i przemocą wlał mu do gardła zawartość naczynia, po czym szybko odsunął się na bezpieczną odległość. Jednak ostrożność okazała się zbędna, ponieważ drugą porcję wywaru organizm Cyryla zaakceptował bez sprzeciwu, by już po chwili zacząć odczuwać jej zbawienne skutki. Nie minęło kilka minut i niedoszły męczennik uczynił niezdarny wysiłek, usiłując usiąść pomimo krępującego kokonu futer. Troskliwy wybawca niezwłocznie podparł go ramieniem, starając się nie urazić przy tym poranionych pleców.
Cyryl rozejrzał się ciekawie i natychmiast rozpoznał otoczenie. Znajdowali się w obozowisku okrutnych myśliwych, a futrzany zawój składał się z fragmentów ich odzieży. O los właścicieli nie zamierzał się dopytywać, widząc w pobliżu ogniska wielkie rozbryzgi krwi, tak świeże, że sypiący nieustępliwie śnieg nie zdążył pobielić ich karminu.
– Racz im dać, Panie, wiekuisty spoczynek i nie każ potępieniem za niecne uczynki, jeno odpuść, jako i ja mym oprawcom odpuszczam – wyszeptał cicho, nie dość jednak, by sens słów nie dotarł do uszu człowieka, który odegrał rolę karzącej ręki Opatrzności.
– Ano nic twojemu Bogu do nich, jakoż już owym łotrom w Nawi[9] Welesowa[10] sfora zady wyszarpuje. Widziałem Ładowe[11] psy, aleć owe, co Nyji[12] przynależą, ponoć stokroć sroższe. Nie byli ci to pewnikiem krystjanie, a jeśli byli, tedy całkiem inakszy niźli ty, świątku. Krystosa czcili. Możeć i rozumniej, bowiem, aby takową zbrodnię wybaczać, choćby i truchłom, trza się durnym lubo szalonym na świat wyłonić[13] – skomentował z kpiną mściciel.
– Nie pojmą synowie ciemności takiego, co się z Ducha i wody nowym człekiem narodził, tedy go i za głupca mają – odparł z mocą mnich i czując nagły przypływ sił obrócił głowę, pragnąc spiorunować szydercę wzrokiem. Jednak kiedy ujrzał wreszcie twarz tajemniczego przybysza, jasno oświetloną blaskiem buzującego ognia, zaskoczony, zapomniał o fali ogarniającej go żarliwości.
– Przebóg, Falibor, a skądeś się tutaj objawił? – wyjąkał, rozpoznając milkliwego, niesympatycznego pachoła, który najął się za wioślarza na łodzi transportującej grupę metodiańskich duchownych z Sandomierza w głąb jaćwieskich borów. Zapamiętał go aż nadto dobrze, bowiem poganin ów, kierowany zapewne przez świętokradcze pobudki, miał zwyczaj podczas codziennych modłów braci oddawać gdzieś w pobliżu mocz, głośno przy tym popierdując.
– Zapomnij owo wydumane miano – odparł wyniośle profanator. – Jam jest Le… – Tu zawahał się niespodziewanie. – …abo dla cię zwę się prosto Nielub – dokończył już bez uprzedniej emfazy. – A zmierzam tam, gdzie i ty zapewne zmierzałeś, zanim cię zbóje zdybali i w knieję z traktu powiedli, bowiem nie masz tu inszych równie okazałych grodów. Gdym trafił na miejsce, kędy się na was zasadzili, i truchła twych druhów zoczył, pojąłem, jako cię żywcem wzięli, tedy ruszyłem tropem, a ów mnie nad jar przywiódł.
– Tropem? – Mnich nie posiadał się ze zdumienia. – W tylim śniegu tropem? Przecie co dnia niby mąką suci.
– Nic to dla znającego. – Nielub wzruszył ramionami. – Łacniej za ową łotrowską chąsą[14] szlakować[15] niźli za stadem dzików. Niesporo człeka pośród zasp najść, jeślić bitymi szlakami bieży. W gąszczu zawżdy chaszczy nakruszy, konar gdzie jaki zaczepi, ognia nie dogasi – starczy bacznym być.
Cyryl podejrzliwie przyglądał się mniemanemu pachołkowi, który właśnie ujawniał zupełnie nowe oblicze. Podczas podróży nigdy z nim nie rozmawiał – po pierwsze, nie miał ochoty na pogawędki z grubiańskim poganinem, po drugie, wioślarz z nikim nie wdawał się w dłuższe pogwarki, nawet swoich kompanów zbywał mrukliwymi półsłówkami. Pomimo wcale chędogiej przyodziewy sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego opolnego[16] chłopa, może nawet zbiegłego niewolnika, który całą uwagę poświęcał pilnowaniu skórzanego tobołka pokaźnych rozmiarów, wedle mniemania towarzyszy skrywającego niewart nawet rabunku dobytek przybłędy. Także ów wór, spoczywający obecnie w pobliżu ogniska, rozbebeszony, ukazywał zupełnie niespodziewaną zawartość. Najbardziej w oczy rzucał się kosztowny wschodni łuk w futerale zespolonym z kołczanem w rodzaj poręcznej sakwy oraz prosty frankoński miecz, ale w głębi tkwiły jeszcze jakieś metalowe przedmioty o niewiadomym przeznaczeniu. Kto wie, czy aby nie wykonano ich ze szlachetnego kruszcu. Niespodziewanie szlachetnym jawił się też ich właściciel, nie tylko z racji niedawnego samarytańskiego postępku, ale też dogłębnej znajomości wojennego rzemiosła. Błyskawiczna rozprawa z czwórką uzbrojonych zbójców, choćby i z zaskoczenia, wymagała bowiem niebagatelnej wojackiej biegłości. Ponadto w chwili, gdy zamierzał obwieścić swe prawdziwe imię – które ostatecznie na potrzeby ocalonego, do którego widać nie żywił pełnego zaufania, zdecydował się zastąpić pacholęcym przydomkiem – biła odeń wyczuwalna wielkopańska duma. Jednak kim by nie miał się okazać tajemniczy wybawca, to przecież zupełnie bezinteresownie pospieszył Cyrylowi z odsieczą, narażając przy tym własne życie, a następnie umiejętnie i troskliwie udzielił pierwszej pomocy. Podejrzliwość nie wyklucza wdzięczności, więc świątek szczerze i wylewnie jął dziękować za ocalenie.
– Niechaj! – Nielub machnął ręką, jakby chodziło o najzwyklejszą pod słońcem przysługę – sąmnienie[17] byłoby mnie zagryzło, gdybym nie poratował w głuszy zacnego człeka. A żeś na wskroś zacny i miłosierny, dobrze poznałem w czas naszej pławby[18]. Nigdy grubym słowem czy uczynkiem lichszego od się człeka nie odprawisz, gdy wspomożenia prosi, a i suknię własną pewnikiem byś onemu dał. Dumasz, żem nie spostrzegł, jako żeś ciężarnej dziewce, co u brodu stała, jak nic dumając, czyli się w odmęt nie rzucić, sztukę srebra ofiarował i pocieszył dobrym słowem? Inszy krześcijański świątek, abo i nie świątek nawet, od ladacznic skoro by dziewkę zwyzywał i jakowyś grzech wypomniał. A tyś ukradkiem jej życie ocalił. Ani żeś do modłów, ani do krztu[19], ni do pokuty nie namawiał, widząc, jako nic tu po nich, jeno kęsa chleba i krzty nadziei biduli potrzeba.
– To czemu żeś mi cięgiem przypierdywał, gdym jeno na modlitwę przyklękał? – nie wytrzymał Cyryl.
– Raz, bom pragnął za nieokrzesanego smarda[20] uchodzić, a dwa, bo mnie świątków krystusowych zasromanie i złość bawiły – odparł z bezczelnym uśmiechem młody woj. – Nigdym niczego dobrego od was nie zaznał. Ni ja, ni bliźni moi. Niczego okrom[21] gróźb różnorakich mąk piekielnych i niezasłużonej pogardy. Wszelako nynie[22], proszę cię, wybacz. Po prawdzie innym mi się jawisz niźli owi, com ich w Gnieźnie i na Lednicy widywał. A i modlisz się pięknie, w słowiańskiej mowie, choć do obcego Boga. Nie jako owi Niemce, co jeno niby psi ujadają. Dziwne są twoje zamawiania i pieśni, nie zawżdy idzie wyrozumieć, o co idzie, a co pojmę, to mi się durnym zdaje. Wszelako nad podziw chędogo słowa w nich nawleczono, aże cosik za serce ściska. Dumałem, jako ówże Krystos jeno niemieckiej mowy rad słucha. Wszak przymuszają ludzi po cyrkwiach[23], by sobie jęzory w niepojętej mowie koślawili.
– Nie niemieckiej, jeno łacińskiej mowy ich uczą – sprostował Cyryl. I zaraz, porwany kaznodziejskim zapałem, rozpoczął wykład na swój ulubiony temat. – Wżdy mylą się, sądząc, iże Wszechmocny nierad słucha swych dziatek, co po słowiańsku, ormiańsku czyli koptyjsku jego imię sławią. Przecie on każdą mowę człowieczą zna, a i słów nie potrzebuje, by spostrzec, co kto w duszy nosi i o co go prosić zamierza. Inakszy jeno Greków i Rzymian by hołubił, a On wszystkich miłuje. Trza ci wiedzieć, iżeć wielki nasz arcybiskup, Metody, już wiek temu rzecz ową starannie rozważył i samemu papieżowi tak trafnie wyłożył, iże…
– Później mnie w onej kwestii oświecisz – przerwał mu Nielub. – Czasu mieć będziesz w bród, bowiem przyjdzie nam go mitrężyć w głuszy, póki do sił nie wrócisz. A i nierychło przez śniegi do grodu kniazia Szjurpy dobieżym. Abojem[24] tameś wędrował z drużyną, nieprawdaż?
– Ano – odparł niechętnie mnich i nagle jakby stracił zapał do rozmowy.
Woj nie drążył tematu. Podszedł do ognia i zamieszał kopystką w glinianym garnku ustawionym na skraju paleniska.
– Skoro masz siłę gadać, to i jadło ci nie zaszkodzi – mruknął. – Miałem cię jutrze z rana rosołem napoić, wszelako wieczerza chyba ci trzewi nie stera. Rosół z wilczej padliny. Nic innego zbóje nie mieli. Tłusty i mdły, jako to z psiny. Mnie takoż w sakwie ostała jeno garść mąki na podpłomyki. Trza będzie co ułowić, by z głodu nie skapieć.
Pogadując, napełniał parującą zupą miski. Ale kiedy odwrócił się i wyciągnął rękę z naczyniem w kierunku podopiecznego, spostrzegł, że leciwy mnich zasnął z głową zwieszoną na piersi. Delikatnie ułożył go na wznak, starannie otulił skórami i dorzucił chrustu do ognia. Potem skosztował przygotowanego przez siebie rosołu. Przełknął z trudem dwie łyżki, trzecią porcję wypluł.
– Jeszczem nie dość głodny, aby to bez odrazy żreć – mruknął i sięgnął do kołczanu, aby policzyć strzały. Po chwili westchnął i pokręcił głową. Szykując się do drogi, Nielub nie planował łowów ani dłuższego obozowania w głuszy, więc wziął tylko garść szyp[25], wszystkie bojowe, z kutymi grotami, na wypadek ewentualnej obrony. Można było nimi powalić człowieka, o czym przekonało się niedawno trzech drzemiących przy ogniu zbójów – trzech, ponieważ wartującego uciszył nożem. Doskonale nadawały się też do polowania na jelenia lub nawet żubra. Ale zimą, w kopnym śniegu, główny łup stanowiły króliki, łasice i wszelki futerkowy drobiazg, a ten wymagał zastosowania innego rodzaju pocisków. I co najważniejsze, w dużej ilości. Nawet tak wyśmienity łucznik, za jakiego uchodził Nielub, nie zawsze trafiał w ruchliwe stworzonko, co i rusz znikające w białym puchu, natomiast ów puch nieubłaganie pochłaniał bez śladu niecelne lub rykoszetujące brzechwy[26]. A przy tym – ile wiewiórek potrzeba dla dwóch ludzi na sycący posiłek? Nawet gdyby przerobił wszystkie strzały, usuwając groty, zapewne nie na długo starczy mu amunicji. Czym zaś będzie się bronił, jeżeli znowu natkną się na chąśników? Wiedział też z własnego doświadczenia, że samodzielne wykonanie dobrej strzały, bez odpowiednich materiałów i warsztatu, graniczy z cudem. Naturalnie potrafiłby na poczekaniu wyprodukować coś, czym trafiłby z dwudziestu kroków w pień potężnego drzewa, ale nie w wiewiórkę.
Pokręcił głową i schował kołczan. Dopóki obozują w jednym miejscu, musi zastawiać sidła i urządzić łowy na jakąś grubszą zwierzynę, aby zgromadzić zapasy na drogę, choć to akurat mogło okazać się trudne. Podczas tropienia porywaczy miał okazję szczegółowo przestudiować białą księgę rejestrującą aktywność miejscowej fauny i napotkał jedynie nieliczne ślady dzików lub płowej zwierzyny pośród mnogich odcisków wilczych łap. Wilki akurat nietrudno było zwabić, o czym miał okazję przekonać się Cyryl, ale pozostawała kwestia smaku oraz istotny fakt, że wygłodniała, zdesperowana i liczna wataha łatwo mogła odwrócić role myśliwego i ofiary. Zapewne dlatego zbójcy, zachęciwszy zwierzęta do pokosztowania ludzkiego mięsa, obozowali w bezpiecznej odległości od pułapki. Im też doskwierał niedostatek pożywienia, skoro oprócz skór zebrali też wilcze truchła. Nielub znał wielu doświadczonych myśliwych, którzy nie powrócili z zimowych łowów, ponieważ po prostu umarli z głodu. Polowanie to loteria, a głęboki śnieg potrafi zatrzymać wędrowca w miejscu aż do wyczerpania zapasów. On sam zdołał przedrzeć się przez las w iście sprinterskim tempie jedynie dzięki fikuśnym deszczułkom, które nieoczekiwanie zesłał mu los. I choć wciąż jeszcze nie opanował w dostatecznym stopniu sztuki poruszania się na tym przedziwnym sprzęcie, to w pełni doceniał funkcjonalność wynalazku nieznanego dotąd na Mazowszu, gdzie przyszło mu spędzić większą część życia. I właśnie teraz, gdy popatrzył na wbite w śnieg narty, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Przecież leciwy mnich może słabować przez wiele dni, tygodni albo już nigdy nie wydobrzeć, tym bardziej gdy przyjdzie im głodować na mrozie. Czy nie lepiej obmyślić jakiś sposób transportowania chorego, zaryzykować i ruszyć od razu, dopóki dysponuje pełnią sił, a barykady zasp paraliżują poczynania ludzkich i zwierzęcych drapieżców?
Poderwał się na nogi i brnąc w śniegu, powlókł się ku kępie młodych świerków, gdzie uprzednio zaciągnął zwłoki swych ofiar. Już wcześniej zdarł z nich baranice i buty, żeby naszykować garderobę dla niemal nagiego mnicha, a teraz pozbawił sztywniejące ciała pasów, poodcinał rzemienne troki i owijacze, gromadząc wszystko, co mogłoby posłużyć do wiązania konstrukcji sań, jakie wyobraził sobie przed chwilą. Potem wyciął pokaźną choinę i powróciwszy do ogniska, zaczął starannie ogałacać jej pień z gałęzi i strugać, nadając drewnu kształt zbliżony do narty, która posłużyła mu za wzór. Jednocześnie, mając ręce zajęte pracą, analizował wydarzenia, które przywiodły go w ów położony z dala od obranego szlaku zakątek.
Przed niespełna tygodniem transportujące świątków łodzie dotarły do jaćwieskiej osady, gdzie na duchownych oczekiwał konny orszak. Nielub wówczas nawet nie podejrzewał, że podobnie jak on, zmierzają do grodu Szjurpy. Chrześcijanie skrzętnie ukrywali przed żeglarzami właściwy cel swej wyprawy, kneź słynął zaś jako zatwardziały poganin, a jego siedziba stanowiła ośrodek bałwochwalczego kultu. Na zdrowy rozum mnisi nie mieli tam czego szukać, chyba że zależało im na męczeńskiej śmierci, a wszak nie sprawiali wrażenia gromady desperatów. Dlatego gdy delegaci dosiedli wierzchowców i pod opieką dwóch przewodników podążali ku ścielącej się na północy puszczy, łucznik pozornie brał udział w burzliwej naradzie wioślarzy. Pławcy[27] sprzeczali się, ponieważ nie potrafili podjąć decyzji w kwestii dalszego postępowania. Mróz nie dawał się jeszcze we znaki, wolne od kry rzeki umożliwiały swobodną żeglugę, jednak skłębione nisko chmury od kilku dni sypały mokrym, gęstym śniegiem. Zachodziło spore prawdopodobieństwo, że w najbliższym czasie temperatura spadnie, a wówczas wodny szlak przestanie funkcjonować. Niewielkie dłubanki o burtach podwyższonych poprzez nabite deski, zwane z ruska nabojnymi łodziami, spoczywały na brzegu Rospudy, której wartki nurt nieprędko uległby okowom lodu. To samo dotyczyło wielkich jezior, które przecinała, zmierzając ku Biebrzy, ale właśnie tamta leniwa, meandrująca rzeka stanowiła problem. Zamarzając, mogła uwięzić czółna pośród rozległych, bezludnych bagien, co oznaczało pewną śmierć ich załogi. Z drugiej strony część pławców pragnęła podjąć ryzyko, aby jak najszybciej powrócić w rodzinne strony, miast wydawać z trudem zdobyty zarobek na zimowanie w osadzie wprawdzie bardzo uprzejmych, ale wyrachowanych Jaćwingów.
Łucznik aktywnie uczestniczył w dyskusji, popierając raz jedną, raz drugą opcję, dopóki nie zyskał pewności, że grupa świątków oddaliła się na znaczną odległość. Wówczas bez pożegnania opuścił chyłkiem pochłoniętych swarami towarzyszy i powędrował od chaty do chaty w nadziei, że uda mu się kupić jakiegoś konia. Niestety, żaden z włościan, nawet za pokaźną sumę oferowaną w srebrze, nie zdecydował się rozstać z pociągowym zwierzęciem w obliczu nadciągającej zimy. Lecz przynajmniej Nielub, jak wielu Mazurów dobrze władający pruskim narzeczem, dokładnie wypytał o drogę. Dopiero wówczas dowiedział się, że jedyny gościniec prowadzi właśnie do Szjurpapilis[28] i zrozumiał, że chyba popełnił błąd, pochopnie rozstając się z gromadą sandomierskich duchownych. Niezrażony brakiem wierzchowca, nabył woreczek mąki i trochę wędzonki, po czym ruszył w knieję, przekonany, że jako wytrwały piechur szybko pokona szacowaną na niecałe trzy dni marszu drogę do grodu.
Już następnego dnia o świcie zaspy sięgały mu do połowy łydki, a po południu zapadał się w puch po kolana. Wieczorem sporządził rodzaj rakiet śnieżnych z jodłowych gałęzi, ale ów niezbyt wyrafinowany sprzęt w równym stopniu ułatwiał wędrówkę, co spowalniał jej tempo. Z nadejściem kolejnego zmierzchu oceniał przebytą odległość na jakieś pół stajania i stracił wiele z początkowego optymizmu. Tym niemniej nie pozostawało mu nic innego, niż z uporem brnąć poprzez piętrzące się wciąż wyżej śniegi w nadziei, że dotrze do ludzkich siedzib, zanim wyczerpią się skromne zapasy. Jednak nie przemierzał leśnego szlaku zupełnie sam, o czym przekonał się po kolejnej nocy spędzonej w skleconym naprędce szałasie. Gdy rankiem odwalił białą hałdę, która przykryła jego legowisko, spostrzegł na wyznaczającej przebieg gościńca przecince zupełnie świeży, podwójny ślad. Nie pozostawiły go sanie czy też wleczony tobogan, bo nie towarzyszyły mu odciski kopyt, stóp lub łap. Coś niedawno przemknęło obok jego schronienia, ledwie muskając powierzchnię śniegu, w dodatku niemal bezszelestnie, skoro nie zdołało zmącić snu czujnego myśliwego. Zafascynowany odkryciem, podążył nieznanym tropem. I choć niebawem zawiany ślad stał się niemal niewidoczny, tropiciel upewnił się, że wyprzedza go jakiś człowiek w niezwykłym obuwiu umożliwiającym błyskawiczne przemieszczanie się w panujących warunkach, ponieważ natrafił na miejsce, gdzie ów osobnik oddał mocz i wypluł przeżutą skórkę słoniny.
Nielub nie żywił nadziei, że wlokąc się w ślimaczym tempie, kiedykolwiek dogoni nieznajomego, ale los zdecydował inaczej. Wkrótce bowiem niemal potknął się o okryte białym całunem zwłoki. W plecach niewysokiego mężczyzny o lekko mongoloidalnych rysach tkwiła ułamana strzała. Plamy na skórzanym kubraku świadczyły o tym, że nieszczęśnik stracił przed śmiercią dużo krwi, zapewne podczas ucieczki z zasadzki, na którą natknął się gdzieś na trakcie. Za życia był myśliwym, nader zręcznym, sądząc po przytroczonych do pasa pęczkach futerek gronostajów, więc w porę wyczuł czające się w kniei niebezpieczeństwo i zawrócił, ale umocowane do nóg wyprofilowane deseczki okazały się nie dość chyże. Nie zdołał umknąć przed celnym pociskiem.
Samotny wędrowiec długo badał zmarłego. Nigdy nie widział wzorów, w jakie układały się barwne hafty zdobiące filcową czapeczkę trupa. I choć uważał się za znawcę leśnej fauny, w żaden sposób nie potrafił zidentyfikować zwierzęcia, którego lśniące futro posłużyło do uszycia ciepłej burki z kapturem. Po namyśle doszedł do wniosku, że ma do czynienia z przedstawicielem ludu Moria. Tak Waregowie[29] określali plemiona zamieszkujące północno-wschodnie krańce ziem znajdujących się pod panowaniem Rusów. Obejrzał też wydobyty z ciała grot morderczej strzały, ale pospolite w formie żelazo niewiele mówiło o czającym się w puszczy zabójcy. Najwięcej uwagi poświęcił przytroczonym rzemieniami do filcowych butów deszczułkom, które pozostawiły ów intrygujący go od rana ślad. Próbował rozszyfrować, w jaki sposób poruszał się za ich pomocą podobny do krasnala człowieczek, bardzo bowiem pragnął opanować tę sztukę. Szybko domyślił się, że należy po prostu maszerować płynnie, powłócząc nogami, w czym zapewne pomagała długa tyka przypominająca laskę, leżąca nieopodal zwłok. Prosząc w myślach duszę nieznanego łowcy o przebaczenie, zabrał trupowi narty, a następnie pogrzebał go wraz z resztą dobytku w głębokim śniegu na skraju szlaku. Chwilowo nie mógł uczynić nic więcej, aby uchronić ciało przed aktywnością padlinożerców, ale tłumaczył sobie, że może na wiosnę jakiś miłosierny wędrowiec odnajdzie zwłoki i sprawi im godziwy pochówek.
Przytroczył deski do własnych stóp i spróbował uczynić pierwszy krok, energicznie odpychając się kijem. Natychmiast stracił równowagę i fiknął do tyłu, gdyż narty ruszyły znacznie szybciej, niż się spodziewał. Druga i trzecia próba wypadły niewiele lepiej. Na szczęście miękki puch skutecznie amortyzował upadki. Dopiero za czwartym podejściem, gdy szeroko rozstawił nogi i pochylił plecy, zdołał chwiejnie przebyć krótki odcinek. Postanowił odłożyć następne lekcje na później, świadom, że być może gdzieś w pobliżu czai się morderca, którego bardzo ucieszyłby widok równie niezdarnej ofiary. Nie zniechęcił się jednak. Wręcz przeciwnie. Wpadł wręcz w zachwyt, widząc, z jaką łatwością można sunąć po powierzchni z pozoru nieprzebytych zasp. Zrozumiał też funkcję spełnianą przez przyklejone do spodu deszczułek pasy wykonane z futra owego niezidentyfikowanego zwierzęcia. Szorstka szczecina, układająca się zgodnie z kierunkiem ślizgu, umożliwiała ruch do przodu, skutecznie blokując cofanie narty, gdy pragnął się nią odepchnąć. Zarzucił cenny łup na plecy i postanowił wędrować skrajem lasu, by przemykając pomiędzy gęstymi drzewami z bezpiecznej odległości obserwować niebezpieczny szlak.
Wkrótce natknął się na miejsce, w którym zamachowcy zrezygnowali z pościgu za rannym. Grzęznąc w przepastnym puchu, nie byli w stanie dogonić sunącego lekko narciarza, gdy ten wytrwale umykał pomimo odniesionych obrażeń. Sypiący śnieg nie zdążył zamaskować głębokich śladów, które pozostawili oprawcy, więc teraz Nielub śledził ich wcześniejsze poczynania, czytając z tropów niczym z otwartej księgi. A tropy wkrótce przywiodły go na miejsce, gdzie rozpoczęła się sekwencja skutkujących tragicznym finałem wydarzeń. Wbrew przypuszczeniom nic nie świadczyło o przygotowanej zasadzce. Samotny Saam natknął się na czterech pieszych ludzi, którzy, choć wydawało się to nieprawdopodobne, wyszli na szlak wprost z głębi odwiecznej puszczy. Coś w ich wyglądzie musiało ostrzec go przed niebezpieczeństwem, więc zawrócił gwałtownie i wówczas otrzymał postrzał w plecy. Dwóch ruszyło za nim, ale wkrótce dali za wygraną i dołączyli do towarzyszy, aby wspólnie podążyć na północ. Z całą pewnością bandę wiodły tam jakieś niecne zamiary, skoro postanowiła pozbyć się przypadkowego świadka. Jednak łucznik nawet nie zakładał, że nieznani zbóje mogą zagrozić grupie dosiadających wierzchowców duchownych. Ci, wedle jego mniemania, byli już daleko. Nie wziął pod uwagę faktu, że kopny śnieg stanowił dla niewprawnych jeźdźców nie mniejszą przeszkodę niż dla piechura. Dlatego spokojnie ułożył się na wcześniejszy nocleg, na wszelki wypadek rozbijając obóz w leśnym gąszczu, gdyż liczył, że podczas spoczynku zwiększy się dystans dzielący go od maszerujących chąśników, których nie mógł w żaden sposób ominąć, a dogonić nie zamierzał.
Widok rozrzuconych na gościńcu zmasakrowanych ciał, na które natknął się następnego popołudnia, był dla Nieluba szokiem. Sterczące spod cienkiej warstwy bieli strzępy czarnych habitów nie pozostawiały wątpliwości, kto padł ofiarą bestialskiego ataku.
Łucznik od świtu wytrwale ćwiczył narciarskie umiejętności i posuwał się coraz szybciej, pilnie sprawdzając, czy aby nie przybliża się zanadto do poprzedzającej go zbójeckiej czwórki. Dzielącą go od potencjalnego niebezpieczeństwa odległość szacował po ilości świeżo spadłego puchu pokrywającego ślady. Ponieważ po kilku godzinach wyczerpującego treningu radził już sobie jako tako z deskami, postanowił, że ukradkiem wyprzedzi opryszków na jakimś prostym odcinku drogi, gdzie niezbyt gęsty las umożliwi odbicie z głównego szlaku. Podczas marszu natknął się na legowisko chąśników i zbadał je pobieżnie w nadziei, że odgadnie, z kim ma do czynienia. Niewiele odkrył, ale zaniepokoił go fakt, że nie rozniecili na noc ognia. Tak postępuje się niekiedy podczas łowów, szczególnie gdy tropioną zwierzyną są ludzie. I rzeczywiście, niezbyt daleko znalazł miejsce po innym obozowisku, w którym spora grupa konnych spędziła co najmniej dwie noce. Widocznie ich wierzchowce potrzebowały dłuższego odpoczynku. Teraz na gościńcu miał przed sobą dwa tropy – ośmiu koni, mocno już zawiany oraz całkiem świeży, należący do czterech piechurów. Wprawdzie domyślał się już, że pierwszy pozostawiła grupa podróżujących wierzchem duchownych, ale nadal nie stanowiło to źródła niepokoju, ponieważ pomimo panujących warunków mnisi poruszali się znacznie szybciej od zbójców. Toteż oniemiał na widok trupów.
Szybko zinterpretował ślady. Ci, którzy wcześniej pozbawili życia narciarza, wcale nie brali udziału w masakrze. Mieli jedynie dopilnować, aby nikt żywy nie uszedł z zasadzki. Ten drugi atak nie był bowiem przypadkowy. Metodiańscy delegaci wpadli w klasyczną i dobrze przygotowaną pułapkę, zastawioną na kilka dni przed ich spodziewanym przybyciem. W płytkim jarze, na zakręcie drogi czekało na nich sześciu ludzi uzbrojonych w łuki i topory. Strzelali niezbyt celnie, ponieważ zranili dwa cenne wierzchowce, które zmuszeni byli później dobić, ale wystarczająco skutecznie, by z niewielkiej odległości uśmiercić przewodników i trzech duchownych. Dwóch innych świątków odniosło poważne obrażenia. Staremu kapłanowi zgruchotał udo padający koń, a młody, silny mnich najwyraźniej zamierzał się bronić i dobył sztyletu, lecz cios topora niemal odrąbał mu ramię. Niezdolnych do transportu rannych zatłuczono, waląc pałką w sam środek tonsury. Jeden świątek przeżył atak i został uprowadzony.
Tyle opowiedział Nielubowi skotłowany śnieg i zbroczone posoką ciała. Upewnił się również, że wśród trupów brakuje zwłok Cyryla. Jedynego chrześcijańskiego świątka, którego zdarzyło mu się obdarzyć szacunkiem, przekazano w ręce czterech opryszków, którzy pojawili się na miejscu niedługo po dokonanej zbrodni. Ci, swoim zwyczajem, natychmiast przepadli wraz z jeńcem w leśnym gąszczu, z którego onegdaj wyłonili się na gościniec. Pozostali zebrali łupy i konno skierowali się na północ. Łucznik nie tracił czasu na próżne rozmyślania, kim byli napastnicy, podobnie jak nie miał zwyczaju analizować pobudek skłaniających go do takich, a nie innych działań w sytuacjach kryzysowych. Wykopał w śniegu siedem płytkich grobów i podążył z odsieczą.
Czas na refleksję nadszedł dopiero teraz, gdy w nocnej ciszy z mozołem strugał płozy do sań. Zaczął żałować, że powodowany słusznym gniewem, zbyt pochopnie odesłał w zaświaty wszystkich czterech łotrów. Należało któregoś z nich obezwładnić, by następnie dokładnie wybadać. On zaś wypuścił strzały, tak aby natychmiast zabić, mierząc w kark i błyskające odblaskiem ognia oczy. Próba ogłuszenia strażnika, którego skutecznie uciszył wbity w nerki nóż, byłaby ryzykowna, ale jednego z pozostałych, odwróconego doń plecami, mógł postrzelić w podstawę kręgosłupa. Taka rana, nim sprowadzi śmierć, pozostawia sporo czasu na pogawędkę. Zdążyłby wpierw zatroszczyć się o Cyryla, a potem miałby całą noc na przesłuchiwanie zbója. Teraz wiedział tylko tyle, ile powiedziały mu oględziny zwłok, ubogiego bagażu i równie lichej broni. Z całą pewnością byli to ludzie miejscowi, niemający nic wspólnego z wojaczką, zapewne rozbojem również nie parali się na co dzień, gdyż postaraliby się o jakiś lepszy rynsztunek. Tymczasem uzbrojeni byli w zwykłe siekiery, stępione od ciągłego rąbania drewna, i myśliwskie łuki. Żyli na jakimś odludziu, gdzie otoczenia nie raził ich skrajny brak higieny, skutkujący wszawicą oraz wyczuwalnym z dala smrodem. Drwale, świniopasy lub smolarze mieszkający w chacie położonej w głębi puszczy. Las znali niczym własną kieszeń, więc stanowił dla nich równie dobrą drogę jak gościniec i dlatego mogli pojawić się niespodziewanie w dowolnym punkcie szlaku, by potem niepostrzeżenie zeń zniknąć. Ktoś wynajął ich właśnie ze względu na tę umiejętność. I najwyraźniej nie cenił ich usług zbyt wysoko, skoro nie uczestniczyli w podziale łupów ani nawet nie otrzymali porcji koniny z padłego wierzchowca. Choć z drugiej strony może wcale nie głodowali, a wilcze truchła zabrali, aby wytopić z nich sadło, traktowane jako skuteczny medykament. Nie wyglądali na zabiedzonych. Jeżeli ich siedlisko leżało gdzieś niedaleko, to zapewne zamierzali po powrocie do domu zjeść obfite śniadanie. Tak, tak właśnie musiało być. Cyryla powierzono ich pieczy, gdyż mieli odpowiednie warunki, aby przetrzymywać jeńca z dala od ludzkich oczu, w miejscu, gdzie znajdowała się dobrze zaopatrzona na zimę spiżarnia. Zaś pomysł z wykorzystaniem więźnia jako żywej przynęty zaświtał zwyrodnialcom w głowach niejako przy okazji. Po co marnować w sidłach dobre mięso, skoro nawinął się stary świątek? Najwyraźniej duchowny nie przedstawiał dla zleceniodawców jego uwięzienia zbyt wielkiej wartości, gdyż w przeciwnym razie leśni ludzie nie odważyliby się narażać mnicha na męczeńską śmierć. Albo zbóje byli po prostu zbyt prymitywni, aby zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich poczynań.
Niezależnie od tego, jakie otrzymali rozkazy, obecnie leżeli martwi i szansa na odnalezienie ich kryjówki przepadła wraz z ostatnią wypuszczoną przez Nieluba strzałą. Łucznik, pomstując nad własną głupotą, zaklął głośno i dorzucił do ogniska wiązkę chrustu. Sypiący nieprzerwanie śnieg głośno skwierczał, sfruwając w płomienie.
Zadar na moment znieruchomiał. Sprężyste drzewce pozbawionej grotu włóczni, którym parował tęgie ciosy zadawane przez uzbrojonych w kije pachołków, spoczywało teraz poziomo na wysokości zroszonej potem piersi wojownika, pewnie podtrzymywane przez parę sękatych dłoni. Najmniejsze drżenie ramion nie zdradzało wysiłku, jakiego wymagała od skopca[30] przedłużająca się potyczka z kilkoma zwinnymi przeciwnikami. Nieruchome spojrzenie bladobłękitnych oczu wbił wprost przed siebie, pozornie ignorując napastników, lecz w rzeczywistości pilnie śledził każdy ich ruch, wychwytywany na obrzeżach siatkówki. Peryferie oka, znacznie bardziej wyczulone na rejestrację nagłych zmian w otoczeniu niż jego centralna część, pozwalały na jednoczesne śledzenie poczynań trzech osiłków, którzy zbierali siły do kolejnego ataku. W ciemnej, dusznej halli[31] płonęły liczne ognie, rozpraszając lepki mrok zimowej nocy. Ich migotliwe jęzory łudziły wzrok. Łatwo mogłyby zdezorientować kogoś mniej doświadczonego w sztuce walki, ale wykwalifikowany morderca ignorował tańczące odblaski. Jako wybitny absolwent szkoły zabójców, Zadar potrafił walczyć w każdych warunkach, każdym rodzajem broni. Muzułmańscy mistrzowie wyszkolili słowiańskiego niewolnika również pod względem mentalnym, wpajając mu zdolność koncentracji oraz planowego rozgrywania każdej potyczki. Ślady ich edukacji wciąż nosił na ciele w postaci niezliczonych blizn, niedostateczne oceny wypisane miał na plecach sinymi pręgami, jakie pozostawiły uderzenia tnącego skórę batoga. Świadom płynącej z doświadczenia przewagi, celowo igrał przez dłuższy czas z młodymi Jaćwingami, pewien, że zmęczeni, zaczną popełniać błędy przy kolejnej próbie przełamania jego obrony. Kiedy ciężko dysząc, ruszyli w jego kierunku, doszedł do wniosku, że czas kończyć zabawę.
Znajdującego się na wprost wojownika, który skupiał uwagę na nieruchomym drzewcu groźnej włóczni, zaskoczył ciosem zadanym głową prosto w podstawę nosa i ostatecznie wyeliminował z dalszej rozgrywki. Zamarkował atak w prawo. Młody woj stojący na linii natarcia cofnął się odruchowo, jednak zdradliwe drzewce podążyło w lewo, godząc prosto w krocze trzeciego napastnika, który rzucił się na skopca pragnąc zadać mu podstępny cios w plecy. Widząc dwóch swych towarzyszy skręcających się z bólu na polepie, młodzik odrzucił pałkę i rozłożył ręce w geście poddania, uznając wyższość Zadara, w obliczu której dalsza honorowa obrona była skazana na porażkę niewartą spodziewanych obrażeń.
Powietrze wypełniły wiwaty i gwizdy zasiadających za stołami kibiców, którzy aż dotąd w pełnym napięcia milczeniu śledzili potyczkę. Większość z nich, a stanowili ją mężczyźni, pragnęła nie tylko rozrywki, jaką niewątpliwie stanowił pokaz sprawności przybysza, ale nade wszystko z uwagą starała się zapamiętać wykorzystywane przezeń chwyty i fortele. Mogły okazać się nieocenione w prawdziwej walce, która wcześniej czy później oczekiwała każdego z obecnych w długim domu wojów.
Najgłośniej bił brawo i śmiał się, potrząsając trefioną blond czupryną i splecioną w grube warkocze rudawą brodą, potężnej postury mąż zasiadający na bogato rzeźbionym karle u szczytu stołu. Możny kniaź Szjurpa, wyróżniający się z tłumu dzięki drogocennym jedwabnym szatom lamowanym sobolim futrem, gościł trzebieńca[32] na swym dworze już od kilku tygodni i niemalże co wieczór namawiał go do zapasów lub szermierczych popisów, a nadal nie potrafił wyjść z podziwu nad jego biegłością w różnorodnych sztukach walki, czasem zupełnie nieznanych ludom północy. Zdumiewał go zwłaszcza fakt, że śmiercionośną maszyną okazał się przedstawiciel kasty pogardzanych i przeważnie bytujących gdzieś na mrocznych obrzeżach społeczeństwa eunuchów. Zadar nie ukrywał bowiem swojego kalectwa. Zresztą i tak zdradzał go chłopięcy, wysoki głos oraz nieproporcjonalne kończyny, charakterystyczne dla osobników wykastrowanych przed okresem dojrzewania.
– Nie sposób sprostać ci w polu, Zadarze – przemówił w końcu po słowiańsku kniaź, świadom, że gość niewiele jeszcze rozumie w narzeczu Sudowów[33], choć pilnie uczy się tego języka, czyniąc zaskakujące postępy. – Iście nie lada wojem być musi ów morderz[34], co pono z poduszczenia Mieszki na moje życie nastaje, skoro Miecław takowego mistrza dla mej ochrony przysyła.
– Ano, nie brak Izborowi biegłości w wojennej robocie – odparł skopiec, skinieniem głowy kwitując komplement. – Wszelako dumam, jako i niejeden z twych zacnych wojów, kniaziu, byłby mu bez mitręgi sprostał. Cóż, skoro jeno ja jeden lico jego znam i rozpoznam, choćby się i dla niepoznaki w cudze ochędóstwo[35] przyoblekł. Z dala pokrakę dostrzegę, kęs czasu pospólnie nam bydlić[36] przyszło, gdyśmy onegdaj po kniejach Galędów[37] za nos wodzili. Bez trudu potrafi ów łotr uchodzić za wikinga, bowiem biegle zna normańską mowę i obyczaj, tedy może cię odwiedzić, podając się za posłańca alibo kupca od Waregów.
Szjurpa, podobnie jak większość członków jego drużyny, mógł poszczycić się normańskim pochodzeniem, chociaż jego matka i babka pochodziły z miejscowej arystokracji. Położony w sercu Sudowii dwór nadal utrzymywał ożywione kontakty z mieszkańcami Półwyspu Skandynawskiego oraz aktywnymi na południowych wybrzeżach Bałtyku Dunami, pomimo że pamięć o rozbójniczych korzeniach panującego rodu powoli zacierała się w świadomości poddanych i sam władca uchodził już za „swojego”. Podobny proces zachodził zresztą we wszystkich ościennych krainach, gdzie Skandynawowie zakładali książęce dynastie drogą zbrojnych najazdów i krwawych przewrotów lub przejmowali władzę stopniowo, z racji swej przewagi militarnej oraz lepszej znajomości ponadregionalnej polityki. W przypadku Jaćwieży ów proces mieszania krwi i różnorodnych wojennych obyczajów skutkował powstaniem wyjątkowo skutecznej zbrojnej organizacji, bazującej na tradycyjnych formacjach miejscowej konnicy i umiejętnościach przybyszów w zakresie wznoszenia fortyfikacji. Dzięki wiedzy przyniesionej przez wikingów gród położony na górze wyrastającej u zbiegu trzech głębokich jezior stanowił przykład niezdobytej średniowiecznej fortecy, jakiej próżno by szukać w tej części Europy.
– Dziw, iże się jeszcze zbój w okolicy nie pokazał – kontynuował Zadar, naciągając na nagi tors połę swej wschodniej szaty, którą na czas turnieju opuścił do pasa. – Jużem był do niego spóźniony, gdy mnie Miecławowy dziad, mój starosta rodowy, w drogę ku tobie, kneziu, u schyłku jesieni wyprawiał. A tu i Gody przeminęły.
Z wyraźną dumą podkreślił swą datującą się od niedawna przynależność do rodu Wilków. Zupełnie niespodziewanie stary Wilk, dziad Miecława i jego młodszego brata, Bruna, adoptował przybłędę, gdy ten pojawił się jesienią w ich mazowieckiej siedzibie, Rokitnie. Wprawdzie nawet skopiec nie był na tyle naiwny, aby przypuszczać, iż starzec uczynił ów gest z sympatii, miłosierdzia lub za zasługi położone podczas ratowania z niewoli jego ulubionego chowańca, Nieluba. W głębi duszy przeczuwał, że nestor dobrze przekalkulował korzyści płynące z obłaskawienia i podporządkowania interesom swego klanu niezwyciężonego wojownika. Do nieco pochopnego kupczenia rodowym klejnotem skłoniło Wilka bieżące zagrożenie, płynące właśnie ze strony wzmiankowanego Izbora. Przebiegły szpieg i skrytobójca został posłany przez Mieszka Lamberta z poleceniem rozpracowania godzącego w interesy polskiego władcy zbrojnego spisku rodzącego się w jaćwieskim mateczniku oraz, ewentualnie, potajemnego zgładzenia jego domniemanego przywódcy, kniazia Szjurpy. Sęk w tym, że pierwsze skrzypce w intrydze odgrywał planujący secesję Mazowsza Miecław. Gdyby informacja o roli cześnika została ujawniona i dotarła na polski dwór, przyszłe losy rodu Wilków malowałyby się w ponurych barwach.
Tym niemniej wyalienowany ze społeczeństwa i rozpaczliwie poszukujący przynależności do jakiejś ludzkiej wspólnoty Zadar przyjmował ów wilczy dar z głęboką wdzięcznością, choć miast zakosztować rodzinnego pożycia natychmiast został rozkazem rodowego starosty posłany w jaćwieskie dziedziny z krwawą misją zidentyfikowania i potajemnego wyeliminowania królewskiego szpiega. Na dworze Szjurpy rychło docenił profity płynące ze swej nowej pozycji społecznej. Jako przyszywany krewny kneziowego sojusznika został podjęty godnie, zasiadał przy jednym stole wraz z kwiatem miejscowego rycerstwa, a udział w turniejach, które z nużącą monotonią wygrywał, przynosił mu liczne profity w postaci zysków z zakładów oraz bogatych darów, jakimi rozrzutnie szafował pan północnej krainy. Po raz pierwszy w życiu skopiec zakosztował szacunku i powszechnej życzliwości ze strony bliźnich, a sen z powiek spędzał mu jedynie brak postępów w realizacji zleconego zadania.
Izbor wyruszył w drogę niemal miesiąc wcześniej niż Zadar, wybierając trakt wiodący na Sambię i Nowogród. W istocie jego przewaga nie była jednak oszałamiająca, ponieważ startując z okolic Ostrowia[38] Lednickiego miał do pokonania znacznie dłuższą trasę niż znajdujący się na Mazowszu trzebieniec. Ten ostatni nieomal dognał zbója na szlaku, pilnie tropiąc ślady pozostawione przez wytatuowanego pokrakę w pamięci mieszkańców wiosek ciągnących się wzdłuż gościńca. Niestety, po przekroczeniu granic Jaćwieży bariera językowa sprawiła, że ów wypróbowany trop się urwał. Posłańcowi nie pozostało nic innego jak pędzić do celu ile sił w końskich kopytach w nadziei, że napotka lub wyprzedzi skrytobójcę. Gdy okazawszy otrzymany od cześnika piernacz, przekroczył bramy Szjurpapilis, wydawało się, że wygrał wyścig i może spokojnie oczekiwać przybycia ofiary w zastawionej pułapce. Zaciągnął codzienną wartę, podczas której, pilnie wpatrzony w twarze przybywających z dalekich stron podróżnych, czatował na wąskim moście spinającym brzegi głębokiego jaru, który wyryto u podnóża grodowego wału, łącząc dwa sąsiednie jeziora. Obchodził też regularnie, wraz z uzbrojonym tłumaczem, położone po drugiej stronie wąwozu targowe podgrodzie, zaglądając pod strzechy dostatnich chat i mizernych kleci[39] w poszukiwaniu wynajmujących stan kupców i wszelkiej maści wędrownych domokrążców.
Niestety, czas mijał, a Izbor się nie pojawiał. Choć istniało nikłe prawdopodobieństwo, że krzywonogiego zbója spotkała na szlaku jakaś zła przygoda, Zadar zaczynał się obawiać, że został przezeń zdemaskowany i to zapewne dawno, jeszcze w drodze. Gnając na łeb na szyję przez jaćwieskie sioła, nie miał czasu dokładnie badać otoczenia. Może nie spostrzegł popasającego Izbora. Bystry szpieg królewski natychmiast zaś rozpoznał dawnego kompana, lecz z wrodzonej ostrożności nie ujawnił się, tylko ruszył śladem trzebieńca, a gdy zorientował się, że łączy ich wspólny cel podróży, przyczaił się gdzieś w pobliżu, planując, jak rozegrać partię w nowej sytuacji. W najlepszym przypadku, znając profesję skopca, mógł żywić nadzieję, że zwerbowano drugiego skrytobójcę i oczekiwał na jakiś umówiony sygnał, w najgorszym – domyślił się jego właściwej roli, a co za tym idzie, zamiarów Miecława.
– A niechby i przepadł zbój ze szczętem kędyś pośród kniei. – Szjurpa machnął lekceważąco dłonią. – Mnie za nim nie ckno[40], a i tobie pewnikiem takoż. Niechby wilcy podjedli, bo im pewnoć pośród śnieżycy czczość doskwiera. Wżdy na coś się wraże zakusy przydały, skoro takowego chwata przyszło mi za ich przyczyną gościć. Noce długie, nuda i smętek z kątów wyzierają, lepak[41] co twe harce wojackie obaczę, zrazu mi jakoś weselej na sercu. Przepij ku mnie…
Nie dokończył zdania i zamarł z dzbanem kumysu w wyciągniętej ręce, gdyż spod grodowej bramy dobiegło granie licznych rogów, którym towarzyszył łomot drewnianego gongu, zapowiadający wizytę znaczniejszych przybyszy, których powitanie nie mogło się obyć bez osobistego udziału władcy.
– Dzierż! – Kniaź podał naczynie skopcowi i skoczył na równe nogi, zdradzając niezwykłą dla swej pozycji niecierpliwość. – Sam wypić musisz, jakoż mnie mus co prędzej spóźnionych gości witać. Ano, twoi pewnikiem nareszcie przybyli. – I popędził na czele grupki przybocznych do drzwi.
Zadar przez chwilę niepewnie dreptał w miejscu. Obawiał się tej chwili. Wiedział, że niechybnie nastąpi i przygotowywał się na nią od tygodni, ale gdy już nadeszła, nadal nie wiedział, jak powinien się zachować. Otóż na Gody miał przybyć do Szjurpapilis sam Miecław na czele orszaku wypróbowanych stronników, celem przeprowadzenia poufnych negocjacji. Cześnik organizował potajemną wyprawę na Jaćwież pod pozorem zimowych łowów, jedynym, który pozwalał sporej grupie wielmożów zebrać się razem i zniknąć na czas konieczny do odbycia dalekiej podróży bez wzbudzania podejrzeń na królewskim dworze. Objuczeni bronią i zapasami, mieli przepaść na miesiąc lub dłużej w borach Mazowsza, aby potem wynurzyć się z nich obładowani zdobyczą, którą zapewne już teraz gromadziła w lodowych spiżarniach zaufana czeladź. Nikt w Polsce nie powinien się domyślać, że bocznymi szlakami, przedzierając się poprzez zaspy, zmierzają ku terytoriom ościennego plemienia. Jednak właśnie owe zaspy omal nie pokrzyżowały spiskowcom planów. Otóż zima na przełomie 1033 i 1034 roku nie należała wprawdzie do szczególnie mroźnych – zresztą zimy w owych czasach bywały znacznie łagodniejsze od tych, które skuwały lodem cały Bałtyk zaledwie kilka stuleci później – lecz przyniosła niespotykanie obfite opady śniegu. Śnieżyce rozpoczęły się z końcem listopada i nawiedzały ziemie Jaćwingów niemalże dzień w dzień do początków stycznia. Ustalony termin minął, ale Miecławowa drużyna najwyraźniej utknęła gdzieś pośród spowitych białym całunem kniei. Stąd brało się zniecierpliwienie Szjurpy i jego gwałtowna reakcja, gdy rozległ się nareszcie długo wyczekiwany sygnał u grodowej bramy. Wprawdzie oczekiwano dwóch spóźnionych delegacji, mazowieckiej i pomorskiej, jednak zachodziło spore prawdopodobieństwo, że Zadarowi lada chwila przyjdzie stanąć oko w oko z niemal kompletnie nieznanym, a potężnym i słynnym z porywczości krewnym. Skopiec miał okazję spotkać Miecława przelotnie jeden raz w życiu, w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, gdy polski król wydawał nań w obecności cześnika wyrok za ucieczkę z niewoli oraz zbrodnię zabójstwa, której dopuścił się podczas pobytu w Drohiczynie na swym właścicielu, kairskim kupcu Nasirze ibn Aflachu. Wprawdzie cała przygoda skończyła się dla zbiega nad wyraz pomyślnie i w jej wyniku oficjalnie zyskał status człowieka wolnego, o czym możny przedstawiciel rodu Wilków musiał już wiedzieć, ale pozostawała spora doza niepewności, czy zaakceptuje adopcję do rodziny tak nikczemnej persony, o ile w ogóle wiedział o podjętej przez dziada decyzji. Gdyby, za sprawą Zadara, Izbor spoczywał już w bezimiennym grobie, stanowiłoby to niepodważalny argument, świadczący, że były niewolnik choć trochę zasługuje na godność członka sławnej familii. Niestety, nie udało się wykonać powierzonej misji. Dlatego kaleki wojownik kręcił się po izbie, niezdolny podjąć decyzji, czy wypada mu, jak przystało ziomkowi, pospieszyć w ślad za kniaziem i wziąć udział w oficjalnym powitaniu, czy też lepiej przyczaić się gdzieś i czekać na reakcję Miecława. W końcu doszedł do wniosku, że skoro nikt go pod bramę nie prosił, lokalny władca zaś wyraźnie polecił mu pić, to pozostanie na miejscu gorliwie spełniając rozkaz, a trunek być może doda mu animuszu.
Podszedł do niezbyt zamożnie odzianego woja, który raczył się miodem siorbanym z wielkiego garnca, i na migi zaproponował mu wymianę naczynia na dzban wypełniony spienionym kumysem. Nieznajomy bez oporów przyjął ów nad wyraz korzystny z jego punktu widzenia układ. Sfermentowane kobyle mleko stanowiło przysmak zarezerwowany dla panów i niezmiernie rzadko trafiało na stoły szeregowych drużynników. Natomiast dla Zadara, który jako znaczny i poważany gość nieustannie bywał częstowany cennym napitkiem, okazało się zmorą podczas przyjemnego skądinąd pobytu pod dachem Szjurpy. Skopiec uważał kumys za najobrzydliwszą rzecz, jakiej przyszło mu w życiu kosztować, i upatrywał w cuchnącej używce przyczyny regularnie powracających dolegliwości gastrycznych, ale nie śmiał odmawiać licznych toastów w obawie przed urażeniem gospodarzy. Teraz, wdzięczny losowi przynajmniej za to, że udało mu się uniknąć kolejnej przyprawiającej o mdłości degustacji, przysiadł w ciemnym kącie i niemal duszkiem opróżnił wytargowany garniec, wzbudzając pełne uznania szepty i ciche gwizdy wśród współbiesiadników. Miód nie należał do najprzedniejszych, ale grodowy miodosytnik zadbał, aby miał on moc stosowną dla gardzieli jaćwieskich wojów. Zadar więc zaraz poczuł lekki szmerek pod wygoloną czaszką i śmiało spojrzał na drzwi, które akurat rozwarły się, wpuszczając gromadkę przybyszów spowitą parą oddechów i tumanem gnanego wiatrem śniegu.
Na czele orszaku postępował zaróżowiony od mrozu i roześmiany Szjurpa, obejmujący szerokimi ramionami dwóch wielmożów, którzy z determinacją starali się naśladować jego rozradowanie, jednak ich wysiłki nawet z daleka robiły wrażenie nieco sztucznych i wymuszonych. Najwyraźniej nie żywili zbyt głębokiej sympatii do siebie nawzajem, nie zaś do kniazia, zwracając się doń bowiem, nie przejawiali żadnych oznak owej skrywanej nieszczerości. Zadar natychmiast rozpoznał w jednym z nich Miecława Unisławowica[42] i odruchowo wstał, pomimo że zamierzał oczekiwać na rozwój wypadków ukryty za plecami gawiedzi. Wprawdzie wszyscy już podrywali się z miejsc, klaszcząc dłońmi o uda i gromko wiwatując na cześć gości, jednak z racji wysokiego wzrostu i wschodniego zawoju na głowie nasz mistrz sztuk walki siłą rzeczy najbardziej rzucał się w oczy. Stalowoszare oczy cześnika prześlizgnęły się po jego twarzy, nie zdradzając żadnych emocji, gdy kontynuował marsz środkiem izby ku podniesieniu, na którym ustawiono stół gospodarza i gdzie wkrótce rozpoczęła się druga tura oficjalnego powitania. Puszczając mimo uszu wygłaszaną w niezrozumiałym dlań sudowskim narzeczu przemowę, skopiec nie mógł pozbyć się gorzkiego uczucia zawodu. Wprawdzie spodziewał się obojętności i nawet tłumaczył sobie, że będzie ona znacznie bardziej pożądaną niźli jawna wrogość, ale w głębi duszy liczył na odrobinę serdeczności. Jednocześnie z nawyku pilnie obserwował przybyłych, jakby wbrew logice spodziewał się spostrzec pośród nich małpią sylwetkę Izbora.
Delegacja Mazowszan składała się z ośmiu ludzi. Skupiali się wokół swego naczelnika, zachowując wyraźny dystans do przedstawicieli drugiej grupy, trzymającej się za plecami przystojnego, choć nieco otyłego młodzieńca, o pucołowatej twarzy, która mogłaby uchodzić za niemal dziecinną, gdyby nie szkarłatna blizna, najwyraźniej zupełnie świeża, przecinająca lewą skroń i policzek. Właśnie ów panicz, o spojrzeniu przesyconym arogancką butą, był drugim wielmożą towarzyszącym Szjurpie. Zarówno on, jak i większość jego dwunastoosobowej świty mieli łby podgolone na wareską modłę, nosili się też z normańska, ale wiele elementów ich stroju posiadało saski lub słowiański rodowód, więc nawet niepojmujący słów prezentacji Zadar domyślił się wnet, że pochodzą z Pomorza. Zapewne obie delegacje spotkały się gdzieś na szlaku i połączyły siły, przekopując się przez śniegi, ale wspólny wysiłek najwyraźniej nie doprowadził do nawiązania przyjaznych relacji. Nie najlepiej wróżyło to planowanemu sojuszowi, zwłaszcza że skopiec spostrzegł, jak Miecław ze złością przygryza czarny wąs i marszczy brew, gdy kniaź w pierwszej kolejności przepił do Pomorzanina. Ten wypowiedział kilka słów po prusku, a później mówił już po słowiańsku, chociaż z silnym akcentem, zdradzającym, że wychował się wśród ludzi używających na co dzień jakiegoś germańskiego języka. Cześnik, gdy nadeszła jego kolej, postąpił podobnie, jednak w narzeczu Jaćwingów mówił dłużej i znacznie bardziej płynnie, świadomie wykorzystując przewagę, jaką dawała mu lepsza znajomość miejscowej kultury. Jego głęboki, dudniący głos docierał do najdalszych zakamarków halli, a potężna sylwetka, okryta prostym podróżnym płaszczem z wilczych futer, znamionowała dostojeństwo, w którym nie dorównywał mu nawet zwalisty, lecz o pół głowy niższy Szjurpa, który w dodatku, z racji pogodnego i nieco beztroskiego usposobienia, przejawiał na każdym kroku krotochwilną rubaszność.
– Tedy wznoszę jenż[43] róg za pomyślność gospodzina naszego, sławnego knezia Szjurpy, a takoż i twoją, Siemomyśle, zasię nade wszystko za pomyślność pospólnego przymierza – zakończył Miecław. A przynajmniej tak sądził przez chwilę skopiec i nie potrafił ukryć zaskoczenia, gdy Unisławowic niespodziewanie dodał, zwracając się w jego stronę. – A i łyk niemały pociągnę za świeżą odrośl mego rodu, Zadara, co się po kątach kryje, miast możnego krewnego, jak przystało, powitać. Pójdźże wreszcie ku mnie i przepij jako Wilk do Wilka, bo pomyślę, żeś o co krzyw na mnie.
Niegdysiejszy niewolnik ochoczo przepychał się przez ciżbę, czując wielkie ciepło rozlewające się w piersi coraz szerzej i szerzej, aż na koniec wypełzło na szyję i bladą zazwyczaj twarz pokryło szkarłatnym rumieńcem. Nie mógł wiedzieć, że Miecław, zaaferowany oczekującym go zadaniem, które nieoczekiwanie okazywało się znacznie trudniejsze od dotychczasowych przewidywań, po prostu w pierwszej chwili nie poznał spotkanego niegdyś przelotnie człowieka. Naturalnie pamiętał o posłańcu oraz wyznaczonym mu zadaniu, dowiedział się też od brata, jakiego ostatecznego podstępu użył dziad, aby pozyskać lojalność wojownika, ale skojarzył osobę dopiero podczas wygłaszania przemowy, gdy świdrując wzrokiem tłum, zwrócił uwagę na mężczyznę we wschodnim stroju. Poczuł się nieco niezręcznie, więc z przebiegłością cechującą wytrawnych polityków ukrył gafę, wyróżniając przybłędę znacznie bardziej, niż początkowo zamierzał. Zresztą nie miał nic osobiście przeciw trzebieńcowi, który w żaden sposób nie mógł uszczuplić rodowych włości, pozostając do śmierci jedynie tytularnym członkiem Wilczej familii, lecz przebywając nieustannie na królewskim dworze, nauczył się doceniać rangę szlachectwa i mierził go fakt przymusowego skoligacenia z kalekim osobnikiem o dość szemranej przeszłości.
Gdy Zadar drżącymi z przejęcia dłońmi unosił do ust róg, aby wysączyć zeń resztki miodu, który wydał mu się najsłodszym trunkiem, jakiego zakosztował w swym pełnym goryczy życiu, możni zamienili jeszcze kilka słów, po czym zaczęli rozchodzić się na od dawna przygotowane kwatery. Miecław ujął go mocno za ramię i szepnął:
– Rzekłem kneziowi, by nam później pachołków ze spyżą i posługą podesłał, bo przecie ty nas na leże powiedziesz niby miejscowy, skoro już bolej[44] miesiąc w grodzie bydlisz. A takoż od uczty się na dzisiejszą noc wymówiłem, bośmy zdrożeni ponad wszelkie opisanie. I nie zełgałem ni krztyny. W życiu takowej przeprawy nie miałem. Dwa konie nogi połamały, a sanie miejscami na własnych grzbietach nosić nam przyszło. Śmierć włada borem tej zimy. Lecz nim mnie zasłużony sen zmorzy, pogawędzimy ździebko, bo mus mi poznać, jako nasze sprawy stoją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Wżdy – wszakże.
[2] Zali – czy.
[3] Skapieć – zginąć, zmarnieć, zmarnować się.
[4] Łęg – łąka, nieużytek.
[5] Męchyż – pęcherz.
[6] Lędźwice – nerki.
[7] Odliga – odwilż.
[8] Ograżka – dreszcze.
[9] Nawia – zaświaty, kraina umarłych; Nawia, Jawia, Prawia – trzy płaszczyzny istnienia hipotetycznie rozróżniane przez Słowian.
[10] Weles – w mitologii słowiańskiej podziemny bóg zmarłych, magii, bogactwa, władca Nawi.
[11] Łada – bogini (tu Nielub ma na myśli boginię łowów).
[12] Nyja, Nija, Nya – lechickie bóstwo sfery chtonicznej, tu synonim Welesa.
[13] Wyłonić się – tu: narodzić się, wyjść z łona.
[14] Chąsa – zgraja, gromada opryszków; chąśnik – rozbójnik.
[15] Szlakować – tropić.
[16] Opole – jednostka terytorialna, złożona z kilku, kilkunastu wsi.
[17] Sąmnienie – sumienie.
[18] Pławba – tu: żegluga.
[19] Krzest – chrzest.
[20] Smard – chłop, kmieć.
[21] Okrom – bez, oprócz, z wyjątkiem.
[22] Nynie – teraz.
[23] Cerkiew – niegdyś określano tak każdy budynek kościelny.
[24] Abojem – albowiem, bo.
[25] Szypa – strzała.
[26] Brzechwa – promień strzały.
[27] Pławca – żeglarz, pływak.
[28] Szjurpapilis – z jaćwieskiego (xsv) – gród Szjurpy.
[29] Waregowie – skandynawscy wikingowie; działali w rejonach dzisiejszej Ukrainy i Rosji, tworząc tam pierwszy organizm państwowy, nazwany później Rusią Kijowską.
[30] Skopiec – kastrat; oskopić – wykastrować.
[31] Skandynawski długi dom typu halla, miejsce zamieszkania elit; tutaj w odniesieniu do wnętrza takiego budynku.
[32] Trzebieniec – kastrat; wytrzebić – m.in. wykastrować.
[33] Sudowia – Jaćwież.
[34] Morderz – zabójca.
[35] Ochędóstwo – odzież.
[36] Bydlić – żyć.
[37] Galindia – jedna z krain południowych Prus, zamieszkiwana przez Galindów.
[38] Ostrów – wyspa.
[39] Kleć, kleta – szopa, chatka, przybudówka.
[40] Cknić – tęsknić.
[41] Lepak – jednak.
[42] Unisławowic – syn Unisława (jak Mieszkowic – syn Mieszka itp.).
[43] Jenż – ten, który.
[44] Bolej – więcej niż, bardziej.
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
Lata trzydzieste XI wieku. Mroczny i spowity mgłą tajemnicy okres w historii Polski. W czasach zamętu potomkowie możnowładczych rodów spiskują, planując secesję podbitych dzielnic. Niedobitki legendarnego plemienia dzikich kobiet prowadzą krucjatę przeciwko patriarchalnemu społeczeństwu, objawiają się wyklęci bogowie i pradawne demony. Nawet namaszczony władca nie cofa się przed skrytobójstwem.
Gdy płoną oblegane przez najeźdźców grody, a klingi mieczy spływają na przemian wrażą lub bratnią krwią, bezimienny łucznik okazuje się spadkobiercą starożytnej mocy. Jak poradzi sobie z misją w świecie bezwzględnych zbrodni i nieokiełznanych namiętności, wspierany jedynie przez ród skażony wilczym stygmatem i kobiety mordujące własnych synów? Wszak przyjdzie mu pokonać zastępy pruskich i wareskich wojów, przewrotnych kapłanów, płatnych zabójców, krwiożercze widma oraz własne szaleństwo, by stać się namiestnikiem boga umarłych.
Gorejące śniegi
ISBN: 978-83-8373-105-6
© Jakub Krzysztof Nowak i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Artur Rostocki
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek