Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Plunder. A Memoir of Family Property and Nazi Treasure
Copyright © 2021 by Meir Menachem Kaiser
Copyright for the Polish edition © Fundacja Ośrodka KARTA, 2023
Copyright for the Polish translation © Monika Skowron, 2023
Published by special arrangement with HarperCollins Publishers LLC.
REDAKCJA Hanna Antos, Adam Safaryjski
OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI
SKŁADTandem Studio
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (+48) 22 848-07-12
KONTAKT DO WYDAWNICTWA [email protected]
KSIĘGARNIA INTERNETOWA www.ksiegarnia.karta.org.pl
www.karta.org.pl
Wydanie I, Warszawa 2023
ISBN 978-83-66707-78-8
Ojciec mojego ojca, Maier Menachem Kaiser, zmarł w kwietniu 1977. Osiem lat przed moim przyjściem na świat – nie znałem go, nie dane nam były wspólne chwile dziadka z wnukiem, nigdy go nie przytuliłem; on nigdy nie dawał mi prezentów, którymi moi rodzice nie byliby zachwyceni; nigdy nie złajał mnie za wbieganie na ulicę ani nie powiedział, że mnie kocha. Dla mnie był ojcem mojego ojca, koniec kropka. Wiedziałem o nim zaskakująco mało, o wiele mniej niż można by złożyć na karb tego, że nasze życiorysy się nie pokrywały. Co wiedziałem? Znałem kluczowe punkty nekrologu. Wiedziałem, że urodził się w Polsce (ale nie w którym mieście); wiedziałem, że przeżył wojnę (ale prócz tego nic więcej); wiedziałem, że po wojnie przeniósł się do Niemiec, gdzie w 1946 roku poślubił Bertę Ramras i miał z nią syna, mojego wujka; potem wyjechał do Nowego Jorku, gdzie urodzili się mój ojciec i moja ciotka; następnie przeniósł się do Toronto – tam zmarł w wieku 56 lat na niewydolność serca.
Skąpe wyobrażenie o własnym dziadku czerpałem z tego, co mówił mi ojciec, zwykle w rocznicę jego śmierci, jorcajt. Tego dnia mieliśmy z ojcem wypracowany zwyczaj, powtarzany co roku, ustalony, zrytualizowany. Ojciec budzi mnie tuż przed wschodem słońca i idziemy do synagogi, gdzie prowadzi nabożeństwo i odmawia kadisz. Potem przynosi kilka butelek sznapsa, ciastka w torebce i krakersy. Tuzin, może więcej mężczyzn zbiera się, wychyla kieliszek, zagryza ciastkiem i mówi do mojego ojca: „Niech jego neszama znajdzie aliję”. Niech jego dusza powróci do ojczyzny ojców. Wypowiadają formułę tak samo, jak składa się życzenia świąteczne – formalnie, zdawkowo, ale nie niegrzecznie. Mój ojciec odpowiada amein, dziękuję.
Z synagogi jedziemy z ojcem na cmentarz. Jest wyjątkowo zadbany, rozplanowany zgodnie z przynależnością do szulu, przypomina dzielnicę z subtelnymi granicami i uporządkowanymi uliczkami: Beth Emeth, Minkser, Stopnizer, Anshei Minsk. Mężczyźni i kobiety – zachowując skromność nawet po śmierci – pochowani są osobno.
Parkujemy samochód i przechodzimy nad grób mojego dziadka, gdzie recytujemy psalmy. Na każdą okazję jest inny psalm. Na cmentarzu czyta się rozdziały 33, 16, 17, 72, 91, 104 i 130, a potem rozdział 119 złożony z 22 akapitów, po jednym na każdą literę hebrajskiego alfabetu, akapity odczytuje się zgodnie z pisownią imienia zmarłego. Czytam psalmy ekspresowo, dla mnie to tylko kolejny duchowy obowiązek, z wprawą połykam hebrajski. Ale gdy kończę, nie mam nic do roboty, nie mam dokąd pójść, stoję więc nad grobem dziadka, znudzony, lecz nie zniecierpliwiony, i przyglądam się ojcu. Jest bardzo przystojnym mężczyzną: kwadratowa szczęka, gęste czarne włosy, przystrzyżona fryzura. Ma na sobie to, co zawsze: wygodne mokasyny, białą lub niebieską koszulę zapinaną na guziki, ciemną wiatrówkę i ciemną bejsbolówkę (logo jest mu zupełnie obojętne: może to być SWAT lub FUBU). Czyta psalmy znacznie wolniej ode mnie, wolniej nawet niż swoje zwyczajowe modlitwy. To człowiek z przyzwyczajeniami – czerpie dogłębną pociechę, a nawet pewną siłę z zasad i porządku – a jego moc przejawia się w ustalonych rytuałach. Nie wiem, co myśli o swoim ojcu ani co do niego czuje. Ale bez względu na to, jakie są to myśli i uczucia, objawiają się, nawet jeśli niewypowiedziane na głos, ponieważ modli się po cichu, lecz nie milcząco, nad jego grobem. Zaciska powieki tak mocno, że marszczy skronie. Tu i ówdzie, gdy zacina się na hebrajskim słówku, to podnosi, to załamuje głos. Mój ojciec kruszy słowa psalmisty w ustach. Przeważnie nie płacze, ale czasem mu się zdarza – bez szlochu roni stoickie łzy – a ja zerkam na niego kątem oka, skrępowany, niepewny, co powinienem – jeśli w ogóle – zrobić. Właśnie przychodzi mi do głowy, że widziałem płaczącego ojca tylko w takich okolicznościach.
Na nagrobku widnieją pełne hebrajskie imię i nazwisko mojego dziadka, które stanowią też moje oficjalne imię i nazwisko: Meir Menachem Kaiser. (Moi rodzice poprawili zapis imienia na angielsko brzmiące „Maier”). To dziwne uczucie – zobaczyć swoje imię wyryte na płycie nagrobnej. Nie powiedziałbym, że niepokojące lub zatrważające – wciąż jestem młody, nie mam zbyt wielu (głębokich i nie tylko) przemyśleń na temat śmierci – to po prostu dziwne. Resztę kamienia nagrobnego zajmuje hebrajski wiersz, nawiązanie do imienia dziadka – „Meir” wywodzi się z hebrajskiego słowa oznaczającego światło, „Menachem” zaś oznacza pociechę: „Światło [meir] twoich oczu zostało nam zabrane / Brak nam pociechy [menachem]”.
Nie jest to wielka poezja, za to szczera, bezpośrednia, bezpretensjonalna. Jestem pewien, że wiersz wywarł wpływ – i nadal wpływa – na tych, którzy dziadka znali.
Ja nigdy go nie poznałem, więc nie jestem poruszony. Nie pozostaję niewzruszony – na cmentarzu każdy coś czuje: coś na kształt smutku, empatyczne ukłucie, że inni odczuwają stratę tak do żywego – ale mój dziadek jest dla mnie niemal abstrakcją, tak samo jak jego dziadek, którego imienia nie zna nawet mój ojciec. Brak mojego dziadka jest pozbawionym tragedii suchym faktem. Noszę jego imię, ponieważ tak się akurat złożyło w czasie: gdyby któraś z moich starszych sióstr przyszła na świat jako chłopiec, zwano by ją Meir Menachem, imieniem, które wisiało w powietrzu osiem lat, czekając na chłopca, któremu mogłoby przypaść w udziale.
Gdy ojciec wreszcie kończy psalmy, podnosimy po kamieniu z ziemi i kładziemy je na szczyt nagrobka zgodnie ze zwyczajem, którego początków nie znam, ale który rozumiem tak: byłem tu, pamiętam. Gdy przejeżdżamy alejkami i wyjeżdżamy z cmentarza, mój ojciec – odsłonięty, melancholijny, a może samotny – opowiada o swoim ojcu. Nie mówi wiele, a jego opowieści prawie nigdy nie wykraczają poza frustrująco luźne ogólniki; niemal nigdy nie ma w nich żadnych anegdotek, cytatów, sporów, przeciwności, zwycięstw, zwyczajów, dziwactw, niczego, co mogłoby nadać kształt lub formę zmarłemu mężczyźnie, którego dopiero co odwiedziliśmy. Pewnego razu zdradził mi, że dziadek był zdrowotnym zapaleńcem. „Uprawiał jogę – powiedział ojciec – zanim to było modne. Codziennie stawał na głowie”. Następnym razem powiedział mi, że dziadkowi dokuczały wrzody i pił mleczko magnezjowe. W inną rocznicę wyznał, że jesteśmy z dziadkiem bardzo podobni. Poprosiłem, by powiedział coś więcej. W czym przypominam zejdego? Ojciec potrząsnął głową i odparł: „Nie wiem, ale widzę to”.
Mamy zdjęcia dziadka, choć tylko kilka, a większość z nich przedstawia go w sztywnej i nienaturalnej pozie. Jest przystojny, łysy i dobrze wygląda w garniturze. Ma szeroką, starannie ogoloną twarz i policzki, które zaokrąglają się, gdy się uśmiecha.
Wiedzieliśmy, że dziadek jako jedyny z rodziny przeżył wojnę, jego rodzice i rodzeństwo zostali zamordowani, tak jak prawie cała jego duża dalsza rodzina. Ale wiedza ta przypominała czarną dziurę. Nie mieliśmy pojęcia o jego przedwojennym życiu ani zdarzeniach podczas wojny. Nie wiedzieliśmy, w których obozach koncentracyjnych go więziono ani jak jego ojciec zarabiał na chleb. Nie wiedzieliśmy nic a nic o jego rodzicach, ciotkach, wujach, kuzynach; mój ojciec i jego dwoje rodzeństwa – nie wspominając o moim pokoleniu – z trudem wymieniali imiona rodzeństwa dziadka; nie byli nawet całkiem pewni, ilu ich było. Wiedzieliśmy, że zginęli, ale nie mieliśmy bladego pojęcia o tym, kim byli. Nie wiedzieliśmy, gdzie zginęli ani jak. Gdy więc dziadek zmarł, oni także zmarli innym rodzajem śmierci.
***
Po raz pierwszy trafiłem do Polski w 2011 roku, ale nie miało to nic wspólnego z historią mojej rodziny – właśnie skończyłem stypendium badawcze w Litwie i spędzałem Rosz Haszanę, Święto Trąbek, w Krakowie – a skoro już tam byłem, czułem, że powinienem odwiedzić miasta rodzinne dziadków. Wydawało mi się, że to moja powinność. Nie do końca obowiązek, raczej konwenans. Kiedy jesteś w mieście, składasz wizytę krewnym, żeby się przywitać; gdy jesteś w Toronto na jorcajcie dziadka, odwiedzasz jego grób i recytujesz psalmy; kiedy po raz pierwszy w życiu znajdujesz się w Polsce, wybierasz się na wycieczkę do rodzinnych miasteczek swoich dziadków i robisz zdjęcia. Jedziesz i do końca życia możesz mówić, że tam byłeś.
Zatelefonowałem do ojca i spytałem go, skąd pochodzili jego rodzice. Nie był całkowicie przekonany co do matki („Z Oświęcimia, a może z Rzeszowa...?”), ale jego ojciec – powiedział – na pewno był z Sosnowca, dużego miasta z województwa śląskiego, słynącego z tego, że właśnie tam stykały się cesarstwa rosyjskie, pruskie i austro-węgierskie. Sprawdziłem w internecie, że to tylko 70 kilometrów od Krakowa; mogłem pojechać tam i z powrotem w jeden dzień, bez trudu. Powiedziałem ojcu, że się wybieram. Odparł, że to dobry pomysł.
Mój ojciec nigdy nie postawił stopy w Sosnowcu i widocznie nie czuł palącego pragnienia, żeby się tam udać; kilka razy był w Polsce, odwiedzał klimatyzowanym autokarem miasta, sztetle, obozy i groby słynnych rabinów, i choć nie sądzę, by celowo omijał miasto rodzinne swojego ojca – gdyby przewodnik zaproponował tam przystanek, ojciec z chęcią by się zgodził – to nigdy nie czuł się zmuszony, żeby samemu to zorganizować. Ogólnie rzecz biorąc, ojciec wydawał się oderwany: Sosnowiec to miejsce, gdzie urodził się jego ojciec, gdzie przeszedł przez to, przez co przeszedł, jest jak jest. Częściowo to kwestia osobowości: ojciec nie jest sentymentalny, nie przywiązuje się do przedmiotów ani miejsc. Jednak jest też jasne, że ambiwalencja mojego ojca wobec Sosnowca w pewnym stopniu została zdeterminowana małomównością jego ojca: nasze rozumienie sensu, wewnętrznych i zewnętrznych znaczeń, jest przynajmniej częściowo dziedziczone. Gdyby mój dziadek często opowiadał o swoim dzieciństwie, gdyby opisał swój dom, szkołę, dzielnicę i getto we wspaniałych, tkliwych i przerażających szczegółach, pewnego rodzaju nostalgia – swobodna, wymyślona, ale wciąż realna – zostałaby wpojona jego dzieciom. Marzyłyby o Sosnowcu. Zatem gdy pytam, czym był Sosnowiec dla mojego ojca, tak naprawdę zadaję pytanie, co znaczył dla mojego dziadka. To o wiele trudniejsze zagadnienie.
Spytałem ojca, czy znał jakieś istotne adresy. Odparł, że pewnie tak, będzie musiał przekopać papiery. Kilka godzin później oddzwonił i przeliterował „Małachowskiego 12” – gdzie, jak powiedział, wychował się jego ojciec, był tego prawie pewien. Dodał też, że mój pradziadek właściwie posiadał ten budynek; i że po wojnie dziadek próbował bez powodzenia go odzyskać; i że 20 lat temu na ponaglenie mojej babci on, mój ojciec, kazał przetłumaczyć dokumenty dziadka, rozpytał o odzyskanie kamienicy, ale do niczego nie doszedł, wszyscy mówili: „Zapomnij o tym, to niemożliwe lub niewarte starań”. Wszystko to było interesujące – nigdy wcześniej o tym nie słyszałem – ale to na marginesie. Dla mnie liczyło się, że miałem adres. Teraz celem podróży był konkretny punkt przy konkretnej ulicy, a nie całe duże puste miasto: moja mapa Sosnowca miała teraz coś w rodzaju topografii pamięci. Gdy szukacie swoich korzeni, liczy się specyfika miejsca. Chcecie wiedzieć, które miasto, która dzielnica, które mieszkanie, który pokój. Chcecie być tak konkretni, jak to możliwe.
Pojechałem pociągiem z Krakowa do Katowic, potem przesiadłem się do Sosnowca. Ze stacji kolejowej poszedłem w kierunku Małachowskiego. Ulice były wąskie, wyboiste, zatłoczone wściekłymi samochodzikami i krnąbrnymi tramwajami oraz zadaszone chyba tysiącami kabli nad głową. Sosnowiec, jak mogłem zauważyć, nie był niczyją ulubioną miejscówką na wakacje. Był posępny, wydeptany i szary, zarówno jeśli chodzi o jego kolor, jak i ducha. Czy byłem zaskoczony? Nie wiem. Wśród amerykańskich Żydów podróżujących do alte heimu z aparatami zwisającymi u szyi i mitycznymi wspomnieniami dzwoniącymi w uszach stało się to niejakim toposem, aby być zaskoczonym miastem, w którym dorastali dziadkowie-imigranci. (Jest takie wielkomiejskie! Takie nowoczesne!). Oto wychuchane i sentymentalne wyobrażenia jak z czytanki dla dzieci, ale trudno im się oprzeć. Choć nie miałem przed oczami kur, koni i chłopstwa, i nie sądziłem, że przy Małachowskiego 12 znajdę skromną, ale solidną drewnianą wiejską chatę z kopcącym kominem i ukrytą piwnicą, to nie sposób się powstrzymać, by myśląc o polskim rodzinnym miasteczku dziadka, nie wyobrażać sobie (zostaliśmy uwarunkowani do wyobrażania sobie) czegoś: wiejskiego, zielonego, osobliwego, staroświeckiego, sztetlowego. Sosnowiec nie przypomina tego w niczym. Sosnowiec nie jest wioską, nie jest sztetlem, nie jest malowniczy. To ponure poprzemysłowe miasto. Pod względem historii, estetyki i atmosfery. Od wieków przemysł w regionie zdominowany był przez wydobycie węgla i to się czuje – miasto sprawia wrażenie brudnawego, przyciężkiego, melancholijnego. Sosnowiec przypomina kaszel. Architektura jest niska, poślednia, komunistyczna, betonowa: większość budynków zbudowano lub odnowiono po wojnie i jest praktyczna, pozbawiona łuków, wyżęta z ducha, szara lub beżowa.
Bez trudu znalazłem ulicę – Małachowskiego to główna arteria przecinająca śródmieście, mieszcząca przede wszystkim kanciaste kamienice oraz zabudowania samorządu miejskiego. Numer 12 był właśnie taką kanciastą kamienicą. Sąsiadowała z inną, jak to zwykle bywa w tej części świata – trafniej byłoby powiedzieć, że z ostatnim obszarem solidnej zabudowy biegnącej przez prawie cały kwartał. Jednak sąsiadująca część znajdowała się przy Małachowskiego 14, czyli pod adresem niezwiązanym z moim dziadkiem, a zatem nieinteresującym mnie. Numer 12 liczył cztery piętra z dwoma rzędami wąskich białych balkonów sterczących jak żebra. Był koloru wyblakłego beżu. Wyjątkowo pospolity, może nawet trochę nudny.
Stanąłem po drugiej stronie ulicy i przyglądałem się fasadzie, praniu wywieszonemu na balkonach i przykręconym talerzom satelitarnym. Otworzyłem się na to, co czuję. Miałem poczucie, jakbym przeżywał ważną chwilę, pozwoliłem, by historia dziadka wyświetliła się na i w tym pospolitym budynku. Upewniłem sam siebie, że właśnie tu musiał dorastać mój dziadek. Gdzie indziej? Nie miałem żadnego innego adresu, więc to musiało być tu. Zrobiłem kilka zdjęć. Przechodnie podejrzliwie przyglądali się mnie i aparatowi fotograficznemu. Pojmowałem ich nieufność. Rozumiałem, że tam nie przynależę. Czułem to. Byłem outsiderem, byłem turystą, byłem tak odmienny od rodowitego mieszkańca, jak tylko się dało. Tańczyłem głupi taniec nostalgii. Fakt, że (w pewien sposób) pochodziłem z Sosnowca i do niego wróciłem, oznaczał jedynie, że należę tu jeszcze mniej. Gdy stałem przed elewacją kamienicy mojego dziadka, najostrzej przeniknęło mnie nie poczucie związania z tym miejscem i tamtym czasem, ale przekonanie o braku ciągłości z przeszłością. Bez względu na to, jak bardzo literacko czy metaforycznie można by chcieć to wyrazić, to nie był mój dom. Moi dziadkowie zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby wymazać tę część historii. I udało im się, prawda? Choć mój ojciec miał polskich rodziców, myśl, że jest Polakiem, uznałby za niedorzeczną. Nie przekazano żadnej tęsknoty. Nie zasiano żadnych ziaren nostalgii.
Staruszek wyszedł z budynku. Podbiegłem do niego, pokazując mu, by nie zamykał za sobą drzwi. Uprzejmy i niedociekliwy sąsiad uśmiechnął się i przytrzymał mi je. Wnętrze było ponure i za słabo oświetlone, ale nie brudne czy zaniedbane. Miałem wrażenie, że budynek był użyteczności publicznej i ogniotrwały. Wszedłem i zszedłem po schodach. Na każdym piętrze znajdowało się cztery lub pięć mieszkań i spoglądałem na każde drzwi, jakby mogły okazać się dziadka. Jednak żadne mieszkanie nie objawiło się jako to, w którym dziadek spędził dzieciństwo 80 lat temu. Mogłem zapukać, mogłem dołożyć wszelkich starań i wytłumaczyć, kim jestem i co robię w kamienicy i w czyimś progu. Jednak wypełniła mnie nieśmiałość. Już i tak czułem się, jakbym wtargnął na czyjś teren. Wszedłem do środka, zbliżyłem się na tyle, na ile mogłem.
Poszedłem do Urzędu Miasta, gdzie cierpliwa urzędniczka sprawdziła nazwisko mojego dziadka. Trochę to zajęło, zanim doszliśmy do poprawnego brzmienia – założyłem, że oficjalne imię i nazwisko pisało się tak samo jak moje – po prostu wręczyłem jej swoje prawo jazdy – ale w końcu przyniosła dużą, oprawioną w skórę księgę i pokazała mi odręczny wpis przepiękną kursywą, zajmujący dolną połowę strony, stwierdzający narodziny mojego dziadka, Maiera-Mendla Kajzera („Mendel” to żydowskie zdrobnienie od Menachema), i potwierdzający tożsamość jego rodziców, Moshego-Joska i Sury-Heny1.
Później poszedłem na dworzec i wsiadłem do pociągu. Odjazd sprawiał wrażenie ostatecznego; nie sądziłem wtedy, bym miał jeszcze kiedykolwiek tam wrócić. Po co? Zobaczyłem miasto, z którego pochodził dziadek, widziałem kamienicę, w której się wychował, odszukałem odręcznie spisany akt urodzenia, zrobiłem zdjęcia. W końcu pielgrzymkę taką jak ta odbywa się tylko raz. Wróciłbym tam jedynie wtedy, gdybym szukał odpowiedzi na jakieś wyjątkowe pytania, ale nie miałem pytań i nie czułem żadnej potrzeby, by je stawiać.
Co roku setki, może nawet tysiące Żydów przybywają do miast o nazwach, na których można połamać sobie język, z których pochodzili ich rodzice, dziadkowie lub pradziadkowie. Przylatują do Ukrainy, Polski, Litwy, Łotwy, Rumunii, Węgier, Białorusi, pakują się do zgrzytających pociągów i zatłoczonych autobusów, wynajmują zdziwaczałych przewodników, pukają do drzwi przodków i błagalnie pytają ludzi w starszym wieku, czy rozpoznają dane imię. Nawiązują zagmatwane i znaczące stosunki z miejscowymi, usiłują szczegółowo odtworzyć wyrywki przekazanych im wspomnień. To pasjonująca, emocjonalna i brzemienna w skutki podróż (jakże mogłoby być inaczej?). Coś w rodzaju safari pamięci.
Cel wyprawy jest w równym stopniu mitologiczny co geograficzny. W sercu tych rodzin kryje się opowieść. Jak przetrwał? Jak się wydostała? Przez co musiał przejść? Historie te są tylko częściowo znane lub nawet całkowicie nieznane; ale wiadomo, że są. Opowieść ma charakter bardziej anegdotyczny niż historyczny: jest osobista, żyje. Potomkowie pokonują ogromne odległości, by zadawać pytania, zgłębiać temat, przelotnie zobaczyć, dotknąć historii.
Miasto rodzinne jest ważne, ponieważ stanowi tło opowieści. (W przeciwnym razie jest zupełnie nieciekawe, po prostu jeden z dziesięciu tysięcy sztetli. Nie zadałbym sobie wielkiego trudu, żeby odwiedzić miejsce pochodzenia waszego polskiego dziadka). Zwykły turysta ulega miejscu („Polecisz mi, gdzie można dobrze zjeść?”). Uznaje, docenia i wzmacnia podział na to, co lokalne i obce. Jednak turysta pamięci ma misję. Próbuje przymilić się miejscu, by wyznało swoje zakopane sekrety. Pytanie nie brzmi: „Czym jest to miejsce?”, ale: „Jakie jest znaczenie tego miejsca?”. Zaciera się linię podziału między lokalnym a obcym. Nie jestem stąd, ale jestem stąd. Celem podróży jest nie tyle doświadczenie miejsca, co bardziej potwierdzenie, wyklarowanie lub zrewidowanie mitu tegoż miejsca. Turyści pamięci próbują znaleźć i pomówić z duchami. Czasem im się to udaje.
Fakt, że potomkowie raczej nazwą miasto w jidysz zamiast po polsku, stanowi bardzo poręczną metaforę.
Z jednej strony to coś przypominającego genealogiczny impuls („Skąd pochodzę?”, „Kim są moi ludzie?”), ale w tysiąckrotnie większym natężeniu, biorąc pod uwagę, że większość gałęzi drzewa rodowego kończy się przerażająco gwałtownie. Z drugiej strony to pokonywanie drogi – lub choćby stawianie małych kroczków – ku niewymownej tragedii. (Tu tkwi ważny, rezonujący dysonans: co prawda dziadek stracił wszystkich członków rodziny, ale jego historia niczym się nie wyróżnia, jest prawie banalna). Czego szukają owi potomni? Czasem to prosta sprawa. Niekiedy odpowiedzi udaje się znaleźć po wizycie w archiwum lub rozmowie ze starszą osobą z okolic. Ale ja myślę, że często poszukują oni odpowiedzi na pytania, których nie potrafią zadać, pytania, które nie mogą przybrać formy. Jeżeli dorastaliście wśród ocalałych z Zagłady, wiecie, o czym mówię. Jeśli nie, spróbujcie wyobrazić sobie próbę wyobrażenia sobie wewnętrznego stanu osoby ocalałej.
Przez kolejnych kilka lat spędziłem sporo czasu w Polsce, zbierałem materiały do badań albo bywałem ot tak, a od czasu do czasu mój ojciec wspominał o kamienicy w Sosnowcu, o dokumentach kurzących się w szafie. Namawiał, bym rzucił na nie okiem, sprawdził, czy coś w nich jest. Może zdołam coś w tej sprawie zrobić. Fakt, że potrzebowałem ponad czterech lat, odkąd po raz pierwszy dowiedziałem się o papierach, zanim je przeczytałem, świadczy o tym, jak mało paląca wydawała się ta sprawa. Teczka była w Toronto, w moim domu rodzinnym, który kilka razy do roku odwiedzałem, ale zawsze zapominałem, że miałem do niej zajrzeć.
W końcu latem 2015 spędziłem w Krakowie kilka tygodni i ojciec przesłał mi faksem kopię zawartości teczki. Zebrał się gruby plik, 50 czy 60 stron po polsku, niemiecku, angielsku. Prawdziwy bałagan: oryginały dokumentów, kopie przez kalkę, tłumaczenia, tłumaczenia tłumaczeń.
Gdy uporządkowałem zawartość, wyłoniła się historia, choć była to opowieść bez wątku fabularnego ani rozwiązania akcji. Tkwiła tam tylko frustracja: przez 20 lat mój dziadek próbował odzyskać rodzinną nieruchomość lub przynajmniej uzyskać rekompensatę za nią i przez 20 lat do niczego nie doszedł. Masa dokumentów składała się z listów do i od osób oraz instytucji, które nie mogły lub nie chciały mu pomóc. Adwokat z Sosnowca zażądał pokaźnego honorarium oraz „dat i miejsc śmierci [pańskiego wuja i ojca] oraz świadków, którzy mogą potwierdzić tę informację”, co stanowiło absurdalną i niewykonalną prośbę; dziadek nigdy nie odpisał. Poprosił znajomą z Polski, żeby zajrzała do akt miejskich i sprawdziła, czy istnieje jakakolwiek możliwość otrzymania rekompensaty od polskiego lub niemieckiego rządu; odpisała, że nie może uzyskać dostępu do akt, zresztą zadośćuczynienie było i tak prawie niemożliwe. Dziadek napisał do rabina Brandysa, głowy gminy żydowskiej w Sosnowcu, i poprosił o certyfikat, że to on jest właścicielem budynku przy ulicy Małachowskiego 12; Brandys lakonicznie odpisał, że „gmina żydowska nie jest uprawniona do wydania takiego dokumentu”.
Największą szansę na rekompensatę dziadek miał w 1957 roku, kiedy rząd amerykański powołał Komisję Stanów Zjednoczonych do spraw Uregulowania Roszczeń Zagranicznych, aby zewidencjonować żądania amerykańskich obywateli w sprawie polskich nieruchomości, które zostały skonfiskowane podczas wojny. We wniosku dziadek wspomina o stracie kamienicy wartej 58 tysięcy złotych, około 400 dolarów (w przybliżeniu 3,5 tysiąca dolarów amerykańskich w 2020 roku). W 1960 roku Polska zgodziła się wypłacić 40 milionów dolarów tym, którzy mieli kwalifikujące się roszczenia; mój dziadek bez wątpienia słyszał o tym, na pewno wyobrażał sobie, że jego formularz zgłoszeniowy zostaje rozważany, a jego roszczenia badane.
Jednak nie otrzymał żadnych wieści, żadnego potwierdzenia, nawet odrzucenia wniosku. Dziewięć lat później przesłał wypełnioną aplikację prawnikowi z Nowego Jorku, Albertiemu, i poprosił go o przyjrzenie się sprawie.
Alberti poinformował mojego dziadka, że niewłaściwie wypełnił wniosek, prawdę mówiąc, w ogóle go nie złożył: był jeszcze inny kwestionariusz, dostępny dopiero od 1961 roku, którego wymagała komisja. Najwidoczniej dziadek o tym nie wiedział. Nie pojmuję, jak mógł przeoczyć tę wiadomość – rzeczona komisja szeroko publikowała ów wymóg, nawet otworzyła biuro w Nowym Jorku, mające przetwarzać wnioski. Gdy dziadek napisał do Albertiego, było już za późno. Nie przyjmowano zgłoszeń złożonych po 31 stycznia 1965.
Jak bardzo rozczarowany musiał być mój dziadek. Przez lata próbował poruszać się w odległej biurokracji, na próżno próbował pozyskać pomoc przyjaciół, nieznajomych, prawników. Nagle władze Stanów Zjednoczonych wymusiły stworzenie sposobności, zapewniły szansę na przynajmniej częściowe odszkodowanie za to, co zabrano jego rodzinie. Ale źle zrozumiał instrukcje. Zawalił to.
W 1967 roku dziadek zlecił tłumaczenie wielu dokumentów na niemiecki i poprosił dwóch byłych mieszkańców Sosnowca, by napisali oświadczenie potwierdzające, że rodzina Kajzerów posiadała kamienicę przy ulicy Małachowskiego 12; wygląda na to, że przygotowywał się do wniesienia pozwu w niemieckim sądzie. Postarał się też, by zarządca budynku, Konrad Moszczeński, z którym był w sporadycznym kontakcie, przesłał mu potwierdzony przez notariusza wypis z księgi wieczystej. Dotąd był to najistotniejszy pod względem prawnym dokument ze sterty. Była to niewielka kartka, mierząca pewnie z 10 centymetrów, z dużą pieczęcią Sądu Powiatowego w Sosnowcu na dole, potwierdzająca, że „jak wynika z księgi hipotecznej nr 1304-Sosnowiec, tytuł własności nieruchomości położonej w Sosnowcu, przy ulicy Małachowskiego nr 12 o nieokreślonej powierzchni – przepisany jest z mocy decyzji Wydziału Hipotecznego z dnia 22 kwietnia 1936 r. na rzecz: Moszka vel Moszka-Joska i Sury-Heny małż. Kajzer w równych częściach w 68%; Szyji i Gitli małż. Kajzer w równych częściach w 32%”. Z jakiegoś powodu mój dziadek nigdy nie złożył pozwu, a przynajmniej nie mamy żadnego dowodu, że to zrobił; tu papierowy ślad się urywa.
Niespodziewanie poruszyła mnie lektura tej dokumentacji, śledzenie historii. Po części dlatego, że czytałem słowa, które dziadek spisał własną ręką. Słowa, nawet wyrazy wplecione w list do adwokata lub wniosek do rządu Stanów Zjednoczonych, są jak ślady stóp. W papierach pojawiają się imiona i nazwiska jego rodziców oraz na jaw wychodzi to, że posiadali przedsiębiorstwo włókiennicze, jednak nie ma zbyt wielu informacji biograficznych. To nie był dziennik, nic z rodzaju jawnej intymności.
A jednak.
Potrafiłem wyobrazić sobie desperację mojego dziadka, jego rozczarowanie. Oczyma wyobraźni widziałem, jak siedzi w biało-różowej kuchni i rozrywa koperty listów, chłonie ich słowa z przyspieszonym oddechem i narastającą złością. Złością nie na prawników, rabina Brandysa czy Komisję, ale na nich wszystkich, na każdego, kto stanął na jego drodze, kto nie mógł lub nie chciał pomóc, na każdego, kto to zrobił lub pozwolił, by to się stało, na tych, którzy pozwolili, by nie wyznaczono za to kary, na Sosnowiec, na Polskę, Niemców, Amerykanów, może też na Boga. Jak mógł nie wiązać względnie pomniejszej niesprawiedliwości, braku możności zabezpieczenia swojego spadku, z niewysłowioną tragedią, przez którą został jedynym dziedzicem? Był bardzo wytrwały. Pytał, pytał i pytał: nowojorskiego adwokata, sosnowiecką prawniczkę, rabina z Sosnowca, polskie władze, amerykański rząd – każdy był uprzejmy i chętny do pomocy (prócz rabbiego), jednak odpowiedź zawsze była negatywna.
W dokumentach dziadek sprawia wrażenie człowieka rzeczowego, zdystansowanego. Jednak nie mogę przestać się zastanawiać, co działo się pod powierzchnią. Co ta kamienica dla niego znaczyła? Czy niekończąca się biurokratyczna szarpanina zastępowała tę głębszą, bardziej osobistą i trudniejszą do opisania? Czy mój dziadek upatrywał w tym zmaganiu swojej jedynej szansy na wywalczenie choćby odrobiny sprawiedliwości? Później ojciec powiedział mi, że gdy rodzina przeniosła się do Toronto w 1963 roku, jego ojciec przywiózł ze sobą oszczędności, 50 tysięcy dolarów, dziś równe połowie miliona w tej samej walucie. Zaskoczył mnie. Zakładałem, spędziwszy czas z tą wersją mojego dziadka, która wyłoniła się z teczki dokumentów, że bardzo brakowało mu gotówki. „Skoro zejde miał tyle pieniędzy, po co całe to agmas nefesh2 z powodu czterystu dolarów?” – spytałem ojca. Odparł, że nie wie.
Pogoń za liczącym sobie 70 lat roszczeniem do szarego budynku w Sosnowcu była sentymentalna i mało racjonalna. Mój ojciec – nadzwyczaj pragmatyczny i pozbawiony sentymentów człowiek, kierujący się w życiu stosunkiem kosztów do korzyści – zadał sobie trud, by zajrzeć do dokumentów w imieniu swojej matki, ale gdy ta zmarła, to był koniec; Sosnowiec i cała sprawa stały się odległe i odeszły w zapomnienie. Założono, o ile w ogóle zaprzątano sobie tym głowę, że jakaś nieruchomość w polskim mieście będzie niewiele warta – z pewnością nie tyle, by uzasadnić czas i środki potrzebne do przeprowadzenia nie wiadomo jakich prawnych manewrów w kraju, którego nikt nie rozumiał ani któremu nikt nie ufał. Takie też było moje stanowisko.
Choć nie wiem nic a nic o tym, co działo się z dziadkiem podczas wojny ani co robił przed wojną, nie jest to niepokojąca niewiedza. To znaczy, nigdy nie miałem poczucia, że to tajemnica, nigdy nie nosiła ona dla mnie ładunku wstydu lub zabarwienia traumy. Nigdy nie wyczułem w tej luce pulsującego wyparcia, chociaż w pewnym stopniu kryje się tam stłumienie – mój dziadek przeszedł, przez co przeszedł, i nie opowiedział o tym dzieciom – jednak nigdy nie była to zakazana wiedza, a jedynie wiedza utracona. Jak gdyby dziadek zmarł, zanim zdążył komukolwiek o tym powiedzieć lub nim ktokolwiek go o to spytał. Nie wiem, dlaczego nie opowiedział swoim dzieciom o tym, co stracił – być może chronił je lub chronił siebie, budował nowe życie. Bez względu na powody, wyglądało na to, że przeszłość nie nawiedzała jego dzieci, mojego ojca wraz z rodzeństwem, a ojciec objaśnił mi, że wiódł normalne życie, że wszyscy przyjaciele rodziców byli ocalałymi, gdy dorastał, że nikt z jego znajomych nie miał dziadków – i ta normalność została przekazana potomnym: w oczach mojego rodzeństwa, kuzynostwa i moich stała się pozbawioną szczegółów rodzinną historią, nasz dziadek ocalał z Zagłady, przeszedł, przez co przeszedł, to nasze dziedzictwo, ale nam, a przynajmniej mnie, owa spuścizna nigdy specjalnie nie burzyła spokoju, po prostu zawsze tam była.
Ale gdy przeczytałem dokumentację, zobaczyłem, że mój dziadek przez ponad 20 lat bez powodzenia próbował odzyskać to, co jego rodzina straciła, i oto zdarzyła się sposobność, jak sądziłem, by pozwolić sobie poczuć niepokój. Kamienica być może stanowiła drzwi do historii i do osoby, które – jak zawsze myślałem – pozostaną niedostępne, nieodwołalnie zamknięte.
Jechiel, urodzony na Brooklynie chasyd, który mieszkał w Krakowie i od lat próbował przebić się na lokalnym rynku nieruchomości, zwłaszcza przedwojennego żydowskiego mienia, skontaktował mnie z prawniczką zwaną, jak powiedział, „Kilerką”. „Dobra jest?” – spytałem. „Oczywiście – odparł Jechiel – przecież to Kilerka”.
Zgłosiłem się do Kilerki, umówiłem na spotkanie, a kilka dni później zebrałem teczkę i pojechałem taksówką do dużego bloku w północnej części Krakowa. Biuro Kilerki stanowił pojedynczy pokój na planie prostokąta na parterze z dwoma dużymi sąsiadującymi ze sobą biurkami ustawionymi frontem do drzwi, ograniczającymi pomieszczenie do kształtu litery „H”. Na ścianie wisiały dyplomy Kilerki, nieoprawione plakaty z kociakami i nieproporcjonalnie duży kalendarz z kotami.
Była to drużyna matki z dwiema córkami. Kilerka była po osiemdziesiątce, miała pomarszczoną, inteligentną, poważną twarz, do tego siwe, krótko przycięte włosy. Przypominała sfinksa – siedziała nieruchomo i bez wyrazu, mówiła tylko po polsku i pewnym, monotonnym głosem. Pozostawała dla mnie niepojęta z dwóch względów: nie łączył nas żaden wspólny język, poza tym była zupełnie nieczytelna. Jej córka, Grażyna, uprzejma, cierpliwa, w średnim wieku, była jej prawą ręką, asystentką prawną i naszą tłumaczką. Druga córka, Jadwiga, najwyraźniej mniej niezbędna w działaniu, siedziała przy starym komputerze w kącie – jedynym w biurze – oglądając filmiki z mocującymi się pandami.
Ciepło mnie przywitały, poczęstowały ciastkami z paczki i pomarańczowym napojem gazowanym. Usiadłem i przeszliśmy do rzeczy. Pokazałem im teczkę, opowiedziałem o kamienicy. Kilerka i Grażyna przewertowały strony, komentując sprawę między sobą po polsku. Zadały mi dodatkowe pytania: kto to jest ten, kim jest tamta, kto żyje, kto nie żyje? Poprosiłem, żeby wyjaśniły mi kilka polsko-niemieckich dokumentów. Komunikacja była jeśli nie mozolna, to nierówna. Grażyna nigdy nie mówiła we własnym imieniu – każde moje pytanie, bez względu na to, jak pomniejsze i formalne, przekierowywała do Kilerki, ta szczegółowo odpowiadała Grażynie, która tłumaczyła. Zatem nasza wymiana zdań miała raczej monarszy charakter.
Grażyna wyrzuciła siostrę sprzed komputera, przeszła do widoku na Google Street View i wyszukała ulicę Małachowskiego 12; natychmiast rozpoznałem kamienicę. „To ta” – powiedziałem. „Och! – odparła Grażyna. – Super, super”. Później starały się ją wycenić. Spytały mnie, ile mieszkań mieściło się na każdym piętrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć; zatem na podstawie obrazu na monitorze szacowały: cztery piętra, pięć mieszkań na każdym. Grażyna wyjęła kalkulator. Powiedzmy, że każde mieszkanie miało średnio 70 metrów kwadratowych. Wówczas całkowita powierzchnia budynku wyniosłaby 1750 metrów kwadratowych; i zakładając, że pobliskie mieszkania sprzedawano w cenie od 1100 do 1600 złotych za metr, kamienica była warta między 1,9 a 2,8 miliona złotych, czyli około 430–630 tysięcy dolarów.
– Super – powiedziała Grażyna. – Super.
– Mhm – odparłem.
Potem Grażyna weszła na stronę urzędu miasta i szukała aktu własności, ale nic nie wyskoczyło. „To pewnie dlatego – wyjaśniła – że budynek nie został kupiony ani sprzedany od czasów przedwojennych; archiwa nie zostały zaktualizowane”. Zapisy sprzed ery cyfrowej znajdują się w Ratuszu, w rejestrze, który nazwała „Księgą wieczystą”. Obecnie status kamienicy był w zawieszeniu, teoretycznie była bezpańska: nieuregulowany stan prawny / nieustalony właściciel. Nieumyślne potwierdzenie nieobecności.
Następnie skupiliśmy się na mojej rodzinie. Czy dziadek kiedykolwiek otrzymał rekompensatę od rządu polskiego? Nie. Czy jestem pewny? Przyjęcie jakiejkolwiek kwoty oznaczałoby przepadek roszczenia. Powiedziałem, że z tego, co wiem, nigdy nie pobrał żadnych pieniędzy. Babcia dostawała niewielką emeryturę od władz niemieckich. Ale nic od polskich. „Dobrze” – powiedziały. Zdawały się sugerować, że gdyby istniała dokumentacja świadcząca co innego, najlepiej byłoby, gdyby pozostała nieznana.
Następne w porządku rozpatrywania sprawy było rozrysowanie drzewa genealogicznego.
Kim był pana dziadek? Maier był moim dziadkiem. Kiedy się urodził? W 1921 roku. I kim byli jego rodzice? Moshe-Josek i Sura-Hena, jak panie widzą, tu jest zdjęcie aktu urodzenia mojego dziadka. Kiedy się urodzili? Nie mam pojęcia. Czy pański dziadek miał rodzeństwo? Tak. Miał brata, Michoela Aarona. Wiem, ponieważ mój ojciec nosi imię po nim, i siostrę, jej imienia nie znam, ale mogę spróbować się dowiedzieć. Kiedy zmarł Moshe? Podczas wojny. Kiedy zmarła Sura-Hena? Podczas wojny. Czy posiada pan ich akty zgonu? Nie. Kiedy zmarł Michoel Aaron? Podczas wojny. Kiedy zmarła siostra? Podczas wojny. Czy ma pan ich akty zgonu? Nie. Czy Moshe miał rodzeństwo? Tak, Shia, pojawia się w hipotece, ma 32 procent. Są inni? Nie wiem. Czy wie pan, kim byli rodzice Moshego? Nie. Czy Michoel Aaron lub siostra mieli dzieci? Nie wiem. Czy Shia miał dzieci? Nie wiem. Czy może się pan dowiedzieć? Mogę spytać, ale jeśli Shia, Michoel Aaron lub siostra mieli dzieci, jestem prawie pewien, że żadne nie przeżyło. Słyszałbym o nich. Czy ma pan ich akty zgonu? Nie. Zna pan panieńskie nazwisko Sury-Heny? Nie. Kto był żoną Maiera? Berta Kaiser. Czy żyje? Nie. Czy ma pan jej akt zgonu? Tak. Czy dysponuje pan jej aktem urodzenia? Nie. A czy Maier też nie żyje? Tak. Ma pan jego akt urodzenia? Nie. A Maier ile miał dzieci? Troje – mojego ojca, Michaela; mojego wujka Hershela i moją ciocię Leah. Czy ma pan ich akty urodzenia? Tak. Czy nadal żyją? Tak. I czy udzielą panu pełnomocnictwa? Mój ojciec tak, ciotka też. Ale sprawy z bratem mojego ojca mogą być skomplikowane. To bardzo zagmatwana sytuacja. Czy Maier zostawił testament? Chyba tak. Myślę, że przepisał wszystko mojej babci. Czy pańska babcia spisała testament? Chyba tak. Czy ma pan dokumenty, które stwierdzają, że „Kajzer” zamieniło się w „Kaiser”? Chyba tak.
Być może to półświadome przeciwdziałanie nagłej i zupełnej utracie rodziny, która dotknęła ich rodziców, stoi za tym, że mój ojciec i jego dwoje rodzeństwa nigdy nie oddalili się od siebie. Osiedli i wychowali dzieci tuż za rogiem przy domu rodzinnym, gdzie moja babcia żyła aż do śmierci w 2005 roku, przeżywając mojego dziadka o wiele lat i swojego drugiego męża, Chiela, o kilka. Cała rodzina trzymała się razem w promieniu trzech przecznic. Ciotki, wujkowie, kuzyni i Bubby byli wszechobecnymi elementami mojego dzieciństwa.
Na wprost, po drugiej stronie ulicy, stał dom innych Kaiserów, rodzina wuja Hershela, którą z zapomnianej już przyczyny nazywaliśmy Kiddies, Dzieciakami, a przecznicę dalej mieszkała rodzina mojej ciotki Leah, Feldowie.
1 W sprawie przyjętej pisowni żydowskich imion, zob. komentarz Autora na s. 290.
2 Cierpienie duszy (hebr.).