Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA - David Halberstam - ebook

Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA ebook

David Halberstam

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe, rozszerzone wydanie kultowej biografii Michaela Jordana!

Kiedy Włodzimierz Szaranowicz wypowiadał słynne: „Hej, hej, tu NBA!”, na koszykarskich parkietach panowali Michael Jordan i jego Chicago Bulls. Przenieś się do magicznego świata lat 90. i przeżyj raz jeszcze wspaniałą erę  Króla Koszykówki!

Skąd wziął się wysunięty język, który stał się znakiem rozpoznawczym Jego Powietrzności?  Który z rywali wymiotował na myśl o kryciu Jordana? Czy Pippen umyślnie przeciągał kontuzję? Którego zawodnika Krause nazwał „mięśniakiem z getta”?

David Halberstam przepytał setki osób, by jak najwierniej przedstawić historię MJ-a, jego kolegów, trenerów, rywali... Stworzył kompletny portret nie tylko najlepszego gracza w dziejach, ale także rosnącej w siłę NBA, idealnie oddając klimat opisywanych czasów.

Wzbogacona o niepublikowane dotąd w Polsce fragmenty książka to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy z sentymentem wspominają TAMTĄ erę. Erę Michaela Jordana.

***

Fani koszykówki o Jordanie wiedzą wszystko, ale czy na pewno? Lektura tej książki pozwoliła mi poczuć się jak przyjaciel i powiernik idola początku mej komentatorskiej przygody. Prezentuje nie tylko sukcesy na parkiecie, ale i człowieka z jego problemami i nie zawsze przychylnym otoczeniem. Tego nie znajdziecie w internecie.

- Ryszard Łabędź, TVP Sport

W 2014 roku Michael Jordan, najlepszy koszykarz w historii i największa sportowa osobowość wszech czasów, stał się pierwszym miliarderem wśród byłych zawodników NBA. Błyskotliwa biografia Davida Halberstama pozwoli nam zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Grać i wygrać to obowiązkowa lektura nie tylko dla kibiców NBA, ale i dla adeptów biznesu i zarządzania.

- Michał Rutkowski, Supergigant.pl

„Jego talent miał moc zmieniania sportu w rodzaj sztuki. Otrzymał dar stawiający go na równi z Michałem Aniołem”. David Halberstam zabiera nas w sentymentalną podróż do czasów, kiedy 20 lat temu podziwialiśmy Michaela Jordana. Dziś możemy spojrzeć na jego historię, ale także na nas samych, z innej perspektywy.

- Michał Pacuda, PROBASKET

Książka jest niesamowitym wehikułem czasu, takim DeLoreanem z Powrotu do przyszłości, który zabierze Was w fascynującą podróż do świata NBA z lat 80. i 90. Ukazany został pełny obraz legendy Michaela Jordana, najlepszego zawodnika w historii koszykówki. Krok po kroku możemy prześledzić, jak wielki wpływ miał MJ na rozwój ligi i profesjonalny sport w USA. Nie może tej pozycji zabraknąć na półce fana NBA.

- Tomasz Gawędzki, NBAHistoria.pl

David Halberstam, legenda amerykańskiego dziennikarstwa, zaprasza nas w sentymentalną podróż w czasie do świata z raczkującym internetem, bez mediów społecznościowych. Ta książka napisana jest w innym stylu niż dzisiejsze biografie. To stara, dobra szkoła dziennikarstwa, którą trzeba poznać.

- Karol Śliwa, blog Karol Mówi...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 697

Oceny
4,8 (20 ocen)
16
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Ech, powrót do młodości. Znowu dobrze było się zanurzyć w świat NBA lat 90.Polecam
10
roniu44
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo dobra książka NBA + Jordan = eksplozja!A więc pszeczytaj tą książkę;) ps. Przeczytajcie oglądaj koszykówkę jak geniusz🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀🏀
00

Popularność




Wstęp do II polskiego wydania –Michał Rutkowski

„Zawsze gram po to, żeby wygrać, niezależnie od tego, czy to trening, czy prawdziwy mecz. I nie pozwolę na to, żeby cokolwiek stanęło na drodze mnie i mojej woli zwycięstwa” – powiedział kiedyś Michael Jordan. Książka, którą trzymacie w rękach, jest rozwinięciem tego słynnego cytatu.

Jej autor, David Halberstam, był mocno związany z Polską. W połowie lat 60. jako świeżo upieczony laureat Nagrody Pulitzera przyjechał do naszego kraju jako korespondent „New York Timesa”. Szybko stał się bohaterem warszawskiej bohemy artystycznej, rozkochał w sobie młodą gwiazdę polskiego kina, piękną Ewę Czyżewską (gwiazdę filmów takich jak Mąż swojej żony, Giuseppe w Warszawie, Gdzie jest generał?) nazywaną polską Marilyn Monroe, która porzuciła dla niego swojego ówczesnego męża, Jerzego Skolimowskiego. Ale kiedy dziennikarz opublikował artykuł krytykujący Władysława Gomułkę, stał się w Polsce persona non grata i w 1967 roku został zmuszony do powrotu do Stanów. Rok później dołączyła do niego Czyżewska. Ich małżeństwo rozpadło się jednak w roku 1977.

Halberstam zginął w wypadku samochodowym wiosną 2007 roku, podczas prac nad kolejną biografią sportową. Tym razem wziął na warsztat 50-lecie słynnego finału National Football League z 1958 roku pomiędzy Baltimore Colts i New York Giants – pierwszego finału NFL zakończonego dogrywką, nazywanego często najlepszym meczem w historii futbolu amerykańskiego.

Pierwsze wydanie biografii Jordana ukazało się w 1999 roku. Kiedy Michael w 1998 roku kończył karierę w Chicago Bulls po zdobyciu sześciu tytułów mistrzowskich, zapowiadał, że na 99,9% nie wróci do NBA. Cóż, rok później stał się współwłaścicielem Washington Wizards, a w 2001 roku powrócił do gry w tym zespole. Tłumaczył, że w wieku 38 lat wciąż jeszcze odczuwa charakterystyczne swędzenie i motywację do rywalizacji. Nie dorównał swojej legendzie, nie zdobył więcej tytułów mistrzowskich, nawet ani razu nie awansował do play offów. Ale wyśrubował swoje rekordy i stał się najlepszym 40-latkiem, który kiedykolwiek zagrał w koszykówkę. Ostatecznie zakończył karierę w 2003 roku, mając na koncie 32 292 punkty (średnio 30,1 na mecz), 6672 zbiórki (średnio 6,2 na mecz) i 5633 asysty (średnio 5,3 na mecz).

Dziś Michael jest 513. najbogatszym człowiekiem na świecie. Najważniejszym zasobem kapitałowym Jordana jest klub Charlotte Hornets (wcześniej Bobcats). Udziały w nowo powstającym przedsięwzięciu kupił w 2006 roku, cztery lata później wyłożył 275 milionów i został większościowym udziałowcem, stając się tym samym pierwszym w historii byłym koszykarzem będącym właścicielem klubu NBA. Wartość Hornets szacuje się dzisiaj na grubo ponad 700 milionów dolarów, z czego udziały Michaela są warte mniej więcej pół miliarda dolarów. Kiedy wejdzie w życie nowa umowa telewizyjna, wartość klubu automatycznie wzrośnie, a Michael będzie jeszcze bogatszy.

Co ciekawe, Jordan zarabia dziś na samych kontraktach reklamowych ponad 100 milionów rocznie (głównie dzięki umowom z Nike, ale również z Gatorade, Hanes, Upper Deck, 2K Sports, Novant Health i Five Star Fragrances; jest też właścicielem siedmiu restauracji i komisu samochodowego), czyli więcej niż jakikolwiek inny sportowiec i więcej niż on sam w ciągu trwania całej swojej kariery sportowej (94 miliony) opisanej w biografii Halberstama.

To właśnie Jordan zrewolucjonizował świat marketingu sportowego w NBA i wywindował średnią zarobków koszykarskich do niebotycznych wielomilionowych poziomów, czyniąc swoich następców multimilionerami. Kiedy przychodził w 1984 roku do NBA, kontrakty reklamowe koszykarzy z firmami sprzedającymi obuwie sportowe opiewały na kilka, czasem kilkanaście tysięcy dolarów. Rekordzista – Kareem Abdul-Jabbar – dostawał 100 tysięcy rocznie. Tylko jedenastu koszykarzy zarabiało wtedy za grę ponad milion dolarów za sezon. Najwięcej, dwa i pół miliona dolarów za sezon, dostawał Magic Johnson. Drugi w rankingu był Larry Bird – 1 milion 800 tysięcy. Najmniej – 60 tysięcy – dostawał niejaki Mike Evans z Denver Nuggets.

Teraz najlepsi koszykarze zarabiają ponad 20 milionów dolarów rocznie (najwięcej, 25 milionów, wynosi gaża Kobego Bryanta), młodzi chłopcy wciąż chcą grać, biegać i chodzić w Jordanach, a Jordan Brand ma blisko 60% udziałów w rynku obuwia koszykarskiego w Stanach. Kilkanaście miesięcy temu wartość majątku Jordana przekroczyła miliard dolarów, a on stał się pierwszym w historii miliarderem wśród byłych koszykarzy NBA.

Michał Rutkowski

Paryż, październik 1997

Jesienią 1997 roku Michael Jeffrey Jordan i jego drużyna, Chicago Bulls, przybyli do Paryża. Mieli tu zagrać w turnieju przedsezonowym, organizowanym przez McDonald’s, jednego z największych sponsorów National Basketball Association – zawodowej ligi koszykarskiej. W turnieju brały udział najlepsze europejskie zespoły, jednak dla Bulls, czołowej drużyny NBA, ich poziom gry nie stanowił wielkiego wyzwania. Nie o to zresztą chodziło: turniej był częścią nieustannych i nadzwyczaj skutecznych starań NBA, aby pokazać koszykówkę i jej mistrzów z jak najlepszej strony w tych częściach świata, w których ten sport, zwłaszcza wśród młodzieży, zaczynał zyskiwać na popularności. Dla sponsorów oznaczało to otwarcie lub wzmocnienie ważnych międzynarodowych rynków, co również odgrywało niebagatelną rolę. Jak należało się spodziewać, amerykańscy zawodnicy nie traktowali imprezy zbyt poważnie. (Ich sprawozdawcy też nie. Kiedy w tym samym turnieju kilka lat wcześniej grał zespół Celtics, Johnny Most – od wielu lat sprawozdawca tego wydarzenia – który często miał kłopoty z zapamiętaniem nazwisk zawodników, poddał się całkowicie, ograniczając się do stwierdzeń typu: „Teraz ten mały z wąsami podaje do wysokiego z brodą…”).

Jak to wtedy często bywało, Byki przyjechały z rozgłosem godnym zespołu rockowego, aby wziąć udział w „hamburgerowych mistrzostwach świata”. Byli Beatlesami koszykówki, jak stwierdził pewien publicysta kilka lat wcześniej, i nawet przylecieli boeingiem 747, którego zwykle używali podczas swoich tournée The Rolling Stones. Kiedyś Michael Jordan uważał Francję za rodzaj pustelni, gdzie mógł spędzić wakacje, odpoczywając od ciężaru sławy, siedząc przed kawiarnią i rozkoszując się rolą anonimowego turysty. Wszystko to się skończyło, kiedy pięć lat wcześniej wystąpił w drużynie olimpijskiej. Od tamtej pory jego sława nieustannie rosła. Zarobki powiększyły się prawie dwukrotnie, ale stracił Paryż; teraz był tu rozpoznawany i zamęczany równie często, jak wszędzie indziej. Potężne tłumy czekały przed jego hotelem od rana do wieczora, licząc na to, że najlepszy basketteur świata, jak nazywali go francuscy dziennikarze, ukaże im się choć na chwilę. W czasie meczów chłopcy od podawania piłek najwyraźniej woleli pomagać Bykom niż własnemu zespołowi. Niektórzy z francuskich graczy wypisali sobie na butach numer Michaela Jordana, 23, jako upamiętnienie tego zetknięcia z wielkością. W hali Bercy, w której odbywały się mecze, można było kupić repliki jego stroju za równowartość skromnych osiemdziesięciu dolarów.

„JORDAN OCZEKIWANY NICZYM KRÓL”, głosił nagłówek w sportowej gazecie „L’Équipe”, zapowiadającej jego przybycie. Bilety na wszystkie mecze od tygodni były wyprzedane, a prasa francuska najwyraźniej uznała Jordana za kogoś rangi męża stanu i odnosiła się do niego z dużą wyrozumiałością. Kiedyś, w czasie jednej z konferencji prasowych, pomylił on Luwr z les luges – saneczkarstwem, co nawet nie zostało mu wypomniane i wykorzystane przez Francuzów, którzy z pewnością dopatrywaliby się w błędzie Amerykanina barbarzyństwa Nowego Świata. Zwracając uwagę na fakt, że Jordan nosi swój sławny beret, dziennikarz Thierry Marchand ogłosił entuzjastycznie: „Odtąd będziemy go nazywać Michel”. „France-Soir” posunęło się jeszcze dalej: „Michael Jordan jest w Paryżu. To lepiej niż papież. To sam Bóg”.

W rzeczywistości same rozgrywki nie wypadły zachwycająco; właściwie graniczyły z kompromitacją. Bulls grali ospale, ale w finałowym meczu udało im się pokonać grecką drużynę Olympiakos Pireus. Nie było Dennisa Rodmana ani Scottiego Pippena, sławnych kolegów Jordana z drużyny, a Toni Kukoč, niegdyś najlepszy europejski koszykarz, zdobył tylko 5 punktów. Jordan zdobył 27 punktów, ale nie był zadowolony, że musi grać w tak osłabionym składzie. Żałował, że nie został w domu, żeby kurować chory palec u nogi.

Jordan doskonale zdawał sobie sprawę, że laury nie należą się jemu, ale Davidowi Sternowi, komisarzowi NBA. Ten turniej nie tylko odzwierciedlał światowy rozwój koszykówki, do którego Stern się przyczynił, ale był też uczczeniem związków NBA z McDonald’s, jedną z największych amerykańskich korporacji.

Stern bawił się znakomicie w towarzystwie rozmaitych członków zarządu NBA i wierchuszki McDonald’s. Znalazły się tam praktycznie wszystkie osobistości świata koszykówki, z jednym znaczącym wyjątkiem. Był nim właściciel Bulls, Jerry Reinsdorf, który rzadko pokazywał się na tego rodzaju imprezach. Ludzie z NBA zastanawiali się także, czy przyjedzie inny VIP, Dick Ebersol, dyrektor działu sportowego NBC. Po Paryżu krążyły pogłoski, że pomimo iż turniej McDonald’s pokrywa się z początkiem sezonu baseballowego, Ebersol, którego serce należało podobno do koszykówki, przyjedzie do Paryża, zamiast siedzieć na meczu baseballu w jakiejś luksusowej loży pod okiem jego własnych kamer.

Biorąc pod uwagę symbiotyczny związek telewizji z wielkim sportem, bliska przyjaźń łącząca Sterna i Ebersola była czymś naturalnym. Panowie nazywali się nawzajem swoimi szefami. Stern był jednym z najbardziej energicznych i wyrafinowanych ekspertów od public relations, a instytucja, którą kierował Ebersol, decydowała o tym, jak budowany przez Sterna wizerunek NBA zostanie przedstawiony Ameryce. Stern rozumiał to, z czego jeszcze nie wszyscy w świecie sportu zdawali sobie sprawę: że w tym biznesie image jest ważniejszy od rzeczywistości. Bardzo uważnie śledził telewizyjne relacje z meczów i ogromnie się przejmował, kiedy zrezygnowano z jakiegoś ujęcia, które mogłoby się przyczynić do utrwalenia pozytywnego wizerunku. Wsławił się tym, że po rozpoczęciu pracy w NBA, w czasach kiedy jej obraz był głównie negatywny, miał zwyczaj dzwonić w poniedziałek do dyrekcji stacji telewizyjnych, narzekając na wady wytknięte lidze podczas niedzielnych transmisji.

Zarówno Ebersolowi, jak i Sternowi zależało na dobrej opinii i korzystnym image’u koszykówki, zwłaszcza kiedy dotyczyło to publicznego zachowania najlepszych graczy. Ich bliska współpraca odegrała znaczącą rolę w gigantycznym wzroście popularności tego sportu, a potem jego oglądalności. Już samo to, że Ebersol rozważał zdradę początku rozgrywek baseballowych na rzecz pokazowych meczów koszykówki o trofeum McDonald’sa, ze słabymi przeciwnikami, i na dodatek za granicą, ilustrowało ewolucję, jaka zaszła w obu sportach w ciągu ostatnich lat. Tegoroczne finały World Series[1], rozgrywane pomiędzy Cleveland i Florydą, nie zapowiadały się dla przeciętnego kibica zbyt atrakcyjnie. Nie było w nich ani podtekstów historycznych wynikających z odwiecznej rywalizacji dwóch drużyn, ani nawet geograficznych, będących efektem jakichś lokalnych animozji. Miały się zmierzyć ekipa Florida Marlins z Miami, mająca niewielką bazę wiernych kibiców, z utalentowaną, ale mało znaną drużyną Cleveland Indians. Żadnemu z klubów nie udało się dotychczas wykreować gwiazdy. Ich rywalizacja nie rozpalała opinii publicznej. Ebersol zdecydował się w końcu zostać w Ameryce, żeby obejrzeć finały, ale Stern prowokował go, mówiąc: „Hej Dick, jeśli chcesz zostać w Stanach, żeby być świadkiem najmniej popularnych finałów World Series w historii baseballa, to oczywiście droga wolna”. (Jak się okazało, Stern był w błędzie: tamte finały World Series nie miały historycznie najniższej oglądalności, ten wątpliwy zaszczyt przypadł pojedynkowi z 1993 roku, kiedy to finały NBA po raz pierwszy w historii miały wyższą oglądalność od finałów World Series).

To były bardzo szczęśliwe dni dla Davida Sterna: baseball przeżywał kłopoty wizerunkowe i miał coraz niższą oglądalność, a Michael Jordan przysparzał lidze NBA mnóstwo chwały w mieście, które dotychczas bardzo ostrożnie podchodziło do oddawania hołdu amerykańskim celebrytom. Podczas ostatniego meczu sezonu pewien wysoki ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku podszedł do sektora, w którym siedział Stern wraz z żoną Dianne. „Chciałem panu podziękować za uratowanie mi życia” – powiedział do Sterna Michael Ray Richardson. Kiedyś był młodą, wschodzącą gwiazdą NBA, został wybrany z wysokim numerem draftu przez New York Knicks, ale zmarnował dobrze zapowiadającą się karierę przez problemy z alkoholem i narkotykami. Był jednym z pierwszych zawodników wyrzuconych z ligi w ramach polityki trzeciego naruszenia testów narkotykowych. Mieszkał teraz w Nicei i grał w koszykówkę w lidze francuskiej. „Gdyby nie ty, pewnie dalej zażywałbym narkotyki. Dzięki temu, co zrobiłeś, musiałem przestać. I dziś jestem czysty” – powiedział. Był to wzruszający moment. Z jednej strony na parkiecie rozgrzewali się jedni z najlepszych zawodników w lidze. Z drugiej pojawia się 42-letni facet, dziś już trochę podtatusiały i z brzuszkiem, który grał kiedyś w koszykówkę na ich poziomie, potem przeszedł okres autodestrukcji, wpadając w ciąg narkotykowy, a obecnie występował w jakiejś podrzędnej lidze, stracił pewnie większość pieniędzy, ale i tak był wdzięczny losowi za to, że przynajmniej wciąż żyje. David Stern potrafił zazwyczaj odnaleźć się w każdej sytuacji, ale tym razem nie wiedział, co odpowiedzieć, i milczał. Objął Richardsona i po prostu go przytulił.

W owym czasie, tuż przed rozpoczęciem sezonu 1997/1998, Michael Jordan znajdował się u szczytu sławy. Nie tylko był najlepszym koszykarzem na świecie, ale toczyły się już nawet dyskusje, czy – jak uważało wielu ekspertów – nie jest też najlepszym koszykarzem wszech czasów. Pytania wykraczały nawet poza koszykówkę: może jest w ogóle najlepszym sportowcem wszech czasów w dyscyplinach zespołowych? Porównywano go do legendarnego Babe’a Rutha, baseballisty uważanego dotychczas za niedościgniony ideał. Oczywiście, na takie porównania silili się głównie młodzi ludzie koło trzydziestki, tymczasem Ruth umarł czterdzieści dziewięć lat wcześniej, a ostatni raz grał w roku 1935.

Równie trudne było porównywanie go z innymi koszykarzami. Do tego czasu Bulls zdobyli pięć tytułów mistrzowskich w ciągu ostatnich pełnych pięciu sezonów, kiedy grał Jordan. Ale Boston Celtics zdobyli kiedyś 11 tytułów w ciągu 13 lat, głównie dzięki wspaniałemu Billowi Russellowi, zawodnikowi o ogromnym wzroście i inteligencji, które łączył z niesamowitą szybkością i siłą. Oczywiście była to wtedy całkiem inna liga, z mniejszą liczbą zespołów; a większość zawodników nie miała jeszcze tak doskonałej kondycji, jak we współczesnej koszykówce. Tamtych Celtics stworzył utalentowany trener, Red Auerbach, który prawie zawsze potrafił odebrać przeciwnikom ich najlepszych graczy, budując wokół Russella doskonały zespół. Tak więc nie sposób było porównywać Jordana z Russellem, choć sławny reżyser i znawca koszykówki, Spike Lee, znalazł argument nie do pobicia: Jordan jest najlepszym koszykarzem wszech czasów, ponieważ jest najbardziej wszechstronny – nie ma takiej rzeczy, której nie robi doskonale: rzuty, podania, zbiórki czy gra w obronie. Tak więc, jak stwierdził Lee, pięciu Michaelów Jordanów wygrałoby z pięcioma Billami Russellami lub Wiltami Chamberlainami. Takie przedstawienie problemu było fascynujące, bo odwoływało się do argumentu sportowej uniwersalności.

Niezależnie od tego, jak rzeczy miały się naprawdę, Michael był bez wątpienia najbardziej ambitnym i charyzmatycznym sportowcem lat 90. Ludzie na całym świecie najbardziej chcieli oglądać właśnie jego, zwłaszcza w ważnych meczach, ponieważ odnosiło się wrażenie, że potrafi sprostać każdemu zadaniu.

Był już wtedy bogaty – tylko w poprzednim sezonie zarobił około 78 milionów dolarów za grę i z kontraktów reklamowych, a nadchodzący sezon zapowiadał się co najmniej równie korzystnie. W szybkim tempie stawał się jednoosobową korporacją i już wyrażał się o właścicielach swojego zespołu i Coca-Coli, którą reklamował, jako o swoich „wspólnikach”. Był bodaj najsławniejszym Amerykaninem na świecie, w wielu odległych częściach świata znanym bardziej niż amerykański prezydent albo jakakolwiek gwiazda filmowa czy rockowa. Dziennikarzy i dyplomatów amerykańskich, trafiających do najsłabiej zagospodarowanych części Azji i Afryki, często zaskakiwał w małych wioskach widok dzieci w – skądinąd pirackich – koszulkach Jordana.

Dane statystyczne potwierdzały, jak bardzo Jordan przysłużył się koszykówce. Jego wdzięk osobisty w bardzo dużym stopniu przyczynił się do popularności całej dyscypliny. Co prawda kiedy zaczynał karierę, sport ten, dzięki wspaniałym osiągnięciom Magica Johnsona i Larry’ego Birda, był już w pełnym rozkwicie; jednak dopiero pojawienie się Jordana zasadniczo powiększyło jego widownię, przyciągając miliony ludzi, fanów nie tyle profesjonalnej koszykówki, co samego Michaela. Podczas jego pierwszych występów w finałach oglądalność telewizyjna wzrastała dość systematycznie, osiągając niewiarygodne wręcz 17,9 procent w czasie trzeciego finału, przeciwko Phoenix w 1993 roku. Oznaczało to, że był oglądany przez mniej więcej 29,7 miliona Amerykanów. Dicka Ebersola zafascynowało głównie to, że ogromna część tego sukcesu mogła być przypisana Jordanowi.

Telewizja i NBA przekonały się o tym na własnej skórze rok później, kiedy Jordan przerwał karierę koszykarską i rozpoczął przygodę z baseballem, a Bulls nie weszli do finałów. Większość pozostałych spotkań w play offach miała oglądalność mniej więcej bez zmian, ale w przypadku samych finałów spadła ona do 12,4 procent – czyli do około 17,8 miliona Amerykanów. Znaczyło to, że mniej więcej jednej trzeciej widzów zależało wyłącznie na Michaelu Jordanie. Dwa lata później, kiedy wrócił do koszykówki, przynosząc ze sobą dwa kolejne mistrzostwa, oglądalność wzrosła ponownie do 16,7 procent w 1996 i 16,8 w 1997 – czyli około 25 milionów ludzi.

Coraz częściej określano go mianem „najlepszego człowieka, jaki kiedykolwiek założył parę trampek”. Melissa Isaacson z „Chicago Tribune” napisała: „Jeśli nawet Michaelowi Jordanowi zdarzają się potknięcia, i tak jest najlepszym świadectwem, że nie ma rzeczy niemożliwych”. Rok w rok dostawał nagrody dla najbardziej wartościowego zawodnika sezonu zasadniczego i play offów i rok w rok stawał na wysokości zadania, wynosząc zespół dobrych, lecz nie zawsze doskonałych graczy na poziom mistrzowski. Na zakończenie każdego sezonu zdobywca nagrody dla najlepszego zawodnika otrzymywał samochód; kluczyki wręczał osobiście David Stern, który w ciągu ostatnich lat zaczął nazywać siebie szoferem Jordana.

Kiedy była mowa o Jordanie, coraz częściej padało słowo „geniusz”. Na Harrym Edwardsie, czarnoskórym socjologu z Uniwersytetu w Berkeley, wyniki sportowe nie robiły wielkiego wrażenia; obawiał się, że sukcesy czarnoskórych sportowców wpływają niekorzystnie na wielu młodych Murzynów, odciągając ich od innych dziedzin. Mimo to twierdził, że Jordan prezentuje najwyższy poziom tego, co może osiągnąć człowiek, że jest kimś tej samej rangi co Gandhi, Einstein czy Michał Anioł. Dodawał, że jeśli miałby pokazać istocie z innej planety „przykład ludzkich możliwości, kreatywności, wytrwałości i odwagi, przedstawiłby jej Michaela Jordana”. Doug Collins, trzeci profesjonalny trener Jordana, określił go kiedyś jako przykład najrzadziej spotykanego rodzaju ludzi, takich jak Einstein czy Edison, stojących tak wysoko ponad normą, że należało określić ich mianem geniuszy. Collins nigdy wcześniej nie mówił tak o żadnym sportowcu. B.J. Armstrong, utalentowany kolega Jordana z drużyny, był w swych pierwszych latach w Bulls tak sfrustrowany niemożnością dorównania mu, że w rozpaczy wypożyczył z biblioteki stos książek o geniuszach, aby spróbować dowiedzieć się, jak obcować z mistrzem (i stać się do niego podobnym).

Kiedy Jordan, zdobywszy trzeci tytuł, zdecydował, że rezygnuje, po długim wahaniu poszedł przekazać trenerowi Philowi Jacksonowi tę najgorszą z możliwych wieści. W czasie rozmowy zastrzegł, że jeśli Jackson zdoła go przekonać, jest gotów zostać. Mówiąc to, jednocześnie obawiał się, że sprytny Jackson może rzeczywiście znaleźć odpowiednie argumenty. Ten jednak mądrze odpowiedział, że nie zamierza go zatrzymywać, skoro tak mówi Jordanowi jego wewnętrzny głos. Wypomniał jednak Michaelowi, że tym samym odmawia milionom ludzi szczególnej przyjemności, jakiej dostarczały im jego wyjątkowe osiągnięcia. Jego talent miał moc zmieniania sportu w rodzaj sztuki. Otrzymał dar stawiający go na równi z Michałem Aniołem, musi więc zrozumieć, że nie należy on wyłącznie do artysty – ale również do milionów ludzi, którzy stają w podziwie w obliczu sztuki, przełamującej monotonię ich życia.

„Michael – powiedział mu trener – czysty geniusz jest czymś bardzo, bardzo rzadkim. Jeśli akurat ty otrzymałeś ten dar, zastanów się dobrze, zanim z niego zrezygnujesz”.

Jordan słuchał uważnie. „Zdaję sobie z tego sprawę – powiedział. – Ale w moim odczuciu to coś, co już się dokonało – to koniec”. Posłuchał wewnętrznego głosu i porzucił koszykówkę. To, że Jackson okazał wielka klasę – nie wysunął wówczas na pierwszy plan swoich interesów – umocniło ich przyjaźń i znacznie ułatwiło jego późniejszy powrót.

Najbardziej zdumiewające było nie tyle wrażenie, jakie wywierał na kibicach, ile to, jak oceniali go inni zawodnicy. „To wybraniec bogów” – stwierdził Wes Matthews, który w jego debiutanckim sezonie grał z nim w zespole, i wielu graczy o talencie większym od samego Matthewsa zgadzało się z tą opinią, choć ujmowali to trochę inaczej. „Jezus w nike’ach” – jak powiedział Jayson Williams z New Jersey Nets.

Jerry West, obecnie dyrektor generalny Lakers, wcześniej uznany za jednego z pięciu lub sześciu największych graczy wszech czasów, również widział w nim geniusza. Był zachwycony wszechstronnością Jordana – to nie był koszykarz, ale żywy symbol odrodzonej ligi. „Zupełnie, jakby hojny Bóg sypnął na niego trochę więcej złotego pyłu niż na innych” – stwierdził.

Kiedy Michael Jordan poprowadził Bulls do mistrzostwa, Larry Bird powiedział, że nigdy nie było sportowca tej samej klasy, co Jordan. „Na skali od jednego do dziesięciu, jeśli wszystkie inne supergwiazdy mają osiem, on jest dziesiątką” – powiedział Bird.

Scott Turow, pisarz mieszkający w Chicago, stwierdził, że „Michael Jordan gra w koszykówkę lepiej, niż ktokolwiek inny na świecie robi cokolwiek innego”.

Poza swoimi fenomenalnymi warunkami fizycznymi miał niesamowitą ambicję, nieporównywalną z nikim innym wewnętrzną pasję współzawodnictwa. W miarę upływu czasu stawało się to coraz bardziej oczywiste. Świadkowie początków jego sławy pod wrażeniem jego gry przypisywali osiągnięcia Jordana wyłącznie talentowi. Ale teraz, u kresu kariery, gdy nie mógł już stosować swych mistrzowskich sztuczek, wychodziło na jaw to, co go naprawdę wyróżniało: niezłomna wola, absolutne wykluczenie przegranej, czy to z przeciwnikiem, czy z efektami upływu czasu. „On chce ci wyciąć serce – powiedział kiedyś Doug Collins – a potem pokazać ci je na dłoni”. „To Hannibal Lecter” – stwierdził Bob Ryan, dziennikarz „Boston Globe”, specjalizujący się w koszykówce, nawiązując do bezlitosnego antybohatera Milczenia owiec. A jego kolega z zespołu, Luc Longley, zapytany przez reportera telewizyjnego o jedno słowo, które najlepiej opisywałoby Jordana, powiedział po prostu: „drapieżnik”.

Podczas swojego ostatniego sezonu w NBA[2] Jordan w takim stopniu zdominował nie tylko samą grę, ale i świadomość amerykańskich kibiców, że dziennikarze sportowi zaczęli pisać artykuły o tym, kto będzie jego następcą. Jeden z pierwszych takich artykułów, napisany przez Mike’a Lupicę dla „Men’s Journal”, przedstawiał jako możliwych kandydatów Granta Hilla z Detroit Pistons, młodego człowieka o talentach widocznych zarówno na boisku, jak poza nim, choć może nie tak charyzmatycznego jak Jordan; Kobego Bryanta, nastoletnią gwiazdę Los Angeles Lakers, być może bardziej dynamicznego od Hilla, ale wciąż niedoskonałego technicznie; i oczywiście Shaquille’a O’Neala, ogromnego człowieka-dziecko z zespołu Lakers, chłopaka o ogromnej sile i nie mniejszym talencie. To paplanie o „nowym” Michaelu Jordanie ogromnie bawiło „starego” Michaela Jordana. „Wciąż tu jestem – powiedział swojemu przyjacielowi i masażyście Timowi Groverowi. – Nigdzie się nie wybieram. Na pewno nie teraz”.

Patrząc na to z perspektywy czasu, odnosi się wrażenie, że pojawienie się choćby jednego Michaela Jordana było czymś w rodzaju genetycznej pomyłki, a prawdopodobieństwo, że ktoś zdoła w tak krótkim czasie osiągnąć tak wiele zarówno na boisku, jak poza nim, wydawało się zerowe. Wykraczało to poza rewelacyjne wyniki sportowe. Był niezwykle przystojny, o miłym uśmiechu, wprawiającym osoby, do których się zwracał, w znakomity nastrój. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę z korzyści, jakie przynosi połączenie sukcesu w sporcie z urodą, i nauczył się wykorzystywać zarówno sławę, jak atrakcyjność. Był wysoki, ale nie za wysoki – 198 centymetrów – o idealnej budowie: szeroki w barkach, wąski w talii, i miał tylko 4 procent tkanki tłuszczowej. (Przeciętny sportowiec ma jej około 7 do 8 procent, a przeciętny Amerykanin mniej więcej 15 do 20 procent). Jordan dbał o swój wygląd; był najprawdopodobniej najlepiej ubranym Amerykaninem od czasów Cary’ego Granta, a wyglądał dobrze właściwie we wszystkim. Jak zauważył ktoś z ekipy robiącej z nim reklamę dla Nike, w sportowej koszulce prezentował się lepiej niż większość gwiazd filmowych w smokingu. „Postaraj się, żebym dobrze wypadł”, mawiał Jordan przed każdym ujęciem Jima Riswolda, speca od reklamy Nike. Riswold odpowiedział mu kiedyś: „Michael, mógłbym cię sfilmować, jak wpychasz staruszki pod samochód albo wrzucasz szczenięta do wrzątku, a i tak byś dobrze wypadł”.

W przeszłości amerykański ideał piękna oznaczał nieuchronnie kogoś białego; mężczyźni wpatrywali się w lustro z nadzieją, że zobaczą w nim Cary’ego Granta, Gregory’ego Pecka albo Roberta Redforda. Jordan ze swoją ogoloną głową dał Ameryce nowy wzorzec męskiej urody, dostosowany do nowej epoki.

Ameryka i reszta świata zobaczyły przed sobą arystokratę Nowego Świata, młodego człowieka o nieskazitelnych manierach. Nie było to związane z jego rodowodem – dziadek ze strony ojca pracował jako robotnik rolny na plantacji tytoniu w Karolinie Północnej. Jego rodzice byli prostymi, ciężko pracującymi ludźmi; pierwszym w rodzinie pokoleniem, które cieszyło się statusem pełnoprawnych obywateli i dobrze zadbało o to, by naturalne zalety syna nie zostały zmarnowane. Pełen miłości sposób, w jaki został wychowany, oraz niekończąca się seria sukcesów spowodowały, że osiągnął wewnętrzny spokój, którego prawie nic nie mogło zakłócić.

Nawet podczas przelotnych spotkań sposób, w jaki odnosił się do ludzi, niezależnie od tego, kim byli, przepełniały swoboda i wdzięk, mimo że jego życie często było pełne napięć. Uśmiech i urok osobisty Michaela Jordana wydawały się uszczęśliwiać ludzi. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, i posługiwał się nimi umiejętnie i naturalnie. Nietrudno było go polubić i odnosiło się wrażenie, że faktycznie rywalizowało się o jego względy. Mark Heisler, znany sprawozdawca sportowy, napisał kiedyś, że nigdy nie chciał być lubiany przez żadnego sportowca tak, jak przez Michaela Jordana. Redaktorzy pism wszelakiego pokroju starali się pisać o nim jak najczęściej, ponieważ, tak jak w przypadku księżnej Diany, jego podobizna na okładce znacząco zwiększała sprzedaż. Wielu wpływowych, bogatych ludzi zabiegało o jego przyjaźń, żeby móc mimochodem o nim wspomnieć, i – oczywiście – zagrać z nim w golfa.

Z tych wszystkich powodów genialny koszykarz Michael Jordan stał się też doskonałym biznesmenem. Sprzedawał swój sport milionom ludzi w miejscach, gdzie dotychczas nikt nie widział koszykówki w takim wykonaniu. Sprzedawał buty Nike ludziom chcącym wysoko skakać, big maki – głodnym, coca-colę, a potem gatorade – spragnionym, płatki śniadaniowe Wheaties tym, którzy chcieli zjeść prawdziwe amerykańskie śniadanie, i bieliznę firmy Hanes… osobom potrzebującym bielizny. Sprzedawał okulary słoneczne, wodę kolońską i hot-dogi. Przede wszystkim zaś sprzedawał siebie, i w miarę jak przybywały mu kolejne tytuły mistrzowskie i bohaterskie wyczyny w ostatnich sekundach meczów, był to coraz łatwiejszy interes.

Postawiono mu nawet pomnik przy wejściu do Chicago United Center, gdzie grał z Bykami. Nienawidził tego budynku, lecz powstał on w dużej mierze dlatego, że więcej ludzi gotowych było wydać więcej pieniędzy, byle móc oglądać mistrza w akcji. Pomnik przedstawiał go wznoszącego się w skoku, aby wsadzić piłkę do kosza, ale w porównaniu z żywym pierwowzorem rzeźba wydawała się dziwnie toporna i ciężka. Sztuka nie imitowała tu życia, tylko je zubażała.

Każdy kolejny rok przynosił nowy rozdział tworzącej się legendy. Najwspanialszy z nich został napisany w poprzednim sezonie, w czerwcu, kiedy Jordan obudził się poważnie chory przed piątym meczem finałów przeciw Utah Jazz. Nigdy nie stwierdzono dokładnie, czy powodem przypadłości była choroba wysokościowa, czy zatrucie pokarmowe. Około ósmej rano ludzie z ochrony zadzwonili do Chipa Schaefera, lekarza zespołu, oznajmiając mu, że Jordan jest bardzo poważnie chory. Schaefer przyjechał natychmiast. Zastał go zwiniętego w kłębek, owiniętego w koce i całkiem wycieńczonego. W nocy nie zmrużył oka, bolała go głowa, męczyły wymioty. Największy gracz na świecie wyglądał jak żałosne, słabe stworzenie. Było nie do pomyślenia, by mógł tego dnia zagrać.

Schaefer natychmiast podłączył mu kroplówkę i starał się wlać w niego jak najwięcej płynów. Zaaplikował mu też leki, dzięki którym chory trochę odpoczął. Schaefer wyjątkowo dobrze rozumiał waleczność, która motywowała Jordana, jego niezwyciężonego ducha, który pozwalał mu grać w chwilach, kiedy zrezygnowałaby większość doświadczonych zawodników. W czasie finałów przeciwko drużynie Lakers w 1991 roku, kiedy Jordan odniósł poważną kontuzję dużego palca u nogi podczas oddawania decydującego, dającego wyrównanie rzutu, Schaefer próbował zrobić but, który ochroniłby stopę Michaela w następnej grze. Ostatecznie Jordan go nie użył, bo nie dało się w nim skutecznie przyspieszać i zatrzymywać. „Niech boli”, powiedział wtedy Schaeferowi.

Teraz, widząc go tak chorego w pokoju hotelowym w Salt Lake City, Schaefer czuł mimo wszystko, że Jordanowi być może uda się zagrać, że może potraktować chorobę jako wyzwanie, jeszcze jedną przeszkodę do pokonania. Tymczasem Jordan ledwo dotarł do szatni. Wśród dziennikarzy szybko rozeszła się plotka, że ma prawie 39 stopni gorączki, więc wielu uznało, że nie będzie grał. James Worthy z sieci Fox nie dał się tak łatwo przekonać. Grał z Michaelem w zespole Uniwersytetu Karoliny Północnej, śledził jego wędrówkę na szczyt NBA i przypuszczał, że Jordan się zmobilizuje. Powiedział innym dziennikarzom z Fox, że gorączka jeszcze nic nie znaczy. Ostrzegł ich: Michael zagra. Zorientuje się, co jest w stanie robić, będzie oszczędzał siły na innych polach i rozegra świetny mecz.

Koledzy z zespołu Jordana byli przerażeni widokiem, jaki zastali w szatni. Jak wspominał później Bill Wennington, skóra Michaela, zwykle bardzo ciemna, miała niepokojący odcień, między białym i szarym, a jego oczy, zwykle tak pełne życia, były zupełnie puste. Tuż przed początkiem meczu telewizja NBC pokazała słabego, niemal nieprzytomnego, słaniającego się na nogach Jordana wchodzącego do Delta Center, ale pokazano również, jak próbuje ćwiczyć. Był to jeden z tych wyjątkowych momentów intymności w sporcie, kiedy dzięki potędze telewizji widzowie mogli być świadkami zarówno słabości Jordana, jak i jego niesłychanej determinacji. Zapowiadało się coś niezwykłego: chyba nigdy przedtem nie widziano tak wyraźnie wyczerpania i choroby wybitnego zawodnika już na początku istotnego meczu. Wyglądało na to, że Jazz rozniosą osłabioną drużynę Bulls. W czasie pierwszej kwarty meczu Utah przez chwilę prowadziło aż 36:20. Ale Bulls radzili sobie nieźle, bo Jordanowi udawało się mimo wszystko grać na fenomenalnym poziomie – w czasie pierwszej połowy zdobył dwadzieścia jeden punktów i Bulls mieli tylko cztery punkty straty, 53:49. Zdumiewające, że Jordan w ogóle był w stanie grać, nie mówiąc o tym, że znowu był najlepszym zawodnikiem na parkiecie.

W przerwie ledwo zszedł z boiska. Powiedział Philowi Jacksonowi, żeby w czasie drugiej połowy wpuszczał go na parkiet tylko na krótkie okresy. Po czym wrócił do gry na prawie całą drugą połowę. Trzecia kwarta poszła mu słabo, zdobył tylko dwa punkty, ale Utah i tak nie było w stanie powiększyć przewagi. Kiedy pod koniec drugiej połowy kamera zrobiła zbliżenie na Jordana, gdy wracał po udanej akcji, nie wyglądał na najwspanialszego sportowca świata, lecz raczej na kiepskiego biegacza w podrzędnym maratonie, który w potwornym upale dobiega ostatni do mety. Jednak to, jak wyglądał, nie miało nic wspólnego z tym, co robił na parkiecie.

Gdy do końca meczu pozostało 46 sekund i Utah prowadziło jednym punktem, Jordan został sfaulowany przy wejściu pod kosz. „Popatrzcie, co się dzieje z Michaelem Jordanem – powiedział komentator Marv Albert. – Wygląda na to, że ma kłopoty z utrzymaniem się na nogach”. Trafił pierwszy rzut wolny, wyrównując wynik, potem chybił drugi, ale udało mu się złapać piłkę. Wtedy, nieopatrznie pozostawiony na wolnej pozycji, na dwadzieścia pięć sekund przed końcem rzucił za trzy punkty i trafił, wyprowadzając Bulls na prowadzenie 88:85, dzięki czemu wygrali mecz 90:88. Jordan zdobył trzydzieści osiem punktów, z czego 15 w ostatniej kwarcie meczu. Był to niewiarygodny pokaz wytrwałości, wyczyn jedyny w swoim rodzaju, demonstracja tego, co odróżniało go od pozostałych koszykarzy NBA. Był najbardziej utalentowanym zawodnikiem ligi, ale w przeciwieństwie do innych wybitnie zdolnych koszykarzy odznaczał się dodatkową, rzadko spotykaną w takim natężeniu cechą: nieposkromioną ambicją.

Jego niezwykły talent i wyjątkowe zaangażowanie nie zawsze szły w parze z tolerancją w stosunku do kolegów z zespołu. Dopiero po powrocie ze świata profesjonalnego baseballu, gdzie nie odniósł szczególnych sukcesów, stał się innym, łagodniejszym Michaelem Jordanem. Zrobił się bardziej sympatyczny. Milej się z nim grało. Oczywiście nie znaczyło to, że przestał ostro i często złośliwie traktować Luca Longleya i Toniego Kukoča. Wiele nadziei pokładano w tych dwóch zawodnikach, a oni nie zawsze spełniali te oczekiwania. Ale nieznośny, karcący ton w głosie Michaela ucichł. Powodem zmian było po części to, że zdobył już wtedy wiele zaszczytów. Trzy tytuły mistrzowskie nie tylko potwierdziły jego wielkość, ale uciszyły prześladujące go krytyczne głosy, zarzucające, że jest zbyt wielkim indywidualistą i nie wspiera wystarczająco zespołu, więc nie należy do grona prawdziwych mistrzów. Zmiana zaszła zapewne również dlatego, że przez ponad dwa lata był odcięty od czegoś, co kochał. Starszy, dojrzalszy, rozumiał już, że czas działa na jego niekorzyść i że trzeba czerpać radość z gry; a częścią tej gry jest przyjaźń z chłopakami z zespołu, która musi przetrwać próbę każdego wyczerpującego sezonu. Bez wątpienia przyczynił się do tego również fakt, że w baseballu doznał porażki i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, co to znaczy walczyć ze swoimi ograniczeniami – ponieważ jako sportowiec wcześniej praktycznie nie znał granic.

Zwycięstwo nad Utah podczas choroby Jordana zapewniło Bulls piąte mistrzostwo NBA, a wraz z nim świadomość, że są jednym z najlepszych zespołów wszech czasów, o ile w ogóle nie najlepszym. Ale miejsca w panteonie nie zdobywa się łatwo. Prawda, mieli pięć tytułów mistrzowskich, a w sezonie 1995/1996 wygrali rekordową liczbę siedemdziesięciu dwóch meczów. Mimo to w oczach niektórych osób ze świata koszykówki ich miejsce w historii tego sportu było kwestią dyskusyjną, po części z powodu ograniczeń samych Byków, a częściowo dlatego, że nigdy nie zostali poddani próbie zmierzenia się z inną, równie znakomitą drużyną, jak to miało miejsce w latach 80. w przypadku rywalizacji Celtics i Lakers. Zespół Bulls wygrywał z bardzo dobrymi przeciwnikami, ale czy rzeczywiście były to naprawdę wielkie zespoły? Dla niektórych fanów byli jak Muhammad Ali bez Fraziera.

Taka argumentacja pomijała to, jak ciężka była ich droga do kolejnych tytułów. Przez wiele sezonów zmagali się z niezwykle mocnymi Detroit Pistons, którzy w statystykach sezonu regularnego nie zawsze prezentowali się najlepiej, ale w play offach byli zabójczym przeciwnikiem. Zapominano też, że przez wiele lat, na samym początku rozgrywek play off, eliminowali znakomitą drużynę Cleveland, która mogłaby zdobyć mistrzostwo, gdyby nie stanął jej na drodze Michael Jordan. Bulls mieli w zwyczaju wygrywać z zespołami, które zanim stanęły z nimi do walki w finałach konferencji albo w ostatecznych finałach, wyglądały bardzo groźnie, sprawiając często lepsze wrażenie niż same Byki. Jednym z kluczowych powodów ich kolejnych zwycięstw była nieprzeciętna gra w defensywie. Bardzo dobre zespoły złożone z bardzo dobrych graczy po długiej serii meczów z Bulls wypadały miernie.

Dobrym tego przykładem było zwycięstwo Bulls z Orlando Magic w finałach Konferencji Wschodniej w 1996 roku. Przynajmniej według statystyk Orlando byli świetnym młodym zespołem. Rok wcześniej doszli do finałów ligi. Na trzech podstawowych pozycjach mieli graczy ze ścisłej czołówki NBA: centra Shaquille’a O’Neala, silnego skrzydłowego Horace’a Granta i rozgrywającego Penny’ego Hardawaya. Wydawało się, że mają duże szanse na stworzenie wielkiej dynastii zwycięzców. Jednak zostali zmiażdżeni przez Bulls w czterech spotkaniach, i nigdy nie wrócili do dawnej świetności. Wkrótce potem Shaquille O’Neal zmienił klub w nadziei na stworzenie dynastii w Kalifornii zamiast na Florydzie.

Wilmington; Laney High, 1979–1981

Michael Jordan może był geniuszem, ale niewiele na to wskazywało, kiedy był młody. Jordanowie mieszkali w Wilmington w Karolinie Północnej i byli porządną, średnio zamożną rodziną („Tak naprawdę należeli do wyższej klasy średniej – zauważył Michael Wilbon, znany czarnoskóry publicysta „The Washington Post” – ale w mediach istnieje tendencja do zaniżania pozycji społecznej murzyńskich rodzin”). James Jordan i Deloris Peoples spotkali się w 1956 roku po meczu koszykówki w Wallace w Karolinie Północnej. Ona miała 15 lat, a on właśnie szedł do wojska, ale powiedział jej, że kiedyś wróci, by się z nią ożenić. Po pewnym czasie ona również wyjechała, na uczelnię Tuskegee Institute w Alabamie, ale szybko wróciła z tęsknoty za domem. Niedługo po jej powrocie pobrali się.

James Jordan miał niezwykłe zdolności manualne; mówiono, że nie ma rzeczy, której nie potrafiłby naprawić. Kiedy, będąc jeszcze w sile wieku, przeszedł na emeryturę wojskową, przeprowadził się z rodziną z powrotem do Karoliny Północnej i zaczął pracować w fabryce General Electric. Zaczął jako mechanik, a po pewnym czasie był już odpowiedzialny za trzy sektory. Jego żona pracowała jako kasjerka w banku. Jordanowie mieli trzy źródła utrzymania: jego pensję, jej pensję i jego sporą wojskową emeryturę. Dzięki skutecznym akcjom społecznym lat 60. w Karolinie Północnej nie było już prawnych podziałów rasowych i rodzina Jordanów ochoczo uczestniczyła w tworzeniu nowego, bardziej nowoczesnego, postfeudalnego Południa. Ich sytuacja znacznie się polepszyła również dzięki amerykańskiej armii – potężnej sile, która umożliwiła Murzynom wejście do klasy średniej. Jordanowie pracowali w przedsiębiorstwach bez podziałów rasowych, a ich pięcioro dzieci chodziło do zintegrowanych szkół. Starali się, by kolor skóry nie był dla ich dzieci problemem, i powtarzali im bez przerwy, że wszystkich należy traktować równo. Uczyli dzieci, że im mniej będą oceniały innych według koloru skóry, tym mniej same będą na tej podstawie oceniane. Oczekiwano od nich, że będą miały zarówno czarnych, jak i białych przyjaciół, i z czasem tak się stało. Kiedy Michael był mały i któryś z rówieśników nazwał go „czarnuchem”, był to raczej bolesny wyjątek niż, jak kiedyś, normalne zachowanie w Karolinie Północnej. Jego rodzice podchodzili do takich sytuacji ze spokojem, twierdząc, że wyzwiska kierowane pod adresem ich syna świadczą jedynie o braku wychowania tamtego dziecka, a Michael nie powinien zniżać się do jego poziomu.

Państwo Jordanowie, których rodzice mieli nader nikłe możliwości ekonomiczne i edukacyjne, żyli w świecie głębokich zmian prawnych i społecznych. Dlatego też koniecznie chcieli, by ich dzieci osiągnęły więcej niż oni sami i, o ile to tylko możliwe, ukończyły uniwersytet. Kiedy Michael skończył trzeci rok na uczelni, jego trener Dean Smith doszedł do wniosku, że w Chapel Hill nauczył się już wszystkiego, czego potrzebował, i nadszedł czas, aby Jordan zawodowo zajął się koszykówką. Deloris Jordan starała się jak mogła, aby temu zapobiec: chciała, by jej syn został na uczelni i ukończył studia. „Proszę pani – powiedział wreszcie Smith – nie sugeruję przecież, by pani syn nie ukończył studiów. Sugeruję tylko, by zrezygnował z gry w lidze uniwersyteckiej”.

W rodzinie Jordanów kładziono duży nacisk na dyscyplinę. Rodzice starali się wpoić dzieciom wiele zasad, z których najważniejszą była ta, aby ciężko pracować i nie marnować swojego talentu. James Jordan, wojskowy o dużym poczuciu obowiązku, wspierał sportowe wyczyny swoich synów. Ale wszyscy ich przyjaciele twierdzili zgodnie, że prawdziwą siłą napędową rodziny była Deloris Jordan. To ona wciąż podnosiła wymagania wobec dzieci, pokazując im na różne sposoby, że im więcej zostało im dane, tym więcej będzie się od nich oczekiwać. Miały nauczyć się przezwyciężać nieoczekiwane trudności i chwilową słabość. Jak później stwierdziła, wychowując dzieci, miała bezustannie w pamięci własne doświadczenia, kiedy pozwolono jej wrócić z Tuskegee, gdzie studiowała, tylko dlatego, że tęskniła za domem: „Mama powinna była natychmiast wsadzić mnie z powrotem do pociągu. Chciałam uniknąć tego błędu przy moich własnych dzieciach”. Raz dowiedziała się ze szkoły Michaela, że był na wagarach. Wzięła go wtedy ze sobą do banku, gdzie pracowała, zostawiła w samochodzie zaparkowanym pod oknem, żeby mieć go na oku, i kazała mu się uczyć cały dzień. Według samego Michaela, był najbardziej leniwym z pięciorga dzieci, i najbardziej utalentowanym, jeśli chodzi o wymigiwanie się od swojej części obowiązków domowych. Był nawet gotów oddać kieszonkowe, byleby się wykupić od pracy. Jego ojciec żartował później, że bardzo dobrze się złożyło, iż Michael został zawodowym sportowcem, ponieważ był zbyt leniwy, żeby wytrzymać w jakiejkolwiek innej profesji.

W przeciwieństwie do swojego ojca i starszego brata Larry’ego, Michael nie był też zbyt dobry w obchodzeniu się z maszynami. Ojciec miewał o to do niego żal. W takich chwilach kazał mu „siedzieć w domu z kobietami”. James Jordan, którego Michael bardzo podziwiał, zawsze pracował z językiem wystającym spomiędzy zębów, czego nauczył się z kolei od swojego ojca; po latach Michael Jordan grał w koszykówkę z podobnie wystającym językiem. Gdy Jordan stał się sławny, tysiące dzieci zaczęło grać w koszykówkę z językiem na wierzchu, głównie dlatego, że James Jordan robił to niegdyś, reperując swój samochód.

Według przyjaciół Michaela ze szkoły i uniwersytetu jego chęć współzawodnictwa miała początek w rywalizacji ze starszym bratem Larrym. Był on znakomitym sportowcem, ale niestety natura poskąpiła mu wzrostu. Był bardzo silny, zwinny i ogromnie ambitny, ale po prostu zbyt niski, żeby osiągnąć w sporcie wyniki odpowiadające jego zdolnościom i sile woli. Clifton (Pop) Herring, trener obu braci Jordanów w liceum Laney High w Wilmington, powiedział kiedyś: „Larry był tak ambitny, że gdyby miał 190, a nie 170 centymetrów, Michael byłby na pewno znany jako jego brat, a nie odwrotnie”. Sam Michael stwierdził natomiast: „Kiedy widzicie mnie w grze, widzicie Larry’ego”.

Bardzo długo, nawet wtedy, kiedy Michael zaczął już go przerastać, Larry potrafił skakać równie wysoko, jak jego młodszy brat. Ron Coley, jeden z nauczycieli WF w liceum Laney, uważał, że w innych czasach, gdyby uczęszczał do szkoły z bardziej zróżnicowanym programem sportowym, mógłby zostać gimnastykiem. I że to właśnie byłaby dla niego idealna dyscyplina sportu. (Koniec końców Larry grał w drużynie Chicago w lidze amatorskiej, ale zrezygnował, kiedy doszedł do wniosku, że wykorzystują go, aby nawiązać relację z Michaelem).

Młodsi chłopcy często oceniają swoją pozycję we wszechświecie, porównując się do – wydawałoby się – nieosiągalnych wyników starszych, bardziej utalentowanych i spełnionych braci. Podobnie było z Michaelem, który próbował dogonić brata, toczącego równolegle własną wojnę ze swoim wzrostem. W konsekwencji podwórko pod domem Jordanów było codziennie areną zaciekłej walki – chłopcy ścierali się ze sobą na małym boisku wybudowanym przez Jamesa Jordana. Larry był niewiarygodnie silny i przez wiele lat dominował nad młodszym bratem. Ale pod koniec szkoły średniej Michael bardzo urósł i szybko stał się znacznie wyższy od wszystkich członków rodziny. Uznał, że ojciec próbuje zrekompensować tę różnicę wzrostu niższemu Larry’emu, chwaląc go znacznie bardziej niż młodszego syna.

To właśnie popychało Michaela do jeszcze cięższej pracy. Jego przyjaciele z tamtych czasów uważali, że niezwykłe było połączenie ich potężnej rywalizacji i wielkiej braterskiej miłości. „To oczywiste, że Michael bez przerwy z nim współzawodniczył, kiedy byli mali, i Larry miał na niego ogromny wpływ – powiedział David Hart, pomocnik w drużynie Karoliny Północnej, dzielący z Michaelem pokój w Chapel Hill. – Michael bardzo kochał Larry’ego i cały czas o nim mówił – to było prawdziwe uwielbienie. Chociaż jako sportowiec zaszedł znacznie dalej niż jego brat, nigdy nie dopuścił, żeby to wpłynęło na jego braterskie uczucia. Kiedy pojawiał się Larry, Michael zapominał o sławie i osiągnięciach i natychmiast stawał się kochającym, pełnym uwielbienia młodszym bratem”. Potrafił też jednak z niego żartować. Kiedy był już gwiazdą w NBA i grał sparing przeciw Larry’emu, spojrzał na jego stopy i powiedział, śmiejąc się: „Tylko nie zapominaj, czyje imię masz na butach”. Był to ostateczny triumf młodszego brata.

Sportowy talent Michaela dał o sobie znać najpierw w baseballu. Koszykówka również go pociągała, ale wydawała się odległym marzeniem, bo miał tylko 170 centymetrów wzrostu i był bardzo szczupły. Przez krótki okres przed pójściem do liceum, zrozpaczony swoim wzrostem, zaczął ćwiczyć zwisy na drążku, żeby rozciągnąć sobie ciało. Urósł w swoim czasie, ale nie dzięki ćwiczeniom rozciągającym własnego pomysłu.

Już wtedy widać było, że ma spory talent. Harvest Leroy Smith, kolega z klasy Michaela, który w tamtych czasach niemal codziennie grał z nim w koszykówkę, uważał, że to najlepszy gracz z ich klasowego zespołu. Jeśli nawet nie dorównywał umiejętnościami innym, równoważył to zaciętością w rywalizacji. „Ćwiczyliśmy razem codziennie i on zawsze musiał wygrać. Jeśli graliśmy w «HORSE»[3] i wygrał ktoś inny, to musiał z nim grać jeszcze raz, do skutku, aż udało mu się wygrać. Dopiero wtedy wracaliśmy do domu”.

Latem po skończeniu dziewiątej klasy Jordan i Smith pojechali we dwóch na obóz Popa Herringa. Herring, trener reprezentacji koszykarskiej w szkole Laney, dokąd mieli pójść jesienią, zachęcał obu, żeby spróbowali dostać się do jego zespołu już na pierwszym roku. Smith – bo miał prawie dwa metry wzrostu, a Jordan ze względu na swoją szybkość. Żaden z nich nie był jeszcze wtedy dojrzały i prawie wszyscy gracze reprezentacji, starsi o dwa, czasem trzy lata, wydawali się nieporównanie mocniejsi. Smith nie miał wątpliwości, który z nich jest lepszym koszykarzem – zdecydowanie Michael. Ale w dniu, w którym nabór został ogłoszony – był to najważniejszy dzień w roku, od tygodni obaj czekali na moment, kiedy w sali gimnastycznej w Laney zostanie wywieszony wykaz nowych zawodników – nazwisko Roya figurowało na liście, a Michaela nie.

To był najgorszy dzień w życiu młodego Jordana. Lista była ułożona alfabetycznie, Michael skoncentrował się więc na poszukiwaniu literki „J”, a gdy dotarło do niego, że jej nie ma, zaczął studiować listę raz jeszcze, a potem jeszcze raz, mając nadzieję, że może coś przegapił. Potem wrócił sam do domu i płakał. Smith rozumiał, co się dzieje – wiedział, że Michael zawsze wolał być sam, kiedy był kontuzjowany albo kiedy coś mu nie wyszło.

Po latach trenerzy z Laney przyznali, że nieodpowiednio się zachowali, bo nie starali się załagodzić sytuacji i nie dali Michaelowi do zrozumienia, że jego czas jeszcze nadejdzie. „Wiedzieliśmy, że Michael jest dobry – powiedział potem Fred Lynch, asystent trenera – ale chcieliśmy, żeby grał więcej, i uważaliśmy, że drużyna juniorów jest dla niego lepszym rozwiązaniem”. Tego roku Michael bez trudu został najlepszym graczem wśród juniorów. Po prostu dominował w każdym meczu, i robił to nie z powodu swego wzrostu, ale dzięki szybkości. Zdarzały się mecze, w których zdobywał po czterdzieści punktów. Był tak dobry, że rozgrywki juniorów stały się bardzo popularne. Wszyscy gracze reprezentacji zaczęli przychodzić wcześniej, żeby zobaczyć, jak gra Michael Jordan.

Leroy Smith zauważył, że chociaż Jordan miał niezwykłą wolę walki już przed nieudanym podejściem do reprezentacji szkoły, to kiedy został z niej wyeliminowany, stał się jeszcze ambitniejszy, jakby chciał się upewnić, że to się więcej nie powtórzy. Jego trenerzy również to dostrzegli. „Kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, nie miałem pojęcia, kim jest Michael Jordan. Pomagałem w Laney w trenowaniu reprezentacji szkoły”, powiedział Ron Coley. „Pojechaliśmy grać z Goldsbro, naszymi wielkimi rywalami, i wszedłem do sali gimnastycznej pod koniec meczu juniorów. Dziewięciu graczy na boisku ledwo truchtało, a jeden chłopak dawał z siebie wszystko. Z tego, jak grał, wywnioskowałem, że jego zespół pewnie przegrywa jednym punktem na minutę przed końcem. Spojrzałem na zegar – zespół przegrywał 20 punktami, a została tylko jedna minuta. To był Michael, i wkrótce dowiedziałem się, że on zawsze gra właśnie tak”.

Między okresem, kiedy nie przyjęto go do zespołu, i początkiem drugiej klasy gimnazjum Michael urósł o około dziesięć centymetrów. Szybki był już wcześniej, a teraz stał się mocniejszy i wreszcie mógł pakować piłkę do kosza od góry. Nagle zaczęło wyglądać na to, że szkoła Laney będzie miała znakomity zespół, którego wschodzącą gwiazdą stanie się Michael Jordan. Był równie zaangażowany jak wcześniej – w czasie treningu pracował najciężej ze wszystkich. Jeśli uważał, że koledzy z zespołu za mało się przykładają, to dawał im to jasno do zrozumienia, a czasem wymagał tego samego od trenerów. Mogli mu zarzucić najwyżej to, że nie jest wystarczająco samolubny. Kiedy Michael był w drugiej klasie, stosunek zwycięstw do porażek Laney wynosił 13:10, a kiedy był w trzeciej klasie, mieli już rezultat 19:4, i tylko przez pechową przegraną w turnieju regionalnym nie przeszli do finałów stanowych.

[1] Coroczne mecze finałowe ligi baseballowej Major League Baseball, w których spotykają się zwycięzcy lig National League oraz American League (jeżeli nie wskazano inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Książka powstała w 1999 roku, po ponownym zakończeniu kariery przez Jordana, a przed kolejnym i ostatnim jego powrotem do koszykówki, w barwach Washington Wizards (przyp. red.).

[3] Gra parami, w której przeciwnik musi powtórzyć wybrany rodzaj rzutu.

Playing for Keeps. Michael Jordan And The World He Made

Copyright © 1999 by The Amateurs Limited

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2016

Copyright © for the translation Wojciech Ziemilski 2001–2016

Copyright © for the translation Michał Rutkowski 2016

Redakcja i korekta – Michał Wachuła, Piotr Królak

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Jonathan Daniel / Getty Images

Fotografia na IV stronie okładki – Barry Gossage / Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie II, Kraków 2016

ISBN EPUB: 978-83-7924-550-5

ISBN MOBI: 978-83-7924-549-9

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl E-booki Zrównoważona gospodarka leśna