Granica. Kiedyś będą pytać, jak mogliśmy do tego dopuścić - Leogrande Alessandro - ebook

Granica. Kiedyś będą pytać, jak mogliśmy do tego dopuścić ebook

Leogrande Alessandro

0,0

Opis

Reportaż włoskiego dziennikarza o kryzysie migracyjnym i ponadczasowa opowieść o istocie człowieczeństwa.

Przejmująca opowieść włoskiego dziennikarza o granicach dzielących nasz świat na miejsca, w których goreją konflikty, i te, w których panuje spokój. Dziennikarski reportaż o społecznej, politycznej i ekonomicznej migracji – jednym z najbardziej aktualnych tematów współczesnego życia.

Szokujące obrazy setek ciał uchodźców na piasku, opowieści przemytników, historie o krwawych dyktaturach, ale i o nadużyciach w organizacjach pomocowych. Alessandro Leogrande zgłębia zagadnienia gospodarcze i polityczne, które wygenerowały przepływ migracyjny; szczegółowo opisuje politykę wdrożoną przez kraje europejskie w celu radzenia sobie z tą sytuacją, podając także możliwie obiektywną interpretację konsekwencji.

Próbuje odpowiedzieć również na wiele nurtujących Europę pytań: Czy nielegalni imigranci stwarzają problem dla porządku publicznego? Jaki jest koszt pomocy nowo przybyłym? Jakie są główne problemy integracji?

To jednocześnie ponadczasowa opowieść o historii, o istocie człowieczeństwa i o nas wszystkich.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Nurek scho­dzi w głąb morza, spusz­cza się na linie, która przy­po­mina pręt wbity w mor­skie dno. Męż­czy­zna wygląda, jakby tań­czył, strużki bąbel­ków spo­wi­jają jego czarny kom­bi­ne­zon. Co pewien czas sły­chać odgłos wyplu­wa­nego powie­trza.

Do pierw­szego nurka dołą­cza drugi, potem jesz­cze jeden. Każdy z nich ma na pra­wym ramie­niu napis STRAŻ PRZY­BRZEŻNA. Po kilku sekun­dach ota­czają wrak.

Kuter, leżący czter­dzie­ści metrów pod pozio­mem morza u wybrzeży wyspy Lam­pe­dusa, wygląda, jakby osiadł na mie­liź­nie, zakli­no­wany w jaśniut­kim pia­sku. Trzech płe­two­nur­ków z butlami na ple­cach kro­czy po pokła­dzie tej małej łódki i wcho­dzi bocz­nym wej­ściem. Mija kilka sekund i wycią­gają ciało kobiety.

Wygląda jak dmu­chana lalka – to przez lek­kość, z jaką na dnie Morza Śród­ziem­nego śli­zga się na ich rękach. Kobieta jest odwró­cona ple­cami, ciało opi­nają ciemne spodnie i pod­ko­szu­lek. Z ciała wyra­stają ramiona i czarne stopy. Dłu­gie i krę­cone włosy zwią­zane są w kitkę. Kobieta zostaje prze­nie­siona i uło­żona parę metrów dalej, w rogu pokładu. Potem nur­ko­wie wcho­dzą do kabiny obok. Na łóż­kach leżą dwa ciała. Trze­cie stoi do góry nogami. Pod­ko­szu­lek poru­sza się, odsła­nia­jąc co chwilę szczu­pły, sztywny brzuch.

W trze­ciej kabi­nie sie­dzi męż­czy­zna z otwar­tymi ustami, o nie­ru­cho­mym ciele, sub­tel­nym wykroju oczu, dłońmi na ser­wetce, jakby od mie­sięcy cze­kał na to spo­tka­nie.

To powolna praca. Nur­ko­wie wycią­gają ciała chłopca i dziew­czyny, potem kolej­nej, z wąskich kabin, w któ­rych – choć wszystko jest poprzew­ra­cane do góry nogami – panuje dziwny spo­kój. Cał­ko­wita cisza spo­wal­nia każdy gest.

Ciała są teraz kła­dzione na pia­sku przy wraku. Leżą w rzę­dzie, pod­czas gdy człon­ko­wie Straży Przy­brzeż­nej dokła­dają coraz to nowe. Są ich dzie­siątki, setki. Skła­dają się na bar­dzo długi rząd. Są takie z twa­rzą odwró­coną do ziemi, takie z wytrzesz­czo­nymi oczami, z unie­sio­nymi ramio­nami, z rękami uło­żo­nymi pod głową, jakby spały. Takie, co leżą obok sie­bie, jakby się obej­mo­wały. Takie, co wciąż mają na sobie kurtki, spodnie, swe­try. Takie, co pró­bo­wały uwol­nić się z ubrań. Takie obute i bose. Takie z kamienną twa­rzą i takie o twa­rzy nazna­czo­nej dziw­nym uśmie­chem.

Wszyst­kie są czarne, wszyst­kie należą do mło­dych osób.

Nur­ko­wie kon­ty­nu­ują swoją pracę, jakby nie było wody. Jakby spa­ce­ro­wali po księ­życu. Ciała uło­żone na pła­skiej powierzchni pia­sku zdają się leżeć na gołej ziemi. Nie­które przy­gnie­cione ciśnie­niem, inne przy­trzy­my­wane na dnie przez wodę, przez którą wybu­chły im płuca, żadne nie unosi się, żadne nie dry­fuje. Uło­żone są gru­pami. Cze­kają cier­pli­wie, nie­ru­chomo, pod­czas gdy nur­ko­wie na­dal tań­czą wokół kutra. Jedno po dru­gim zostają zała­do­wane i prze­trans­por­to­wane do góry.

Na pokła­dzie łodzi Straży Przy­brzeż­nej kręci się tłum. Nogi się poru­szają, stopy prze­bie­gają, pod­czas gdy męż­czyźni owi­nięci w ska­fan­dry wynu­rzają się z morza. Pośród fal, w ciem­no­nie­bie­skim skrawku morza przed łodzią unosi się kilka spuch­nię­tych ciał z roz­ło­żo­nymi nogami w masie o nie­moż­li­wym do okre­śle­nia kolo­rze.

W tym całym zamie­sza­niu ciało dziecko zostaje uło­żone na drew­nia­nych deskach pokładu. Ma może rok, pół­tora naj­wy­żej, czer­wony pod­ko­szu­lek, potar­gane włosy, pulchne policzki. Woda ska­puje z jego koń­czyn.

Głowa uło­żona jest na boku, na słońcu. Nie­ru­choma.

1. Widzieć, nie widzieć, 1

1

Widzieć, nie widzieć, 1

Nazy­wał się Shorsh, pozna­łem go pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Było to chyba w 1998 lub 1999 roku, pod­czas pierw­szej fali napływu do Włoch kur­dyj­skich uchodź­ców, całej masy męż­czyzn i kobiet, w więk­szo­ści mło­dych, ucie­ka­ją­cych przed mor­der­czym sza­łem Sad­dama Hus­se­ina.

Pew­nego wie­czoru w domu, w któ­rym miesz­ka­łem z innymi stu­den­tami w oko­li­cach Mostu Mul­wij­skiego, Shorsh poka­zał nam kasetę wideo. Trzy­mał ją w kie­szeni kurtki razem z pomię­tymi kart­kami peł­nymi nota­tek w róż­nych języ­kach, rachun­kami, pla­nem Rzymu z niektó­rymi uli­cami zazna­czo­nymi dłu­go­pi­sem. Kaseta VHS nie miała pudełka. Kiedy wło­ży­li­śmy ją do odtwa­rza­cza, powie­dział nam tylko, że doty­czy Kur­dów. „Doty­czy nas”. Poprzed­niego wie­czoru dał mu ją przy­ja­ciel na placu przed dwor­cem kole­jo­wym Ter­mini.

Potem uka­zały się obrazy i nagle czas się zatrzy­mał. Ni­gdy w życiu nie oglą­da­łem cze­goś takiego. Ope­ra­tor – idąc po dro­gach nie­po­kry­tych asfal­tem – krę­cił się mię­dzy niskimi domami jakiejś wiej­skiej miej­sco­wo­ści. Żad­nego słowa komen­ta­rza, żad­nego dźwięku w tle, z wyjąt­kiem odgłosu jego kro­ków. Potem nagle dwa nie­ru­chome ciała na ziemi, prze­krwione twa­rze leżące przed ciem­nymi drew­nia­nymi drzwiami domu. To nie były jedyne zwłoki: cała masa sie­dzą­cych i leżą­cych ciał wyle­wała się na pełne kurzu ulice. Gdy męż­czy­zna z kamerą na ramie­niu wcho­dził z wstrzy­ma­nym odde­chem do jakie­goś niskiego domu, sytu­acja wcale się nie zmie­niała. W cia­snych pomiesz­cze­niach mię­dzy sto­łami, krze­słami i kil­koma dywa­nami coraz to inne ciała leżały na ziemi.

Te skąpe obrazy przed­sta­wiały rzeź w Halab­dży: pod­czas wojny z Ira­nem, w marcu 1988 roku, został prze­pro­wa­dzony atak che­miczny na kur­dyj­skie mia­steczko w Iraku. To nie były zdję­cia zagłady pod­czas jej trwa­nia, ale cisza, koniec życia po ataku furii. Przed­sta­wiały obsce­niczną twarz śmierci.

Póź­niej, pod­czas pro­ce­sów prze­ciwko dowódz­twu wojsk irac­kich, zosta­nie to nazwane aktem ludo­bój­stwa, w któ­rym życie stra­ciło 5000 ludzi. Męż­czyzn, kobiet, star­ców, dzieci, razem z ich zwie­rzę­tami, kro­wami, osłami, psami, końmi, tak licz­nymi na fil­mie, leżą­cymi na ziemi, tak samo jak ludzie przy ich boku. Męż­czyzna z kamerą zda­wał się sku­piać swoją uwagę głów­nie na koniach – zęby na wierz­chu, muchy krą­żące wokół wysu­szo­nych już noz­drzy, nogi wygięte, jakby były z gumy.

W tam­tej chwili w oko­li­cach Mostu Mul­wij­skiego te oschłe obrazy, które spa­dały na nas bez żad­nego komen­ta­rza, żad­nego wytłu­ma­cze­nia, zda­wały mi się cał­kiem wyzute ze wstydu, bez­gra­nicz­nie nie­zdarne, nie­zro­zu­miałe poza oczy­wi­stym fak­tem maso­wej śmierci, fak­tem, że doszło do rzezi tak abso­lut­nej, iż wyda­wała się odle­gła od naszej rze­czy­wi­sto­ści. Przy­naj­mniej tej, któ­rej byli­śmy czę­ścią, czyli grupy wło­skich stu­den­tów zgro­ma­dzo­nych w rzym­skim domu pod koniec XX wieku.

Nagle zda­łem sobie sprawę, że patrzy­łem na te obrazy, nie będąc w sta­nie ich zin­ter­pre­to­wać. A prze­cież dla Shor­sha te obrazy były wszyst­kim. Nie były wytwo­rem Histo­rii, ale jego teraź­niej­szo­ścią. Nie były odbi­ciem teo­re­tycz­nym, ale żywą mate­rią. Dokład­nie tłu­ma­czyły powody jego ucieczki do Włoch, odkry­wały prze­szłość pełną nie­opi­sa­nych aktów prze­mocy, któ­rych był naocz­nym świad­kiem, podob­nie jak jego rodzina i przy­ja­ciele, o ile nie padli ich ofiarą. Zawie­ra­jąca je kaseta VHS była świętą szka­tułką, na którą Shorsh w pew­nej chwili popa­trzył jak na reli­kwię, zanim nie zaczął na nią dmu­chać, aby usu­nąć jaki­kol­wiek naj­mniej­szy pyłek kurzu: była cen­niej­sza od złota.

Od poprzed­niego wie­czoru nie wycią­gał jej z kie­szeni kurtki. Późną nocą wyję­li­śmy kasetę jed­nego z fil­mów, które mie­li­śmy w domu, z twar­dego pla­sti­ko­wego opa­ko­wa­nia i dali­śmy je Shor­showi. Teraz mógł chro­nić tę jedyną nić, która na­dal łączyła go z jego świa­tem.

Dużo czasu zabrało mi zro­zu­mie­nie mocy tych obra­zów. Ale ta trud­ność roz­ma­wia­nia o nich nie doty­czyła jedy­nie prze­mocy tam­tego kon­kret­nego dnia, tam­tego momentu. Doty­czyła rów­nież podróży Shor­sha do pogod­nej Europy, jego sta­tusu uchodźcy w następ­nych latach, tego wie­czoru przy Moście Mul­wij­skim.

Od paru mie­sięcy pra­co­wa­li­śmy jako ochot­nicy w szkole języka wło­skiego dla imi­gran­tów, która powstała przy cen­tro sociale1 na via Pre­ne­stina, na dru­gim krańcu mia­sta. W krót­kim cza­sie sale wypeł­niły się dzie­siąt­kami uchodź­ców takich jak Shorsh i wyda­wało nam się, że pono­simy porażkę wobec wzra­sta­ją­cej trud­no­ści w roz­wią­zy­wa­niu wza­jem­nego nie­zro­zu­mie­nia języ­ko­wego. Więk­szość z nas nie miała naj­mniej­szego przy­go­to­wa­nia dydak­tycz­nego, choć zamę­cza­li­śmy się, zapeł­nia­jąc pla­katy odmianą cza­sow­ni­ków i zda­niami z naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych dia­lo­gów. Nie trwało to jed­nak długo. Mimo to z nie­któ­rymi z nich, mię­dzy innymi z Shor­shem, zaprzy­jaź­ni­li­śmy się, prze­no­sząc nasze spo­tka­nia i roz­mowy poza zimne sale cen­tro sociale.

Tam­tego wie­czoru po raz pierw­szy odczu­łem, jak trudno jest zro­zu­mieć życie przed podróżą, ten zbiór wyda­rzeń poprze­dza­ją­cych każdy wyjazd dzie­sią­tek, setek tysięcy migran­tów, napły­wa­ją­cych do euro­pej­skiej gra­nicy. A prze­cież nikt nie zaczyna żyć w chwili, gdy sta­tek, na któ­rym podró­żuje, poja­wia się u naszych brze­gów: podróż zaczyna się wcze­śniej, lata wcze­śniej, a leżące u jej pod­staw powody są czę­sto zło­żone.

Oso­bi­ste pobudki nie są prze­cież trudne do zro­zu­mie­nia. Każdy, kto wyjeż­dża, robi to, aby uciec od sytu­acji, która stała się nie do wytrzy­ma­nia, lub w celu polep­sze­nia wła­snego życia, zaofe­ro­wa­nia god­nej przy­szło­ści żonie czy dzie­ciom lub dla­tego, że kuszą go świa­tła mia­sta, pra­gnie­nie zmiany oto­cze­nia. Tak, to prze­cież można zro­zu­mieć. To, co czę­sto jest dla nas nie­po­jęte, to frag­menty Histo­rii, zamęt spo­łeczny, świa­towe prze­łomy, które opla­tają oso­bi­ste pobudki tak ści­śle, aż je zgnia­tają. Nie­zro­zu­miałe, bo pocho­dzą dosłow­nie „z innego świata”.

Tego wie­czoru prze­moc wobec Kur­dów w Halab­dży zda­wała mi się wręcz por­no­gra­ficzna w tej swo­jej powol­nej sekwen­cji nie­ru­cho­mych ciał ludzi i zwie­rząt, ponie­waż nie wie­dzia­łem nic o ich histo­rii, o maso­wych zabój­stwach doko­na­nych przez reżim w Bag­da­dzie. Może ina­czej: nie wie­dzia­łem wystar­cza­jąco dużo. Nie na tyle, aby móc odcy­fro­wać te kadry.

Myślę, że to jest główny powód, dla któ­rego trudno jest nam zro­zu­mieć tych boat people, któ­rzy docie­rają na wybrzeża Europy. Łatwo jest nam sto­so­wać kate­go­rię „ofiar”, przy­naj­mniej wtedy, gdy uda nam się uwol­nić od obse­sji bycia naje­cha­nymi. Jed­nak ta kate­go­ria wydaje się nie­wy­raźna, pra­wie pozba­wiona ciała i histo­rii, tak jak te obrazy z Halab­dży, które prze­wi­jały się przed moimi oczami bez żad­nego komen­ta­rza pod­czas wie­czoru pozor­nie takiego samego jak wszyst­kie inne.

Spo­ty­ka­łem się z Shor­shem przez pewien czas. Gęste i grube wąsy, zapad­nięte policzki, papie­ros zawsze w dłoni, o roz­miar za duże spodnie na nogach, które – jak można było się domy­śleć – były bar­dzo chude. Bar­dzo zale­żało mu na tym, aby wszy­scy wie­dzieli, że jego imię w języku kur­dyj­skim ozna­cza rewo­lu­cję.

Był dosko­na­łym kucha­rzem, choć sam jadał malutko z tego, co z wielką uwagą przy­go­to­wy­wał. Pamię­tam, że pew­nego dnia w szpi­talu San Camillo lub San Gio­vanni prze­szedł wsty­dliwą dla niego ope­ra­cję chi­rur­giczną. Nie­chęt­nie o tym opo­wia­dał. Na jego odby­cie zna­le­ziono rany, które powo­do­wały cią­głe nawroty hemo­ro­idów. To było następ­stwo tor­tur w irac­kich wię­zie­niach: mówił, że zmu­szano go do cią­głego sia­da­nia z opusz­czoną bie­li­zną na szkla­nej butelce. Na początku, widząc wybu­chy śmie­chu straż­ni­ków, odczu­wał tylko wstyd. Ale gdy we dwóch zła­pali go za ramiona i wbili na szyjkę butelki, ostry ból ustą­pił miej­sca uczu­ciu mdło­ści. To wła­śnie dla­tego parę mie­sięcy póź­niej otrzy­mał azyl poli­tyczny we Wło­szech. Shorsh był peł­no­prawną ofiarą tor­tur.

Nie wiem, co się z nim stało, minęło wiele lat. Jakiś czas temu od wspól­nego przy­ja­ciela dowie­dzia­łem się, że po poj­ma­niu Sad­dama w 2003 roku chciał wró­cić do Kur­dy­stanu. Odbył podróż z powro­tem, po tej, która zawio­dła go do Europy z nadzieją, że odbu­duje tam sobie nowe życie.

Może zagu­bił się w mean­drach nowego Iraku pośród kon­wul­sji bar­dzo dłu­giego powoj­nia, pochło­nię­tego szybko przez dziką anar­chię, z któ­rej grzę­za­wi­ska wydo­byli się oprawcy z Pań­stwa Islam­skiego. A może udało mu się utrzy­mać na powierzchni.

To tylko hipo­tezy. Już ni­gdy wię­cej nie usły­sza­łem o Shor­shu. I teraz czuję się winny. Nie dla­tego, że „zaj­mo­wa­nie się” nim było moim obo­wiąz­kiem. Czuję się winny z tego pro­stego powodu, że nie potra­fi­łem zro­zu­mieć wielu rze­czy, zanim nie prze­padł w pustce. Tej samej, z któ­rej przy­szedł.

I to wła­śnie w ten spo­sób roz­wi­nęła się u mnie ta obse­sja. Próba spra­wie­nia, że ta pustka sta­nie się tro­chę mniej pusta. Próba omi­nię­cia kate­go­rii „ofiary”, która nic nie tłu­ma­czy ze zło­żo­nego życia istot ludz­kich. Próba roz­wi­kła­nia nici wyda­rzeń – na pierw­szy rzut oka nie­zro­zu­mia­łych w ich gąsz­czu prze­mocy, żałoby, uci­sku – które prze­cież okre­ślają życie tylu osób.

Minęło ponad 15 lat od tam­tego wie­czoru przy Moście Mul­wij­skim. To wła­śnie obcu­jąc z Shor­shem i innymi Kur­dami przy­by­łymi do Rzymu w tych samych mie­sią­cach, odnio­słem wra­że­nie, że prze­kro­cze­nie euro­pej­skiej gra­nicy zaczęło sta­wać się fak­tem glo­bal­nym; że na pokła­dzie tych łodzi, które napły­wały wtedy na wybrzeża apu­lij­skie, jak póź­niej na Lam­pe­dusę i Sycy­lię, nie znaj­do­wali się tylko uchodźcy bał­kań­scy, albań­scy ucie­ka­jący przed upad­kiem klau­stro­fo­bicz­nej dyk­ta­tury, ale też ludzie przy­by­wa­jący z jak naj­dal­szego Wschodu.

Ist­niał Wschód bar­dziej na wschód od Bał­ka­nów. I Połu­dnie bar­dziej na połu­dnie od Magh­rebu. Odle­głość dzie­ląca nas od tych kra­jów i ich nasza słaba zna­jo­mość czę­sto ocie­rały się – z naszej winy – o egzo­tykę. Wła­śnie wtedy biz­nes prze­myt­ni­ków stał się gigan­tyczny: gdy wybrzeża wło­skie stały się bramą do Europy, a Europa pró­bo­wała posta­wić sze­reg murów przed wła­snymi gra­ni­cami.

W ostat­nich latach pozna­łem wielu osób takich jak Shorsh. Z wie­loma stra­ci­łem kon­takt. Nie­mało z nich zagi­nęło w pustce, zanim mogłem się dowie­dzieć o nich wię­cej. Nie­któ­rzy umarli wła­śnie wtedy, gdy myśleli, że udało im się zosta­wić Histo­rię daleko za sobą.

I stąd wła­śnie moja obse­sja. Jeśli wybrzeża Europy nie mogą być niczym innym jak tylko gra­nicą, warto spró­bo­wać wbić w pia­sek pewne kon­krety, strzępy ist­nie­nia, które w innym wypadku znik­nę­łyby wraz ze zni­ka­niem osób. Gra­nica jest ter­mo­me­trem świata. Kto zga­dza się na nie­bez­pieczną podróż w nie­ludz­kich warun­kach, prze­kra­cza­jąc gra­nice, które napo­tyka na swo­jej dro­dze, nie robi tego, bo lubi ryzyko lub pra­gnie wła­snej śmierci, ale dla­tego, że ucieka od jesz­cze gor­szej rze­czy­wi­sto­ści. Lub dla­tego, że na jego skó­rze został wznie­siony świat, któ­rego zmiana wydaje się mu nie­moż­liwa.

2. Przekroczenie smugi

2

Prze­kro­cze­nie smugi

Joseph Con­rad na początku Smugi cie­nia pisał: „Idzie się naprzód. I czas też idzie – aż póki nie dostrzeże się przed sobą smugi cie­nia, ostrze­ga­ją­cej, że i tę kra­inę wcze­snej mło­do­ści trzeba pozo­sta­wić za sobą”2.

Kra­ina pierw­szej mło­do­ści… Jej koniec. Po pozna­niu histo­rii Alego musia­łem powró­cić do tych zdań.

Wkro­cze­nie do świata doro­słych, odkry­cie śmier­tel­no­ści, wzlo­tów i upad­ków życia ma czę­sto miej­sce pod­czas podróży. Con­rad wyczuł, że ist­nieją obrzeża życio­rysu, które zbie­gają się z kre­sem morza. To wła­śnie tam, gdzie pewne gra­nice stają się nie­pewne, roz­wie­rają się nie­skoń­czone szcze­liny, przez które prze­cho­dzi się w inny wiek życia.

Wła­śnie tam, wśród bie­gną­cych fal, w nie­okre­ślo­nym miej­scu, bez współ­rzęd­nych, któ­rych można by się było zła­pać, gdzie wszystko jest hory­zon­tem, słoń­cem za dnia i gwiaz­dami w nocy, i wymio­tami, i nie­po­ko­jem, ciszą, roz­wią­zło­ścią ciał, wła­śnie tam, gdzie nie­skoń­czo­ność zbiega się z mar­no­ścią każ­dego, w tym nie­okre­ślo­nym miej­scu czło­wiek żegna się z kra­iną pierw­szej mło­do­ści. Lub raczej – nie­któ­rym udaje się to zro­bić, pod­czas gdy inni wkoło więdną.

I taka była wła­śnie histo­ria Alego.

Zanim nie porzu­cił Dar­furu, ziemi, na któ­rej się uro­dził, ni­gdy nie widział morza. Wie­dział tylko, że składa się z wody i że od czasu do czasu ktoś rzu­cał mu wyzwa­nie. Ni­gdy jed­nak nie przy­szło mu do głowy, że pew­nego dnia ten los przy­pad­nie w udziale i jemu. Jesz­cze długo po fatal­nej podróży – Wiel­kiej Podróży, która zabrała go do Europy po prze­pra­wie przez Morze Śród­ziemne, to wiel­kie i groźne morze – nosił w pamięci powody, które popchnęły go do tej ucieczki. Ten pierw­szy i jedyny raz, gdy opo­wie­dział mi swoją histo­rię, Ali pamię­tał każdy jej frag­ment.

„Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat”, powie­dział i prze­rwał, zro­bił pauzę, aby ponow­nie uru­cho­mić stru­mień myśli pozo­sta­wio­nych kto wie gdzie.

„Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat”, powtó­rzył, prze­ły­ka­jąc. „Gru­dniowy pora­nek, szó­sta rano. Byłem w Mar­ku­bie, mojej wio­sce, modli­łem się. W domu były cztery sio­stry, moich pię­ciu braci, mama i tata…”. Krótko po świ­cie przy­byli Dżan­dża­wi­dzi, bandy sza­brow­ni­ków krad­ną­cych zwie­rzęta. „Nad­je­chali na koniach, było ich ponad stu. Adam, mój sąsiad, miał wiele krów. Dżan­dża­wi­dzi zabili go przed jego wła­snym domem, bo nie pozwo­lił im ode­brać sobie zwie­rząt. Wódz wio­ski ude­rzał w bęben, aby ogło­sić alarm, ale Dżan­dża­wi­dzi galo­po­wali na koniach mię­dzy domami. Galo­po­wali jak sza­leni, wdzie­rali się, kra­dli i zabi­jali. Nie mie­li­śmy strzelb, by się bro­nić, tylko włócz­nie. Czte­rech z nich chciało mnie zła­pać, ale ucie­kłem mię­dzy drzewa. W pusz­czy konie nie mogły mnie dości­gnąć”.

W sali szkoły języka wło­skiego dla obco­kra­jow­ców na obrze­żach rzym­skiej pery­fe­rii Ali – z pomocą Marca – opo­wia­dał mi o swo­jej ucieczce.

Marco był jego nauczy­cie­lem. On też był w tej gru­pie, która lata wcze­śniej pró­bo­wała zre­ali­zo­wać pio­nier­ski pro­jekt, tro­chę wymu­szony, przy via Pre­ne­stina. Jed­nak w odróż­nie­niu od więk­szo­ści z nas nie pod­dał się. Zde­cy­do­wał, że będzie się uczyć, dokształ­cać i zacznie od nowa na poważ­nie w innej sie­dzi­bie, z innymi ludźmi, prze­ko­nany o tym, że szkoła była prze­strze­nią nie­zbędną do wymiany i spo­tkań, bez względu na reali­za­cję pod­sta­wo­wych potrzeb przez ośrodki dla cudzo­ziem­ców, które powsta­wały w Rzy­mie jak grzyby po desz­czu.

W ciągu ostat­nich mie­sięcy w ramach pro­jektu, któ­remu poświę­cał wiele godzin dzien­nie, zbie­rał histo­rie swo­ich uczniów. Teraz pozwa­lał mi ich wysłu­chać na żywo, towa­rzy­sząc im w opo­wia­da­niu, poma­ga­jąc przy trud­niej­szych sło­wach, tych, któ­rych nie potra­fili wymó­wić. Ze wszyst­kich histo­rii to wła­śnie histo­ria Alego odci­snęła mi się naj­bar­dziej w pamięci. „Dobie­głem aż do rzeki o nazwie Mile”, kon­ty­nu­ował chło­piec cichym gło­sem, „i scho­wa­łem się w zwie­rzę­cej norze wyko­pa­nej w ziemi. Wysze­dłem dopiero w nocy i zaczą­łem iść w kie­runku Al-Dżu­najny, gdzie miesz­kali krewni. Dotar­łem tam nad ranem, buty mi cał­kiem popę­kały. Tego samego wie­czoru ruszy­łem ponow­nie w drogę, do Czadu. Tam zatrzy­ma­łem się na rok w obo­zie dla uchodź­ców i jak tylko odło­ży­łem tro­chę pie­nię­dzy, ruszy­łem do Libii. Od dnia ataku na wio­skę nie zoba­czy­łem już ni­gdy wię­cej mojej rodziny. Wiem, że są w obo­zie dla uchodź­ców w Dar­fu­rze, ale nie mogę poroz­ma­wiać z nimi nawet przez tele­fon”.

Ponow­nie prze­rwał opo­wia­da­nie, wbi­ja­jąc wzrok w pla­kat na ścia­nie, na któ­rym wytłu­ma­czone było uży­cie cza­sow­ni­ków posił­ko­wych. Potem poszu­kał spoj­rze­niem moich oczu: „Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat, teraz mam dwa­dzie­ścia pięć”.

Dzi­siaj Ali jest wędrow­nym sprze­dawcą w Rzy­mie, a latem zbiera pomi­dory w Foggi razem z Sudań­czy­kami, z któ­rymi zaprzy­jaź­nił się we Wło­szech. Robi tak każ­dego roku: wsiada do pociągu, gdy tylko dowia­duje się, że są już doj­rzałe do zbiórki, i przez kilka tygo­dni mieszka razem z innymi robot­ni­kami sezo­no­wymi w mia­stecz­kach bla­sza­nych bara­ków, nazy­wa­nych get­tami. O kapo mówi, że „nie są ludźmi”, że gro­ma­dzi się w nich esen­cja nie­go­dzi­wo­ści i żądzy pie­nię­dzy, obca tym, któ­rzy spę­dzają całe dnie na pracy w polu.

Histo­ria, którą opo­wie­dział mi tam­tego dnia, była jasna, cią­gła, szcze­gó­łowa, nie­mniej jed­nak po godzi­nie zda­łem sobie sprawę, że w jej prze­biegu była wielka dziura. Cze­goś bra­ko­wało, tej strony, o któ­rej nie chciał pamię­tać, a która jest, jak wiem, decy­du­jąca w każ­dej histo­rii migra­cji: podróży przez Morze Śród­ziemne. Zro­zu­mia­łem, że nie chciał o niej opo­wia­dać. Potra­fił opo­wie­dzieć o każ­dym naj­mniej­szym szcze­góle prze­mocy w Dar­fu­rze, ale ani słowa o Podróży. I wtedy zro­zu­mia­łem, że lepiej było nie naci­skać.

Parę dni póź­niej zadzwo­ni­łem do Marca i zapy­ta­łem, czy wie coś o mor­skiej prze­pra­wie Alego. Powie­dział mi, że odkąd go zna, Ali ma powra­ca­jący sen. W nie­które noce pamięć owi­jała się wokół bole­snego skrzepu, który pękał w tysiące wariac­kich obra­zów. Następ­nego dnia przy­cho­dził na zaję­cia roz­trzę­siony i powta­rzał tym, któ­rym ufał: „Śniło mi się, że byłem w Libii. Wsia­da­łem na sta­tek pły­nący do Włoch i umie­ra­łem pośrodku morza”. Krok po kroku, mie­siąc po mie­siącu, opo­wia­dał mi Marco, otwo­rzył się też przed innymi uczniami. A to nowe zda­nie, a to nowy obraz. Jed­nak tylko raz jeden opo­wie­dział całą swoją histo­rię ze wszyst­kimi szcze­gó­łami.

Po przy­by­ciu do Try­po­lisu Ali oddał wszyst­kie pie­nią­dze, jakie mu zostały, 1000 euro, Libij­czy­kowi, który miał zor­ga­ni­zo­wać prze­prawę. Powstała grupa trzy­dzie­stu osób, wśród któ­rych były kobiety i dzieci, i wypły­nęli w środku nocy. Łódź, to zna­czy to, co nazy­wano „łodzią”, była ciut więk­sza od kutra. Wcho­dząc na pokład po luź­nych deskach, zdał sobie sprawę, że minęło pół­tora roku, odkąd zna­lazł ratu­nek wśród drzew ota­cza­ją­cych jego wio­skę.

Następ­nego dnia, 80 mil mor­skich na połu­dnie od Malty, zepsuł się sil­nik. Ten, który poda­wał się za doświad­czo­nego kapi­tana i wypro­wa­dził ich w morze, tak naprawdę był oszu­stem. Tylko raz jeden zacią­gnął się na sta­tek jako „asy­stent” zawo­do­wego prze­woź­nika. Teraz nie wie­dział, co zro­bić z łodzią, spa­lił sil­nik i upił się, aby odgo­nić sprzed oczu widok fal, które roz­bi­jały się o dziób.

Mieli zapasy jedze­nia na dwa dni, ale woda pitna już zaczy­nała się nagrze­wać. Męż­czyźni na zmianę pró­bo­wali swo­ich sił przy ste­rze, sta­ra­jąc się go prze­krę­cać to w jedną, to w drugą stronę. Przez kilka minut pró­bo­wał i on, Ali, choć prze­cież zoba­czył morze po raz pierw­szy zale­d­wie parę dni wcze­śniej. Ale łódź nie dawała znaku życia. Morze, myślał Ali, było cał­kiem głu­che na ich prośby. Impo­nu­jące, nie­po­skro­mione, nie­zro­zu­miałe…

Trze­ciego dnia histe­ria zaczęła sze­rzyć się wśród zebra­nej na chyb­cika załogi. Pod­czas sprzeczki młody Etiop­czyk Abeh roz­bił nos fał­szy­wemu kapi­ta­nowi, a gdy ten chciał mu odpo­wie­dzieć, nazy­wa­jąc go „czar­nu­chem”, zła­pał go za gar­dło, chcąc udu­sić. I zro­biłby to, gdyby nie powstrzy­mali go towa­rzy­sze. „Nie ma potrzeby”, powie­dział Sulej­man, naj­star­szy z miesz­kań­ców Dar­furu obec­nych na łaj­bie, „bądź spo­kojny, oszczę­dzaj siły… za dwa dni i tak wszy­scy umrzemy”.

Po połu­dniu jedno z dzieci, ledwo ponadroczne, stra­ciło przy­tom­ność. Jego ciało było roz­grzane jak żagiew, a ogromne źre­nice wywró­cone do góry. Użyto połowy zapa­sów słod­kiej wody, która im została, aby dać mu pić, polać twarz, ramiona, nogi, ciało. Wszy­scy sta­rali się je ura­to­wać, ale było już za późno. Ono umarło jako pierw­sze.

Następ­nego dnia gorąc zaczął palić rów­nież ciała doro­słych. Alemu chciało się pić, czuł, jak schnie mu powoli język, gar­dło, żołą­dek, palce u stóp. Chciał pić, tylko pić, ale woda się już skoń­czyła. Chcąc ode­rwać myśli od pra­gnie­nia, zaczął wspo­mi­nać swoją wio­skę, zaką­tek ukryty przed słoń­cem tuż za domem. Ale jak bar­dzo by się nie sta­rał, nie uda­wało mu się zapeł­nić swo­jego snu na jawie kobie­tami i męż­czy­znami. Jakiś dziwny cień zda­wał się kłaść na jego prze­szło­ści.

Popo­łu­dniem pią­tego dnia zaczął odczu­wać zimno. Owi­nął się w prze­ście­ra­dło, które zna­lazł w ładowni, i leżał nie­ru­chomo, roz­my­śla­jąc. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał przy­wo­łać prze­szłość. Potem zasnął. Obu­dził go płacz kobiety zgię­tej wpół nad nie­ru­cho­mym cia­łem córki. Ten jęk był długą i nie­zno­śną skargą, co pewien czas prze­ry­waną nagłymi krzy­kami. Mąż sie­dział przy niej z zamknię­tymi oczami i ręką na jej ramie­niu.

Na ten widok Ali pró­bo­wał się roz­bu­dzić, resztką sił zerwać z sie­bie prze­ście­ra­dło. Umrę tutaj, myślał, umrę tutaj… Potem zapadł w głę­boki sen.

Gdy się obu­dził, zda­wało mu się, że widzi przed sobą kobietę o jasnych wło­sach ubraną na biało, spraw­dza­jącą mu puls i krzy­czącą do innych, aby się uwi­jali, pośpie­szyli. Poczuł, że ktoś cią­gnie go za ramiona i kła­dzie na leżance. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest na lądzie.

Został nawod­niony i opa­trzony w miej­scu, które wyglą­dało na małą przy­chod­nię. Sta­ra­jąc się zre­kon­stru­ować to, co wyda­rzyło się po śmierci dziew­czynki, zro­zu­miał, że leżał bez czu­cia przez dwa dni. Oprócz dwojga dzieci zmarły jesz­cze cztery osoby z tych, które wyru­szyły z Try­po­lisu. Ciała dwojga z nich zostały wrzu­cone do morza, pozo­sta­łej dwójki już nikt nie miał siły pod­nieść. I tak na ostat­nim eta­pie podróży zmarli i żywi dzie­lili mię­dzy sobą tę samą cia­sną prze­strzeń.

Ali nie pamię­tał nic z tych dwóch dni, pod­czas któ­rych żaden z pły­ną­cych nie potra­fiłby powie­dzieć z pew­no­ścią, do któ­rej grupy nale­żał. Tak lepiej, myślał, leżąc w czy­stej pościeli.

Powo­lutku odzy­ski­wał pamięć, obraz wio­ski, twa­rzy bli­skich. Wresz­cie udało mu się odgo­nić ten dziwny cień, który prze­sła­niał wszystko, gdy był na łodzi. Nie­mniej jed­nak, choć każda rzecz wyda­wała się wyraź­niej­sza, myślał o tych twa­rzach i przed­mio­tach, jakby nale­żały do odle­głej epoki. To nie tylko fizyczna odle­głość, fakt bycia w Euro­pie, a nie w Afryce, spra­wiały, że tak myślał. Czuł, że prze­kro­czył jakąś smugę, że ucze­pił się paznok­ciami nowego życia, rezy­gnu­jąc raz na zawsze z poprzed­niego. Tylko wtedy zro­zu­miał, że znój, który zmu­szony był przejść, cał­ko­wi­cie zaprze­pa­ścił jego młode lata.

Powie­dziano mu, że po upły­wie tygo­dnia ma zwol­nić łóżko w przy­chodni i udać się do ośrodka. Dla innych był tylko nume­rem. Nume­rem wśród ura­to­wa­nych, do zapa­mię­ta­nia obok numeru uto­pio­nych. Frag­men­tem sta­ty­styk o napły­wie. „Huma­ni­tar­nym” przy­pad­kiem do zała­twie­nia. Leżąc na łóżku, wie­dział, że oni, Włosi, ni­gdy nie będą potra­fili zro­zu­mieć. Ni­gdy nie będą potra­fili pojąć, co zna­czy prze­kro­czyć tę smugę. Zro­bić to samemu, na morzu, w wieku dwu­dzie­stu jeden lat, pod­czas gdy wszystko wokół prze­mija.

3. Hamid

3

Hamid

W ciągu ostat­nich lat wiele razy wra­ca­łem do szkoły języka wło­skiego dla ubie­ga­ją­cych się o azyl, gdzie pozna­łem Alego. Nazywa się „Asi­ni­tas” i ma sie­dzibę przy pod­sta­wo­wej wspól­no­cie chrze­ści­jań­skiej Świę­tego Pawła za Murami, przy via Ostiense, na połu­dnie od Pira­midy Cestiu­sza, w jed­nym z tych miejsc, w któ­rych – daleko od cha­otycz­nego bez­ru­chu cen­trum – sto­lica zdaje się two­rzyć sie­bie na nowo szyb­ciej, a przy­naj­mniej mniej wolno niż gdzie indziej. Widać to po budyn­kach i nowych kon­struk­cjach. Widać to przede wszyst­kim po życiu ulicz­nym, po cią­głym wrze­niu na zakor­ko­wa­nych pasach via Ostiense oraz bie­ga­ni­nie w tę i z powro­tem przy przy­stanku metra Gar­ba­tella.

Szkoła zaj­muje jedną dużą salę na par­te­rze i jeden mały przy­le­ga­jący do niej pokój. Przy czte­rech lub pię­ciu sto­li­kach tło­czą się mło­dzi i bar­dzo mło­dzi ludzie, głów­nie Afry­kań­czycy, z dłu­go­pi­sami, zeszy­tami, kart­kami papieru. Przy nich czte­rech lub pię­ciu nauczy­cieli-wolon­ta­riu­szy. Poma­gają im w ćwi­cze­niach, słu­chają pytań. Mój przy­ja­ciel Marco, jeden z twór­ców szkoły, poświę­cił się teraz cze­muś nowemu: razem z grupą byłych uczniów, któ­rzy uczest­ni­czyli w jego zaję­ciach, zało­żył dru­kar­nię metodą sito­druku. Nazywa się Else i po zebra­niu bio­gra­fii podob­nych do tej Alego wydała bar­dzo kolo­rowe i bar­dzo sta­ran­nie zre­da­go­wane książki, w któ­rych obrazy prze­pla­tają się z tek­stem. W związku z tym, że metoda sito­druku jest wyjąt­kowa, książki uka­zują się w edy­cjach limi­to­wa­nych: ich przy­go­to­wa­nie wymaga bar­dzo cier­pli­wej, dokład­nej i pre­cy­zyj­nej pracy, a na wykoń­cze­nie jed­nego egzem­pla­rza potrzeba śred­nio wielu godzin, o ile nie dni.

Pod­czas mojej ostat­niej wizyty w szkole Elena, jedna z nauczy­cie­lek, tłu­ma­czyła jakieś wło­skie słowa, wska­zu­jąc ołów­kiem na wiel­kie drzewo o zie­lo­nych liściach, nary­so­wane na pla­ka­cie na ścia­nie. Od razu zasko­czyło mnie żywio­łowe natę­że­nie uwagi panu­jące w kla­sie. Pomimo huku pytań, trud­no­ści w rozu­mie­niu, wybu­chów śmie­chu ucznio­wie z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem śle­dzili lek­cję Eleny.

Wró­ci­łem na via Ostiense, bo dwie inne nauczy­cielki, Ceci­lia i Caro­lina, powie­działy mi, że koniecz­nie muszę poznać jed­nego chłopca.

Opo­wie­dzia­łem im o moim pomy­śle, pró­bie zebra­nia jak naj­więk­szej liczby histo­rii doty­czą­cych gra­nicy śród­ziem­no­mor­skiej i jej prze­kra­cza­nia, prze­prawy przez morze i ląd, wysłu­cha­nia tych, któ­rym się udało, i ura­to­wa­nia świa­dec­twa tych, któ­rym się nie powio­dło.

„Jeśli na­dal zaj­mu­jesz się kata­stro­fami stat­ków”, napi­sała do mnie pew­nego wie­czoru Ceci­lia, „musisz koniecz­nie spo­tkać Hamida”. Nie­mniej jed­nak, gdy kilka dni póź­niej zapy­tała mnie o powód, dla któ­rego wła­śnie teraz zde­cy­do­wa­łem się temu poświę­cić, a nie zają­łem się czymś innym, odpo­wiedź, jaka nasu­nęła mi się w spo­sób natu­ralny, brzmiała: „Bo gra­nice się zmie­niają”.

Te słowa wyszły z moi ust nagle. Potem zaczą­łem się nad nimi zasta­na­wiać i zro­zu­mia­łem, że choć była to odpo­wiedź banalna i oczy­wi­sta, to wła­śnie od niej powi­nie­nem wszystko zacząć.

Gra­nice zmie­niają się, nie pozo­stają stałe. Europa roz­sze­rza się, a punkty wej­ścia zmie­niają. Roz­pę­tują się wojny, upa­dają dyk­ta­tury, wybu­chają całe obszary świata i otwie­rają się nowe przej­ścia. Te ostat­nie stwa­rzają nowy świat, szcze­gólną spo­łecz­ność przy­gra­niczną, która defi­niuje wła­sne reguły i role obo­wią­zu­jące w jej obrę­bie. Są to pod każ­dym wzglę­dem wolne porty. Ale wraz z upły­wem czasu i one prze­kształ­cają się, zostają zastą­pione przez inne wolne porty.

Gra­nice się zmie­niają, powtó­rzy­łem Ele­nie. Wystar­czy posłu­chać histo­rii tych, któ­rzy podró­żują, aby zdać sobie z tego sprawę. Ścieżki – udep­tane dwa lata, a nawet tylko sześć mie­sięcy wcze­śniej – stają się stare. I od razu szuka się innych.

„Ale dla­czego wła­śnie zato­nię­cia stat­ków?”, naci­skała Ceci­lia. „Dla­czego tak upar­cie chcesz o nich opo­wia­dać?”.

Może, powie­dzia­łem, dla­tego, że zato­nię­cia są nie­ru­cho­mymi punk­tami, cze­lu­ściami, od któ­rych można pró­bo­wać zacząć, zre­kon­stru­ować krok po kroku te prze­kształ­ce­nia. Ale nie byłem już taki pewien tej odpo­wie­dzi. Tak naprawdę chcia­łem powie­dzieć: te wszyst­kie ofiary, ta nie­prze­rwana rzeź… i cisza, która ją ota­cza. Wła­śnie, cisza. Praw­dziwą odpo­wie­dzią jest cisza.

Hamid jest mło­dym Soma­lij­czy­kiem. Ma dopiero 21 lat i od paru mie­sięcy cho­dzi do szkoły. We Wło­szech jest od czte­rech lat, pod­czas poprzed­nich trzech, od 2008 do 2011, był w Libii. Koniecz­nie musia­łem go poznać, był jed­nym z nie­wielu roz­bit­ków, któ­rzy prze­żyli jedną z naj­więk­szych kata­strof, jaka miała miej­sce na Morzu Śród­ziem­nym, 6 maja 2011 roku u wybrzeży Libii pod­czas wojny prze­ciwko Kad­da­fiemu.

Gdy go widzę, jak pod­cho­dzi do mnie po zakoń­cze­niu lek­cji, pod­czas gdy inni roz­cho­dzą się do domów albo do pracy, wydaje mi się o wiele młod­szy. Chudy, wiel­kie oczy, bie­lu­sień­kie, tro­chę wysta­jące zęby, wyraz twa­rzy dziecka. W dżin­so­wym ubra­niu, na gło­wie zie­lona cza­peczka z dasz­kiem z napi­sem BOY zapi­sa­nym dru­ko­wa­nymi lite­rami. Ma ją wci­śniętą mocno na głowę, aż na oczy.

Sia­damy w rogu dłu­giego stołu, na któ­rym leżą jesz­cze fla­ma­stry i poma­zane kartki. I w parę minut, spla­ta­jąc dło­nie i wygi­na­jąc sobie palce, opo­wiada mi, co wyda­rzyło się tam­tej majo­wej nocy.

„Było nas sied­miu­set pięć­dzie­się­ciu. Byli­śmy na pokła­dzie wiel­kiej, trzy­po­zio­mo­wej łodzi. Zgi­nęło sześć­set pięć­dzie­siąt ludzi”.

Pod­czas mie­sięcy poprze­dza­ją­cych zato­nię­cie statku, opo­wiada mi, pra­co­wał jako maga­zy­nier w fir­mie na rogat­kach Try­po­lisu. Libij­czycy tacy są, dodaje: cze­kasz przy ulicy i kiedy chcą, dadzą ci jakąś doryw­czą robotę, zawiozą, wytłu­ma­czą, co masz zro­bić, i pod koniec dnia zapłacą. A jeśli jesteś dobry, możesz zna­leźć i jakieś bar­dziej stałe zatrud­nie­nie.

W związku z tym, że nie mógł się dostać do Włoch, „bo zamknęli morze”, zde­cy­do­wał się zostać w Libii, zatrzy­mać na stałe o krok od ostat­niego etapu podróży do wybrzeży Włoch. Nauczył się arab­skiego i był szczę­śliwy, że udało mu się zna­leźć pracę jako maga­zy­nier. „Dosta­wa­łem dzie­więć­set dina­rów na mie­siąc, wtedy około sied­miu­set dola­rów. Bar­dzo dobra płaca, prze­cież jedze­nie kosz­to­wało mało”.

Hamid naprawdę zostałby w Libii, ale wojna pokrzy­żo­wała mu plany. Razem z innymi chłop­cami z licz­nej soma­lij­skiej wspól­noty w Try­po­li­sie, zło­żo­nej z tych, któ­rzy drżą w wiecz­nym ocze­ki­wa­niu na Wielką Podróż, i tych, któ­rzy – jak wów­czas i on sam – zde­cy­do­wali się wbrew sobie zatrzy­mać po dru­giej stro­nie Morza Śród­ziem­nego, zostaje na łasce jesz­cze więk­szych wyda­rzeń.

W oczach Hamida wojna w Libii maluje się w subiek­tyw­nym świe­tle, jedy­nym waż­nym, gdy wokół cie­bie wszystko wybu­cha i zanika jaki­kol­wiek punkt zacze­pie­nia. Naj­więk­szy strach budzi to, że rebe­lianci i wście­kły tłum pra­gnący upadku Kad­da­fiego mogą wziąć cię za najem­nika na jego żoł­dzie z Połu­dnia, z kra­jów znaj­du­ją­cych się za pusty­nią. „Wtedy, gdy widzieli cię na ulicy i rozu­mieli, że nie jesteś Libij­czy­kiem, gdy widzieli, że jesteś ciem­no­skóry, zabi­jali cię. Sie­dzie­li­śmy zamknięci w domach. Zamknięci w domach przez mie­siąc, tylko raz wyszli­śmy kupić jedze­nie”.

W pew­nej chwili roze­szła się wieść, że libij­scy żoł­nie­rze chcą wypchnąć w stronę Włoch wszyst­kich czar­no­skó­rych obec­nych w mie­ście. Morze prze­stało być nagle zamknięte, nie­do­stępny mur zda­wał się roz­wie­rać w nie­skoń­czo­nej ilo­ści punk­tów, pod­czas gdy na uli­cach trwały samo­sądy, a z nieba nad­cią­gały naloty NATO. Kad­dafi sięga po osta­teczne roz­wią­za­nie: bomba migran­tów, znie­sie­nie gra­nic. Jeśli mam upaść – takie mniej wię­cej było jego rozu­mo­wa­nie – to upad­nie ze mną ostatni bastion obronny Twier­dzy Europy. Jeśli mam upaść, zosta­nie­cie naje­chani… I tak wypy­cha tysiące osób, tych samych, które – w imię dwu­stron­nych umów z Wło­chami – prze­trzy­my­wał przez długi czas w wię­zie­niach i obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych na środku pustyni, w stronę boga­tych wybrzeży, które przez pewien czas obie­cy­wał pośred­nio chro­nić.

„To oni wypchnęli nas w stronę Włoch. Mój kie­row­nik powie­dział mi, abym spró­bo­wał dotrzeć na wybrzeże albo szedł w kie­runku gra­nicy z Tune­zją, ina­czej nie uda mi się prze­żyć. Sam zawiózł mnie nad morze, tam, gdzie prze­by­wali wszy­scy obco­kra­jowcy”.

W histo­rii Hamida libij­scy żoł­nie­rze i prze­woź­nicy zdają się orga­ni­zo­wać podróż razem, poma­gać sobie wza­jem­nie. Nikt nie płaci za podróż. Jest za darmo. Jesz­cze parę tygo­dni wcze­śniej taka sytu­acja byłaby nie do pomy­śle­nia: zostaną zawie­zieni do Włoch i nie muszą się nawet sta­rać o zdo­by­cie koniecz­nej sumy pie­nię­dzy.

Gdy wpusz­czają wszyst­kich na pokład i roz­ka­zują Soma­lij­czy­kom i Afgań­czy­kom zejść na dół do ładowni, ci się sprze­ci­wiają. Rodzi się sprzeczka, wresz­cie żoł­nie­rze ustę­pują. Wpusz­czają ich jako ostat­nich, choć we wspo­mnie­niach Hamida jest ich wielu, około dwu­stu pięć­dzie­się­ciu, i umiesz­czają ich na pokła­dzie, na powie­trzu. W ładowni zostaje nato­miast zgro­ma­dzo­nych 400 osób. To Ban­glij­czycy, Ara­bo­wie, Afry­kań­czycy z innych kra­jów… Jest też około trzy­dzie­stu kobiet z dziećmi. Skarżą się, więc jakiś libij­ski żoł­nierz umiesz­cza je w kabi­nie przy kapi­ta­nie i roz­ka­zuje zacho­wać ciszę.

„Nie ura­to­wały się. Gdy sta­tek zaczął tonąć, drzwi były zamknięte. A kapi­tan, Egip­cja­nin, oca­lał”.

Gdy wyru­szają z Try­po­lisu około pią­tej nad ranem, nie jest jesz­cze cie­pło. Sta­tek prze­wraca się po około dwu­dzie­stu minu­tach.

„Roz­ma­wia­łem wła­śnie przez tele­fon z moim przy­ja­cie­lem, który był w Try­po­li­sie, jak ja. Parę mie­sięcy wcze­śniej poje­chał na gra­nicę do Tune­zji, do oen­ze­tow­skiego obozu dla uchodź­ców, i stam­tąd wysłali go do Ame­ryki. Roz­ma­wia­łem z nim. Mówił mi, że wła­śnie dobili do brzegu, że wszystko poszło dobrze… gdy nagle woda wlała się na sta­tek”.

Hamid potrafi pły­wać i – jak innym oso­bom na pokła­dzie umie­ją­cym pły­wać – udaje mu się utrzy­mać na powierzchni. Szybko orien­tuje się, że jedy­nym roz­wią­za­niem jest jak naj­szyb­sze odda­le­nie się od statku, aby unik­nąć wessa­nia przez powsta­jącą przy zato­nię­ciu otchłań.

„Ci, co potra­fili pły­wać, tak zro­bili. Wokół nas osoby łapały się jedna za drugą, ścią­ga­jąc się nawza­jem w dół”.

W ciem­no­ści widzi przy­brzeżne świa­tła. Stara się nie stra­cić ich z oczu i ledwo żywy dociera na plażę. Robi dwa kroki, oddy­cha głę­boko ustami i upada na pia­sek.

Nie udaje mu się jesz­cze zła­pać odde­chu, gdy widzi przy­pły­wa­jące dwa libij­skie statki. Męż­czyźni w mun­du­rach, z gwizd­kami, każą tym nie­wielu, co oca­leli, pomóc w wycią­ga­niu tych, co na­dal w wodzie. Nie ma czasu, mówią, trzeba się śpie­szyć.

„Zła­pa­łem tych, co mieli kami­zelki ratun­kowe, i kobiety z tor­bami z ubra­niami na zmianę”. Obkle­jone taśmą, aby się nie zmo­czyły, pla­sti­kowe torby z dobrymi ubra­niami, tymi, które miały zało­żyć po dotar­ciu do Europy, stają się piłką. Utrzy­mują się na powierzchni, wielu łapie się za nie, aby nie uto­nąć. „Ura­to­wa­li­śmy też kobietę, która miała ze sobą czter­dzie­sto­dniową córeczkę. Zna­la­zła kawa­łek drewna, któ­rego się zła­pała, aby utrzy­mać się na powierzchni”.

Ope­ra­cja ratun­kowa trwa do ósmej rano. Hamid w tym cza­sie kur­suje na pokła­dzie łodzi ratun­ko­wej w tę i z powro­tem mię­dzy plażą a miej­scem kata­strofy. Gdy wresz­cie koń­czy poma­gać w poszu­ki­wa­niach zagi­nio­nych, może wró­cić do domu, to zna­czy do swo­jego małego miej­sca zamiesz­ka­nia, gdzie żył ukryty z przy­ja­ciółmi. Naj­pierw było ich ośmioro, teraz została trójka. Nie zna­le­ziono ciał pozo­sta­łej piątki zagi­nio­nych.

„Trzy dni nie wycho­dzi­łem, myśla­łem, że osza­leję, widzia­łem ludzi w wodzie, woła­ją­cych mnie o pomoc. Widzia­łem, jak umie­rają na moich oczach, bła­ga­jąc o pomoc, ratu­nek. Jesz­cze długo sły­sza­łem ich głosy”.

Hamid z tru­dem cią­gnie swoje opo­wia­da­nie, krąży, zawraca, jakby jakaś zasłona skry­wała mu oczy i odruch wymiotny wstrzą­sał cia­łem. Mam­ro­cze coś o tym, że skie­ro­wał się na plażę od razu, że ruszył poma­gać innym potem, w dru­giej chwili. Powta­rza to raz jesz­cze, jakby nie mógł się z tym pogo­dzić, nawet po upły­wie tylu lat („każdy myślał o sobie”). Pytam go więc, czy wia­domo coś o przy­czy­nach zato­nię­cia, czy w następ­nych dniach ktoś był na tyle silny i przy­zwo­ity, by wyja­śnić, co się stało.

„Ktoś powie­dział, że to kapi­tan spe­cjal­nie prze­wró­cił łódź”, odpo­wiada, wbi­ja­jąc wzrok w palce sple­cio­nych dłoni, „bo gdyby odda­lił się jesz­cze bar­dziej od brzegu, to nikt by się nie ura­to­wał. Został zmu­szony do wypły­nię­cia, więc posta­no­wił tak zro­bić”. Szcze­rze mówiąc, spo­śród wszyst­kich moż­li­wych powo­dów kata­strofy ni­gdy nie pomy­ślał­bym o świa­do­mym wybo­rze spo­wo­do­wa­nia zato­nię­cia przy wybrzeżu w celu unik­nię­cia jesz­cze więk­szej heka­tomby na otwar­tym morzu. Jak bar­dzo bym się nie sta­rał podą­żać za tokiem myśle­nia kapi­tana (co Hami­dowi, jak mi się wydaje, udaje się zro­bić), nie potra­fię zoba­czyć w nim cie­nia logiki. Nie wspo­mi­na­jąc już nawet o logice 650 ofiar.

Pod­czas następ­nych tygo­dni Hamid czuje, jakby był zamknięty w czymś na kształt lejka. Z jed­nej strony morze jest wresz­cie „otwarte”, jak cią­gle powta­rza, ale pełne śmierci i nie­bez­pie­czeństw. Z dru­giej – kraj, w któ­rym nie­prze­rwa­nie docho­dzi do prze­mocy i samo­są­dów. Włą­cza tele­wi­zor i na wszyst­kich kana­łach nie mówi się o niczym innym, jak tylko o tym, że obco­kra­jowcy mają opu­ścić kraj, jeśli nie chcą zgi­nąć. Myśli, że jest mało dróg wyj­ścia, ale też, że skoro ura­to­wał się wśród setek ofiar i zagi­nio­nych, to dla­tego, że „Bóg tak chciał”, więc decy­duje się spró­bo­wać szczę­ścia jesz­cze raz i rzu­cić wyzwa­nie morzu. W Try­po­li­sie zgi­nąłby na pewno, na morzu może nie. I idąc za tym absur­dal­nym rachun­kiem praw­do­po­do­bień­stwa, wraca na wybrzeże pełne prze­myt­ni­ków.

Tym razem nie decy­duje się na podróż ofe­ro­waną gra­tis przez libij­skich żoł­nie­rzy. Płaci 300 dola­rów, i tak o wiele mniej niż przed wojną, i dostaje zapew­nie­nie, że popłyną łodzią o wiele mniej­szą od tej, która zato­nęła.

Po upły­wie mniej niż mie­siąca jest w Zuwa­rze, mia­steczku na wybrzeżu, około pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów od Try­po­lisu. Przez tydzień czeka w chatce na plaży, która z wie­czora na wie­czór wypeł­nia się coraz więk­szą liczbą cze­ka­ją­cych osób. Gdy wresz­cie zbiera się grupa nie­zbędna do podróży, pew­nej nocy znie­nacka mówią im, że w ciągu paru godzin wyru­szą.

Tym razem podróż nie jest taka ciężka jak poprzed­nim razem, ale ma miej­sce inny baj­zel. („Baj­zel” to wyraz, któ­rego Hamid czę­sto używa. Po pew­nym cza­sie rozu­miem, że „baj­zel” to dla niego mniej wię­cej suma pro­ble­mów zwią­za­nych z Wielką Podróżą. Nie cho­dzi tyle o tra­ge­die i zato­nię­cia czy ofiary na pustyni, ile o mniej­szy sto­pień ryzyka, jakąś prze­szkodę lub przy­sta­nek, który może spo­wo­do­wać powrót do punktu wyj­ścia, bo pod­czas podróży do Europy ni­gdy nic nie układa się pomyśl­nie).

„Wyru­szy­li­śmy nocą, około dru­giej nad ranem. Pły­nę­li­śmy pod gwiaz­dami i cały następny dzień aż do szó­stej po połu­dniu, gdy zepsuło się śmi­gło sil­nika”. Na pokła­dzie jest mecha­nik, stara się je napra­wić, ale mało co rozu­mie. Jedyną rze­czą, którą potrafi powie­dzieć, jest ta, że nie ura­tują się, jeśli nie spo­tkają kogoś na swo­jej dro­dze. „A potem on, wła­śnie on, zadzwo­nił do kogoś na Lam­pe­du­sie i powie­dział, że na pokła­dzie są kobiety i dzieci. Ten numer tele­fonu dał mu Libij­czyk, mówiąc, aby użył go tylko w wypadku pro­ble­mów”.

Myślę, że numer był do kapi­ta­natu w por­cie. Po dru­giej stro­nie tele­fonu uspo­ko­ili ich. Powie­dzieli, że ich już widzą i żeby cze­kali, i że nie­długo ktoś przy­pły­nie.

„Cze­ka­li­śmy pięć godzin, potem przy­le­ciał heli­kop­ter, koło­wał nad nami, robiąc zdję­cia, i odle­ciał. Po dwóch godzi­nach przy­pły­nęły dwa wło­skie statki woj­skowe. Pod­pły­nęły, wycią­gnęły mostek i trzy osoby weszły na pokład: jedna poszła na dziób, druga na rufę, trze­cia zeszła do ładowni. Zapro­wa­dzili nas na statki woj­skowe, naj­pierw dzieci, potem kobiety, na końcu męż­czyzn. Gdy zoba­czy­łem wło­skich żoł­nie­rzy i roz­po­zna­łem wło­skie mun­dury, inne od tych libij­skich, wie­dzia­łem, że jestem ura­to­wany”.

Hamid zostaje na Lam­pe­du­sie tylko jeden dzień, wystar­cza­jący czas, aby pobrać od niego odci­ski pal­ców. Następ­nego dnia woj­skowy sta­tek zabiera jego i innych na kon­ty­nent. Tu ich drogi się roz­dzie­lają: zgod­nie z Pla­nem Bez­pie­czeń­stwa Afryka Pół­nocna, nakre­ślo­nym na chyb­cika po wybu­chu arab­skiej wio­sny, zostają podzie­leni mię­dzy różne wło­skie regiony.

Po dobi­ciu do Taranto prze­jeż­dża auto­ka­rem przez Wło­chy. Naj­pierw do Cam­po­basso, potem do Latiny, potem do Apri­lii, gdzie znaj­duje wresz­cie miej­sce w małym ośrodku dla uchodź­ców dla pięt­na­stu osób.

„Zosta­łem tam pół­tora roku, do chwili, aż otrzy­ma­łem doku­menty uchodźcy, azyl poli­tyczny; wtedy powie­dziano mi, że w związku z tym, że mia­łem już doku­menty, muszę opu­ścić ośro­dek. Dadzą mi pięć­set euro, jeśli pod­pi­szę doku­ment, ina­czej, jeśli nie opusz­czę ośrodka, wezwą poli­cję i wyrzucą mnie siłą i nie dadzą pie­nię­dzy. Dla­tego wola­łem pod­pi­sać i wziąć pie­nią­dze. Popro­si­li­śmy kie­row­niczkę ośrodka, aby pomo­gła nam zna­leźć zakwa­te­ro­wa­nie. Wyna­ję­li­śmy miesz­ka­nie w Apri­lii, miesz­ka­li­śmy tam sie­dem mie­sięcy, potem zna­la­złem miej­sce do spa­nia w ośrodku w Tor Ver­ga­cie i teraz jestem tutaj”.

Minęło wiele godzin, odkąd Hamid zaczął swoje opo­wia­da­nie. Czas prze­le­ciał, a jego słowa stały się hip­no­ty­zu­jące, jakby roz­cią­gnięte w cza­sie. Przy­szła Caro­lina i usia­dła obok nas, aby słu­chać jego opo­wia­da­nia, sala szkolna jest już pusta. Przy­nio­sła her­batę. Zdo­ła­łem wypić tylko parę łyków.

Po takim opo­wia­da­niu jedyną rze­czą, o którą potra­fię go zapy­tać, naj­ba­nal­niej­szą ze wszyst­kich, jest ta, czy zda­rza mu się jesz­cze śnić o kata­stro­fie maja 2011 roku.

Przy­po­mi­nam sobie o niej, nie śnię, odpo­wiada szcze­rze.

„Przy­po­mi­nam sobie o niej za każ­dym razem, gdy w wia­do­mo­ściach opo­wia­dają o innych zato­nię­ciach, innych ofia­rach. Gdy sły­szę, że ktoś z Afryki chce ucie­kać, prze­być tę samą drogę, którą prze­sze­dłem, zawsze mówię mu, jak bar­dzo jest to ryzy­kowne. Mówię, żeby sobie daro­wali, ale oni mnie nie słu­chają, mówią, że jestem kłamcą, że moje życie polep­szyło się tylko dla­tego, że jestem we Wło­szech, że mam przy­szłość, a oni nie. Nie wie­rzą, gdy mówię, że trudno jest tu dotrzeć, nikt mi nie wie­rzy, nikt. Wyru­szają, wyru­szają, nie słu­chają, cały czas to robią”.

Potem mówi mi, że w Afryce wyobra­żał sobie, że jak tylko dotrze do Włoch, do Europy, od razu znaj­dzie pracę, będzie miał samo­chód, dom… „Tak myśla­łem”, uśmie­cha się, „ale nie doszło do tego. Wielu Wło­chów też nie ma pracy. Gdy byłem w Afryce, nie myśla­łem, że jest to moż­liwe”.

Weź 650 ciał. Weź 650 ciał męż­czyzn, kobiet, dzieci, star­ców. Weź je jedno po dru­gim i ułóż w rzę­dzie. Ile metrów będzie miał ten rząd? Jak daleko będzie się­gał?

Nie myśl o ich twa­rzach, nie myśl o tym, co prze­szli. Myśl tylko o tym, ilu ich było. Zmie­ści­liby się wszy­scy w śred­niej wiel­ko­ści miesz­ka­niu? W kinie? Wystar­czy­łoby stopni try­bun na sta­dio­nie?

Jest coś nie­zmie­rzo­nego w każ­dej kata­stro­fie statku. Na pierw­szy rzut oka – coś, co spra­wia, że te zato­nię­cia są do sie­bie podobne: strach przed śmier­cią, wysi­łek zwią­zany z akcją ratun­kową, trud­ność w opo­wia­da­niu o niej przez tych nie­licz­nych oca­la­łych, czę­sta nie­moż­ność podą­ża­nia dalej, zosta­wie­nia za sobą tego, co się wyda­rzyło. Ale jed­no­cze­śnie jest coś, co spra­wia, że każde z tych wyda­rzeń jest wyjąt­kowe, rów­nież te, któ­rym nie przy­padł w udziale zaszczyt mówie­nia o nich w wia­do­mo­ściach.

Jeśli jest coś, co udało mi się zro­zu­mieć pod­czas ostat­nich lat, to to, że każde zato­nię­cie jest zda­rze­niem samym w sobie. Domaga się bycia ode­bra­nym zapo­mnie­niu, tak samo jak pra­gnie być zro­zu­mia­nym w swo­jej wyjąt­ko­wo­ści.

Myślę o tym, pod­czas gdy patrzę, jak Hamid popra­wia sobie cza­peczkę z napi­sem BOY, któ­rej nie zdjął pod­czas naszej roz­mowy, i pytam go o coś, co przy­szło mi do głowy dopiero teraz, a o co może powi­nie­nem był zapy­tać na samym początku: ile miał lat, gdy wyje­chał z Soma­lii? Ile mia­łeś lat, gdy wyru­szy­łeś w Wielką Podróż?

„Trzy­na­ście”.

Myślę, że nie zro­zu­mia­łem dobrze, więc pytam znowu: ile mia­łeś lat, gdy wyje­cha­łeś?

„Trzy-naś-cie lat”.

Patrzę mu w oczy i nie potra­fię uwie­rzyć, choć tym razem zro­zu­mia­łem jego słowa, trzy­na­ście podzie­lone na sylaby, tak, jak przy­wykł robić przy trud­nych wyra­zach pod­czas lek­cji w sali, w któ­rej się teraz znaj­du­jemy.

Co może popchnąć trzy­na­sto­let­nie dziecko do porzu­ce­nia wszyst­kiego i wyjazdu? Każde wytłu­ma­cze­nie doty­czące powo­dów eko­no­micz­nych podróży, poszu­ki­wa­nie pracy, każda infor­ma­cja o upadku Soma­lii w tam­tych latach, o woj­nie mię­dzy ban­dami i ple­mio­nami, o implo­zji pań­stwa zdają się cał­kiem bez­radne w obli­czu decy­zji trzy­na­sto­latka. Co go do tego popchnęło? Co go pocią­gnęło? Co wpra­wia w ruch tę kru­cjatę dzieci i mło­dzieży w kie­runku wrót Europy, o któ­rej tak długo marzyli?

Wyobra­żam sobie, że nie wyru­szył w podróż sam, że zde­cy­do­wał z innymi, więc pytam.

Hamid tym razem nie odpo­wiada. Wbija wzrok w stół i nie odpo­wiada. Potem drżą­cym gło­sem mówi: „Wyru­szy­łem z moim bra­tem, który potem umarł w podróży. Gdy do tego doszło, byłem w wię­zie­niu w Libii. Zła­pano mnie na morzu. Był ode mnie o trzy lata star­szy”.

Po godzi­nach naszej roz­mowy czuję, że to, co do tej pory opo­wie­dział, te tra­ge­die, które spla­tały się jedna z drugą – jedna z naj­więk­szych kata­strof u wybrzeży Libii, ofiary, torby z ubra­niami, które zamie­niają się w dry­fu­jące piłki, akcja ratun­kowa, zagi­nieni przy­ja­ciele, lin­cze na uli­cach, a potem ponowna podróż, nowe nie­bez­pie­czeń­stwa, kosz­mary w nocy – są tylko małym okru­chem tego, co Hamid kryje w sobie. Tak, jakby nagle zawa­lił się mur domu, który myśle­li­śmy, że dobrze znamy, i naszym oczom uka­zała się nie­skoń­czona ilość pokoi, o któ­rych ist­nie­niu nie mie­li­śmy naj­mniej­szego poję­cia. Mam wra­że­nie, iż skoro udało mu się ze względną łatwo­ścią opo­wie­dzieć – nie tyczy się to tych naj­bar­dziej bole­snych frag­men­tów – o tym, czego wielu oca­la­łym z innych kata­strof nie uda­łoby się zro­bić, to dla­tego, że kryje w sobie coś nie­wy­po­wie­dzia­nego, jesz­cze więk­szego. Ranę, która ma zwią­zek ze śmier­cią brata.

Z tru­dem udało mi się odbu­do­wać to, co wyda­rzyło się w życiu Hamida przed wielką kata­strofą maja 2011 roku. Spró­bo­wa­łem zło­żyć w całość tych parę zdań rzu­ca­nych każ­dego dnia, potem poroz­ma­wia­łem z Caro­liną i Ceci­lią, któ­rym w poprzed­nich mie­sią­cach udało się tro­chę zro­zu­mieć z jego burz­li­wej prze­szło­ści.

W 2010 roku, po latach włó­częgi afry­kań­skiej Hami­dowi z bra­tem, któ­rego imie­nia nie zdra­dził nikomu, udaje się wresz­cie wyru­szyć do Włoch.

Po dwóch dniach rejsu dopływa do nich woj­skowy sta­tek z wło­ską flagą. Pod­pływa szary sta­tek, woj­skowi wcho­dzą na pokład i mówią w paru sło­wach w mie­szance angiel­skiego i wło­skiego, że teraz zabiorą ich do Włoch. Na kutrze wybu­cha radość, ktoś krzy­czy, inni się śmieją. Udało się nam, myśli Hamid. Tym razem się udało.

Gdy tylko wcho­dzą na pokład statku woj­sko­wego, zauwa­żają, że obok Wło­chów jest wielu żoł­nie­rzy libij­skich. Sta­tek nie pły­nie do Włoch, ale do Libii, zawraca ich z drogi. Przy­ja­ciel Hamida rozu­mie to jako pierw­szy. Pierw­szy, do któ­rego dociera, że zostali oszu­kani. Pro­te­stuje, jakiś inny chło­pak dołą­cza, wtedy Libij­czycy zaczy­nają ich bić. Biją mocno para­li­za­to­rami, pał­kami o elek­trycz­nych wyła­do­wa­niach, pod­czas gdy Włosi stoją i patrzą, i nie reagują na tę masa­krę, do któ­rej docho­dzi na ich statku. Nikt nie powstrzy­muje bicia.

W por­cie Hamid i inni już wie­dzą, że tra­fią do wię­zie­nia. Na naj­cię­żej ran­nych cze­kają dwie karetki. I tu bratu Hamida przy­cho­dzi do głowy pomysł: mimo że nie należy do grupy naj­bar­dziej potur­bo­wa­nych przez żoł­nie­rzy, udaje, że źle się czuje, i zabie­rają go do szpi­tala. Zostaje tam tylko jedną noc. Następ­nego dnia udaje mu się uciec, pew­nie komuś pła­cąc.

Teraz ich drogi się roz­dzie­lają. Brat zostaje w Try­po­li­sie, choć prze­bywa tam cał­ko­wi­cie „nie­le­gal­nie” i musi uwa­żać, aby go nie zna­leźli. Hamid z więk­szo­ścią tych, któ­rzy zostali zawró­ceni stat­kiem, tra­fia do wię­zie­nia. Pra­wie wszy­scy więź­nio­wie byli Ery­trej­czy­kami lub Soma­lij­czy­kami zła­pa­nymi na Morzu Śród­ziem­nym.

Sie­dzi sie­dem mie­sięcy. Dwa­dzie­ścia trzy osoby zamknięte w małej celi, z któ­rej nie mogą ni­gdy wyjść. Nie da się oddy­chać, dołek na potrzeby w rogu jest wiecz­nie zatkany i przy upale smród staje się nie do wytrzy­ma­nia. Muchy sie­dzą na wszyst­kim. Rano dostają skromną rację chleba i wody na cały dzień. Ale naj­gor­szym wro­giem każ­dego więź­nia, strasz­niej­szym od głodu i nędz­nych warun­ków higie­nicz­nych, jest apa­tia. Mijają dni, jeden podobny do dru­giego, pod­czas któ­rych życie redu­kuje się do życia warzywa, a Hamid wie, że aby nie osza­leć, musi tre­no­wać mózg. Decy­duje się nauczyć arab­skiego, na pamięć, bez ksią­żek, roz­ma­wia­jąc z innymi, przy­naj­mniej tymi, któ­rzy zechcą z nim roz­ma­wiać.

W wię­zie­niu dociera do niego wia­do­mość o śmierci brata. Kilka tygo­dni po tym, jak uciekł ze szpi­tala, pró­bo­wał ponow­nie wyru­szyć do Włoch. Zro­bił to, gdy tylko poja­wiła się nowa moż­li­wość, ale tym razem – zanim spo­tkali sta­tek wło­skiej mary­narki, któ­rej zada­niem było odpy­cha­nie uchodź­ców – kuter zato­nął i nikt nie oca­lał. Hamid dowia­duje się o tym wszyst­kim kilka tygo­dni po fak­cie, od pew­nego Soma­lij­czyka, ich wspól­nego zna­jo­mego, aresz­to­wa­nego jak wszy­scy, któ­rzy w tam­tym cza­sie pró­bo­wali uciec, i zapro­wa­dzo­nego do tej samej celi. Gdy zaczął mówić o tym, jak to kuter jego brata zato­nął, i skła­dać mu kon­do­len­cje, nie wie­dział, że Hamid nie miał zie­lo­nego poję­cia o tym, co się stało.

Po sied­miu mie­sią­cach odsiadki wyszedł z wię­zie­nia i nie musiał pła­cić żad­nemu ze sko­rum­po­wa­nych straż­ni­ków, jak to się czę­sto zda­rza; opo­wiada, że z oka­zji rama­danu wpro­wa­dzono coś w rodzaju amne­stii.

I tak, jak tylko odzy­skał wol­ność, wró­cił do Try­po­lisu, zna­lazł pracę jako maga­zy­nier, a potem – gdy wybu­chła wojna – spró­bo­wał ponow­nie wyru­szyć w podróż…

O ranie – która prze­cina serce Hamida, ranie na­dal otwar­tej, nie­za­go­jo­nej, tkwią­cej głę­biej niż wspo­mnie­nie kata­strofy 2011 roku, która sta­nowi prze­cież naj­waż­niej­sze wyda­rze­nie jego życia, jego zbyt szyb­kiego doro­śnię­cia – nie potra­fił mi opo­wie­dzieć.

Tego popo­łu­dnia, patrząc ponow­nie na napis BOY na jego cza­peczce z dasz­kiem, zro­zu­mia­łem, że są dra­maty, które – choć je zra­cjo­na­li­zu­jemy – kryją w sobie jesz­cze inne, w tej grze luster prak­tycz­nie nie­moż­li­wej do odszy­fro­wa­nia, do roz­wią­za­nia dla tego, kto żyje po dru­giej stro­nie Morza Śród­ziem­nego.

Ostat­nie słowa naszej roz­mowy w szkole poszły w cał­kiem inną stronę: opo­wia­dał o matce, która jest na­dal w Soma­lii i dzwoni, kiedy tylko ma tro­chę pie­nię­dzy, o azylu poli­tycz­nym, który trwa pięć lat, o innych bra­ciach na­dal w Afryce, któ­rzy też chcie­liby wyru­szyć… Nie dodał ani słowa o bra­cie, któ­rego imie­nia nikt nie zna. Zdra­dził mi, że jego marze­niem jest zro­bie­nie kursu pie­ka­rza i otwo­rze­nie piz­ze­rii gdzieś w Rzy­mie. Wyra­bia­nie cia­sta, jego roz­wał­ko­wy­wa­nie, przy­pra­wia­nie, wsu­wa­nie do pieca na drewno i potem patrze­nie jak ocza­ro­wany na to, jak się pie­cze, rośnie, puch­nie, nabiera życia. Gdy skórka na brze­gach się przy­ciem­nia, mówi, pizzę należy wyjąć.

4. Granica

4

Gra­nica

W dro­dze powrot­nej metrem ze szkoły do domu myśla­łem o tym, czy histo­rie takie jak Hamida sta­no­wią naprawdę część naszego hory­zontu myślo­wego tutaj, w Euro­pie. Tak naprawdę o to samo zapy­ty­wa­łem się w przy­padku Shor­sha i rzezi w Halab­dży.

Pod­czas gdy wagon odjeż­dża ze sta­cji Gar­ba­tella i wśli­zguje się w cie­płe wnętrz­no­ści Rzymu, mię­dzy roz­grzane ciała, nagle roz­brzmie­wa­jące dzwonki tele­fo­nów komór­ko­wych, wybu­chy śmie­chu i ledwo naszki­co­wane roz­mowy, zmę­czone twa­rze po godzi­nach pracy, asce­tyczny głos mega­fonu ogła­sza po wło­sku i angiel­sku każdy przy­sta­nek, ludzie wsia­dają i wysia­dają, a dzwonki na­dal odtwa­rzają naj­bar­dziej dener­wu­jące melo­dyjki, zdaję sobie sprawę z tego, że histo­ria Hamida jest mgła­wicą odle­głą o lata świetlne. Choć zosta­wi­łem go nie­całe pół godziny temu, mię­dzy jego świa­tem a tym, co mnie teraz ota­cza, stoi gęsta pusz­cza zna­ków, myśli, ist­nień, zmar­twień, która spra­wia, że dra­mat bliź­niego i jego awan­tur­ni­cza podróż stają się ledwo wyczu­walne. Ledwo roz­róż­nialne w ota­czającym mnie huku. Ledwo moż­liwe do prze­ka­za­nia oso­bie roz­ma­wia­ją­cej obok mnie przez tele­fon.

To nie tylko kwe­stia słów. Nie cho­dzi jedy­nie o zna­le­zie­nie wła­ści­wych pojęć, aby opo­wie­dzieć o tym, do czego docho­dzi na obrze­żach Europy. Tak, jakby w miarę odda­la­nia się od tych krań­ców i pene­tro­wa­nia serca Zachodu roz­pra­szała się świa­do­mość zamie­szek na świe­cie. Ma to miej­sce w Rzy­mie, Medio­la­nie, Paryżu, Frank­fur­cie. Ist­nieje pod­ziemny uskok, który prze­cina na pół Morze Śród­ziemne ze wschodu na zachód. Od Bli­skiego Wschodu po Gibral­tar.

Ta linia jest stwo­rzona z nie­skoń­czo­nej ilo­ści punk­tów, nie­skoń­czo­nej ilo­ści węzłów, nie­skoń­czo­nej ilo­ści prze­praw. Każdy punkt jest histo­rią, każdy węzeł gar­ścią ist­nień. Każda prze­prawa jest roz­wie­ra­jącą się szcze­liną. To Gra­nica. To nie jest kon­kretne miej­sce, raczej wynik mno­że­nia serii nie­prze­rwa­nie prze­kształ­ca­ją­cych się miejsc, które zbie­gają się z moż­li­wo­ścią skoń­cze­nia po jed­nej lub po dru­giej stro­nie.

Po upadku Muru Ber­liń­skiego pod­sta­wowa gra­nica mię­dzy świa­tem tu a świa­tem tam bie­gnie wła­śnie wśród fal tego morza, które od cza­sów sta­ro­żyt­nych zwano Śród­ziem­nym.

Jeśli anioł histo­rii Wal­tera Ben­ja­mina zostałby teraz, w tej chwili, wessany w wir pcha­jący go w stronę przy­szło­ści, z twa­rzą skie­ro­waną ku prze­szło­ści, przy nie­prze­rwa­nie rosną­cym sto­sie prze­mocy, zoba­czyłby przede wszyst­kim pię­trzące się ciała ofiar zato­nięć i błą­ka­jące się pośród wal­czą­cych fal ciała zagi­nio­nych.

Myśla­łem dalej o falach, o zagi­nio­nych, o Ben­ja­mi­nie i o odle­głej już twa­rzy Hamida ukry­tej pod cza­peczką z napi­sem BOY, aż głos dobie­ga­jący z gło­śnika poin­for­mo­wał, że pociąg dotarł na przy­sta­nek nie­da­leko mojego domu. Plac przed sta­cją był pusty.

Kilka tygo­dni póź­niej kata­strofa statku, do któ­rej doszło parę setek metrów od wyspy Lam­pe­dusa, poha­ra­tała sumie­nia wielu osób.

5. Lampedusa, 3 października 2013

5

Lam­pe­dusa, 3 paź­dzier­nika 2013

Prze­jeż­dżali przez Libię nocą i nic nie widzieli. Kilo­me­try i kilo­me­try pustki. Powo­jenne zglisz­cza, ruiny wzdłuż ulic, pokon­flik­towe podziały odda­lone od ich oczu i wspo­mnień. Odna­leźli się dopiero na brzegu morza, zgro­ma­dzeni razem, aby zostać wsa­dzo­nymi na sta­tek przy pierw­szej lep­szej oka­zji, jakby po przej­ściu na drugą stronę lustra. Ciem­nego tunelu, bez widm.

Długo po wiel­kiej masa­krze, gdy ktoś pytał ich, jaka była Libia, jakie były następ­stwa kon­fliktu, nikt z tych, co prze­żyli, nie potra­fił dokład­nie odpo­wie­dzieć. Gdy już musieli coś powie­dzieć, wspo­mi­nali tylko: widzie­li­śmy ją tylko nocą.

Podróż zakoń­czona wielką kata­strofą 3 paź­dzier­nika 2013 roku zaczęła się dużo wcze­śniej. Nie dni, ale mie­siące wcze­śniej. A jed­nak każdy poprze­dza­jący ją moment został wessany we wnętrz­no­ści morza, razem z wra­kiem na mie­liź­nie na dnie.

Gdy tylko dotarły do Libii, po dłu­giej piel­grzymce roz­po­czę­tej na Pół­wy­spie Soma­lij­skim, przy­szłe ofiary kata­strofy zostały porzu­cone na środku pustyni przez Sudań­czy­ków, któ­rzy ich tam dopro­wa­dzili. Dopiero po paru godzi­nach poja­wili się libij­scy prze­myt­nicy, któ­rzy mieli je prze­pro­wa­dzić wzdłuż wybrzeża.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Cen­tro sociale – skrót CSA (cen­tro sociale auto­ge­stito) lub CSOA (cen­tro sociale occu­pato auto­ge­stito), gdy ma loka­li­za­cję w squ­acie – miej­sce, w któ­rym grupa ludzi orga­ni­zuje wyda­rze­nia kul­tu­ralne, głów­nie muzyczne, teatralne i edu­ka­cyjne. W przy­padku cen­tro sociale przy via Pre­sen­tina w Rzy­mie cho­dzi o Csoa eXSnia (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Zmie­niony cytat za: J. Con­rad, Smuga cie­nia [w:] Dzieła wybrane, tom VI, tłum. J. J. Szcze­pań­ski, PIW, War­szawa 1987, s. 15. [wróć]