Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reportaż włoskiego dziennikarza o kryzysie migracyjnym i ponadczasowa opowieść o istocie człowieczeństwa.
Przejmująca opowieść włoskiego dziennikarza o granicach dzielących nasz świat na miejsca, w których goreją konflikty, i te, w których panuje spokój. Dziennikarski reportaż o społecznej, politycznej i ekonomicznej migracji – jednym z najbardziej aktualnych tematów współczesnego życia.
Szokujące obrazy setek ciał uchodźców na piasku, opowieści przemytników, historie o krwawych dyktaturach, ale i o nadużyciach w organizacjach pomocowych. Alessandro Leogrande zgłębia zagadnienia gospodarcze i polityczne, które wygenerowały przepływ migracyjny; szczegółowo opisuje politykę wdrożoną przez kraje europejskie w celu radzenia sobie z tą sytuacją, podając także możliwie obiektywną interpretację konsekwencji.
Próbuje odpowiedzieć również na wiele nurtujących Europę pytań: Czy nielegalni imigranci stwarzają problem dla porządku publicznego? Jaki jest koszt pomocy nowo przybyłym? Jakie są główne problemy integracji?
To jednocześnie ponadczasowa opowieść o historii, o istocie człowieczeństwa i o nas wszystkich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nurek schodzi w głąb morza, spuszcza się na linie, która przypomina pręt wbity w morskie dno. Mężczyzna wygląda, jakby tańczył, strużki bąbelków spowijają jego czarny kombinezon. Co pewien czas słychać odgłos wypluwanego powietrza.
Do pierwszego nurka dołącza drugi, potem jeszcze jeden. Każdy z nich ma na prawym ramieniu napis STRAŻ PRZYBRZEŻNA. Po kilku sekundach otaczają wrak.
Kuter, leżący czterdzieści metrów pod poziomem morza u wybrzeży wyspy Lampedusa, wygląda, jakby osiadł na mieliźnie, zaklinowany w jaśniutkim piasku. Trzech płetwonurków z butlami na plecach kroczy po pokładzie tej małej łódki i wchodzi bocznym wejściem. Mija kilka sekund i wyciągają ciało kobiety.
Wygląda jak dmuchana lalka – to przez lekkość, z jaką na dnie Morza Śródziemnego ślizga się na ich rękach. Kobieta jest odwrócona plecami, ciało opinają ciemne spodnie i podkoszulek. Z ciała wyrastają ramiona i czarne stopy. Długie i kręcone włosy związane są w kitkę. Kobieta zostaje przeniesiona i ułożona parę metrów dalej, w rogu pokładu. Potem nurkowie wchodzą do kabiny obok. Na łóżkach leżą dwa ciała. Trzecie stoi do góry nogami. Podkoszulek porusza się, odsłaniając co chwilę szczupły, sztywny brzuch.
W trzeciej kabinie siedzi mężczyzna z otwartymi ustami, o nieruchomym ciele, subtelnym wykroju oczu, dłońmi na serwetce, jakby od miesięcy czekał na to spotkanie.
To powolna praca. Nurkowie wyciągają ciała chłopca i dziewczyny, potem kolejnej, z wąskich kabin, w których – choć wszystko jest poprzewracane do góry nogami – panuje dziwny spokój. Całkowita cisza spowalnia każdy gest.
Ciała są teraz kładzione na piasku przy wraku. Leżą w rzędzie, podczas gdy członkowie Straży Przybrzeżnej dokładają coraz to nowe. Są ich dziesiątki, setki. Składają się na bardzo długi rząd. Są takie z twarzą odwróconą do ziemi, takie z wytrzeszczonymi oczami, z uniesionymi ramionami, z rękami ułożonymi pod głową, jakby spały. Takie, co leżą obok siebie, jakby się obejmowały. Takie, co wciąż mają na sobie kurtki, spodnie, swetry. Takie, co próbowały uwolnić się z ubrań. Takie obute i bose. Takie z kamienną twarzą i takie o twarzy naznaczonej dziwnym uśmiechem.
Wszystkie są czarne, wszystkie należą do młodych osób.
Nurkowie kontynuują swoją pracę, jakby nie było wody. Jakby spacerowali po księżycu. Ciała ułożone na płaskiej powierzchni piasku zdają się leżeć na gołej ziemi. Niektóre przygniecione ciśnieniem, inne przytrzymywane na dnie przez wodę, przez którą wybuchły im płuca, żadne nie unosi się, żadne nie dryfuje. Ułożone są grupami. Czekają cierpliwie, nieruchomo, podczas gdy nurkowie nadal tańczą wokół kutra. Jedno po drugim zostają załadowane i przetransportowane do góry.
Na pokładzie łodzi Straży Przybrzeżnej kręci się tłum. Nogi się poruszają, stopy przebiegają, podczas gdy mężczyźni owinięci w skafandry wynurzają się z morza. Pośród fal, w ciemnoniebieskim skrawku morza przed łodzią unosi się kilka spuchniętych ciał z rozłożonymi nogami w masie o niemożliwym do określenia kolorze.
W tym całym zamieszaniu ciało dziecko zostaje ułożone na drewnianych deskach pokładu. Ma może rok, półtora najwyżej, czerwony podkoszulek, potargane włosy, pulchne policzki. Woda skapuje z jego kończyn.
Głowa ułożona jest na boku, na słońcu. Nieruchoma.
1
Widzieć, nie widzieć, 1
Nazywał się Shorsh, poznałem go pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Było to chyba w 1998 lub 1999 roku, podczas pierwszej fali napływu do Włoch kurdyjskich uchodźców, całej masy mężczyzn i kobiet, w większości młodych, uciekających przed morderczym szałem Saddama Husseina.
Pewnego wieczoru w domu, w którym mieszkałem z innymi studentami w okolicach Mostu Mulwijskiego, Shorsh pokazał nam kasetę wideo. Trzymał ją w kieszeni kurtki razem z pomiętymi kartkami pełnymi notatek w różnych językach, rachunkami, planem Rzymu z niektórymi ulicami zaznaczonymi długopisem. Kaseta VHS nie miała pudełka. Kiedy włożyliśmy ją do odtwarzacza, powiedział nam tylko, że dotyczy Kurdów. „Dotyczy nas”. Poprzedniego wieczoru dał mu ją przyjaciel na placu przed dworcem kolejowym Termini.
Potem ukazały się obrazy i nagle czas się zatrzymał. Nigdy w życiu nie oglądałem czegoś takiego. Operator – idąc po drogach niepokrytych asfaltem – kręcił się między niskimi domami jakiejś wiejskiej miejscowości. Żadnego słowa komentarza, żadnego dźwięku w tle, z wyjątkiem odgłosu jego kroków. Potem nagle dwa nieruchome ciała na ziemi, przekrwione twarze leżące przed ciemnymi drewnianymi drzwiami domu. To nie były jedyne zwłoki: cała masa siedzących i leżących ciał wylewała się na pełne kurzu ulice. Gdy mężczyzna z kamerą na ramieniu wchodził z wstrzymanym oddechem do jakiegoś niskiego domu, sytuacja wcale się nie zmieniała. W ciasnych pomieszczeniach między stołami, krzesłami i kilkoma dywanami coraz to inne ciała leżały na ziemi.
Te skąpe obrazy przedstawiały rzeź w Halabdży: podczas wojny z Iranem, w marcu 1988 roku, został przeprowadzony atak chemiczny na kurdyjskie miasteczko w Iraku. To nie były zdjęcia zagłady podczas jej trwania, ale cisza, koniec życia po ataku furii. Przedstawiały obsceniczną twarz śmierci.
Później, podczas procesów przeciwko dowództwu wojsk irackich, zostanie to nazwane aktem ludobójstwa, w którym życie straciło 5000 ludzi. Mężczyzn, kobiet, starców, dzieci, razem z ich zwierzętami, krowami, osłami, psami, końmi, tak licznymi na filmie, leżącymi na ziemi, tak samo jak ludzie przy ich boku. Mężczyzna z kamerą zdawał się skupiać swoją uwagę głównie na koniach – zęby na wierzchu, muchy krążące wokół wysuszonych już nozdrzy, nogi wygięte, jakby były z gumy.
W tamtej chwili w okolicach Mostu Mulwijskiego te oschłe obrazy, które spadały na nas bez żadnego komentarza, żadnego wytłumaczenia, zdawały mi się całkiem wyzute ze wstydu, bezgranicznie niezdarne, niezrozumiałe poza oczywistym faktem masowej śmierci, faktem, że doszło do rzezi tak absolutnej, iż wydawała się odległa od naszej rzeczywistości. Przynajmniej tej, której byliśmy częścią, czyli grupy włoskich studentów zgromadzonych w rzymskim domu pod koniec XX wieku.
Nagle zdałem sobie sprawę, że patrzyłem na te obrazy, nie będąc w stanie ich zinterpretować. A przecież dla Shorsha te obrazy były wszystkim. Nie były wytworem Historii, ale jego teraźniejszością. Nie były odbiciem teoretycznym, ale żywą materią. Dokładnie tłumaczyły powody jego ucieczki do Włoch, odkrywały przeszłość pełną nieopisanych aktów przemocy, których był naocznym świadkiem, podobnie jak jego rodzina i przyjaciele, o ile nie padli ich ofiarą. Zawierająca je kaseta VHS była świętą szkatułką, na którą Shorsh w pewnej chwili popatrzył jak na relikwię, zanim nie zaczął na nią dmuchać, aby usunąć jakikolwiek najmniejszy pyłek kurzu: była cenniejsza od złota.
Od poprzedniego wieczoru nie wyciągał jej z kieszeni kurtki. Późną nocą wyjęliśmy kasetę jednego z filmów, które mieliśmy w domu, z twardego plastikowego opakowania i daliśmy je Shorshowi. Teraz mógł chronić tę jedyną nić, która nadal łączyła go z jego światem.
Dużo czasu zabrało mi zrozumienie mocy tych obrazów. Ale ta trudność rozmawiania o nich nie dotyczyła jedynie przemocy tamtego konkretnego dnia, tamtego momentu. Dotyczyła również podróży Shorsha do pogodnej Europy, jego statusu uchodźcy w następnych latach, tego wieczoru przy Moście Mulwijskim.
Od paru miesięcy pracowaliśmy jako ochotnicy w szkole języka włoskiego dla imigrantów, która powstała przy centro sociale1 na via Prenestina, na drugim krańcu miasta. W krótkim czasie sale wypełniły się dziesiątkami uchodźców takich jak Shorsh i wydawało nam się, że ponosimy porażkę wobec wzrastającej trudności w rozwiązywaniu wzajemnego niezrozumienia językowego. Większość z nas nie miała najmniejszego przygotowania dydaktycznego, choć zamęczaliśmy się, zapełniając plakaty odmianą czasowników i zdaniami z najbardziej podstawowych dialogów. Nie trwało to jednak długo. Mimo to z niektórymi z nich, między innymi z Shorshem, zaprzyjaźniliśmy się, przenosząc nasze spotkania i rozmowy poza zimne sale centro sociale.
Tamtego wieczoru po raz pierwszy odczułem, jak trudno jest zrozumieć życie przed podróżą, ten zbiór wydarzeń poprzedzających każdy wyjazd dziesiątek, setek tysięcy migrantów, napływających do europejskiej granicy. A przecież nikt nie zaczyna żyć w chwili, gdy statek, na którym podróżuje, pojawia się u naszych brzegów: podróż zaczyna się wcześniej, lata wcześniej, a leżące u jej podstaw powody są często złożone.
Osobiste pobudki nie są przecież trudne do zrozumienia. Każdy, kto wyjeżdża, robi to, aby uciec od sytuacji, która stała się nie do wytrzymania, lub w celu polepszenia własnego życia, zaoferowania godnej przyszłości żonie czy dzieciom lub dlatego, że kuszą go światła miasta, pragnienie zmiany otoczenia. Tak, to przecież można zrozumieć. To, co często jest dla nas niepojęte, to fragmenty Historii, zamęt społeczny, światowe przełomy, które oplatają osobiste pobudki tak ściśle, aż je zgniatają. Niezrozumiałe, bo pochodzą dosłownie „z innego świata”.
Tego wieczoru przemoc wobec Kurdów w Halabdży zdawała mi się wręcz pornograficzna w tej swojej powolnej sekwencji nieruchomych ciał ludzi i zwierząt, ponieważ nie wiedziałem nic o ich historii, o masowych zabójstwach dokonanych przez reżim w Bagdadzie. Może inaczej: nie wiedziałem wystarczająco dużo. Nie na tyle, aby móc odcyfrować te kadry.
Myślę, że to jest główny powód, dla którego trudno jest nam zrozumieć tych boat people, którzy docierają na wybrzeża Europy. Łatwo jest nam stosować kategorię „ofiar”, przynajmniej wtedy, gdy uda nam się uwolnić od obsesji bycia najechanymi. Jednak ta kategoria wydaje się niewyraźna, prawie pozbawiona ciała i historii, tak jak te obrazy z Halabdży, które przewijały się przed moimi oczami bez żadnego komentarza podczas wieczoru pozornie takiego samego jak wszystkie inne.
Spotykałem się z Shorshem przez pewien czas. Gęste i grube wąsy, zapadnięte policzki, papieros zawsze w dłoni, o rozmiar za duże spodnie na nogach, które – jak można było się domyśleć – były bardzo chude. Bardzo zależało mu na tym, aby wszyscy wiedzieli, że jego imię w języku kurdyjskim oznacza rewolucję.
Był doskonałym kucharzem, choć sam jadał malutko z tego, co z wielką uwagą przygotowywał. Pamiętam, że pewnego dnia w szpitalu San Camillo lub San Giovanni przeszedł wstydliwą dla niego operację chirurgiczną. Niechętnie o tym opowiadał. Na jego odbycie znaleziono rany, które powodowały ciągłe nawroty hemoroidów. To było następstwo tortur w irackich więzieniach: mówił, że zmuszano go do ciągłego siadania z opuszczoną bielizną na szklanej butelce. Na początku, widząc wybuchy śmiechu strażników, odczuwał tylko wstyd. Ale gdy we dwóch złapali go za ramiona i wbili na szyjkę butelki, ostry ból ustąpił miejsca uczuciu mdłości. To właśnie dlatego parę miesięcy później otrzymał azyl polityczny we Włoszech. Shorsh był pełnoprawną ofiarą tortur.
Nie wiem, co się z nim stało, minęło wiele lat. Jakiś czas temu od wspólnego przyjaciela dowiedziałem się, że po pojmaniu Saddama w 2003 roku chciał wrócić do Kurdystanu. Odbył podróż z powrotem, po tej, która zawiodła go do Europy z nadzieją, że odbuduje tam sobie nowe życie.
Może zagubił się w meandrach nowego Iraku pośród konwulsji bardzo długiego powojnia, pochłoniętego szybko przez dziką anarchię, z której grzęzawiska wydobyli się oprawcy z Państwa Islamskiego. A może udało mu się utrzymać na powierzchni.
To tylko hipotezy. Już nigdy więcej nie usłyszałem o Shorshu. I teraz czuję się winny. Nie dlatego, że „zajmowanie się” nim było moim obowiązkiem. Czuję się winny z tego prostego powodu, że nie potrafiłem zrozumieć wielu rzeczy, zanim nie przepadł w pustce. Tej samej, z której przyszedł.
I to właśnie w ten sposób rozwinęła się u mnie ta obsesja. Próba sprawienia, że ta pustka stanie się trochę mniej pusta. Próba ominięcia kategorii „ofiary”, która nic nie tłumaczy ze złożonego życia istot ludzkich. Próba rozwikłania nici wydarzeń – na pierwszy rzut oka niezrozumiałych w ich gąszczu przemocy, żałoby, ucisku – które przecież określają życie tylu osób.
Minęło ponad 15 lat od tamtego wieczoru przy Moście Mulwijskim. To właśnie obcując z Shorshem i innymi Kurdami przybyłymi do Rzymu w tych samych miesiącach, odniosłem wrażenie, że przekroczenie europejskiej granicy zaczęło stawać się faktem globalnym; że na pokładzie tych łodzi, które napływały wtedy na wybrzeża apulijskie, jak później na Lampedusę i Sycylię, nie znajdowali się tylko uchodźcy bałkańscy, albańscy uciekający przed upadkiem klaustrofobicznej dyktatury, ale też ludzie przybywający z jak najdalszego Wschodu.
Istniał Wschód bardziej na wschód od Bałkanów. I Południe bardziej na południe od Maghrebu. Odległość dzieląca nas od tych krajów i ich nasza słaba znajomość często ocierały się – z naszej winy – o egzotykę. Właśnie wtedy biznes przemytników stał się gigantyczny: gdy wybrzeża włoskie stały się bramą do Europy, a Europa próbowała postawić szereg murów przed własnymi granicami.
W ostatnich latach poznałem wielu osób takich jak Shorsh. Z wieloma straciłem kontakt. Niemało z nich zaginęło w pustce, zanim mogłem się dowiedzieć o nich więcej. Niektórzy umarli właśnie wtedy, gdy myśleli, że udało im się zostawić Historię daleko za sobą.
I stąd właśnie moja obsesja. Jeśli wybrzeża Europy nie mogą być niczym innym jak tylko granicą, warto spróbować wbić w piasek pewne konkrety, strzępy istnienia, które w innym wypadku zniknęłyby wraz ze znikaniem osób. Granica jest termometrem świata. Kto zgadza się na niebezpieczną podróż w nieludzkich warunkach, przekraczając granice, które napotyka na swojej drodze, nie robi tego, bo lubi ryzyko lub pragnie własnej śmierci, ale dlatego, że ucieka od jeszcze gorszej rzeczywistości. Lub dlatego, że na jego skórze został wzniesiony świat, którego zmiana wydaje się mu niemożliwa.
2
Przekroczenie smugi
Joseph Conrad na początku Smugi cienia pisał: „Idzie się naprzód. I czas też idzie – aż póki nie dostrzeże się przed sobą smugi cienia, ostrzegającej, że i tę krainę wczesnej młodości trzeba pozostawić za sobą”2.
Kraina pierwszej młodości… Jej koniec. Po poznaniu historii Alego musiałem powrócić do tych zdań.
Wkroczenie do świata dorosłych, odkrycie śmiertelności, wzlotów i upadków życia ma często miejsce podczas podróży. Conrad wyczuł, że istnieją obrzeża życiorysu, które zbiegają się z kresem morza. To właśnie tam, gdzie pewne granice stają się niepewne, rozwierają się nieskończone szczeliny, przez które przechodzi się w inny wiek życia.
Właśnie tam, wśród biegnących fal, w nieokreślonym miejscu, bez współrzędnych, których można by się było złapać, gdzie wszystko jest horyzontem, słońcem za dnia i gwiazdami w nocy, i wymiotami, i niepokojem, ciszą, rozwiązłością ciał, właśnie tam, gdzie nieskończoność zbiega się z marnością każdego, w tym nieokreślonym miejscu człowiek żegna się z krainą pierwszej młodości. Lub raczej – niektórym udaje się to zrobić, podczas gdy inni wkoło więdną.
I taka była właśnie historia Alego.
Zanim nie porzucił Darfuru, ziemi, na której się urodził, nigdy nie widział morza. Wiedział tylko, że składa się z wody i że od czasu do czasu ktoś rzucał mu wyzwanie. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że pewnego dnia ten los przypadnie w udziale i jemu. Jeszcze długo po fatalnej podróży – Wielkiej Podróży, która zabrała go do Europy po przeprawie przez Morze Śródziemne, to wielkie i groźne morze – nosił w pamięci powody, które popchnęły go do tej ucieczki. Ten pierwszy i jedyny raz, gdy opowiedział mi swoją historię, Ali pamiętał każdy jej fragment.
„Miałem dwadzieścia jeden lat”, powiedział i przerwał, zrobił pauzę, aby ponownie uruchomić strumień myśli pozostawionych kto wie gdzie.
„Miałem dwadzieścia jeden lat”, powtórzył, przełykając. „Grudniowy poranek, szósta rano. Byłem w Markubie, mojej wiosce, modliłem się. W domu były cztery siostry, moich pięciu braci, mama i tata…”. Krótko po świcie przybyli Dżandżawidzi, bandy szabrowników kradnących zwierzęta. „Nadjechali na koniach, było ich ponad stu. Adam, mój sąsiad, miał wiele krów. Dżandżawidzi zabili go przed jego własnym domem, bo nie pozwolił im odebrać sobie zwierząt. Wódz wioski uderzał w bęben, aby ogłosić alarm, ale Dżandżawidzi galopowali na koniach między domami. Galopowali jak szaleni, wdzierali się, kradli i zabijali. Nie mieliśmy strzelb, by się bronić, tylko włócznie. Czterech z nich chciało mnie złapać, ale uciekłem między drzewa. W puszczy konie nie mogły mnie doścignąć”.
W sali szkoły języka włoskiego dla obcokrajowców na obrzeżach rzymskiej peryferii Ali – z pomocą Marca – opowiadał mi o swojej ucieczce.
Marco był jego nauczycielem. On też był w tej grupie, która lata wcześniej próbowała zrealizować pionierski projekt, trochę wymuszony, przy via Prenestina. Jednak w odróżnieniu od większości z nas nie poddał się. Zdecydował, że będzie się uczyć, dokształcać i zacznie od nowa na poważnie w innej siedzibie, z innymi ludźmi, przekonany o tym, że szkoła była przestrzenią niezbędną do wymiany i spotkań, bez względu na realizację podstawowych potrzeb przez ośrodki dla cudzoziemców, które powstawały w Rzymie jak grzyby po deszczu.
W ciągu ostatnich miesięcy w ramach projektu, któremu poświęcał wiele godzin dziennie, zbierał historie swoich uczniów. Teraz pozwalał mi ich wysłuchać na żywo, towarzysząc im w opowiadaniu, pomagając przy trudniejszych słowach, tych, których nie potrafili wymówić. Ze wszystkich historii to właśnie historia Alego odcisnęła mi się najbardziej w pamięci. „Dobiegłem aż do rzeki o nazwie Mile”, kontynuował chłopiec cichym głosem, „i schowałem się w zwierzęcej norze wykopanej w ziemi. Wyszedłem dopiero w nocy i zacząłem iść w kierunku Al-Dżunajny, gdzie mieszkali krewni. Dotarłem tam nad ranem, buty mi całkiem popękały. Tego samego wieczoru ruszyłem ponownie w drogę, do Czadu. Tam zatrzymałem się na rok w obozie dla uchodźców i jak tylko odłożyłem trochę pieniędzy, ruszyłem do Libii. Od dnia ataku na wioskę nie zobaczyłem już nigdy więcej mojej rodziny. Wiem, że są w obozie dla uchodźców w Darfurze, ale nie mogę porozmawiać z nimi nawet przez telefon”.
Ponownie przerwał opowiadanie, wbijając wzrok w plakat na ścianie, na którym wytłumaczone było użycie czasowników posiłkowych. Potem poszukał spojrzeniem moich oczu: „Miałem dwadzieścia jeden lat, teraz mam dwadzieścia pięć”.
✱
Dzisiaj Ali jest wędrownym sprzedawcą w Rzymie, a latem zbiera pomidory w Foggi razem z Sudańczykami, z którymi zaprzyjaźnił się we Włoszech. Robi tak każdego roku: wsiada do pociągu, gdy tylko dowiaduje się, że są już dojrzałe do zbiórki, i przez kilka tygodni mieszka razem z innymi robotnikami sezonowymi w miasteczkach blaszanych baraków, nazywanych gettami. O kapo mówi, że „nie są ludźmi”, że gromadzi się w nich esencja niegodziwości i żądzy pieniędzy, obca tym, którzy spędzają całe dnie na pracy w polu.
Historia, którą opowiedział mi tamtego dnia, była jasna, ciągła, szczegółowa, niemniej jednak po godzinie zdałem sobie sprawę, że w jej przebiegu była wielka dziura. Czegoś brakowało, tej strony, o której nie chciał pamiętać, a która jest, jak wiem, decydująca w każdej historii migracji: podróży przez Morze Śródziemne. Zrozumiałem, że nie chciał o niej opowiadać. Potrafił opowiedzieć o każdym najmniejszym szczególe przemocy w Darfurze, ale ani słowa o Podróży. I wtedy zrozumiałem, że lepiej było nie naciskać.
Parę dni później zadzwoniłem do Marca i zapytałem, czy wie coś o morskiej przeprawie Alego. Powiedział mi, że odkąd go zna, Ali ma powracający sen. W niektóre noce pamięć owijała się wokół bolesnego skrzepu, który pękał w tysiące wariackich obrazów. Następnego dnia przychodził na zajęcia roztrzęsiony i powtarzał tym, którym ufał: „Śniło mi się, że byłem w Libii. Wsiadałem na statek płynący do Włoch i umierałem pośrodku morza”. Krok po kroku, miesiąc po miesiącu, opowiadał mi Marco, otworzył się też przed innymi uczniami. A to nowe zdanie, a to nowy obraz. Jednak tylko raz jeden opowiedział całą swoją historię ze wszystkimi szczegółami.
Po przybyciu do Trypolisu Ali oddał wszystkie pieniądze, jakie mu zostały, 1000 euro, Libijczykowi, który miał zorganizować przeprawę. Powstała grupa trzydziestu osób, wśród których były kobiety i dzieci, i wypłynęli w środku nocy. Łódź, to znaczy to, co nazywano „łodzią”, była ciut większa od kutra. Wchodząc na pokład po luźnych deskach, zdał sobie sprawę, że minęło półtora roku, odkąd znalazł ratunek wśród drzew otaczających jego wioskę.
Następnego dnia, 80 mil morskich na południe od Malty, zepsuł się silnik. Ten, który podawał się za doświadczonego kapitana i wyprowadził ich w morze, tak naprawdę był oszustem. Tylko raz jeden zaciągnął się na statek jako „asystent” zawodowego przewoźnika. Teraz nie wiedział, co zrobić z łodzią, spalił silnik i upił się, aby odgonić sprzed oczu widok fal, które rozbijały się o dziób.
Mieli zapasy jedzenia na dwa dni, ale woda pitna już zaczynała się nagrzewać. Mężczyźni na zmianę próbowali swoich sił przy sterze, starając się go przekręcać to w jedną, to w drugą stronę. Przez kilka minut próbował i on, Ali, choć przecież zobaczył morze po raz pierwszy zaledwie parę dni wcześniej. Ale łódź nie dawała znaku życia. Morze, myślał Ali, było całkiem głuche na ich prośby. Imponujące, nieposkromione, niezrozumiałe…
Trzeciego dnia histeria zaczęła szerzyć się wśród zebranej na chybcika załogi. Podczas sprzeczki młody Etiopczyk Abeh rozbił nos fałszywemu kapitanowi, a gdy ten chciał mu odpowiedzieć, nazywając go „czarnuchem”, złapał go za gardło, chcąc udusić. I zrobiłby to, gdyby nie powstrzymali go towarzysze. „Nie ma potrzeby”, powiedział Sulejman, najstarszy z mieszkańców Darfuru obecnych na łajbie, „bądź spokojny, oszczędzaj siły… za dwa dni i tak wszyscy umrzemy”.
Po południu jedno z dzieci, ledwo ponadroczne, straciło przytomność. Jego ciało było rozgrzane jak żagiew, a ogromne źrenice wywrócone do góry. Użyto połowy zapasów słodkiej wody, która im została, aby dać mu pić, polać twarz, ramiona, nogi, ciało. Wszyscy starali się je uratować, ale było już za późno. Ono umarło jako pierwsze.
Następnego dnia gorąc zaczął palić również ciała dorosłych. Alemu chciało się pić, czuł, jak schnie mu powoli język, gardło, żołądek, palce u stóp. Chciał pić, tylko pić, ale woda się już skończyła. Chcąc oderwać myśli od pragnienia, zaczął wspominać swoją wioskę, zakątek ukryty przed słońcem tuż za domem. Ale jak bardzo by się nie starał, nie udawało mu się zapełnić swojego snu na jawie kobietami i mężczyznami. Jakiś dziwny cień zdawał się kłaść na jego przeszłości.
Popołudniem piątego dnia zaczął odczuwać zimno. Owinął się w prześcieradło, które znalazł w ładowni, i leżał nieruchomo, rozmyślając. Bezskutecznie próbował przywołać przeszłość. Potem zasnął. Obudził go płacz kobiety zgiętej wpół nad nieruchomym ciałem córki. Ten jęk był długą i nieznośną skargą, co pewien czas przerywaną nagłymi krzykami. Mąż siedział przy niej z zamkniętymi oczami i ręką na jej ramieniu.
Na ten widok Ali próbował się rozbudzić, resztką sił zerwać z siebie prześcieradło. Umrę tutaj, myślał, umrę tutaj… Potem zapadł w głęboki sen.
Gdy się obudził, zdawało mu się, że widzi przed sobą kobietę o jasnych włosach ubraną na biało, sprawdzającą mu puls i krzyczącą do innych, aby się uwijali, pośpieszyli. Poczuł, że ktoś ciągnie go za ramiona i kładzie na leżance. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest na lądzie.
Został nawodniony i opatrzony w miejscu, które wyglądało na małą przychodnię. Starając się zrekonstruować to, co wydarzyło się po śmierci dziewczynki, zrozumiał, że leżał bez czucia przez dwa dni. Oprócz dwojga dzieci zmarły jeszcze cztery osoby z tych, które wyruszyły z Trypolisu. Ciała dwojga z nich zostały wrzucone do morza, pozostałej dwójki już nikt nie miał siły podnieść. I tak na ostatnim etapie podróży zmarli i żywi dzielili między sobą tę samą ciasną przestrzeń.
Ali nie pamiętał nic z tych dwóch dni, podczas których żaden z płynących nie potrafiłby powiedzieć z pewnością, do której grupy należał. Tak lepiej, myślał, leżąc w czystej pościeli.
Powolutku odzyskiwał pamięć, obraz wioski, twarzy bliskich. Wreszcie udało mu się odgonić ten dziwny cień, który przesłaniał wszystko, gdy był na łodzi. Niemniej jednak, choć każda rzecz wydawała się wyraźniejsza, myślał o tych twarzach i przedmiotach, jakby należały do odległej epoki. To nie tylko fizyczna odległość, fakt bycia w Europie, a nie w Afryce, sprawiały, że tak myślał. Czuł, że przekroczył jakąś smugę, że uczepił się paznokciami nowego życia, rezygnując raz na zawsze z poprzedniego. Tylko wtedy zrozumiał, że znój, który zmuszony był przejść, całkowicie zaprzepaścił jego młode lata.
Powiedziano mu, że po upływie tygodnia ma zwolnić łóżko w przychodni i udać się do ośrodka. Dla innych był tylko numerem. Numerem wśród uratowanych, do zapamiętania obok numeru utopionych. Fragmentem statystyk o napływie. „Humanitarnym” przypadkiem do załatwienia. Leżąc na łóżku, wiedział, że oni, Włosi, nigdy nie będą potrafili zrozumieć. Nigdy nie będą potrafili pojąć, co znaczy przekroczyć tę smugę. Zrobić to samemu, na morzu, w wieku dwudziestu jeden lat, podczas gdy wszystko wokół przemija.
3
Hamid
W ciągu ostatnich lat wiele razy wracałem do szkoły języka włoskiego dla ubiegających się o azyl, gdzie poznałem Alego. Nazywa się „Asinitas” i ma siedzibę przy podstawowej wspólnocie chrześcijańskiej Świętego Pawła za Murami, przy via Ostiense, na południe od Piramidy Cestiusza, w jednym z tych miejsc, w których – daleko od chaotycznego bezruchu centrum – stolica zdaje się tworzyć siebie na nowo szybciej, a przynajmniej mniej wolno niż gdzie indziej. Widać to po budynkach i nowych konstrukcjach. Widać to przede wszystkim po życiu ulicznym, po ciągłym wrzeniu na zakorkowanych pasach via Ostiense oraz bieganinie w tę i z powrotem przy przystanku metra Garbatella.
Szkoła zajmuje jedną dużą salę na parterze i jeden mały przylegający do niej pokój. Przy czterech lub pięciu stolikach tłoczą się młodzi i bardzo młodzi ludzie, głównie Afrykańczycy, z długopisami, zeszytami, kartkami papieru. Przy nich czterech lub pięciu nauczycieli-wolontariuszy. Pomagają im w ćwiczeniach, słuchają pytań. Mój przyjaciel Marco, jeden z twórców szkoły, poświęcił się teraz czemuś nowemu: razem z grupą byłych uczniów, którzy uczestniczyli w jego zajęciach, założył drukarnię metodą sitodruku. Nazywa się Else i po zebraniu biografii podobnych do tej Alego wydała bardzo kolorowe i bardzo starannie zredagowane książki, w których obrazy przeplatają się z tekstem. W związku z tym, że metoda sitodruku jest wyjątkowa, książki ukazują się w edycjach limitowanych: ich przygotowanie wymaga bardzo cierpliwej, dokładnej i precyzyjnej pracy, a na wykończenie jednego egzemplarza potrzeba średnio wielu godzin, o ile nie dni.
Podczas mojej ostatniej wizyty w szkole Elena, jedna z nauczycielek, tłumaczyła jakieś włoskie słowa, wskazując ołówkiem na wielkie drzewo o zielonych liściach, narysowane na plakacie na ścianie. Od razu zaskoczyło mnie żywiołowe natężenie uwagi panujące w klasie. Pomimo huku pytań, trudności w rozumieniu, wybuchów śmiechu uczniowie z wielkim zainteresowaniem śledzili lekcję Eleny.
Wróciłem na via Ostiense, bo dwie inne nauczycielki, Cecilia i Carolina, powiedziały mi, że koniecznie muszę poznać jednego chłopca.
Opowiedziałem im o moim pomyśle, próbie zebrania jak największej liczby historii dotyczących granicy śródziemnomorskiej i jej przekraczania, przeprawy przez morze i ląd, wysłuchania tych, którym się udało, i uratowania świadectwa tych, którym się nie powiodło.
„Jeśli nadal zajmujesz się katastrofami statków”, napisała do mnie pewnego wieczoru Cecilia, „musisz koniecznie spotkać Hamida”. Niemniej jednak, gdy kilka dni później zapytała mnie o powód, dla którego właśnie teraz zdecydowałem się temu poświęcić, a nie zająłem się czymś innym, odpowiedź, jaka nasunęła mi się w sposób naturalny, brzmiała: „Bo granice się zmieniają”.
Te słowa wyszły z moi ust nagle. Potem zacząłem się nad nimi zastanawiać i zrozumiałem, że choć była to odpowiedź banalna i oczywista, to właśnie od niej powinienem wszystko zacząć.
Granice zmieniają się, nie pozostają stałe. Europa rozszerza się, a punkty wejścia zmieniają. Rozpętują się wojny, upadają dyktatury, wybuchają całe obszary świata i otwierają się nowe przejścia. Te ostatnie stwarzają nowy świat, szczególną społeczność przygraniczną, która definiuje własne reguły i role obowiązujące w jej obrębie. Są to pod każdym względem wolne porty. Ale wraz z upływem czasu i one przekształcają się, zostają zastąpione przez inne wolne porty.
Granice się zmieniają, powtórzyłem Elenie. Wystarczy posłuchać historii tych, którzy podróżują, aby zdać sobie z tego sprawę. Ścieżki – udeptane dwa lata, a nawet tylko sześć miesięcy wcześniej – stają się stare. I od razu szuka się innych.
„Ale dlaczego właśnie zatonięcia statków?”, naciskała Cecilia. „Dlaczego tak uparcie chcesz o nich opowiadać?”.
Może, powiedziałem, dlatego, że zatonięcia są nieruchomymi punktami, czeluściami, od których można próbować zacząć, zrekonstruować krok po kroku te przekształcenia. Ale nie byłem już taki pewien tej odpowiedzi. Tak naprawdę chciałem powiedzieć: te wszystkie ofiary, ta nieprzerwana rzeź… i cisza, która ją otacza. Właśnie, cisza. Prawdziwą odpowiedzią jest cisza.
Hamid jest młodym Somalijczykiem. Ma dopiero 21 lat i od paru miesięcy chodzi do szkoły. We Włoszech jest od czterech lat, podczas poprzednich trzech, od 2008 do 2011, był w Libii. Koniecznie musiałem go poznać, był jednym z niewielu rozbitków, którzy przeżyli jedną z największych katastrof, jaka miała miejsce na Morzu Śródziemnym, 6 maja 2011 roku u wybrzeży Libii podczas wojny przeciwko Kaddafiemu.
Gdy go widzę, jak podchodzi do mnie po zakończeniu lekcji, podczas gdy inni rozchodzą się do domów albo do pracy, wydaje mi się o wiele młodszy. Chudy, wielkie oczy, bielusieńkie, trochę wystające zęby, wyraz twarzy dziecka. W dżinsowym ubraniu, na głowie zielona czapeczka z daszkiem z napisem BOY zapisanym drukowanymi literami. Ma ją wciśniętą mocno na głowę, aż na oczy.
Siadamy w rogu długiego stołu, na którym leżą jeszcze flamastry i pomazane kartki. I w parę minut, splatając dłonie i wyginając sobie palce, opowiada mi, co wydarzyło się tamtej majowej nocy.
„Było nas siedmiuset pięćdziesięciu. Byliśmy na pokładzie wielkiej, trzypoziomowej łodzi. Zginęło sześćset pięćdziesiąt ludzi”.
Podczas miesięcy poprzedzających zatonięcie statku, opowiada mi, pracował jako magazynier w firmie na rogatkach Trypolisu. Libijczycy tacy są, dodaje: czekasz przy ulicy i kiedy chcą, dadzą ci jakąś dorywczą robotę, zawiozą, wytłumaczą, co masz zrobić, i pod koniec dnia zapłacą. A jeśli jesteś dobry, możesz znaleźć i jakieś bardziej stałe zatrudnienie.
W związku z tym, że nie mógł się dostać do Włoch, „bo zamknęli morze”, zdecydował się zostać w Libii, zatrzymać na stałe o krok od ostatniego etapu podróży do wybrzeży Włoch. Nauczył się arabskiego i był szczęśliwy, że udało mu się znaleźć pracę jako magazynier. „Dostawałem dziewięćset dinarów na miesiąc, wtedy około siedmiuset dolarów. Bardzo dobra płaca, przecież jedzenie kosztowało mało”.
Hamid naprawdę zostałby w Libii, ale wojna pokrzyżowała mu plany. Razem z innymi chłopcami z licznej somalijskiej wspólnoty w Trypolisie, złożonej z tych, którzy drżą w wiecznym oczekiwaniu na Wielką Podróż, i tych, którzy – jak wówczas i on sam – zdecydowali się wbrew sobie zatrzymać po drugiej stronie Morza Śródziemnego, zostaje na łasce jeszcze większych wydarzeń.
W oczach Hamida wojna w Libii maluje się w subiektywnym świetle, jedynym ważnym, gdy wokół ciebie wszystko wybucha i zanika jakikolwiek punkt zaczepienia. Największy strach budzi to, że rebelianci i wściekły tłum pragnący upadku Kaddafiego mogą wziąć cię za najemnika na jego żołdzie z Południa, z krajów znajdujących się za pustynią. „Wtedy, gdy widzieli cię na ulicy i rozumieli, że nie jesteś Libijczykiem, gdy widzieli, że jesteś ciemnoskóry, zabijali cię. Siedzieliśmy zamknięci w domach. Zamknięci w domach przez miesiąc, tylko raz wyszliśmy kupić jedzenie”.
W pewnej chwili rozeszła się wieść, że libijscy żołnierze chcą wypchnąć w stronę Włoch wszystkich czarnoskórych obecnych w mieście. Morze przestało być nagle zamknięte, niedostępny mur zdawał się rozwierać w nieskończonej ilości punktów, podczas gdy na ulicach trwały samosądy, a z nieba nadciągały naloty NATO. Kaddafi sięga po ostateczne rozwiązanie: bomba migrantów, zniesienie granic. Jeśli mam upaść – takie mniej więcej było jego rozumowanie – to upadnie ze mną ostatni bastion obronny Twierdzy Europy. Jeśli mam upaść, zostaniecie najechani… I tak wypycha tysiące osób, tych samych, które – w imię dwustronnych umów z Włochami – przetrzymywał przez długi czas w więzieniach i obozach koncentracyjnych na środku pustyni, w stronę bogatych wybrzeży, które przez pewien czas obiecywał pośrednio chronić.
„To oni wypchnęli nas w stronę Włoch. Mój kierownik powiedział mi, abym spróbował dotrzeć na wybrzeże albo szedł w kierunku granicy z Tunezją, inaczej nie uda mi się przeżyć. Sam zawiózł mnie nad morze, tam, gdzie przebywali wszyscy obcokrajowcy”.
W historii Hamida libijscy żołnierze i przewoźnicy zdają się organizować podróż razem, pomagać sobie wzajemnie. Nikt nie płaci za podróż. Jest za darmo. Jeszcze parę tygodni wcześniej taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia: zostaną zawiezieni do Włoch i nie muszą się nawet starać o zdobycie koniecznej sumy pieniędzy.
Gdy wpuszczają wszystkich na pokład i rozkazują Somalijczykom i Afgańczykom zejść na dół do ładowni, ci się sprzeciwiają. Rodzi się sprzeczka, wreszcie żołnierze ustępują. Wpuszczają ich jako ostatnich, choć we wspomnieniach Hamida jest ich wielu, około dwustu pięćdziesięciu, i umieszczają ich na pokładzie, na powietrzu. W ładowni zostaje natomiast zgromadzonych 400 osób. To Banglijczycy, Arabowie, Afrykańczycy z innych krajów… Jest też około trzydziestu kobiet z dziećmi. Skarżą się, więc jakiś libijski żołnierz umieszcza je w kabinie przy kapitanie i rozkazuje zachować ciszę.
„Nie uratowały się. Gdy statek zaczął tonąć, drzwi były zamknięte. A kapitan, Egipcjanin, ocalał”.
Gdy wyruszają z Trypolisu około piątej nad ranem, nie jest jeszcze ciepło. Statek przewraca się po około dwudziestu minutach.
„Rozmawiałem właśnie przez telefon z moim przyjacielem, który był w Trypolisie, jak ja. Parę miesięcy wcześniej pojechał na granicę do Tunezji, do oenzetowskiego obozu dla uchodźców, i stamtąd wysłali go do Ameryki. Rozmawiałem z nim. Mówił mi, że właśnie dobili do brzegu, że wszystko poszło dobrze… gdy nagle woda wlała się na statek”.
Hamid potrafi pływać i – jak innym osobom na pokładzie umiejącym pływać – udaje mu się utrzymać na powierzchni. Szybko orientuje się, że jedynym rozwiązaniem jest jak najszybsze oddalenie się od statku, aby uniknąć wessania przez powstającą przy zatonięciu otchłań.
„Ci, co potrafili pływać, tak zrobili. Wokół nas osoby łapały się jedna za drugą, ściągając się nawzajem w dół”.
W ciemności widzi przybrzeżne światła. Stara się nie stracić ich z oczu i ledwo żywy dociera na plażę. Robi dwa kroki, oddycha głęboko ustami i upada na piasek.
Nie udaje mu się jeszcze złapać oddechu, gdy widzi przypływające dwa libijskie statki. Mężczyźni w mundurach, z gwizdkami, każą tym niewielu, co ocaleli, pomóc w wyciąganiu tych, co nadal w wodzie. Nie ma czasu, mówią, trzeba się śpieszyć.
„Złapałem tych, co mieli kamizelki ratunkowe, i kobiety z torbami z ubraniami na zmianę”. Obklejone taśmą, aby się nie zmoczyły, plastikowe torby z dobrymi ubraniami, tymi, które miały założyć po dotarciu do Europy, stają się piłką. Utrzymują się na powierzchni, wielu łapie się za nie, aby nie utonąć. „Uratowaliśmy też kobietę, która miała ze sobą czterdziestodniową córeczkę. Znalazła kawałek drewna, którego się złapała, aby utrzymać się na powierzchni”.
Operacja ratunkowa trwa do ósmej rano. Hamid w tym czasie kursuje na pokładzie łodzi ratunkowej w tę i z powrotem między plażą a miejscem katastrofy. Gdy wreszcie kończy pomagać w poszukiwaniach zaginionych, może wrócić do domu, to znaczy do swojego małego miejsca zamieszkania, gdzie żył ukryty z przyjaciółmi. Najpierw było ich ośmioro, teraz została trójka. Nie znaleziono ciał pozostałej piątki zaginionych.
„Trzy dni nie wychodziłem, myślałem, że oszaleję, widziałem ludzi w wodzie, wołających mnie o pomoc. Widziałem, jak umierają na moich oczach, błagając o pomoc, ratunek. Jeszcze długo słyszałem ich głosy”.
Hamid z trudem ciągnie swoje opowiadanie, krąży, zawraca, jakby jakaś zasłona skrywała mu oczy i odruch wymiotny wstrząsał ciałem. Mamrocze coś o tym, że skierował się na plażę od razu, że ruszył pomagać innym potem, w drugiej chwili. Powtarza to raz jeszcze, jakby nie mógł się z tym pogodzić, nawet po upływie tylu lat („każdy myślał o sobie”). Pytam go więc, czy wiadomo coś o przyczynach zatonięcia, czy w następnych dniach ktoś był na tyle silny i przyzwoity, by wyjaśnić, co się stało.
„Ktoś powiedział, że to kapitan specjalnie przewrócił łódź”, odpowiada, wbijając wzrok w palce splecionych dłoni, „bo gdyby oddalił się jeszcze bardziej od brzegu, to nikt by się nie uratował. Został zmuszony do wypłynięcia, więc postanowił tak zrobić”. Szczerze mówiąc, spośród wszystkich możliwych powodów katastrofy nigdy nie pomyślałbym o świadomym wyborze spowodowania zatonięcia przy wybrzeżu w celu uniknięcia jeszcze większej hekatomby na otwartym morzu. Jak bardzo bym się nie starał podążać za tokiem myślenia kapitana (co Hamidowi, jak mi się wydaje, udaje się zrobić), nie potrafię zobaczyć w nim cienia logiki. Nie wspominając już nawet o logice 650 ofiar.
Podczas następnych tygodni Hamid czuje, jakby był zamknięty w czymś na kształt lejka. Z jednej strony morze jest wreszcie „otwarte”, jak ciągle powtarza, ale pełne śmierci i niebezpieczeństw. Z drugiej – kraj, w którym nieprzerwanie dochodzi do przemocy i samosądów. Włącza telewizor i na wszystkich kanałach nie mówi się o niczym innym, jak tylko o tym, że obcokrajowcy mają opuścić kraj, jeśli nie chcą zginąć. Myśli, że jest mało dróg wyjścia, ale też, że skoro uratował się wśród setek ofiar i zaginionych, to dlatego, że „Bóg tak chciał”, więc decyduje się spróbować szczęścia jeszcze raz i rzucić wyzwanie morzu. W Trypolisie zginąłby na pewno, na morzu może nie. I idąc za tym absurdalnym rachunkiem prawdopodobieństwa, wraca na wybrzeże pełne przemytników.
Tym razem nie decyduje się na podróż oferowaną gratis przez libijskich żołnierzy. Płaci 300 dolarów, i tak o wiele mniej niż przed wojną, i dostaje zapewnienie, że popłyną łodzią o wiele mniejszą od tej, która zatonęła.
Po upływie mniej niż miesiąca jest w Zuwarze, miasteczku na wybrzeżu, około pięćdziesięciu kilometrów od Trypolisu. Przez tydzień czeka w chatce na plaży, która z wieczora na wieczór wypełnia się coraz większą liczbą czekających osób. Gdy wreszcie zbiera się grupa niezbędna do podróży, pewnej nocy znienacka mówią im, że w ciągu paru godzin wyruszą.
Tym razem podróż nie jest taka ciężka jak poprzednim razem, ale ma miejsce inny bajzel. („Bajzel” to wyraz, którego Hamid często używa. Po pewnym czasie rozumiem, że „bajzel” to dla niego mniej więcej suma problemów związanych z Wielką Podróżą. Nie chodzi tyle o tragedie i zatonięcia czy ofiary na pustyni, ile o mniejszy stopień ryzyka, jakąś przeszkodę lub przystanek, który może spowodować powrót do punktu wyjścia, bo podczas podróży do Europy nigdy nic nie układa się pomyślnie).
„Wyruszyliśmy nocą, około drugiej nad ranem. Płynęliśmy pod gwiazdami i cały następny dzień aż do szóstej po południu, gdy zepsuło się śmigło silnika”. Na pokładzie jest mechanik, stara się je naprawić, ale mało co rozumie. Jedyną rzeczą, którą potrafi powiedzieć, jest ta, że nie uratują się, jeśli nie spotkają kogoś na swojej drodze. „A potem on, właśnie on, zadzwonił do kogoś na Lampedusie i powiedział, że na pokładzie są kobiety i dzieci. Ten numer telefonu dał mu Libijczyk, mówiąc, aby użył go tylko w wypadku problemów”.
Myślę, że numer był do kapitanatu w porcie. Po drugiej stronie telefonu uspokoili ich. Powiedzieli, że ich już widzą i żeby czekali, i że niedługo ktoś przypłynie.
„Czekaliśmy pięć godzin, potem przyleciał helikopter, kołował nad nami, robiąc zdjęcia, i odleciał. Po dwóch godzinach przypłynęły dwa włoskie statki wojskowe. Podpłynęły, wyciągnęły mostek i trzy osoby weszły na pokład: jedna poszła na dziób, druga na rufę, trzecia zeszła do ładowni. Zaprowadzili nas na statki wojskowe, najpierw dzieci, potem kobiety, na końcu mężczyzn. Gdy zobaczyłem włoskich żołnierzy i rozpoznałem włoskie mundury, inne od tych libijskich, wiedziałem, że jestem uratowany”.
Hamid zostaje na Lampedusie tylko jeden dzień, wystarczający czas, aby pobrać od niego odciski palców. Następnego dnia wojskowy statek zabiera jego i innych na kontynent. Tu ich drogi się rozdzielają: zgodnie z Planem Bezpieczeństwa Afryka Północna, nakreślonym na chybcika po wybuchu arabskiej wiosny, zostają podzieleni między różne włoskie regiony.
Po dobiciu do Taranto przejeżdża autokarem przez Włochy. Najpierw do Campobasso, potem do Latiny, potem do Aprilii, gdzie znajduje wreszcie miejsce w małym ośrodku dla uchodźców dla piętnastu osób.
„Zostałem tam półtora roku, do chwili, aż otrzymałem dokumenty uchodźcy, azyl polityczny; wtedy powiedziano mi, że w związku z tym, że miałem już dokumenty, muszę opuścić ośrodek. Dadzą mi pięćset euro, jeśli podpiszę dokument, inaczej, jeśli nie opuszczę ośrodka, wezwą policję i wyrzucą mnie siłą i nie dadzą pieniędzy. Dlatego wolałem podpisać i wziąć pieniądze. Poprosiliśmy kierowniczkę ośrodka, aby pomogła nam znaleźć zakwaterowanie. Wynajęliśmy mieszkanie w Aprilii, mieszkaliśmy tam siedem miesięcy, potem znalazłem miejsce do spania w ośrodku w Tor Vergacie i teraz jestem tutaj”.
Minęło wiele godzin, odkąd Hamid zaczął swoje opowiadanie. Czas przeleciał, a jego słowa stały się hipnotyzujące, jakby rozciągnięte w czasie. Przyszła Carolina i usiadła obok nas, aby słuchać jego opowiadania, sala szkolna jest już pusta. Przyniosła herbatę. Zdołałem wypić tylko parę łyków.
Po takim opowiadaniu jedyną rzeczą, o którą potrafię go zapytać, najbanalniejszą ze wszystkich, jest ta, czy zdarza mu się jeszcze śnić o katastrofie maja 2011 roku.
Przypominam sobie o niej, nie śnię, odpowiada szczerze.
„Przypominam sobie o niej za każdym razem, gdy w wiadomościach opowiadają o innych zatonięciach, innych ofiarach. Gdy słyszę, że ktoś z Afryki chce uciekać, przebyć tę samą drogę, którą przeszedłem, zawsze mówię mu, jak bardzo jest to ryzykowne. Mówię, żeby sobie darowali, ale oni mnie nie słuchają, mówią, że jestem kłamcą, że moje życie polepszyło się tylko dlatego, że jestem we Włoszech, że mam przyszłość, a oni nie. Nie wierzą, gdy mówię, że trudno jest tu dotrzeć, nikt mi nie wierzy, nikt. Wyruszają, wyruszają, nie słuchają, cały czas to robią”.
Potem mówi mi, że w Afryce wyobrażał sobie, że jak tylko dotrze do Włoch, do Europy, od razu znajdzie pracę, będzie miał samochód, dom… „Tak myślałem”, uśmiecha się, „ale nie doszło do tego. Wielu Włochów też nie ma pracy. Gdy byłem w Afryce, nie myślałem, że jest to możliwe”.
Weź 650 ciał. Weź 650 ciał mężczyzn, kobiet, dzieci, starców. Weź je jedno po drugim i ułóż w rzędzie. Ile metrów będzie miał ten rząd? Jak daleko będzie sięgał?
Nie myśl o ich twarzach, nie myśl o tym, co przeszli. Myśl tylko o tym, ilu ich było. Zmieściliby się wszyscy w średniej wielkości mieszkaniu? W kinie? Wystarczyłoby stopni trybun na stadionie?
Jest coś niezmierzonego w każdej katastrofie statku. Na pierwszy rzut oka – coś, co sprawia, że te zatonięcia są do siebie podobne: strach przed śmiercią, wysiłek związany z akcją ratunkową, trudność w opowiadaniu o niej przez tych nielicznych ocalałych, częsta niemożność podążania dalej, zostawienia za sobą tego, co się wydarzyło. Ale jednocześnie jest coś, co sprawia, że każde z tych wydarzeń jest wyjątkowe, również te, którym nie przypadł w udziale zaszczyt mówienia o nich w wiadomościach.
Jeśli jest coś, co udało mi się zrozumieć podczas ostatnich lat, to to, że każde zatonięcie jest zdarzeniem samym w sobie. Domaga się bycia odebranym zapomnieniu, tak samo jak pragnie być zrozumianym w swojej wyjątkowości.
Myślę o tym, podczas gdy patrzę, jak Hamid poprawia sobie czapeczkę z napisem BOY, której nie zdjął podczas naszej rozmowy, i pytam go o coś, co przyszło mi do głowy dopiero teraz, a o co może powinienem był zapytać na samym początku: ile miał lat, gdy wyjechał z Somalii? Ile miałeś lat, gdy wyruszyłeś w Wielką Podróż?
„Trzynaście”.
Myślę, że nie zrozumiałem dobrze, więc pytam znowu: ile miałeś lat, gdy wyjechałeś?
„Trzy-naś-cie lat”.
Patrzę mu w oczy i nie potrafię uwierzyć, choć tym razem zrozumiałem jego słowa, trzynaście podzielone na sylaby, tak, jak przywykł robić przy trudnych wyrazach podczas lekcji w sali, w której się teraz znajdujemy.
Co może popchnąć trzynastoletnie dziecko do porzucenia wszystkiego i wyjazdu? Każde wytłumaczenie dotyczące powodów ekonomicznych podróży, poszukiwanie pracy, każda informacja o upadku Somalii w tamtych latach, o wojnie między bandami i plemionami, o implozji państwa zdają się całkiem bezradne w obliczu decyzji trzynastolatka. Co go do tego popchnęło? Co go pociągnęło? Co wprawia w ruch tę krucjatę dzieci i młodzieży w kierunku wrót Europy, o której tak długo marzyli?
Wyobrażam sobie, że nie wyruszył w podróż sam, że zdecydował z innymi, więc pytam.
Hamid tym razem nie odpowiada. Wbija wzrok w stół i nie odpowiada. Potem drżącym głosem mówi: „Wyruszyłem z moim bratem, który potem umarł w podróży. Gdy do tego doszło, byłem w więzieniu w Libii. Złapano mnie na morzu. Był ode mnie o trzy lata starszy”.
Po godzinach naszej rozmowy czuję, że to, co do tej pory opowiedział, te tragedie, które splatały się jedna z drugą – jedna z największych katastrof u wybrzeży Libii, ofiary, torby z ubraniami, które zamieniają się w dryfujące piłki, akcja ratunkowa, zaginieni przyjaciele, lincze na ulicach, a potem ponowna podróż, nowe niebezpieczeństwa, koszmary w nocy – są tylko małym okruchem tego, co Hamid kryje w sobie. Tak, jakby nagle zawalił się mur domu, który myśleliśmy, że dobrze znamy, i naszym oczom ukazała się nieskończona ilość pokoi, o których istnieniu nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Mam wrażenie, iż skoro udało mu się ze względną łatwością opowiedzieć – nie tyczy się to tych najbardziej bolesnych fragmentów – o tym, czego wielu ocalałym z innych katastrof nie udałoby się zrobić, to dlatego, że kryje w sobie coś niewypowiedzianego, jeszcze większego. Ranę, która ma związek ze śmiercią brata.
Z trudem udało mi się odbudować to, co wydarzyło się w życiu Hamida przed wielką katastrofą maja 2011 roku. Spróbowałem złożyć w całość tych parę zdań rzucanych każdego dnia, potem porozmawiałem z Caroliną i Cecilią, którym w poprzednich miesiącach udało się trochę zrozumieć z jego burzliwej przeszłości.
W 2010 roku, po latach włóczęgi afrykańskiej Hamidowi z bratem, którego imienia nie zdradził nikomu, udaje się wreszcie wyruszyć do Włoch.
Po dwóch dniach rejsu dopływa do nich wojskowy statek z włoską flagą. Podpływa szary statek, wojskowi wchodzą na pokład i mówią w paru słowach w mieszance angielskiego i włoskiego, że teraz zabiorą ich do Włoch. Na kutrze wybucha radość, ktoś krzyczy, inni się śmieją. Udało się nam, myśli Hamid. Tym razem się udało.
Gdy tylko wchodzą na pokład statku wojskowego, zauważają, że obok Włochów jest wielu żołnierzy libijskich. Statek nie płynie do Włoch, ale do Libii, zawraca ich z drogi. Przyjaciel Hamida rozumie to jako pierwszy. Pierwszy, do którego dociera, że zostali oszukani. Protestuje, jakiś inny chłopak dołącza, wtedy Libijczycy zaczynają ich bić. Biją mocno paralizatorami, pałkami o elektrycznych wyładowaniach, podczas gdy Włosi stoją i patrzą, i nie reagują na tę masakrę, do której dochodzi na ich statku. Nikt nie powstrzymuje bicia.
W porcie Hamid i inni już wiedzą, że trafią do więzienia. Na najciężej rannych czekają dwie karetki. I tu bratu Hamida przychodzi do głowy pomysł: mimo że nie należy do grupy najbardziej poturbowanych przez żołnierzy, udaje, że źle się czuje, i zabierają go do szpitala. Zostaje tam tylko jedną noc. Następnego dnia udaje mu się uciec, pewnie komuś płacąc.
Teraz ich drogi się rozdzielają. Brat zostaje w Trypolisie, choć przebywa tam całkowicie „nielegalnie” i musi uważać, aby go nie znaleźli. Hamid z większością tych, którzy zostali zawróceni statkiem, trafia do więzienia. Prawie wszyscy więźniowie byli Erytrejczykami lub Somalijczykami złapanymi na Morzu Śródziemnym.
Siedzi siedem miesięcy. Dwadzieścia trzy osoby zamknięte w małej celi, z której nie mogą nigdy wyjść. Nie da się oddychać, dołek na potrzeby w rogu jest wiecznie zatkany i przy upale smród staje się nie do wytrzymania. Muchy siedzą na wszystkim. Rano dostają skromną rację chleba i wody na cały dzień. Ale najgorszym wrogiem każdego więźnia, straszniejszym od głodu i nędznych warunków higienicznych, jest apatia. Mijają dni, jeden podobny do drugiego, podczas których życie redukuje się do życia warzywa, a Hamid wie, że aby nie oszaleć, musi trenować mózg. Decyduje się nauczyć arabskiego, na pamięć, bez książek, rozmawiając z innymi, przynajmniej tymi, którzy zechcą z nim rozmawiać.
W więzieniu dociera do niego wiadomość o śmierci brata. Kilka tygodni po tym, jak uciekł ze szpitala, próbował ponownie wyruszyć do Włoch. Zrobił to, gdy tylko pojawiła się nowa możliwość, ale tym razem – zanim spotkali statek włoskiej marynarki, której zadaniem było odpychanie uchodźców – kuter zatonął i nikt nie ocalał. Hamid dowiaduje się o tym wszystkim kilka tygodni po fakcie, od pewnego Somalijczyka, ich wspólnego znajomego, aresztowanego jak wszyscy, którzy w tamtym czasie próbowali uciec, i zaprowadzonego do tej samej celi. Gdy zaczął mówić o tym, jak to kuter jego brata zatonął, i składać mu kondolencje, nie wiedział, że Hamid nie miał zielonego pojęcia o tym, co się stało.
Po siedmiu miesiącach odsiadki wyszedł z więzienia i nie musiał płacić żadnemu ze skorumpowanych strażników, jak to się często zdarza; opowiada, że z okazji ramadanu wprowadzono coś w rodzaju amnestii.
I tak, jak tylko odzyskał wolność, wrócił do Trypolisu, znalazł pracę jako magazynier, a potem – gdy wybuchła wojna – spróbował ponownie wyruszyć w podróż…
O ranie – która przecina serce Hamida, ranie nadal otwartej, niezagojonej, tkwiącej głębiej niż wspomnienie katastrofy 2011 roku, która stanowi przecież najważniejsze wydarzenie jego życia, jego zbyt szybkiego dorośnięcia – nie potrafił mi opowiedzieć.
Tego popołudnia, patrząc ponownie na napis BOY na jego czapeczce z daszkiem, zrozumiałem, że są dramaty, które – choć je zracjonalizujemy – kryją w sobie jeszcze inne, w tej grze luster praktycznie niemożliwej do odszyfrowania, do rozwiązania dla tego, kto żyje po drugiej stronie Morza Śródziemnego.
Ostatnie słowa naszej rozmowy w szkole poszły w całkiem inną stronę: opowiadał o matce, która jest nadal w Somalii i dzwoni, kiedy tylko ma trochę pieniędzy, o azylu politycznym, który trwa pięć lat, o innych braciach nadal w Afryce, którzy też chcieliby wyruszyć… Nie dodał ani słowa o bracie, którego imienia nikt nie zna. Zdradził mi, że jego marzeniem jest zrobienie kursu piekarza i otworzenie pizzerii gdzieś w Rzymie. Wyrabianie ciasta, jego rozwałkowywanie, przyprawianie, wsuwanie do pieca na drewno i potem patrzenie jak oczarowany na to, jak się piecze, rośnie, puchnie, nabiera życia. Gdy skórka na brzegach się przyciemnia, mówi, pizzę należy wyjąć.
4
Granica
W drodze powrotnej metrem ze szkoły do domu myślałem o tym, czy historie takie jak Hamida stanowią naprawdę część naszego horyzontu myślowego tutaj, w Europie. Tak naprawdę o to samo zapytywałem się w przypadku Shorsha i rzezi w Halabdży.
Podczas gdy wagon odjeżdża ze stacji Garbatella i wślizguje się w ciepłe wnętrzności Rzymu, między rozgrzane ciała, nagle rozbrzmiewające dzwonki telefonów komórkowych, wybuchy śmiechu i ledwo naszkicowane rozmowy, zmęczone twarze po godzinach pracy, ascetyczny głos megafonu ogłasza po włosku i angielsku każdy przystanek, ludzie wsiadają i wysiadają, a dzwonki nadal odtwarzają najbardziej denerwujące melodyjki, zdaję sobie sprawę z tego, że historia Hamida jest mgławicą odległą o lata świetlne. Choć zostawiłem go niecałe pół godziny temu, między jego światem a tym, co mnie teraz otacza, stoi gęsta puszcza znaków, myśli, istnień, zmartwień, która sprawia, że dramat bliźniego i jego awanturnicza podróż stają się ledwo wyczuwalne. Ledwo rozróżnialne w otaczającym mnie huku. Ledwo możliwe do przekazania osobie rozmawiającej obok mnie przez telefon.
To nie tylko kwestia słów. Nie chodzi jedynie o znalezienie właściwych pojęć, aby opowiedzieć o tym, do czego dochodzi na obrzeżach Europy. Tak, jakby w miarę oddalania się od tych krańców i penetrowania serca Zachodu rozpraszała się świadomość zamieszek na świecie. Ma to miejsce w Rzymie, Mediolanie, Paryżu, Frankfurcie. Istnieje podziemny uskok, który przecina na pół Morze Śródziemne ze wschodu na zachód. Od Bliskiego Wschodu po Gibraltar.
Ta linia jest stworzona z nieskończonej ilości punktów, nieskończonej ilości węzłów, nieskończonej ilości przepraw. Każdy punkt jest historią, każdy węzeł garścią istnień. Każda przeprawa jest rozwierającą się szczeliną. To Granica. To nie jest konkretne miejsce, raczej wynik mnożenia serii nieprzerwanie przekształcających się miejsc, które zbiegają się z możliwością skończenia po jednej lub po drugiej stronie.
Po upadku Muru Berlińskiego podstawowa granica między światem tu a światem tam biegnie właśnie wśród fal tego morza, które od czasów starożytnych zwano Śródziemnym.
Jeśli anioł historii Waltera Benjamina zostałby teraz, w tej chwili, wessany w wir pchający go w stronę przyszłości, z twarzą skierowaną ku przeszłości, przy nieprzerwanie rosnącym stosie przemocy, zobaczyłby przede wszystkim piętrzące się ciała ofiar zatonięć i błąkające się pośród walczących fal ciała zaginionych.
Myślałem dalej o falach, o zaginionych, o Benjaminie i o odległej już twarzy Hamida ukrytej pod czapeczką z napisem BOY, aż głos dobiegający z głośnika poinformował, że pociąg dotarł na przystanek niedaleko mojego domu. Plac przed stacją był pusty.
Kilka tygodni później katastrofa statku, do której doszło parę setek metrów od wyspy Lampedusa, poharatała sumienia wielu osób.
5
Lampedusa, 3 października 2013
Przejeżdżali przez Libię nocą i nic nie widzieli. Kilometry i kilometry pustki. Powojenne zgliszcza, ruiny wzdłuż ulic, pokonfliktowe podziały oddalone od ich oczu i wspomnień. Odnaleźli się dopiero na brzegu morza, zgromadzeni razem, aby zostać wsadzonymi na statek przy pierwszej lepszej okazji, jakby po przejściu na drugą stronę lustra. Ciemnego tunelu, bez widm.
Długo po wielkiej masakrze, gdy ktoś pytał ich, jaka była Libia, jakie były następstwa konfliktu, nikt z tych, co przeżyli, nie potrafił dokładnie odpowiedzieć. Gdy już musieli coś powiedzieć, wspominali tylko: widzieliśmy ją tylko nocą.
Podróż zakończona wielką katastrofą 3 października 2013 roku zaczęła się dużo wcześniej. Nie dni, ale miesiące wcześniej. A jednak każdy poprzedzający ją moment został wessany we wnętrzności morza, razem z wrakiem na mieliźnie na dnie.
Gdy tylko dotarły do Libii, po długiej pielgrzymce rozpoczętej na Półwyspie Somalijskim, przyszłe ofiary katastrofy zostały porzucone na środku pustyni przez Sudańczyków, którzy ich tam doprowadzili. Dopiero po paru godzinach pojawili się libijscy przemytnicy, którzy mieli je przeprowadzić wzdłuż wybrzeża.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Centro sociale – skrót CSA (centro sociale autogestito) lub CSOA (centro sociale occupato autogestito), gdy ma lokalizację w squacie – miejsce, w którym grupa ludzi organizuje wydarzenia kulturalne, głównie muzyczne, teatralne i edukacyjne. W przypadku centro sociale przy via Presentina w Rzymie chodzi o Csoa eXSnia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
2. Zmieniony cytat za: J. Conrad, Smuga cienia [w:] Dzieła wybrane, tom VI, tłum. J. J. Szczepański, PIW, Warszawa 1987, s. 15. [wróć]