Granice marzeń. O państwach nieuznawanych - Tomasz Grzywaczewski - ebook

Granice marzeń. O państwach nieuznawanych ebook

Tomasz Grzywaczewski

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od Donbasu przez Naddniestrze, Abchazję i Osetię Południową aż po Górski Karabach. Mieszkańcy postsowieckich państw nieuznawanych od ponad ćwierć wieku padają ofiarą wielkiej mocarstwowej polityki. Tomasz Grzywaczewski wyruszył w podróż po tych widmowych republikach. Opisał procesy historyczne i wielką politykę. Wyjeżdżając do Górskiego Karabachu w 2015 roku, nie przypuszczał, że już w rok później dojdzie tam do niespotykanej od dwóch dekad eskalacji konfliktu. Będąc zimą 2015 roku na froncie pod Donieckiem, nie podejrzewał, że obserwuje pierwszy akt długotrwałej uśpionej wojny. Widział natomiast, jak w cieniu nieustających konfliktów toczy się codzienne życie. Ta książka to osobiste historie tych, którzy ćwierć wieku po upadku sowieckiego imperium marzą o normalności, o posiadaniu paszportów, które pozwolą im swobodnie podróżować, o walucie, która ma jakąś wartość, i o reprezentacjach startujących w mistrzostwach i igrzyskach na takich samych prawach jak inni – pod własnymi barwami. A przede wszystkim marzą o pokoju.

„Książka Tomasza Grzywaczewskiego zabiera nas w inny wymiar, do równoległej rzeczywistości, w której Abchazja wygrywa z Pendżabem w finale piłkarskich mistrzostw świata (tyle że organizatorem turnieju nie jest FIFA, ale CONIFA), pieniądze są z plastiku i przypominają żetony do wózków w markecie (to w nieuznanym Naddniestrzu), a nieistniejąca oficjalnie granica (pomiędzy nieuznaną Osetią Południową a resztą Gruzji) dzieli faktycznie na pół wioski i pastwiska. Poradzieckie parapaństwa istnieją już trzecią dekadę i nic nie wskazuje na to, by miało się coś zmienić. Przeciwnie, do starych dołączyły ostatnio tak zwane republiki ludowe w ukraińskim Donbasie. Blisko granic Polski i UE rozciągają się Dzikie Pola XXI wieku. Warto je poznać.” Wojciech Górecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 329

Oceny
4,4 (51 ocen)
28
16
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Materazzi1981

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, napisana dobrym językiem pozycja.
00
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Uczciwe podejście do tematu konfliktów, z pokazaniem obu stron, o wielu kwestiach nie miałam pojęcia.
00
AroGlen

Nie oderwiesz się od lektury

Żwawy język, bardzo szybko się pochłania. Polecam.
00
katarzynapichor1

Z braku laku…

hki
02

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Drauzio Varella Klawisze

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki

Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew

Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)

Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)

Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)

Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)

Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii

Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)

Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)

Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)

William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)

Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha

Jean Hatzfeld Więzy krwi

Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe

Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”

Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem

W serii ukaże się m.in.:

Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej

Tomasz Grzywaczewski

Granice marzeń

O państwach nieuznawanych

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Tomasz Grzywaczewski

Copyright © by Tomasz Grzywaczewski, 2018

Opieka redakcyjna Konrad Nowacki

Redakcja Tomasz Zając

Korekta Jan Seweryn / d2d.pl, Magdalena Torczyńska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-652-1

Profesorowi Piotrowi Daranowskiemu, który zainspirował mnie do odkrywania państw nieuznawanych

* * *

Książka ta jest owocem moich podróży po postsowieckich państwach nieuznawanych, które odbyłem w latach 2015–2016. Każda taka wyprawa to nie tylko określone miejsce, ale również konkretny moment historyczny, w którym widziałem i opisywałem te widmowe republiki. Państwa nieuznawane nie są czymś stałym i niezmiennym. Wprost przeciwnie. Te maleńkie twory podlegają gwałtownym, często brutalnym, przemianom. Wyjeżdżając do Górskiego Karabachu w 2015 roku, nie sądziłem, że już w rok później dojdzie tam do niespotykanej od dwóch dekad eskalacji konfliktu. Będąc zimą 2015 roku na froncie pod Donieckiem, nie wiedziałem, że obserwuję pierwszy akord długo­trwałej uśpionej wojny obliczonej na wycieńczenie Ukrainy. W momencie, kiedy książka ta trafi do rąk Czytelników, być może sytuacja w tych regionach ulegnie kolejnym zmianom. Jednak bez względu na kontekst polityczny jest to przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy w ćwierć wieku po upadku sowiec­kiego imperium podzielili się ze mną granicami swoich marzeń.

Narodziny

– Pokój Pański niech zawsze będzie z wami – mówi ksiądz o kanciastej, porośniętej szczeciną szczęce i unosi książeczkę do nabożeństwa.

– I z duchem twoim – odpowiadają wierni, ale ich słowa zagłuszają eksplozje pocisków wystrzelonych z automatycznego granatnika AGS-17 i terkot karabinów maszynowych.

– Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.

Mimo strzałów kapłan nie przerywa liturgii. Jego koloratkę opina wysoki kołnierz wojskowej kurtki. Haftowaną stułę zarzucił na kamizelkę kuloodporną. Przy pasku nosi bagnet. Drewniany różaniec wisi obok załadowanego magazynku do pistoletu i naszywki z jaskrawozielonym koprem włoskim i napisem „Ukrop”. Po rosyjsku ukrop oznacza po prostu koperek, ale w języku kremlowskiej propagandy tak pogardliwie nazywa się Ukraińców, którzy sprytnie wykorzystali ten motyw, łącząc pierwsze litery zwrotu ukrajinśkyj opir – „ukraiński opór” – w zgrabny „ukrop”. Natomiast prorosyjscy separatyści z pomarańczowo-czarną wstążką gieorgijewską na sztandarach zostali ochrzczeni „stonką”. W ten sposób role się odwróciły. Teraz to koperek zabija szkodnika usiłującego pożreć jego kraj.

Żołnierze opuszczają głowy. Szeptem powtarzają słowa modlitwy.

– Baranku Boży, Baranku Boży… – wypełnia betonową piwnicę, której ściany oklejono listami wysyłanymi na front przez ukraińskie dzieciaki. Żółto-niebieskie serca, dwa białe gołąbki przytulające tryzub, a nad nim napisane „my za myr”. „Jesteśmy za pokojem”. Na zewnątrz słychać melodię „russkiego mira”. Tego najpiękniejszego na świecie pokoju w wydaniu rosyjskim. Kilka dni wcześniej, 12 lutego 2015 roku, podpisano w Mińsku rozejm pomiędzy donbaskimi separatystami a rządem w Kijowie. Jego gwarantem została między innymi Rosja. Rozejm najmocniej daje się tu we znaki po południu.

– …obdarz nas pokojem.

Ostatni wers modlitwy wypowiedziany przez księdza ginie w wybuchu pocisku moździerzowego. Gwałtowny podmuch szarpie metalowymi drzwiami broniącymi wejścia do sztabu batalionu ochotniczego w Piskach na przedmieściach Doniecka. Z sufitu sypią się drobinki tynku. Żarówka migocze i gaśnie. Piwnica pogrąża się w ciemnościach rozświetlanych tylko płomieniem świecy i zimnym snopem światła z ledowej latarki. Ksiądz podnosi kielich, wszyscy klękają, przyjmując Ciało Chrystusa. Po krótkiej modlitwie żołnierze sięgają po karabiny, a kapłan bierze do rąk kropidło.

– Waszym dziadom święcono szable, ja wam poświęcę kałasznikowy – mówi, kropiąc broń wodą święconą.

Gnom, przysadzisty ochotnik z zachodniej Ukrainy, mocuje się z AGS, próbując prawidłowo zamocować zasobnik z pociskami. Robi dobrą minę do złej gry, ale widać, że jest zdenerwowany. Ręce lekko mu drżą. Jego kolega został ranny i on otrzymał rozkaz zastąpienia go. Ale Gnom nigdy wcześniej nie obsługiwał granatnika. Dowódca robi kilkuminutowy trening. Tak ustawić dalmierz, tak przeładowywać, dobrze się zaprzeć. Nie ma czasu. Trwa ostrzał.

Piwniczne wrota otwierają się z impetem i do środka wpada młodziutki chłopak. Kurczowo trzyma się za szyję. W oczach ma przerażenie. Paniczny, zwierzęcy strach przed śmiercią.

– Dostałem. Trafili mnie. Skurwysyny – wyrzuca z siebie pojedyncze słowa, chrapliwie wciągając w płuca powietrze. Jeden z żołnierzy, Johnny, podbiega do niego i pomaga mu ściągnąć mundur. Kevlarowy kołnierz jest rozerwany, ale nigdzie nie ma śladów krwi.

– Spokojnie. Oddychaj. Miałeś, chłopie, szczęście. Wszystko poszło w kamizelkę. – Johnny wyciąga z kuloodpornego materiału plastikowe odłamki. – To nowy wynalazek Ruskich. Zastąpili metalowe granaty plastikowymi, żeby nie było ich widać na rentgenie.

– Życie mi uratowała. – Chłopak z niedowierzaniem ogląda swoją kamizelkę. Parę centymetrów wyżej i byłoby po nim.

– Kamizelka to jedno, ale najważniejszy jest ten gość na górze. – Johnny podnosi palec, a potem zdejmuje kurtkę. Zamiast wojskowej koszuli ma na sobie haftowaną czerwono-czarną nicią wyszywankę. – Uszyła mi ją mama. Chroni lepiej niż najtwardszy kevlar.

Gnom wreszcie poprawnie montuje magazynek. Z celowania będzie musiał przeszkolić się już w ogniu walki. Patrzy ciężko na swoich kolegów, bierze granatnik i wychodzi na zewnątrz. Przez uchylone drzwi słychać kanonadę wybuchów.

– Dzisiaj chyba nie pośpimy – śmieje się Johnny, klepiąc Gnoma po plecach. Kilka minut później ze stojącej na stole krótkofalówki dochodzą nerwowe krzyki.

– Jesteśmy pod ogniem, zróbcie coś, przyślijcie lekarza! – Przerażony głos przebija się przez radiowe trzaski.

Cisza.

– Jeden 200, jeden 300. – Żołnierz próbuje opanować nerwy i zdać raport z sytuacji na pierwszej linii frontu.

– Jak ciężko? Przeżyje? – pyta zastępca dowódcy batalionu. Nie wiadomo. Napływają sprzeczne komunikaty. W wojskowym slangu 200 to trup, a 300 – ranny. Liczbami łatwiej opisać pogrążony w chaosie świat.

W Piskach wydarzyła się mała apokalipsa. Budynki są rozprute, drogi poorane lejami po bombach, samochody podziurawione kulami. Wszędzie widać spalone dachy, wyrwy w ścianach, resztki szyb w powybijanych oknach. Z domu obok sztabu pozostał tylko czarny szkielet.

– Próbują nas trafić, ale na razie jeszcze im się nie udało – mruczy Johnny. Na centrum dowodzenia wybrano dom o najbardziej wytrzymałej konstrukcji, choć to i tak iluzoryczna ochrona. Pocisk dużego kalibru bez problemu przebije strop i zamieni piwnicę w grobowiec. Pociski nie ominęły nawet prokuratorskiej willi.

– Patrz, jak się za Janukowycza dobrze żyło na Ukrainie!

Jeden z żołnierzy bierze kij bilardowy i pochylając się nad stołem, wbija do łuzy kawałek cegły. Zielone sukno pokrywa gruby kożuch pyłu. W połączonym z salonem basenie leżą odłupane z sufitu płaty tynku. W sypialni w bezładzie wala się kolekcja afrykańskich pamiątek.

– Nie tylko prokurator, ale też zapalony etnograf i kolekcjoner. Musiał szybko uciekać, skoro nie zabrał swoich eksponatów – śmieje się mój towarzysz. – Pewnie teraz siedzi po drugiej stronie – pokazuje ręką w stronę, z której nadlatują tutaj kilogramy zabójczego żelastwa wszystkich kalibrów i rodzajów. Naboje karabinowe, granaty, pociski moździerzowe 80 mm, 120 mm, rakiety z wyrzutni Grad. W nocy rozświetlają niebo migoczącymi świetlistymi punktami. Przypominają spadające gwiazdy. Czasami pojedyncze, a czasami poruszające się całymi rojami jak sierpniowe Perseidy.

Okutana kwiecistą chustą staruszka taszczy wiadro z wodą. Byle jak najszybciej zejść z ulicy, schować się w piwnicy i modlić, żeby dzisiaj to nie na jej dom spadały separatystyczne gwiazdy. Mały chłopiec uchyla okno zaklejone plastikową folią. Szyb w Piskach od dawna już nie ma. Jego ojciec na chwilę wychodzi na podwórze i natychmiast każe malcowi schować się do środka. To jedni z ostatnich mieszkańców miasteczka. Wszyscy inni uciekli, zginęli albo zostali ewakuowani przez ukraińską armię. W zachodzącym słońcu wraki bojowych wozów piechoty BMP przybierają pomarańczową barwę. Nad którymś z nich powiewa rozdarta ukraińska flaga. Na jednej z pozycji bojowych panuje wyjątkowo nerwowa atmosfera. Pochyleni nad mapą topograficzną mężczyźni przerzucają się przekleństwami. „Separy” zaczęli prowadzić ostrzał z głębi osiedla mieszkalnego. Separatyści to określenie zbiorcze, bo obecnie w Donieckiej Republice Ludowej i Ługańskiej Republice Ludowej obok separatystów – czyli ukraińskich mieszkańców tych terenów – walczą regularne siły rosyjskie (w sile ponad dziesięciu tysięcy), a także ochotnicy z różnych stron Rosji, i nawet tak odległych rejonów świata jak Ameryka Południowa.

– Gnoje jedne, chcą wykorzystać cywilów jako żywe tarcze – warczy dowódca. Chwilę wcześniej z piwnicy wyszedł żołnierz ukrywający twarz pod ciemnozieloną arafatką. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia. Tylko pseudonim. Mężczyzna odpowiada za naprowadzanie ostrzału. Pochodzi z Doniecka i zna tutejsze tereny jak własną kieszeń. Po drugiej stronie została jego rodzina. W wypadku zdekonspirowania znalazłaby się w śmiertelnym zagrożeniu.

– Wychowałem się w miejscach, które teraz ostrzeliwujemy. Bandyci zajęli mój dom i teraz muszę zrobić wszystko, żeby ich stamtąd wykurzyć – mówi przez fałdy materiału.

W Piskach panuje wojenny ekumenizm. Ramię w ramię walczą ochotnicy z zachodniej Ukrainy, Żydzi, Gruzini, rodowici mieszkańcy Donbasu. Intelektualiści wespół z wytatuowanymi chłopakami z blokowisk, biznesmeni ze studentami, narodowcy z liberałami. Władimir przyjechał do nich aż z Syberii. W portfelu trzyma paszport Federacji. Wcześniej był związany z rosyjską opozycją demokratyczną. Dlaczego to zrobił?

– Bo Rosja Putina to nie jest moja ojczyzna. Tam jest tak, jakby ktoś ci brzytwą duszę rzezał – mówi bez wahania.

Po zapadnięciu zmroku toczą się najcięższe walki. W nocy wszystko dudni. Ziemia się trzęsie, trzaskają drzwi prowadzące do sztabu. Bladym świtem ze snu wyrywa nas płynący z krótkofalówek hymn Związku Radzieckiego. Obie strony wzajemnie się podsłuchują i tym razem „separy” postanowili z samego rana sprowokować Ukraińców. Kolejny dzień. Kolejny ostrzał. Rosyjski pokój trwa w najlepsze. Dowódca jednego ze schronów zaprasza na obiad. Gorący barszcz dodaje sił. Żołnierz wyciąga z wewnętrznej kieszeni kurtki pomiętą fotografię. Na jego ramieniu opiera się śliczna dziewczyna. Długie blond włosy, duże oczy, zgrabne nogi. Mężczyzna czule ją obejmuje. Para uśmiecha się do obiektywu.

– Oboje mieszkaliśmy w Doniecku – mówi. – Pracowała jako nauczycielka, a ja miałem niewielką firmę. Całkiem dobrze nam się układało. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Chciałem się oświadczyć, ale nie zdążyłem. Wybuchła wojna i ona też została żołnierzem.

– Służy w Piskach?

– Tak, podejrzewam, że w Piskach. Ale po drugiej stronie…

Milknie na krótką chwilę. Wychodzimy na powierzchnię. W oddali nad pokrytą burą trawą łąką unosi się słup czarnego dymu, powoli spowijając podziurawioną wieżę kopalnianego szybu. Podobno jeszcze kilka tygodni wcześniej można było stąd dojrzeć zburzoną w trakcie walk wieżę kontroli lotów doniec­kiego lotniska. Słychać terkot karabinu maszynowego, a potem silne eksplozje.

– Spokojnie, to daleko od nas. – Żołnierz daje znak ręką, że nie musimy uciekać do podziemi. – Ona gdzieś tam jest. I teraz strzela do mnie albo ja do niej. – Zapala papierosa, wbijając wzrok w linię frontu. – Moja ukochana uwierzyła w nowe dziecko Moskwy. Wspaniałą rusko-donbaską ojczyznę. Potem nigdy więcej z nią nie rozmawiałem. Jej świat przestał być moim światem.

Ten świat za okopami Pisków dopiero się przepoczwarzał. Z gruzów starej Ukrainy wyłaniały się Doniecka i Ługańska Republika Ludowa. Nowe niby-państwa. Widmowe twory Donbasu dołączały do swoich starszych braci rozrzuconych po rubieżach dawnego sowieckiego imperium. Państw nieuznawanych.

Akcelerator

Śpiewajmy chwałę Naddniestrza,

Gdzie mocne jest ludzkie braterstwo.

Wielką synowską miłością

Jesteśmy z nim złączeni na wieki.

Rozsławiamy ogrody i fabryki,

Wioski, pola, miasta –

Tam przez długie chwalebne lata

Pracujemy dla pomyślności naszej Ojczyzny.

Niesiemy przez lata

Imię dumnego kraju,

I Republice wolności

Jak prawdzie wierni będziemy.

Śpiewamy chwałę Naddniestrza, hymn Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej

– Miałam dwóch starszych braci. Młodszy z nich, Igor, zawsze był żartownisiem i miał w życiu szczęście – mówi Luda. – W Sowietach poborowych wysyłali za koło podbiegunowe, na Syberię, do Kazachstanu, a on trafił na Kubę. To było spełnienie marzeń człowieka radzieckiego. Plaże, palmy, ciepłe owoce. Hulaj dusza. Służbę skończył przed terminem, bo ZSRR właśnie przestawał istnieć. Ale gałgan jeden nic nam nie powiedział, że wraca wcześniej. Któregoś wieczoru usłyszałam, że ktoś chodzi dookoła domu. Wyglądam przez okno i widzę twarz mojego brata! Miałam kilkanaście lat, więc przerażona pobiegłam do rodziców. Tata powiedział, żebym spała i nie robiła zamieszania. Kładę się do łóżka, a tu nagle ktoś wali do drzwi. Ojciec wściekły jak sto pięćdziesiąt otwiera, a tam w progu stoi Igor. Postanowił nam zrobić niespodziankę. Przywiózł mnóstwo egzotycznych owoców. Wtedy pierwszy raz w życiu jadłam ananasa. Do dzisiaj pamiętam, jaki był słodki. Coś cudownego.

Luda uśmiecha się ciepło. Jej córeczka pokazuje namalowany tego dnia w szkole obrazek. Ma talent. Chciałaby pójść na studia plastyczne do Kiszyniowa. Wyrwać się z położonego na krańcach Mołdawii przy granicy z Ukrainą miasteczka Oknica, gdzie od jakiegoś czasu nawet pociągi rzadko docierają.

– Tak się cieszyliśmy z jego powrotu. Ale po kilku miesiącach gruchnęła wieść, że Naddniestrze się zbuntowało i będzie wojna. Drugi brat, ten starszy od Igora, miał już wtedy swoją rodzinę i mieszkał na tamtym brzegu Dniestru. Z miejsca wcielili go do nowej gwardii naddniestrzańskiej. Zadzwonił do ojca, żeby mu o tym opowiedzieć, a ojciec drżącym głosem odpowiedział, że Igora też właśnie zabrali, tyle że do armii mołdawskiej. Że będą po dwóch stronach frontu. Starszy brat miał dobę na stawienie się w jednostce. Zamiast tego spakował żonę z dzieckiem do samochodu, zabrał najcenniejsze rzeczy i przyjechał do nas. Zostawił po tamtej stronie nie tylko dom, ale całe swoje wcześniejsze życie. Powiedział, że nigdy nie będzie strzelał do własnego brata. Gdyby więcej ludzi tak myślało, to nie byłoby całej tej wojny. – Luda wzdycha i bierze na kolana córeczkę, która z dumą prezentuje kolejny rysunek.

Był początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i na gruzach ZSRR rodziła się niepodległa Mołdawia. Ale jej wschodnia, leżąca na lewym brzegu Dniestru część, nazywana Naddniestrzem, miała na ten temat inne zdanie. Silnie zrusyfikowany, zorientowany na Moskwę region postanowił pójść własną drogą. Impulsem stały się krążące nad młodym mołdawskim państwem pomysły unifikacji z Rumunią oraz ustawa uznająca mołdawski za jedyny oficjalny język państwowy, podczas gdy rosyjskiemu nadano podrzędny status „języka komunikacji międzyetnicznej”. W listopadzie 1990 roku ogłoszono powstanie niezależnej Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, przemianowanej rok później na Naddniestrzańską Republikę Mołdawską. We wrześniu 1991 roku rezydujące w Tyraspolu naddniestrzańskie władze powołały własne siły zbrojne, czyli Dniestrzańską Gwardię Republikańską. Po kilku miesiącach politycznych napięć i zbrojnych incydentów, 1 marca 1992 roku, władze w Kiszyniowie podjęły decyzję o zbrojnym odzyskaniu kontroli nad zbuntowaną prowincją. Wybuchła „wojna pięciomiesięczna”. Główne uderzenie skierowano na kluczowy odcinek Tyraspol–Bendery. Do walk po stronie słabo uzbrojonej i zdezorganizowanej naddniestrzańskiej Gwardii Republikańskiej włączyły się jednostki rosyjskiej 14 Armii dowodzonej najpierw przez generała Jurija Nietkaczewa, a później przez generała Aleksandra Lebiedzia. Kiedy 27 czerwca rozpoczął się mołdawski atak na Bendery, generał Lebiedź podjął decyzję o przejściu od działań defensywnych do kontruderzenia. Nazywając politykę ówczesnego prezydenta Mołdawii Mircei Snegura „ludobójstwem”, a jego rząd „faszystowskim”, rozpoczął ostrzał artyleryjski wojsk mołdawskich zakończony klęską tych ostatnich. Dopiero formujące się siły zbrojne nowo niepodległej Mołdawii nie miały szans w starciu z doświadczonymi i dobrze uzbrojonymi rosyjskimi żołnierzami. Ofensywa mołdawska uległa załamaniu, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła. Kiszyniów został zmuszony do podpisania niekorzystnego zawieszenia broni. Nadeszła trwająca już ponad ćwierć wieku epoka zamrożonego konfliktu.

Słoneczniki są wszędzie. Z lewej, z prawej, z przodu i z tyłu. Okrążają wioski i osaczają drogi. Wpełzają na przystanki i w wersji oleistej rozpychają się na sklepowych półkach. Kwiaty na twardych łodygach wycięły lasy i skosiły łąki. Czasami ustępują miejsca kukurydzy, która korzystając z okazji, wpycha się na pola i włazi na talerze pod postacią mamałygi. Słoneczniki do spółki z kukurydzą zamieniły całą Besarabię w jedną kołyszącą się na wietrze żółtą plamę. Gdyby tak jakiś wirus wybił je wszystkie, to zostałaby tu tylko czarna ziemia. Ale na razie trzymają się w najlepsze, zapełniając sobą horyzont.

I nagle z tej żółtości wyłania się stolica słonecznikowo-kukurydzianej krainy zwanej dzisiaj Mołdawią. Kiszyniów jest ufortyfikowany, bo przecież od ćwierć wieku pozostaje w stanie uśpionej wojny ze swoją zbuntowaną prowincją Naddniestrzem. Każda forteca musi mieć mury, solidne wrota, a najlepiej jeszcze fosę i most zwodzony. Kiszyniowskie wały składają się z setek wielkopłytowych bloków zwanych potocznie chruszczowkami, zamykających miasto w betonowym uścisku i tworzących rozgałęziający się w stronę centrum szary, duszny labirynt. Wjazdu od strony Naddniestrza strzeże monumentalna „brama”. Perła w koronie tej komunistycznej fortyfikacji. Władcy Mołdawii spoglądają na swojego czającego się na wschodzie nieprzyjaciela znad dwudziestu pięciu pięter wielkiej płyty układających się w piramidę przedzieloną dwupasmową arterią. Jezdnia wrzyna się głęboko w trzewia miasta, którego każda kolejna dzielnica wygląda przygnębiająco podobnie. Koniec jednego blokowiska jest początkiem kolejnego minikrólestwa sypiącej się ze starości szarzyzny. Twierdza Kiszyniów wygląda na umęczoną trwającą od ćwierć wieku bezczynnością. Mołdawia zdobyła się na niepodległość, stoczyła krótką wojnę i zastygła w oczekiwaniu na jakieś lepsze jutro, które nie chce nadejść.

Oazu Nantoi próbuje wyrwać swoją ojczyznę z tego marazmu. Ma werwę, gesty i charyzmę trybuna ludowego. Mówi szybko i stanowczo. Zaczyna odpowiadać, zanim jeszcze w powietrzu wybrzmią ostatnie dźwięki zadanego pytania. Siedzi za długim stołem konferencyjnym w klimatyzowanym pokoju niezależnego think-tanku Institutul de Politici Publice, ale przemawia jak ze sceny ustawionej przed wielotysięcznym tłumem spragnionym rewolucji. Oazu lubi przywalić przeciwnikom politycznym maczugą, a w mediach zrobić kontrowersyjne show. Jest analitykiem, publicystą, politykiem, enfant terrible mołdawskiego życia publicznego. W 2014 roku w prowadzonym przez siebie programie telewizyjnym pojawił się w kominiarce, trzymając kałasznikowa i kij bejsbolowy przewiązane wstążką gieorgijewską – symbolem powszechnie wykorzystywanym przez prorosyjskich separatystów.

– W ten sposób chciałem pokazać realność zagrożenia ze strony moskiewskich „zielonych ludzików” – tłumaczy.

Nantoi jest wkurzony. Jego ojczyzna doprowadza go do szału. Gdziekolwiek spojrzeć, wszystko idzie nie tak, jak powinno. Wskaźniki gospodarcze? Proszę bardzo. Mołdawia jest najbiedniejszym państwem w Europie. Poparcie dla integracji z Unią Europejską? Spada na łeb na szyję, bo rządząca proeuropejska koalicja zamiast modernizować kraj, zajmuje się jego zawłaszczaniem. Korupcja i złodziejstwo?

– W tym jesteśmy mistrzami Europy, jeśli nie świata – zżyma się. – W 2015 roku z naszego systemu bankowego wyprowadzono miliard dolarów. I nikt nie wie, gdzie te pieniądze się podziały. To się przecież w głowie nie mieści. Na jednym szwindlu straciliśmy 15 procent PKB. Po co rozjeżdżać nas czołgami, jeśli można zwyczajnie okraść.

W kolejnym roku władze wpadną na genialny pomysł zasypania powstałej w wyniku rabunku dziury w finansach publicznych. Wybiorą sposób najprostszy, choć niekoniecznie najtańszy, czyli emisję obligacji o wartości siedmiuset pięćdziesięciu milionów dolarów na dwadzieścia pięć lat i oprocentowanych na 5 procent w skali roku. Ta operacja będzie kosztowała mołdawskiego podatnika spłacającego w istocie tę pożyczkę dokładnie dwa razy tyle – półtora miliarda dolarów. Biednych Mołdawian uda się więc w ciągu roku obrobić dwukrotnie na w sumie dwa i pół miliarda dolarów.

Na to wszystko smutnym wzrokiem spogląda hospodar Stefan III Wielki stojący na pomniku z mieczem i wzniesionym krzyżem. Tymi atrybutami daje odpór najeźdźcom próbującym podbić jego ojczyznę. Stefan III Wielki, po mołdawsku Ştefan cel Mare, na przełomie XV i XVI wieku zbudował silne i niezależne państwo mołdawskie. Wygrał wiele bitew i zręcznie przeciwstawił się zakusom ościennych mocarstw. Spuścił łupnia Węgrom, pokonał dowodzonych przez Jana Olbrachta Polaków i wreszcie dał odpór imperium osmańskiemu. Klingą i wiarą powstrzymał muzułmanów próbujących wedrzeć się do serca Europy. Władcą zachwycał się kronikarz Jan Długosz: „Mąż zaprawdę podziwienia godny, i od największych wodzów, których bohaterstwo wysławiamy, nie pośledniejszy. On bowiem między książętami naszego wieku pierwszy tak wielkie i chwalebne nad Turkami odniósł zwycięstwo. On zdaniem moim najgodniejszy jest, aby mu wszelkie ludy chrześcijańskie zgodną wolą i chęcią powierzyły ster i władzę, a zwłaszcza dowództwo powszechnej wyprawy przeciwko Turkom, gdy inni królowie i książęta chrześcijańscy radzi oddają się gnuśności i rozkoszom, albo niecą pożogi wojen domowych”.

Stefan miejsce do obserwacji tego, co pozostało po jego wspaniałym Hospodarstwie, ma wyborne. Przed nim ciągnie się najważniejsza ulica Kiszyniowa. Bulwar Stefana III Wielkiego z wybudowanym przez Rosjan potężnym łukiem triumfalnym wieńczącym zadrzewiony kompleks Soboru Narodzenia Pańskiego. Za plecami rozłożył się park również nazwany jego imieniem. Po prawicy zaś wznosi się toporny żelbetowy moloch siedziby mołdawskiej Rady Ministrów. Jego akurat nie ochrzczono imieniem wybitnego władcy. Może ministrom już za dużo tych Stefanów osaczających ich ze wszystkich stron. Zresztą nie tylko w stolicy, ale w całym kraju roi się od hospodara. Jest w nazwach najważniejszych ulic w prowincjonalnych miasteczkach, okupuje place i skwery, czai się na sklepowych witrynach. W rumuńskiej Suczawie, gdzie mieściła się stolica jego hospodarstwa, w 1990 roku założono „stefanowy” uniwersytet, a niedaleko Botoszan destyluje się elegancką wódkę Ştefan cel Mare. Producent opiewa nią średniowiecznego wodza: „Z szacunku dla niezwykle ważnej roli, jaką w historii Rumunii odegrał Stefan III Wielki, w pięćset lat po jego śmierci dedykujemy mu najczystszą i najwyższej jakości wódkę”.

Ale zaraz, to w końcu Stefan był władcą rumuńskim czy mołdawskim? Jan Długosz też pisał o księciu Wołochów, przodków dzisiejszych Rumunów. Stefanie, kim to ty w końcu jesteś?

Oazu Nantoi też ma z tym pewien problem.

– Pytasz, czym jest dla Mołdawian Mołdawia? To porozmawiajmy o kwestiach lingwistycznych. Na paranoję zakrawa fakt, że my sami nie wiemy, jakim językiem mówimy… – opowiada. – Wielu moich rodaków wciąż twierdzi, że Mołdawia to sztuczne państwo, wytwór stalinowskiej inżynierii etniczno-społecznej. Możesz w to uwierzyć? Tak jakby Polacy uważali, że nie są żadnymi Polakami, tylko dajmy na to Czechami, a to Rosjanie dorobili im polską gębę. Niestety, w naszym wypadku jest w tym sporo prawdy. Do dziś, dwadzieścia pięć lat po uzyskaniu niepodległości, w parlamencie mołdawskim prowadzone jest symultaniczne tłumaczenie na język rosyjski. Dzieje się tak po prostu dlatego, że część deputowanych nie zna języka mołdawskiego. Zresztą język ten to też wytwór reżimu Stalina, żeby uzasadnić istnienie Mołdawskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Tak naprawdę to język rumuński z pewną liczbą odmiennych słów. Do 1989 roku był zapisywany cyrylicą. Niektórzy mówią wręcz, że to język rumuński, ale z naukowego punktu widzenia, z politycznego zaś to mołdawski – śmieje się. – W konstytucji Republiki, w artykule 13, czytamy, że oficjalnym językiem Mołdawii jest mołdawski, zapisywany łacinką, w deklaracji niepodległości z 1991 roku zaś, że jest nim rumuński. Wielce rozbawił mnie wyrok naszego Trybunału Konstytucyjnego z 2013 roku, który stwierdził, że językiem urzędowym kraju jest język rumuński. Sami nie wiemy, po jakiemu mówimy. Schizofrenia udzielająca się nie tylko zwykłym obywatelom, ale również tak zwanym elitom. Jeśli u rządów są komuniści, to rozmawiamy po mołdawsku. Kiedy władzę sprawują inne opcje, posługujemy się wówczas rumuńskim. To oczywiście brzmi zabawnie, ale tak naprawdę jest konsekwencją, nie bójmy się tych słów, politycznej prostytucji mołdawskich polityków. Wykorzystują jak chcą naszą historię, tradycję. Nie są w stanie stworzyć silnego państwa. Ja nie jestem pewien, czy Mołdawię powinno się nazywać demokratycznym państwem prawa.

Nantoi, podobnie jak wielu mołdawskich intelektualistów i polityków, próbuje rozwiązać mołdawsko-rumuński węzeł gordyjski. Wychodzące z żelaznego uścisku Kremla mołdawskie elity stanęły przed historycznym dylematem. Iść ku niepodległości samemu czy ramię w ramię z Bukaresztem. Wielu ówczesnych polityków nie wyobrażało sobie wariantu całkowitej niezależności. Ich celem była nie jakaś tam tyleż wolna, co efemeryczna Mołdawia, ale România Mare – Wielka Rumunia jednocząca wszystkie ziemie zamieszkane przez ludność mówiącą po rumuńsku. To marzenie podsycał fakt, że w dwudziestoleciu międzywojennym Królestwo Rumunii sięgało aż do Dniestru, obejmując prawie całe terytorium leżącego pomiędzy tą rzeką a Karpatami dawnego Hospodarstwa Mołdawskiego.

Sęk w tym, że w 1812 roku car Aleksander I przyłączył jego część – Besarabię – do Imperium Rosyjskiego. A Moskwa o swoich zdobyczach łatwo nie zapomina. ZSRR od początku nie uznawał powtórnego połączenia tych ziem z Rumunią w 1918 roku i już w latach dwudziestych rozpoczął przymiarki do odzyskania utraconych terytoriów. Patentem na ich odbicie stało się właśnie Naddniestrze. Nikomu przed komunistami do głowy by nie przyszło, że ten liczący sobie 202 kilometry długości i kilkanaście kilometrów szerokości skrawek pól słonecznikowych jest oddzielną krainą historyczną, a tym bardziej tworem państwowym, ale dziejowa konieczność nakazywała go wymyślić. Tak narodziła się Mołdawska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka ze stolicą w Tyraspolu, obejmująca poza Naddniestrzem również fragmenty Podola i ziem odeskich. Administracyjne roszady były jednak tylko wstępem do szerszej akcji ideologicznej. Bolszewicy postanowili też wymyślić zupełnie nowy naród: radzieckich Mołdawian niemających nic wspólnego z Rumunami. Teraz pozostawało już tylko czekać na geopolitycznie ­sprzyjający moment, kiedy będzie można ich wyeksportować na zachód.

Okazja w postaci II wojny światowej przyszła nawet szybciej, niż się spodziewali. Armia Czerwona pod koniec czerwca 1940 roku wkroczyła do Besarabii. Po burzliwym wojennym okresie ostatecznie cały region wcielono do Związku Radzieckiego, łącząc jednocześnie z dzisiejszym Naddniestrzem. Pomysł całkowicie sztuczny, bo te ziemie faktycznie nigdy do mołdawskiej Besarabii nie należały.

Z tego punktu widzenia Mołdawia to po prostu część Rumunii oderwana od macierzy w wyniku II wojny światowej. I taką perspektywę przyjęło wielu polityków u zarania mołdawskiej niepodległości. Bo zaprojektowani przez Moskwę Mołdawianie nie mogli i ciągle nie mogą poradzić sobie sami ze sobą. Nawet z flagą narodową powiewającą nad siedzibą rządu. Miała być mołdawska, ale wyszła bardzo rumuńska. Do niebiesko-żółto-­-czerwonych poziomych pasów dołożono herb z głową tura i orłem podkreślającym romańskie korzenie nowego państwa. Niby inaczej, ale do złudzenia podobnie. A jeśli z kolei Besarabia jest rumuńska, to cała mołdawska państwowość traci rację bytu. Przecież Rumunia już istnieje i spora część historycznej Mołdawii leży na jej terytorium, w tym ta nieszczęsna Suczawa, gdzie rezydował Stefan III Wielki. Bo i gdzie miał osiąść ze swoim dworem, skoro Kiszyniów nawet jeszcze wtedy nie istniał. A sznyt wielkomiejskości nadali mu dopiero Rosjanie, mianując stolicą obwodu besarabskiego.

I jakby tego wszystkiego było mało, jest jeszcze to nieszczęsne Naddniestrze, które w obliczu wyzwań dnia codziennego wydaje się przeciętnemu Mołdawianinowi problemem cokolwiek abstrakcyjnym.

– Według ostatnich badań socjologicznych zaledwie 5–8 procent Mołdawian uważa, że rozwiązanie sporu na linii Kiszyniów–Tyraspol jest kluczowym czynnikiem dla zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego Mołdawii – mówi Oazu akademickim tonem, ale szybko wraca do bardziej dosadnego języka. – Toż to kpina jakaś! Mamy pod bokiem separatystyczny kryminalny reżim sterowany przez chory umysł pana Putina, a moi współobywatele mówią „nic się nie stało!”.

Naddniestrze wyrobiło sobie w Europie niezłą prasę. Autorzy artykułów, blogów podróżniczych, różnej maści internetowych filmików z zamiłowaniem opisują je jako komunistyczny skansen. Że Leniny, że Staliny, że czerwone gwiazdy. Sowiecki full wypas. A poza tym, że trzeba dawać łapówki, że bandyterka, że wschodni mrok jak za żelazną kurtyną. Niby komunizm pełną gębą, a marketing jak w najlepszej kapitalistycznej korporacji.

Tego entuzjazmu nie podzielają podróżni na kiszyniowskim dworcu, z którego odchodzą marszrutki do Tyraspolu. Mimo że formalnie Mołdawia i Naddniestrze pozostają w stanie uśpionej wojny, to w praktyce granica jest otwarta. Wysłużone fordy transity co godzinę, czasami nawet co pół godziny, mkną na drugą stronę Dniestru. Codziennie setki Naddniestrzan przyjeżdżają pracować w Kiszyniowie. Dojazd do roboty jak każdy inny. Minibusy wyruszające z mołdawskiej stolicy przejeżdżają przez „bramę”, mijają mołdawskie posterunki policji i zatrzymują się przy naddniestrzańskiej kontroli granicznej. Odrapany szlaban, niechlujna budka pograniczników, połatany asfalt. Oto i żelazna kurtyna między państwem a quasi-państwem. Uznawanym i nieuznawanym. Dwudziestym pierwszym stuleciem smartfonów a ponurymi kazamatami Związku Radzieckiego.

Znudzony celnik zadaje klasyczne pytania: „A gdzie jedziesz? A po co? A do kogo? Aha”. Dzwoni gdzieś, obraca w palcach paszport, mierzy mnie wzrokiem. Nie jakoś groźnie, raczej z przyzwyczajenia służbisty oglądającego dziennie dziesiątki twarzy. W końcu podbija pieczątką karteczkę migracyjną robiącą za prowizoryczną wizę i macha ręką, wpuszczając do wnętrza Naddniestrza.

Marszrutka wjeżdża do Benderów, jedynego naddniestrzańskiego miasta po prawej stronie Dniestru. Kilku pasażerów wysiada na rondzie okalającym przypominający księżycowy lądownik posterunek policji drogowej GAI, której funkcjonariuszy zwie się na obszarze postsowieckim pieszczotliwie gaisznikami. I nagle Naddniestrze eksploduje. Kilometr wcześniej go nie było, a teraz już jest. W każdej możliwej formie podkreśla, że jeszcze nie zginęło, wprost przeciwnie – pędzi w przyszłość. Najpierw most kolejowy spinający dwa brzegi rzeki. Jego strzelisto-łukowate przęsła mienią się biało-niebiesko-czerwoną barwą, która przechodzi w czerwień przemieszaną z zielenią. Flaga Federacji Rosyjskiej splata się z flagą Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej. Odwieczna przyjaźń między malutkim ludkiem naddniestrzańskim a wielkim bratem ze wschodu jest solą tej krainy. Intelektualne męczarnie Oazu Nantoiego nad mołdawską tożsamością jego rodaków z Naddniestrza nie dotyczą, bo w tym miejscu zaczyna się russki mir. I kropka.

Nad tą bazą pojawia się nadbudowa. Rusza korowód monumentów. Najważniejszy to pomnik Chwały Wojennej, wysoka kolumna zwieńczona naddniestrzańskim godłem, na którym kłosy zboża otulają sierp i młot. Wokół niej cztery cokoły opisujące historię miasta. Zaczyna się od upamiętnienia jego założenia w 1408 roku, a potem lecą wojny. Najpierw z Turkami: w 1770, 1789, 1806 roku i wreszcie rok 1812 – włączenie Benderów do rosyjskiej macierzy. Sto lat spokoju i znowu. Rok 1918 – bohaterska, acz nieudana obrona przed Rumunami, rok 1919 – powstanie przeciwko rumuńskim okupantom, rok 1941 – kolejny bohaterski czyn obronny, tym razem przed połączonymi faszystowskimi siłami niemiecko-rumuńskimi, rok 1944 – operacja jasko-kiszyniowska i oswobodzenie przez Armię Czerwoną. Rok 1992 – zwycięska walka z mołdawskim agresorem. Dalej są kolejne postumenty. Tym razem postawiono na autentyczność. Bojowy wóz piechoty BMP z wypisanymi białą farbą inicjałami Naddniestrza zatrzymał się przed zniczem, w którym powinien płonąć wieczny ogień. Pomnik Poległych. Akurat tym razem zgasł, ale mają go uruchomić przy okazji kolejnego święta państwowego. Brązowe popiersie obwieszone od góry do dołu orderami. Generał lejtnant Aleksander Iwanowicz Lebiedź, dowódca stacjonującej nad Dniestrem radzieckiej 14 Armii. Zbawca nie tylko Benderów, ale całego Naddniestrza. I jako wisienka na torcie jeszcze mniejszy monumencik na cześć mirotworców, rosyjskich oddziałów wojsk pokojowych zabezpieczających podpisane ćwierć wieku temu zawieszenie broni. Koniec. Udało się za jednym zamachem opowiedzieć całą historię naddniestrzańskiej państwowości.

Mirotworcy patrzą na tę historię, której już stali się częścią, stojąc przy wjeździe na most obok przykrytego siatką maskującą transportera opancerzonego. Mętnym, znudzonym wzrokiem obserwują przejeżdżające auta. Na ich krótko ostrzyżonych włosach szklą się kropelki potu. Karabiny trzymają od niechcenia. Jeden pluje na rozgrzany asfalt pestkami słonecznika. Chłopaki nie mają za wiele do roboty. Ani Mołdawianom, ani Naddniestrzanom od dawna nie chce się już strzelać. Od czasu podpisanego w lipcu 1992 roku zawieszenia broni w zdemilitaryzowanej strefie buforowej nie doszło do żadnych poważnych incydentów.

Marszrutka opuszcza rondo i pędzi przez pustawe ulice na dworzec autobusowy. Poczekalnia jest zbyt duża, zbyt seledynowa i zbyt wymarła. Wzbudza niepokój. Nikt nie czeka na busiki rozjeżdżające się do Dubosarów, Rybnicy albo położonej hen na północy Kamionki. Jaskrawa szpitalna farba bije po oczach. Z wewnętrznego balkonu robiącego za drugie piętro roznosi się zapach pieczonego mięsa. „Stołówka ZSRR”. Napis ozdobiono sierpem i młotem. Za drzwiami rozciąga się czerwony komunistyczny raj.

W dworcowej jadłodajni jest wszystko, o czym marzy serce prawdziwego rewolucjonisty-proletariusza. Namalowaną na ścianie ogromną mapę Sojuza osłania bordowy proporzec z malutkim Stalinkiem pośrodku, a tuż obok wychyla się sztandar przodownika opiewający wysokie wyniki w socjalistycznym współzawodnictwie pracy. Na wsuwających kotlety, gulasze i mamałygi klientów gapią się Leniny. Jeden z portretu nad bufetem, drugi z mosiężnej tablicy, gdzie występuje jako członek trójcy nieświętej z Marksem i Engelsem, trzeci w 3D jako srebrne popiersie. Są też flagi republik związkowych. Mołdawskiej, która obecnie pełni funkcję flagi Naddniestrza, i ni stąd, ni zowąd estońskiej.

– Podoba ci się? – Uśmiechnięty od ucha do ucha młody mężczyzna patrzy na mnie rozentuzjazmowanym wzrokiem. Siergiej ma na sobie elegancką białą polówkę i modne okulary przeciwsłoneczne. – To moja prywatna kolekcja. Zbieram wszystkie pamiątki po ZSRR! Jest ich coraz mniej, ale co jakiś czas wpadnie mi w ręce ciekawy eksponat.

Podchodzi do półki zastawionej radzieckimi aparatami fotograficznymi. Zorki, smieny, zenity, FED-y. Jakiś stary gramofon i czarny jak smoła telefon pasujący do biurka partyjnego aparatczyka albo oficera bezpieki. Siergiej delikatnie podnosi słuchawkę i przykłada sobie do ucha.

– Towarzyszu Włodzimierzu Iljiczu, melduję wykonanie mojego rewolucyjnego obowiązku i likwidację wrogów klasowych – mówi z poważnym wyrazem twarzy, jednocześnie puszczając do mnie oko. – Wpadłem na pomysł tej knajpy, bo podobno retro jest teraz w modzie. Jak to wy mówicie na Zachodzie: „hipsterka”. Czy jakoś tak – wybucha śmiechem. – I wiecie co, zadziałało! Mam tutaj całkiem sporo turystów z zagranicy. Wszyscy są zachwyceni. No bo to przecież ten straszny Związek Radziecki, a my jesteśmy jego ostatnim bastionem. Dostają to, czego chcą. Sowiecką egzotykę.

Z zadowolenia Siergiej aż pociera ręce o krótkie sportowe spodenki w kolorze, jakżeby inaczej, czerwonym. Ale zamiast godła Kraju Rad jest na nich angielski napis „Choose Your ­Vocation” – „Weź los w swoje ręce”. Wreszcie Siergiej żegna się czule, zapraszając do swojej drugiej knajpy. Tamtą urządził w stylu carskiej Rosji i postawił na bogaty zbiór samowarów. Mówi, że też nieźle się ten pomysł sprzedaje, choć nie tak dobrze jak komunistyczna stylówka. Car nie jest aż tak sexy jak Lenin i Stalin.

– Przyjeżdżaj znowu. I koniecznie zabierz znajomych. Nie dalej jak wczoraj była tutaj jedna Polka. Agnieszka. Zapisałem nawet jej numer! – Uśmiecha się szeroko, a ściskając ręce na pożegnanie, przeprasza, że skończyły mu się wizytówki.

– A ty skąd jesteś? Aaa z Polski! Przywiozłeś nam pokój czy wojnę? – Stojąca na przystanku trolejbusowym obok dworca staruszka na mój widok od razu przechodzi do ofensywy. – Znowu będziecie do nas strzelać? Czego od nas ten Zachód chce? Gadają, że niby wszystkiemu winna Rosja, a sami dla pieniędzy podpalają świat. Amerykańscy imperialiści!

Impet uderzenia zgotowanego mi przez krewką emerytkę wyhamowuje starszy pan, wpychając się do rozmowy z Breżniewem, za którego to się „żyło”, a teraz wegetacja. Za Sojuza to było, że ho, ho! Tak dobrze, że głowa mała. Kobieta lekko skonsternowana wykonuje unik, zasłaniając się byłym naddniestrzańskim prezydentem Igorem Smirnowem. Ten to wypłacał solidne emerytury. Nie to co obecny przywódca Jewgienij Szewczuk. On pieniędzy nie daje, o ludzi nie dba, nędzę na kraj ściągnął. W obliczu takich problemów amerykańscy imperialiści schodzą na dalszy plan.

Trolejbus zatrzymuje się w centrum miasta. Przy głównym pasażu nieopodal kiosku wystylizowanego na wielką paczkę Marlboro znajduje się Muzeum Pamięci Tragedii Benderskiej. W dwóch salach zgromadzono wojenne eksponaty. Jakieś pistolety, karabin, granaty ręczne. Klasyka wojennych wspomnień. Jest też makieta domu mieszkalnego spalonego przez Mołdawian i plakat reklamujący koncert zespołu Czerwona Kalina w czerwcu 1992 roku. Impreza nigdy się nie odbyła, bo zamiast gitarowych riffów mieszkańcy musieli słuchać strzałów i wybuchów. Opisy wojny są oczywiste. Nie ulega żadnej wątpliwości, kto był agresywnym napastnikiem, a kto miłującą wolność ofiarą. Ale twórcy placówki poszli o krok dalej. Mówią już nie tylko o agresji, ale wręcz o ludobójstwie popełnionym przez nacjonalistów mołdawskich (a w zasadzie rumuńskich) na Naddniestrzanach, w tym przede wszystkim na mieszkańcach Benderów. Na ścianach bloków w północno-zachodniej części miasta wciąż widać ślady po odłamkach i kulach karabinowych. Czarna granitowa tablica na ścianie jednego z nich przypomina, że w tym miejscu przy wypełnianiu patriotycznego i służbowego obowiązku zginął kapitan milicji Grigorij Pawłowicz Jeczin. Ale od zniszczeń wojennych bardziej morderczy wydaje się upływ czasu. Tynk pęka, a farba łuszczy się na ramach drewnianych okien. Zabudowane balkony robiące za dodatkowy pokój przypominają jakieś polipy kurczowo uczepione wielkiej płyty, od której mogą się w każdej chwili oderwać i zabić przechodnia.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I