Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej - Tomasz Grzywaczewski - ebook + audiobook

Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej ebook

Tomasz Grzywaczewski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tu nie ma prostych historii i prostych odpowiedzi na trudne pytania. Tu zawsze żyje się niepewnie, coś każe siedzieć na walizkach i spać z otwartymi oczami. To miejsce dobre dla przemytników, uciekinierów i starców. Chociaż tej granicy od dawna już nie ma, życie nadal toczy się przygranicznym rytmem. Granica ciągle tkwi w głowach i we wspomnieniach – zarówno tych, którzy nie dali się wypędzić, jak i tych, których dawno wypędzono.

„Wymazana granica” Tomasza Grzywaczewskiego to reporterska wyprawa wzdłuż granic II RP – od Kaszub, przez Wielkopolskę, Śląsk, Bieszczady, po Kresy Wschodnie, Mazury i Pomorze. Autor odnajduje ostatnich pamiętających przedwojenne granice i ich znikanie – nad Bałtykiem, na Śląsku Cieszyńskim, w wioskach Bojkowszczyzny, wysiedleńców z akcji „Wisła”, ocalonych z rzezi na Wołyniu, mieszkańców dawnych rubieży Polski na Huculszczyźnie, Pokuciu, Polesiu, nad Dźwiną i na krańcach Litwy. Opowieść o tym, jak dziś żyje się przy nieistniejącej granicy, snują także nieliczni dobrowolni strażnicy pamięci oraz młodzi, którzy pragną żyć jak w XXI wieku przystało, ale którym brzemię pogranicza na to nie pozwala.

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
4,5 (521 ocen)
320
167
30
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martaoboe

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tej podróży po dawnych granicach i przeczytać tyle wyjątkowych i wspaniałych historii. Każda z nich porusza na swój sposób. Wielkie podziękowania dla autora, który potrafi trudne tematy opisać w obiektywny sposób.
10
MarcinGola

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne opowieści!
00
rtylus

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowite historie pokazujące ostatnie często okruchy polskości daleko daleko za nasza obecna granicą.
00
MilenaLulk

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Tomeek197076

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka polecam. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich..." Mt 25
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)

Marta Sapała Na marne

Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii

Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu

Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)

Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)

Anna Sulińska Olimpijki

Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach

Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)

Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)

Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej

Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie

Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)

Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)

W serii ukażą się m.in.:

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski

Wymazana granica

Śladami II Rzeczpospolitej

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Tomasz Grzywaczewski

Copyright © by Tomasz Grzywaczewski, 2020

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Wojciech Adamski

Korekta Karolina Górniak-Prasnal, Iwona Łaskawiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Mapa Piotr Urbański

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-131-3

Mojej kochanej żonie Kai

Pierwszy

Plażowicze maszerują drewnianym mostkiem przerzuconym nad uchodzącą do Bałtyku rzeką Piaśnicą. Pod pachami niosą ręczniki, parawany, dmuchane materace. Malutkie Dębki w sezonie wakacyjnym nadymają się letnikami jak balon. Dzieci krzyczą, dorośli dyskutują. Skręcają w stronę plaży, wychodząc z sosnowego lasu. Rozkładają się na miękkiej łasze białego piachu. Przechodzą obok niego, nie zwracając nań szczególnej uwagi. Nie wiedzą nawet, że już są po drugiej stronie.

On stoi trochę na uboczu. Pierwszy. Granitowy, wysoki na półtora metra słup. Czarne litery w dwóch liniach: „Versailles 28.6.1919”; „P” po jednej i „D” po drugiej stronie. Od niego wszystko się zaczynało. 5529 kilometrów wgryzającej się w Europę Środkową granicy oddzielającej II Rzeczpospolitą od Niemiec, Czechosłowacji, Węgier (przez kilka miesięcy), Rumunii, Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, Łotwy i Litwy. Linii na mapie przecinających kaszubskie bory, wielkopolskie niziny, śląskie kopalnie, karpackie szczyty, wołyńskie wąwozy, poleskie bagna, litewskie pojezierza, mazurskie puszcze. Kresek starannie wymazanych przez pakt Ribbentrop–Mołotow, niemiecką i sowiecką agresję, konferencję jałtańską. Przez Stalina, Hitlera, Roosevelta, Churchilla, Bieruta. Wspomniany granitowy prostopadłościan to niedawno ustawiona błyszcząca nowością replika. Oryginał według relacji okolicznych mieszkańców został ścięty, wywieziony do Berlina i rzucony Führerowi do stóp jako trofeum. Mniej legendarna wersja głosi, że słup przetrwał niemiecką inwazję i w bliżej nieznanych okolicznościach obalono go już po wojnie. Dawna granica nie podobała się ani nazistom, ani komunistom.

Jej ślady zarastają, pękają i murszeją, tak jak fundamenty pobliskiej, ukrytej pośród lesistych wydm wartowni Straży Granicznej. Najważniejsze z owych śladów znikają jednak pod ziemią zamknięte w drewnianych trumnach, w jakich grzebie się wspomnienia. Z tej oddychającej, myślącej, odczuwającej granicy pozostały dzisiaj już tylko okruszki. O nich jest ta książka.

Dzika jachta

Wydarzyło się to zimą 1920 roku na Gochach. W tym odległym kaszubskim regionie w wiosce Borowy Młyn zaraz po zakończeniu Wielkiej Wojny wybuchła mała wojna, za sprawą lokalnego miłośnika historii i krajoznawcy Zbigniewa Talewskiego nazwana w czasach nam nieodległych wojną palikową. Wojna ta była ze wszech miar osobliwa. Nikt w niej nie zginął, nie został ranny ani wzięty do niewoli. Nie padł w niej ani jeden zabójczy strzał, nie eksplodował żaden pocisk, nie spłonął ani jeden budynek. I to wszystko w Europie Środkowej pierwszej połowy XX wieku. Miejscu, które miało okazać się najkrwawszym, najbardziej nieludzkim, najokrutniejszym skrawkiem ziemi w dotychczasowej historii ludzkości. Ten rażący wręcz brak ofiar spowodował, że zwycięska potyczka polskich Kaszubów z Niemcami nie zagościła na kartach podręczników historii.

Powodem wybuchu konfliktu było rozczarowanie mieszkańców wioski Borowy Młyn ustaleniami międzynarodowej komisji wyznaczającej granicę. Mówiąc najkrócej, miejscowi Kaszubi chcieli być w Polsce, a trafili do Niemiec. Ksiądz Bernard Gończ podczas mszy wezwał więc ludzi, aby wyszli na spotkanie zbliżającym się funkcjonariuszom mającym wbijać wspomniane paliki. Borowianom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Sformowawszy pochód, dotarli na przyszłą granicę i zażądali jej przesunięcia. Co ciekawe, odmowę usłyszeli nie tylko z ust niemieckich, lecz także polskich oficerów, którzy uparli się wypełnić wydane im odgórnie rozkazy. Niejaki Jakub Trzeciński zakrzyknął wtedy: „Granica jest pod Białym Borem, tu je święta ziemio polsko”. Mimo takiego dictum karni wojskowi nie myśleli ustąpić. Polacy oddali strzały ostrzegawcze, próbując powstrzymać napierający polski tłum. Niezrażeni takim obrotem sprawy Kaszubi rozpoczęli wyrywanie wbijanych już słupków. Do niemalże identycznych wydarzeń doszło kilkanaście kilometrów na południe, w wiosce Konarzyny. Tam inspiratorem oporu okazał się ksiądz Alfons Schulz. Wojnę palikową upamiętniają wbite przy leśnej drodze na południe od Borowego Młyna, między młodnikiem a starym sosnowym lasem, pomalowane na biało-czerwono paliki. Przy każdym z nich zasadzono lipę i jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, za kilkadziesiąt lat utworzą one cienistą aleję. Na leśnym placyku otwierającym aleję ustawiono oryginalny betonowy słupek z granicy II Rzeczpospolitej.

W konsekwencji zamieszek geodeci odstąpili od próby delimitacji granicy, a miesiąc później przybyła na miejsce Międzynarodowa Komisja Graniczna z Torunia i przyznała Kaszubom rację. Granicę przesunięto o dziesięć kilometrów na zachód i do Polski włączono dodatkowe sto dziewięć kilometrów kwadratowych. Wojna zakończyła się zwycięstwem, którym mieszkańcy Borowego Młyna, Konarzyn i okolic mogli cieszyć się przez dziewiętnaście i pół roku. Aż we wrześniu 1939 roku historia XX wieku wróciła na właściwe jej tory. Ksiądz Bernard Gończ trafił do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie zmarł 11 lipca 1940 roku. Księdza Alfonsa Schulza 25 czerwca tegoż roku utopiono w wannie w obozie Stutthof.

*

Ostrowite to niewielka wioska położona na Gochach, niespełna dziesięć kilometrów od Borowego Młyna. Mieszka tu Janina Parzątka-Lipińska, która pamięta jeszcze czasy przedwojenne i nadciągający kres II Rzeczpospolitej. Poprawia właśnie siwe włosy, dotyka perłowego naszyjnika, sprawdza, czy podobne doń kolczyki dobrze się trzymają. W tej eleganckiej starszej damie trudno dostrzec ślady długich dziewięćdziesięciu lat życia. Mówi spokojnie, ale stanowczo.

– Ojciec tego dnia znienawidził Niemców. Wrócił wieczorem do domu bardzo podenerwowany. Zamknął się z mamą w pokoju i długo coś jej opowiadał. Był rok 1937, miałam wtedy siedem lat, a życie na naszym odległym pograniczu toczyło się jak zawsze. Trochę przemytu, dużo biedy, mało polityki. Mieszkaliśmy kilka kilometrów od granicy po polskiej stronie. Mama była piękną kobietą, w której kochali się wszyscy miejscowi kaszubscy chłopcy, ale ona pragnęła czegoś więcej. I zjawił się tata jak książę z bajki, tylko zamiast konia miał rower. Nie ma co się śmiać. W Ostrowitem nikt wcześniej takiego wynalazku nie widział. Na palcach nosił sygnety, na szyi złoty łańcuszek.

Mama pani Janiny była Polką, a tata pochodził z bardzo zamożnej szlachty polskiej, lecz zniemczonej i uważającej się za Niemców. Poznali się przez ogłoszenie matrymonialne w gazecie. On zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i specjalnie dla kobiety swojego życia nie tylko przeprowadził się z miasta na głęboką prowincję, lecz również nauczył się polskiego. Ona z kolei uczyła się jeszcze w pruskiej szkole niemieckiego, ale poza jej murami rozmawiało się tylko po polsko-kaszubsku. Pobrali się wczesnym latem 1914 roku. Dwa tygodnie po weselu ojca zabrali do okopów, ale po czterech latach wrócił bez jednego nawet draśnięcia. Tylko wtedy okazało się, że Ostrowite jest w niepodległej Polsce, a jego rodzinne strony zostały w Niemczech. Do Wielkiej Wojny nikomu w głowie się nie mieściło, że Gochy może przeciąć jakaś granica.

– Ojciec miał specjalną przepustkę i regularnie przekraczał granicę, jeżdżąc do swojej siostry zamężnej z Niemcem i mieszkającej w okolicach Człuchowa. Tego pamiętnego dnia był właśnie u niej w odwiedzinach. Dopiero po latach powiedziano mi, co się tam wtedy wydarzyło. Szwagier zabrał go incognito na zebranie pewnej ważnej organizacji partyjnej, do której należał. W końcu tata był Niemcem. Ta partia nazywała się NSDAP. W trakcie tego spotkania opowiadano, że już za chwilę świat się odmieni. Wybuchnie kolejna wojna, tym razem zakończona wielkim zwycięstwem Rzeszy. Granica zniknie, a odwieczne germańskie tereny wrócą do macierzy. Polska zostanie zajęta we śnie. Każdy z żołnierzy będzie mógł wziąć sobie najlepsze gospodarstwo i tyle majątku, ile zdoła udźwignąć. Starzy Polacy zostaną sprzątnięci, ci w sile wieku będą jako parobki robić dla Niemców za miskę jedzenia, a tylko dzieciom włos z głowy nie spadnie. Wychowa się je na porządnych niemieckich obywateli. Ojciec jeszcze kilkukrotnie bywał potem na takich zamkniętych naradach i za każdym razem wracał coraz bardziej przerażony. Bał się, że nas wymordują. Nie wiedział, że zginie od kuli, ale nie niemieckiej, tylko rosyjskiej.

Na Kaszubach nikt nie odgadł swojego losu. Najpierw niemiecka, a potem sowiecka nawałnica skutecznie pogrzebała pograniczne rozterki jej mieszkańców.

Na zachód od Ostrowitego, przy asfaltowej szosie tkwi niepozorny granitowy słupek ustawiony tutaj w 2018 roku, żeby na stulecie niepodległości upamiętniał miejsce, gdzie kiedyś była granica. Nieopodal, pod spadzistymi dachami budynków kryją się pokoje zapełniane kiedyś przez policjantów, pograniczników i celników. Dzisiaj za firankami ich okien toczy się zwykłe, codzienne życie, na podwórkach dzieciaki grają w piłkę, przed bramami stoją samochody. Głównie niemieckie: ople, volkswageny, audi. Granica w tym miejscu nie opierała się na żadnych naturalnych przeszkodach, kręciła niemiłosiernie pośród gęstych lasów i piaszczystych pól. Tu biegła na północ, tam na wschód, dalej na południe, a za winklem zakręcała ponownie na północny wschód.

W wiosce Brzeźno Szlacheckie, tworzącej z Ostrowitem i Borowym Młynem polski trójkąt na Gochach, mieszka Jadwiga Dorawa. To inna z mieszkanek Kaszub pamiętających lata trzydzieste. Ostrożnie siada na wyłożonym kocem fotelu, pod plecy wkłada poduszkę i obciąga niebieską wełnianą kamizelkę. Ręce trzyma złożone na podołku. Zastyga w tej pozycji. Poruszają się tylko jej usta.

– My byśmy wybuchu wojny nawet nie zauważyli, gdyby nam szyby 1 września nie wybili. Rodzice podnajmowali jeden pokój poczcie. Urzędnicy zdążyli uciec, a żołnierze chcieli się dostać do środka. Tata wyszedł wściekły i zaczął im wymyślać, że jakby zapukali, to sam by im otworzył. Nie przypuszczał, że może nas spotkać coś złego. Żołnierze byli wobec nas bardzo grzeczni. Nikomu krzywdy nie zrobili. Wojna wojną, a przecież z Niemcami zza granicy żyło się normalnie. Tutaj na Gochach za II Rzeczpospolitej bieda była trudna do wytrzymania. Ziemie są jałowe, same piaski, nic nie chce rosnąć. Przemycało się na drugą stronę, co tylko się dało. Masło, mleko, jajka. Gęsi się pędziło i świnie obute [by nie zostawiały śladów racic – T.G.]. Byleby tylko jakieś pieniądze zarobić. Słyszałam, że nawet co sprytniejsi przemytnicy byli tak z niemieckimi grenzschutzami, strażnikami granicznymi, poukładani, że w umówionym miejscu zostawiali im pod drzewem gąsior wódki, a ci przymykali oko na te ich eskapady. Toż to były dalekie kresy zachodnie. Warszawa leżała hen za tucholskimi borami, za rzekami i nikt o nas nie pamiętał. O wielkiej polityce to co najwyżej można było w radiu u telegrafisty posłuchać. Po kilku tygodniach zaczęły się aresztowania. W październiku zatrzymano naszego wójta Augustyna Lwa-Kiedrowskiego. Cała wieś o tym mówiła szeptem. Jedni z przerażeniem, inni ze złośliwą satysfakcją.

Lew-Kiedrowski był jednym z najbardziej zaangażowanych przywódców wojny palikowej oraz działaczy na rzecz polskości Kaszub. W 2013 roku w Zespole Szkół im. Jana III Sobieskiego w Brzeźnie odsłonięto poświęconą mu tablicę pamiątkową, gdzie nad jego imieniem wygrawerowano polskiego orła i kaszubsko-pomorskiego gryfa oraz napis „Ojczyzna – Polska – Kaszuby”. Orzeł jest w koronie, a gryf bez, choć zdaniem kaszubskich działaczy zrzeszonych we wspierającej kaszubską tożsamość narodową organizacji Kaszëbskô Jednota korona gryfowi jak najbardziej się należy. Tymczasem szkoła w Brzeźnie nieprzypadkowo nosi imię wielkiego polskiego króla. W 1933 roku Augustyn ku zdumieniu krajan zorganizował w swojej wsi pierwsze obchody 250-lecia bitwy pod Wiedniem. W wiktorii wiedeńskiej brali podobno udział Kaszubi z Brzeźna i okolic, a w uznaniu ich męstwa Jan III Sobieski nadał wszystkim tytuły szlacheckie. O tym legendarnym wydarzeniu przypomina pomnik postawiony w latach osiemdziesiątych w centrum Brzeźna oraz organizowana tutaj co roku w sierpniu inscenizacja tej batalii. Augustyna Lwa-Kiedrowskiego, który podarował Kaszubom romantyczną legendę o bohaterskich czynach ich przodków, Niemcy rozstrzelali pod koniec 1939 roku w Dolinie Śmierci pod Chojnicami.

– Miejscowi różnie postępowali. Niektórzy się cieszyli, pozdrawiali wkraczający Wehrmacht, radośnie wykrzykując: „Nasi wreszcie idą!”. Witali nową hitlerowską władzę z otwartymi ramionami i od razu chcieli być bardziej niemieccy od Niemców. Hitlerowcy z początku zwykłych ludzi nie tykali. Trzeba było tylko siedzieć cicho i się nie wychylać. Do naszej sąsiadki przyjeżdżała na wakacje z głębi Niemiec jej siostrzenica, pół Polka, pół Niemka. Nazywaliśmy ją „afrykański kot”. Nic innego całymi dniami nie robiła, tylko wylegiwała się na słońcu. A prężyła się do tego słoneczka jak rasowa kotka. Jak szła na spacer, to zawsze obok niej biegł mały, włochaty piesek, merdając ogonkiem. Zupełnie niepraktyczne zwierzę, bo niby jak taki kundelek ma domu upilnować. Jednak ona była nim zachwycona, tarmosiła go za uchem, czasami rzucała patyk i wołała za nim Molly. Gospodarze bali się, że jak tę Molly zeżre za którymś razem nasz swojski burek, to ojciec pannicy, pan Fischer, całą wieś nam rozstrzela. W każdym razie jak Molly nadciągała, to każdy patrzył, czy jego psisko na łańcuchu przy budzie siedzi. To było takie bardziej śmieszne niż straszne.

Przedwojenne polskie województwo pomorskie zostało po wrześniowej agresji niemalże w całości przyłączone bezpośrednio do Niemiec jako Okręg Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie i od marca 1941 roku podobnie jak na innych anektowanych terenach obowiązywało tam zarządzenie Heinricha Himmlera o możliwości wpisania na niemiecką listę narodowościową, czyli folkslistę.

– Jednak potem zaczęli niemieccy urzędnicy chodzić od domu do domu, nakłaniać do podpisania folkslisty i grozić, co się stanie, jeśli głowa rodziny odmówi wspaniałomyślnej propozycji samego Führera. Większość ludzi zapisywała się z biedy, żeby dostać kartki, mieć co do garnka włożyć. Moje siostry też bez butów biegały. Tata bardzo długo wzbraniał się przed folkslistą i złamał się dopiero jakoś w 1944 roku, jak jego kuzyna z Mielna wsadzili za odmowę do obozu w Potulicach.

W Potulicach pod Bydgoszczą od 1941 roku znajdował się obóz przesiedleńczy i pracy Lebrechtsdorf dla Polaków wysiedlanych z Pomorza, których majątki trafiały w ręce niemieckich gospodarzy. Szacuje się, że było w nim więzionych około dwudziestu pięciu tysięcy osób, z których zginęło prawie tysiąc trzysta, w tym ponad siedemset dzieci. Po wojnie utworzono w nim Centralny Obóz Pracy dla Niemców, który pochłonął około trzech i pół tysiąca ofiar.

– Taka prawdziwa wojna zajrzała nam w oczy, dopiero jak przyszli Rosjanie. Ojciec spotykał się z nimi trzy razy. Nasze Brzeźno Szlacheckie było bombardowane i ukryliśmy się u znajomych gospodarzy w innej wiosce. Jak przyszli czerwonoarmiści, to tata wyszedł z piwnicy poczęstować ich bimbrem oraz papierosami. Jeden wziął butelkę, drugi machorkę, trzeci buty, a czwarty ślubną obrączkę. Tata wrócił boso na dół. Szczęście, że mu chociaż spodnie zostawili. Do kolejnego spotkania twarzą w twarz, chwała Bogu, nie doszło. Ojciec siedział akurat przy pobudowanym na podwórzu piecu do chleba. Mama robiła obiad w kuchni, kiedy weszło dwóch uzbrojonych żołnierzy, pytając o męża. Ona naiwnie odpowiedziała, że coś tam w ogrodzie reperuje. Uratowało nas, że ona, nie znając przecież rosyjskiego, odpowiedziała po polsku i jeden z tych dwóch piękną polszczyzną odrzekł jej, żeby natychmiast poszła mu pomóc. Matka pobiegła, a oni zniknęli. Przyszli kolejnego dnia już sami Rosjanie. Tata świadomy niebezpieczeństwa cały dzień i noc przesiedział zakopany pod stertą szmat w gołębniku. Tyle szczęścia nie miał z kolei mój teść. Wyszedł późnym popołudniem pogadać do sąsiada. Zrobił się wieczór, potem noc, minęła północ, a jego ciągle nie ma. Żona w strachu pobiegła sprawdzić, co się stało. Sąsiad oczy w słup i mówi, że przecież on wyszedł od niego z chałupy dobre kilka godzin temu. Trzy i pół roku później żona patrzy, a od strony Borowego Młyna idzie jakiś zarośnięty mężczyzna, powłócząc nogami. Opiera się o płot. Ona przeciera oczy, w głowie jej się kręci, mamrocze: „Wicku, to ty jesteś…?”. Wreszcie wrócił do domu. Prosto z Syberii. Poszedł na pogaduchy i kieliszek bimbru, a trafił do łagru rąbać drzewo w lesie. Przeżył, bo znał trochę rosyjski. Nauczył się w 1920 roku, walcząc z bolszewikami. Wielu zostało w syberyjskich śniegach, a jeszcze inni wracali tylko po to, żeby zaraz umrzeć we własnych łóżkach. Strasznie byli wychudzeni, żony chciały ich jak najszybciej nakarmić. Nie wiedziały, że nie wolno dawać mięsa, tylko trzeba mleka, owoców, i to pomalutku, małymi porcjami. Tak ci, którzy uniknęli śmierci głodowej, umierali z przejedzenia. Los jak nikt potrafi zadrwić z człowieka. A przecież u nas była przed wojną Polska i my byliśmy Polakami!

Pani Jadwiga otwiera ciężkie drewniane drzwi wejściowe i wychodzi na maleńki ganek. Poprawia wiszącą na haku trzepaczkę do dywanów i prawie czule gładzi nieotynkowane ściany.

– Ten dom babcia wybudowała jeszcze za Wilusia, w 1913 roku, zaraz przed I wojną światową z porządnej czerwonej cegły. Dlatego przetrwał cały wiek i jeszcze sobie kolejne sto lat postoi, jeśli jakaś nowa wojna go nie zmiecie. Po wojnie na jedną stronę pól na północny zachód od Brzeźna mówiło się Berlin, bo oni wcześniej należeli do Niemiec, a na naszą Warszawa, bo my byliśmy przy Polsce. Granica długo z ludzi nie wychodziła, a może i teraz jeszcze w nich siedzi. Niech pan popatrzy. Tyle czasu upłynęło i historia zatoczyła koło. Kiedyś w każdym gospodarstwie było gwarno, tłoczno, mnóstwo dzieciaków po podwórkach biegało. Obecnie więcej jak dziesięć domostw zamkniętych na cztery spusty gapi się martwymi oknami. Jeszcze parę lat i ja jedna tutaj zostanę, jeśli dożyję, bo nie mam już siły nigdzie się ruszać. Młodzi wyjechali za pracą. Na Zachód. Do Niemiec.

Podróżujący szosą od strony Bytowa do leżącego kiedyś po niemieckiej stronie Kłączna bez trudu dostrzeże malutkie drewniano-kamienne sanktuarium, urządzone przy drodze. Wznosi się tu wysoki krzyż przypominający, żeby z Chrystusem wejść w trzecie tysiąclecie. Jest także prosta kapliczka z okorowanych pniaków nakryta spadzistym daszkiem osłaniającym od wiosennego deszczu wystrugane w drewnie figury trzech świętych. Na granitowym podeście stoi bielutki jak śnieg papież Jan Paweł II, unosząc w geście powitania prawą dłoń – w czerwcu 1999 roku mówił: „Pozdrawiam Kaszubów, lud kaszubski – odwiecznych gospodarzy tej pomorskiej ziemi”. Obok leży głaz, przy którym palą się znicze. W Kłącznie przed wojną ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców było Polakami, wśród nich Antoni Szreder. Jego synowa Anna Szreder przeciera obelisk szmatką, zapala knot i ustawia kolejną świecę. Dopiero kiedy wszystko jest wysprzątane, zaczyna opowiadać historię swojego teścia.

– Ojciec mojego męża był przedwojennym działaczem Związku Polaków w Niemczech, radnym do Landtagu, czyli lokalnego parlamentu, i jednym z organizatorów marszu na Bytów. W 1920 roku około trzystu Polaków zorganizowało manifestację, domagając się przyłączenia ziemi bytowskiej do Polski. Też chcieli mieć swoją wojnę palikową. Niestety, ich opór nie przyniósł żadnych rezultatów, a naziści im tego nie zapomnieli. Po wybuchu wojny aresztowali Antoniego i w akcie mordu sądowego ścięli go w 1943 roku na gilotynie w berlińskim więzieniu na Moabicie. Ciało zostało skremowane, a jego prochy rozrzucone w nieznanym miejscu. Niemcy lubią porządek, więc wysłali teściowej eleganckie urzędowe zaświadczenie o dokonaniu egzekucji. Ona wiedziała, że musi bać się Niemców, ale nie Rosjan, wyzwolicieli. Nikt z Kłączna nie uciekał, bo przecież nie zrobili nic złego. Za niemieckich czasów niektórzy, tak jak Antoni, walczyli o polskość. Jednak dla Sowietów każdy, kto żył w Rzeszy, był hitlerowcem. Jak przekroczyli dawną granicę II Rzeczpospolitej, to szli od wioski do wioski i po kolei brali mężczyzn z każdej rodziny. Kiedy teściowej zabierali syna Zygmunta, brata mojego męża, to wybiegła do żołnierzy, machając tym kwitkiem z Berlina. Tłumaczyła, że on jest rodowitym Polakiem, a jej mąż i jego ojciec Antoni Szreder za polskie Kaszuby oddał życie. Jednak wojskowy tylko ją odepchnął, a na dokument nawet nie rzucił okiem. Zygmunta wywieźli na Syberię. Wrócił do domu dopiero po kilku latach. Mojego ojca tak samo zabrali. Miałam wtedy siedem lat. Mama płakała, rwała sobie włosy z głowy. Tatę kolbami karabinów wepchnęli do kolumny więźniów i kazali maszerować do miasta. Trzymali go najpierw w Bytowie, a potem w Działdowie. Jakie to szczęście, że w końcu go oszczędzili i nie wywieźli na Wschód. Rano się budził, a tam dwóch obok niego było już kompletnie sztywnych. Wielu umarło. Spali na gołej ziemi. Tata na własne oczy widział, jak kolegę, pana Ostrowskiego, wrzucali do masowego grobu. A jego żonie powiedzieli, że jest na Syberii. Latami nie chciała ojcu uwierzyć, że był świadkiem, jak jego trupa w dole grzebali. Czekała, aż wróci. Człowiek chwyta się każdego skrawka nadziei.

Anna wsiada do samochodu. Trzaskają drzwi, warczy silnik. Jedzie do Bytowa drogą, którą w 1945 roku przemierzali, gnani przez Sowietów, jej ojciec oraz przyszły szwagier. W centrum miasta w średniowiecznym krzyżackim zamku znajdował się obóz przejściowy NKWD, z którego wysyłano ludzi do głównego obozu nakazowo-rozdzielczego w Działdowie umieszczonego na terenie niemieckiego obozu koncentracyjnego Soldau. Stamtąd tysiące osób wywieziono do łagrów. Do dziś nie udało się ustalić liczby ofiar bytowskiej placówki. Śledztwo IPN w tej sprawie z powodu braku dowodów zostało umorzone. W 2010 roku na murach twierdzy umieszczono tablicę: „W tym miejscu, w okresie od marca do czerwca 1945 roku, mieścił się obóz przejściowy NKWD dla mieszkańców Ziemi Bytowskiej. Niewinnym ofiarom, które straciły życie na skutek wycieńczenia, głodu i terroru sowieckiego”. Nie obyło się bez kontrowersji. Na forach internetowych zawrzało, że w obozie byli przetrzymywani również faktyczni niemieccy esesmani, gestapowcy i inni funkcjonariusze aparatu państwowego Trzeciej Rzeszy. Czyżby więc władze chciały uczcić pamięć hitlerowców? Anna długo przygląda się kawałkowi bordowego granitu.

– Kobiety krzyczały też z innego powodu. Gwałty stały się codziennością. Dzień w dzień po wioskach słychać było jęki maltretowanych dziewczyn i płacz dzieci łkających: „Mamusiu, mamusiu”. Nie tak wyobrażaliśmy sobie wyzwolenie od Niemców. Marzyło nam się, że jak Polska do nas przyjdzie, to wreszcie zapanuje wolność. Zamiast niej dostaliśmy czerwony terror. Tata, jak wrócił, to ważył niespełna czterdzieści kilogramów. Po wypuszczeniu z tego obozu zapakowali go na pociąg, żeby od razu w ramach wysiedleń wywieźć do Niemiec. On wyskoczył na stacji w Krzyżu, tłumacząc, że jest Polakiem. Strażnicy byli kompletnie skołowani, machnęli ręką i cudem go puścili.

Takiego szczęścia nie miała Gertruda Jutrzenka-Trzebiatowska, najpiękniejsza dziewczyna w Borowym Młynie, rodowita Polka, która w czasie wojny wyszła za mąż za żołnierza Wehrmachtu. W 1945 roku uciekła przed Sowietami do Gdyni, ale została tam aresztowana i zmuszona do przebycia z armią całego wojennego szlaku do Berlina. Na tym jednak nie skończył się jej dramat. Wracając do domu, została porwana przez pijanych rosyjskich żołnierzy i wywieziona niczym łup wojenny do ZSRR, gdzie trafiła do obozu pracy pod Archangielskiem. Do Borowego Młyna wróciła po pięćdziesięciu trzech latach w 1998 roku jako staruszka u kresu życia. Jej historię po raz pierwszy opisał pomorski dziennikarz Edmund Szczesiak w wydanej pod koniec lat dziewięćdziesiątych książce Porwana. Opowieść o brance, ale dopiero kolejne wydanie z 2014 roku pod tytułem Wyrwana z piekła spotkało się z szerszym oddźwiękiem. W okresie PRL obowiązywała jedynie słuszna wersja historii, w której dobrzy Rosjanie wyzwolili odwieczne polskie ziemie od złych Niemców i ogólnie – całego germańskiego żywiołu. Wymuszona przez komunistów zmowa milczenia pogłębiała wojenną traumę, powodując, że ofiary jeszcze przez wiele lat wolnej Polski bały się opowiadać o swoich dramatycznych przeżyciach. Na dodatek po 1989 roku zawiłości problematyki wcielania Kaszubów do Wehrmachtu i wpisywania na folkslistę spowodowały, że historycy niechętnie zajmowali się tą tematyką. Dopiero w ostatnich latach temat zbrodni dokonywanych przez Sowietów na Kaszubach przestał być tematem tabu, a stał się częścią publicznej debaty historyczno-tożsamościowej. W 2018 roku na ekrany kin trafił film Kamerdyner Filipa Bajona pokazujący przez pryzmat losów jednej rodziny niemiecko-rosyjską pułapkę, w jaką wpadli Kaszubi w pierwszej połowie XX wieku.

– Tak się złożyło, że Bytów wyzwolono 8 marca, w Dzień Kobiet. Tamtej zimy 1945 roku to był dzień tragedii Kaszubek. Rosjanie nie rozróżniali, kto jest Polak, a kto Niemiec. Dla nich wszystkie byłyśmy Niemkami, z którymi można zrobić, co tylko się chciało.

Metalowa klapka z napisem „Briefe und Zeitung” uchyla się lekko, odsłaniając szczelinę służącą listonoszowi do wrzucania poczty i prasy. W domu stojącym na obrzeżach leżącego kiedyś kilka kilometrów od granicy, ale już po niemieckiej stronie Piaszna, solidne drewniane drzwi oddzielają zabudowany ganek od właściwej części domostwa. Z jego spadzistego dachu pokrytego ceramiczną dachówką spogląda na przybyszów półokrągłe okno. Czerwonoceglany komin pnie się wysoko do nieba. Na zewnątrz tylko plastikowe ramy PCV zdradzają, że czas się jednak w tym miejscu nie zatrzymał i nikt na co dzień nie doręcza już domownikom niemieckojęzycznych przesyłek. Jego obecna gospodyni Urszula Landowska drobnymi krokami przemierza salon, odsuwa od ściany ciężkie drewniane krzesło i opada na jego miękką poduszkę. W dniu jej narodzin w 1938 roku po tym pokoju przechadzali się niemieccy pogranicznicy. Jej ojciec był zagorzałym komunistą, rozwieszającym w pobliskim Tuchomiu afisze przeciwko Hitlerowi. Miejscowym jego poglądy nie przypadły raczej do gustu. Grozili pistoletem, śmiercią, pobili kłonicą. Władze bacznie patrzyły mu na ręce, a jak wybuchła wojna, to wzięli w kamasze do Wehrmachtu i wysłali do Norwegii. Pod jego nieobecność komuniści w końcu zawitali na Kaszuby. Staruszka wbija wzrok w polerowany na wysoki połysk blat stołu.

– Wcześniej żyliśmy zupełnie normalnie, jakby wojna nigdy nie wybuchła. Przecież to były Niemcy. Miałam wtedy siedem lat, a pamiętam wszystko jak wczoraj. Koniec lutego 1945 roku, siarczysty mróz. W nocy mama ubrała mnie w najcieplejszy kożuch i kazała wdrapać się na wóz, bo uciekamy – najpierw w stronę Słupska, a potem Gdańska. Trzy tygodnie się nie myłam, nie rozbierałam. W mieście dotarliśmy do portu, gdzie czekał na nas kuter. Wujek, brat ojca, tylko poganiał: „Szybciej, pędem, bo nam odpłynie”. No i odpłynął. Powietrze przeciął warkot, na niebie pojawiły się czarne kropki i dookoła zaczęły spadać bomby. Wybuchy, ogień, płomienie. I tysiące ludzi próbujących się dostać na stojący przy pirsie wielki okręt. W większości kobiety z niemowlakami albo moimi rówieśnikami i starcy. Z walizkami, tobołkami, torbami. Krzyki, panika.

Kobieta delikatnie gładzi koronkowy obrus, przesuwa bardziej na środek fioletowy storczyk. No stojącym w kącie ciemnobrązowym piecu kaflowym wisi kalendarz po kaszubsku ze zdjęciami z całego regionu i wycięte z papieru serce. Tamtej zimy udało im się cudem dostać na statek do Niemiec i przez Lubekę dotrzeć do Bremy.

– Już się cieszyłyśmy z mamą, że wszystko będzie dobrze, że przeżyłyśmy, gdy w nocy ziemia się zatrzęsła. Zaczęły wyć syreny alarmowe. Alianci bombardowali Niemcy. W piwnicy doczekałyśmy wejścia Anglików. Jeden zabrał mamie zegarek, a drugi chciał ją zgwałcić, a przestał dlatego, że z trójką rodzeństwa zaczęliśmy się drzeć przeraźliwie.

Tata Urszuli z powodu wycieńczenia i odmrożeń trafił z Norwegii do szpitala wojskowego, gdzie zastał go koniec wojny. Jak tylko trochę wrócił do zdrowia, to przez brata odnalazł rodzinę w Dortmundzie i tam próbowali na nowo ułożyć sobie życie. Jednak w 1947 roku wrócili do Tuchomia, by zaopiekować się schorowaną babcią.

– Nie mogłam zrozumieć, co tu się wydarzyło. Dwa lata wcześniej, jak wyjeżdżaliśmy, to były Niemcy, teraz nagle jest Polska. A ja ani słowa po polsku nie mówiłam. Tylko po niemiecku i trochę po kaszubsku. W kościele potrafiłam trzy słowa wydukać: „Jezus”, „Maryja” i „amen”, w szkole dwa: „tak” i „nie”. Kiwałam głową, udając, że rozumiem, a równie dobrze nauczycielka mogłaby do mnie po indiańsku gadać. Na okładce elementarza był psiak, pod nim napis „As”. To latałam po wsi i krzyczałam na psy „as, as!”. Dopiero sklepikarka wyjaśniła mi, że „As” to imię, a pies to „pies”. Nikt nie chciał ze mną usiąść w ławce, bo przecież nie będzie siedział w ławce z Adolfem! Tak na mnie wołały dzieciaki na podwórku. Adolf to, Adolf tamto. Nauczycielka mnie też równo sztorcowała: „Ty Niemka, po niemiecku możesz sobie szwargotać u Adolfa, a tutaj jest Polska, więc masz mówić po polsku”. Po latach się zreflektowała, że niesprawiedliwie mnie traktowała, i dla mojej córki była do rany przyłóż. Bo widzi pan, w rzeczywistości to połowa szkoły zasuwała po germańsku, aż furczało. Po polsku rozmawiała druga połowa, która nie była tutejsza, lecz przyjechała zza miedzy, czyli przedwojennych polskich Kaszub, albo z Kielecczyzny, albo z Ukrainy. My z rodzeństwem natomiast mieliśmy znamię odmieńców, bo uciekliśmy do Niemiec. Uniknęliśmy tego kataklizmu, który spustoszył bytowską krainę. Tych grabieży, morderstw, zsyłek na Syberię, masowych gwałtów.

Jej szesnastoletnią sąsiadkę dorwało kilku krasnoarmiejców i zbiorowo zgwałciło, a dziewczyna nie była potem w stanie sama chodzić. Zwierzyła się z tego dopiero wiele lat po wojnie i do końca życia żałowała, że rodzice nie chcieli zimą 1945 roku uciekać. Urszuli się udało, a jej nie. Rodzice wybrali wierność kaszubskiej ziemi i zapłacili za to okrutną cenę. Nie, nie było warto jej płacić. Staruszka uśmiecha się niespodziewanie.

– W latach siedemdziesiątych nagle karta się odwróciła. Z dnia na dzień wszyscy Niemców polubili. Już nie byli tymi strasznymi okupantami, Adolfami, Szwabami. Teraz każdy chciał mieć zielony paszport, żeby prysnąć do RFN-u. Ludzie wpadli w amok. Sprzedawali meble, domy, żywy inwentarz, całe gospodarstwa, ładowali się do pociągów i na Zachód. Kiedyś ich przemocą wyganiano, a teraz wyjeżdżali z własnej nieprzymuszonej woli. To nie były pojedyncze przypadki, ale masowe zjawisko.

W 1970 roku zawarto układ o normalizacji stosunków między PRL a RFN oraz o wzajemnym uznaniu polsko-niemieckiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Pięć lat później na mocy dodatkowego porozumienia podpisanego w Warszawie polski rząd w ramach akcji łączenia rodzin zezwolił polskim obywatelom niemieckiego pochodzenia na swobodny wyjazd do Niemiec Zachodnich. W zamian Bonn przyznało Polsce nisko oprocentowany kredyt finansowy w wysokości jednego miliarda marek oraz przekazało miliard trzysta milionów marek „tytułem zaspokojenia wszelkich roszczeń i zwrotu kosztów osobom, które uiszczały niegdyś składki ubezpieczeniowe na rzecz instytucji niemieckich”. Jak wyliczono, jeden imigrant kosztował RFN dwadzieścia trzy tysiące marek, bo z tego wyjątkowego w realiach komunistycznego państwa uprawnienia skorzystało około stu dwudziestu pięciu tysięcy ludzi. Z punktu widzenia RFN za Niemców uważano każdego, kto był przed 1938 rokiem obywatelem niemieckim bez względu na faktyczną narodowość, w tym również na przykład działaczy Związku Polaków w Niemczech. W przeważającej części byli to mieszkańcy Górnego Śląska oraz tak zwanych Ziem Odzyskanych, w tym również dawnej niemieckiej części Kaszub. W tamtym okresie utarło się mówić o nich pogardliwie Volkswagendeutsche, robiąc, co oczywiste, aluzję do folkslisty z czasów okupacji i niemieckiej marki motoryzacyjnej. Nowi samochodowi volksdeutsche wybierali jakoby niemiecką tożsamość, żeby zamiast syreną albo w najlepszym razie małym fiatem móc jeździć volkswagenem i korzystać z dobrodziejstw kapitalizmu. Dzisiaj nie sposób stwierdzić, jak wielu emigrantów faktycznie wyjeżdżało z przyczyn narodowościowych, a ilu wykorzystało po prostu sposobność przedostania się na drugą stronę żelaznej kurtyny.

– Lepszy świat był tam, a nie tutaj. O Brunszwiku mówi się u nas drugi Bytów, bo tylu w nim naszych krajan siedzi. Tylko moi rodzice wzruszyli ramionami, oświadczając, że nigdzie się nie wybierają. Zawsze po swojemu. Kiedyś jako jedyni uciekali, to teraz jako jedyni zostaną. „Witro będzie regnen”. Tak moja mama do końca życia rozmawiała. Trzy różne języki w jednym zdaniu.

W centrum leżącej przed II wojną przy granicy z Polską wsi Rekowo stoi obelisk. Umieszczono na nim napis „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” i białego orła w koronie. Dzisiaj trudno jest dojść, kto go tam postawił. Jedni twierdzą, że został wzniesiony po 1945 roku dla upamiętnienia walk o polskość tych ziem. Drudzy powiadają, że pobudowano go w międzywojniu na cześć kaszubskich działaczy narodowych. Jeszcze inni utrzymują – i ta wersja wydaje się najbardziej prawdopodobna – że został ustawiony dla upamiętnienia mieszkańców wsi poległych w I wojnie światowej, o których przypominają wmurowane po bokach tablice z polskimi i niemieckimi nazwiskami. Po 1975 roku wszyscy jednak zgadzali się, że ostatni rekowianin zabierze tego kamora ze sobą, jak będzie się przeprowadzał do Niemiec.

Grzegorz Wantoch-Rekowski, którego rodzina pochodzi z Rekowa, jest liderem folkowego zespołu O Co Idze. Trzydziestolatek śpiewa po kaszubsku i gra na akordeonie kaszubską muzykę w nowoczesnych aranżacjach, z wyraźnie słyszalnym mocnym rockowym brzmieniem. Instrumenty klawiszowe wypełniają każdy wolny kąt jego mieszkania w starym, przedwojennym domu w Tuchomiu.

– Mój brat Witold, dziennikarz w „Kurierze Bytowskim”, zawsze miał wielki sentyment do kwestii polskości Kaszubów. Zaangażował się nawet w upamiętnienie polskiej szkoły w Ugoszczy.

W wyniku starań Związku Polaków w Niemczech, mimo kłód rzucanych pod nogi przez niemiecką administrację, w tej niewielkiej miejscowości pod Bytowem w 1930 roku otworzono jedną z nielicznych w okolicy polskich szkół.

– Z inicjatywy Witolda przed dawnym budynkiem placówki postawiono zgrabny, nie powiem, pomnik w kształcie pnia drzewa z inskrypcją: „O polską duszę, o każde polskie słowo”, pochodzącą z Pieśni Rodła. Pod spodem jest wyryte rzeczone Rodło.

Grzegorz sięga po jeden z leżących na półce pięknie zdobionych instrumentów.

– Kocham akordeony tak samo jak kaszubskie nuty. W nich jest nasza kultura i możemy dzięki nim szukać nici prowadzących do różnych naszych, choćby bardzo dalekich, kuzynów. Mnie jakoś zawsze ciągnęło do Niemiec i okazało się, że melodię podobną do naszej grają w Bawarii. W przeciwieństwie do mojego brata ja jestem związany z mniejszością niemiecką w Gdańsku. Pewna ekipa telewizyjna przyjechała do nas zrobić szybki materiał o współczesnej tożsamości Kaszub i po kilku dniach uciekła przerażona tym, ile sprzecznych odpowiedzi usłyszeli. Przybysze z centralnych części kraju dostają u nas zawrotu głowy. U nas wszystko się wymieszało. Kaszubskość z naciskiem na polskość, kaszubskość z zacięciem niemieckim i wreszcie kaszubskość czysto kaszubska, która próbuje uciec od tych narodowościowych łamigłówek.

Grzegorz naciska klawisze, ściska i rozciąga miech, wydobywając to niższe, to wyższe dźwięki. Muzyka wypełnia pomieszczenie.

Piotr Dziekanowski, redaktor naczelny lokalnego tygodnika „Kurier Bytowski”, zaciera ręce, przechadzając się po swoim gabinecie i opowiadając o zawiłościach kaszubskiej tożsamości złapanej w niemiecko-sowiecki potrzask.

– Mój dziadek pochodził z przedwojennych polskich Kaszub i Niemcy chcieli wciągnąć go na folkslistę. Oczywiście do przedostatniej trzeciej kategorii Eingedeutsche, czyli zdaniem nazistów silnie spolonizowanej ludności pochodzenia niemieckiego i w związku z tym traktowanej jako element wybitnie niepewny. Jednak wojna się rozwijała i potrzebne było mięso armatnie. Jak przychodzili go zapisać, to szedł do pracy daleko na pole, a rodzina w tym czasie wieszała w salonie pięknie oprawiony portret pana z wąsikiem. Kiedy tylko urzędnicy odjeżdżali, dziadek wracał do domu, a zdjęcie lądowało na dnie szafy. Zwodził ich przez ponad rok, zanim wreszcie go capnęli. Wtedy wybór był już prosty. Jesteś albo raczej będziesz Niemcem? Tak czy nie? Odpowiedział, że nie. Od razu wysłano go razem z rodziną do niemieckich bauerów do pracy przymusowej. Jednocześnie jakby mu ktoś powiedział, że Kaszubi nie są Polakami, to nie wiem, co by zrobił. Charakter miał raczej twardy. Z drugiej strony nie mnie oceniać tych, którzy powiedzieli „tak”. Zginałeś kark, wysyłali cię na front, ale rodzina mogła prowadzić normalne życie. Za odmowę płaciłeś nie tylko ty, lecz także wszyscy twoi bliscy. Wielu z tych, których wysłano na zachodnie fronty, przy pierwszej lepszej okazji poddawało się i przechodziło na stronę aliantów. Stąd tylu Kaszubów we Francji, Anglii, Włoszech. Z kolei Kaszubów żyjących po niemieckiej stronie granicy nikt w ogóle o zdanie nie pytał. Byłeś obywatelem niemieckim, więc miałeś obowiązek służyć w Wehrmachcie. Mam wrażenie, że Polacy z bardziej centralnych części naszego kraju tego nie rozumieją. Tak samo jak problemów z naszą pomorską partyzantką.

W połowie 1941 roku w okolicach Bytowa powstała na terenach Pomorza i części Prus Wschodnich Tajna Organizacja Wojskowa „Gryf Pomorski”, działająca do roku 1945. Partyzanci mimo wojskowego charakteru organizacji zajmowali się przede wszystkim pomocą dla rodzin osób aresztowanych oraz działalnością wywiadowczą i kontrwywiadowczą, rozpracowując ruchy sił niemieckich, informując o planowanych represjach, czasami zabezpieczając akcje sabotażowo-dywersyjne. Zdarzały się również akcje zbrojne, na przykład ataki na lotniska szkoleniowe, jednak bezpośrednia walka z bronią w ręku należała raczej w „Gryfie” do wyjątków.

– W takich Górach Świętokrzyskich łatwiej jest strzelać, bo Niemców miałeś co dwadzieścia kilometrów. To partyzanckie abecadło, bez całkowitego poparcia lokalnej ludności wielkiego powstania nie zrobisz. A na Kaszubach etniczni Niemcy mieszkali w każdej wiosce, do tego zniemczeni Kaszubi popierający Hitlera. Trzeba uczciwie przyznać, że tacy też bywali. Ziemia bytowska była w latach trzydziestych najbiedniejszym rejonem rejencji koszalińskiej. Socjalna polityka hitlerowców, program robót publicznych dawały nadzieję na wyrwanie się z nędzy. Z tego powodu część mieszkańców z nimi sympatyzowała.

Piotr siada na fotelu i po chwili zamyślenia kontynuuje opowieść.

– W języku polskim brakuje słowa, którym można by określić taką narodowościową magmę jak my. Jesteśmy Polakami, ale i nie do końca Polakami, bo również Kaszubami. I te dwie tożsamości się nie wykluczają, tylko uzupełniają. Oczywiście czytamy Mickiewicza, ale mamy też własnych twórców i język. Choć dzisiaj po kaszubsku mówi jedna piąta, może jedna szósta Kaszubów. To jak odróżnię Kaszuba od nie-Kaszuba? Na pewno Kaszub w trakcie wesela będzie zajadał się frékasë.

Redaktor wybucha śmiechem. Frékasë to kaszubska potrawka z kurczaka z ryżem i słodko-kwaśnym sosem, tradycyjnie podawana podczas ważnych uroczystości.

– Na pograniczu nie znajdziesz prostych odpowiedzi na trudne pytania. W każdym razie dziadek się zawziął i pozostał do końca wojny polskim Kaszubem albo, jak kto woli, kaszubskim Polakiem. A kiedy przyszli Rosjanie, to musiał córki chować, żeby ich nie zgwałcili, a jego samego trzy razy pod ścianą stawiali.

Po przejściu Sowietów ojciec Piotra Dziekanowskiego wspólnie z braćmi ruszyli pod Bytów. Z przedwojennych polskich Kaszub na przedwojenne niemieckie Kaszuby. Znaleźli wysiedloną wieś Pomysk, a potem dołączył do nich dziadek z pozostałą częścią rodziny. Początkowo napady były rzeczą tak powszechną, że przychodziło wręcz ostrzeliwać się przed grasującymi po dawnym pograniczu bandami. Prawdziwy dziki zachód.

– To taka dosyć typowa kaszubska biografia. Nic szczególnego. Potem przybywali kolejni spragnieni ziemi. Polacy z głębi kraju, głównie z Kielecczyzny, których nazywano „bosymi Antkami”, tacy byli biedni. Dalej Zabużanie. I wreszcie, jako ostatni element tej etnicznej układanki, Ukraińcy przesiedleni w ramach akcji „Wisła”.

Według spisu powszechnego z 1950 roku, a więc już po zakończeniu wielkich powojennych przemieszczeń ludności, w powiecie bytowskim mieszkało prawie dwadzieścia tysięcy osób, ale tylko niewiele ponad 20 procent stanowiła ludność autochtoniczna. 40 procent mieszkańców stanowili kaszubscy przybysze zza miedzy, a 15 procent osiedleńcy z centralnej Polski. Prawie 12 procent przybyło z anektowanych przez ZSRR wschodnich terenów II Rzeczpospolitej, przede wszystkim Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny. Ludność ukraińska deportowana tutaj w ramach akcji „Wisła” z Podkarpacia i Lubelszczyzny liczyła tysiąc sześćset osób, czyli około 8 procent mieszkańców. Przy czym wydaje się, że w rzeczywistości ten odsetek mógł być wyższy i wynosić nawet kilkanaście procent.

– Niektórzy z przybyszów przed czymś uciekali, mieli u siebie z kimś na pieńku, ukrywali się przed władzą. Tutaj był totalny wygwizdów, za lasem, daleko do Gdańska, daleko do Słupska. Problemy rozwiązywało się samemu. Z każdym trzeba się było dogadać. Dlatego na tych ziemiach powstała słowiańska wieża Babel – mówi, pokazując ręką w stronę wzgórza na obrzeżach centrum Bytowa.

Okalająca to wzniesienie ulica Parkowa w 2011 roku zmieniła nazwę na ulicę Josyfa Slipyja, który przez czterdzieści lat od 1944 roku był zwierzchnikiem ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego i arcybiskupem lwowskim. Osiemnaście lat swojej posługi metropolita spędził w łagrach na Syberii, a kolejne na wygnaniu w Rzymie. Z wnioskiem o nadanie nazwy wystąpiło bytowskie koło Związku Ukraińców w Polsce, a rada miejska jednomyślnie wyraziła zgodę. Na wzgórzu nad ulicą stoi kryta gontem świątynia mieszcząca dawniej zbór ewangelicki, a od lat osiemdziesiątych XX wieku greckokatolicką cerkiew św. Jerzego. Kościół ma dla Kaszubów szczególne znaczenie historyczne. W XVI wieku kazania w języku kaszubskim wygłaszał w nim pastor ewangelicki Szymon Krofey, autor najstarszych drukowanych zabytków języka kaszubskiego, w tym pierwszego katechizmu oraz śpiewnika religijnego Duchowne piesnie Doktora Marcina Luthera i ynszich nabożnich mężów. W środku świątyni znajduje się zdobione złotem siedemnastowieczne tabernakulum uratowane z cerkwi w wiosce Surochów na Podkarpaciu. Obok ukraińska flaga z podobizną Chrystusa. Na zewnętrznej ścianie powieszono dwie tablice. Pierwsza, z 1992 roku, upamiętnia Szymona Krofeya i jego literackie dokonania; druga, młodsza o dwadzieścia lat, ozdobiona tryzubem, oddaje hołd „Ukraińcom wysiedlonym z ziemi leskiej, przemyskiej, sanockiej i sokalskiej na ziemię bytowską wskutek okrutnej akcji »Wisła« 1947 roku”.

A jak to wyglądało od strony pojedynczych ludzkich losów? Genowefa i Józef Hryndziowie siedzą na tapczanie w swoim mieszkaniu na jednym z bytowskich blokowisk i cały czas trzymają się za dłonie. Oboje są Łemkami. Mówią ze spokojną nostalgią, nie wchodząc sobie w słowo. Jak dwa doskonale zestrojone muzyczne instrumenty. Ona urodziła się w 1936 roku w Czaszynie, on w 1937 w Brzozowcu między Leskiem i Sanokiem. U niej w kuchni stał piec do chleba, na którym jesienią suszyło się owoce. Jabłka, gruszki, śliwki. W całym domu nimi pachniało. U niego w sadzie rosły czereśnie tak mocno czerwone, że aż bordowe. Na ziemię bytowską przywieziono ich w jednym składzie, ale poznali się dopiero jako dorośli ludzie.

Genowefa:

– Szok. Mamie nogi wrosły w ziemię, nie mogła kroku zrobić. A każda minuta była na wagę złota. Żołnierz powiedział, że mamy dwie godziny na spakowanie. Co weźmiemy, to nasze, reszta przepadnie. Dopiero po chwili tata się otrząsnął i zaczął pakować, co wpadło mu w ręce. Nas było ośmioro rodzeństwa, a wóz mieliśmy tylko jeden. Za dużo się na nim nie zmieściło. Ludowe Wojsko Polskie odeskortowało nas do Kulasznego, gdzie była stacja kolejowa. Dwa tygodnie koczowaliśmy pod gołym niebem, zanim zapakowali nas w bydlęce wagony. W jednych ludzie, w drugich konie, krowy. Tydzień jechaliśmy. Na postojach wyskakiwaliśmy, żeby narwać trawy dla zwierząt, znaleźć studnię z wodą.

Józef:

– Do naszej wsi jeszcze przed deportacjami wpadło wojsko polskie. Podpalili domy, strzelali do tych, którzy próbowali gasić swój dobytek. Tak strasznie nie było nawet w czasie wojny. Nasze gospodarstwo wtedy oszczędzili i do szczętu spalili dopiero po tym, jak nas wypędzili.

Genowefa:

– Jak już dotarliśmy pod Bytów i weszliśmy do domu, to mama się rozpłakała. Tam nie było nic. Pustynia. Nie tylko żadnych mebli, ale nawet drzwi i okna zostały wyrwane. Upchnięto w tym domu kilka rodzin. Każda dostała jedną izbę. W takim pokoju jak ten salon mieszkaliśmy w jedenaście osób, bo jeszcze narzeczona brata dołączyła. A tam na Pogórzu zostawiliśmy taki piękny dom. W ciągu kilku lat mieszkaliśmy w czterech różnych wioskach, bo ciągle a to kazano nam się wyprowadzić, a to sam tata uciekał. Zapieklił się, że on, wolny człowiek z gór, mający swoje konie, nie zamierza w pegeerze pracować. Z początku miejscowi ludzie tak się nas bali, że spali z siekierami pod poduszkami.

Józef:

– Nazywali nas bandytami, banderowcami. Nie ma co się dziwić ich przerażeniu. Komunistyczna propaganda nakładła im do głowy, że wszyscy od niemowlęcia do starca jesteśmy mordercami. Wieczorem pod oknami, jak już je wstawiliśmy, kręcili się niby przypadkowi przechodnie. Sprawdzali, czy przypadkiem nie słuchamy po kryjomu Radia Wolna Europa. Wywrotowców trzeba pilnować, czy nie chcą znowu buntować się przeciwko władzy ludowej.

Genowefa:

– Kura sąsiadki w naszej zagrodzie zniosła jajka. Mama je pozbierała i odniosła prawowitej właścicielce. Kobieta nie mogła się nadziwić. Jaki zbrodniarz tak się zachowuje? Z kolei nauczycielka polskiego bardzo się ucieszyła, bo my jako jedni z niewielu uczniów mówiliśmy po polsku. Inni tylko po niemiecku. Mnie zresztą Niemców było okropnie żal, jak wyjeżdżali. Widziałam w nich nas samych.

Genowefa do Czaszyna pierwszy raz wybrała się w połowie lat pięćdziesiątych na wesele kuzyna. Nie miała szans odnaleźć rodzinnego domu, który został rozebrany i przewieziony do innej miejscowości. Nawet drzazga po nim nie została. A na pustym placu pobudowali się nowi lokatorzy. Józef u siebie był tylko jeden jedyny raz. Rodzice nigdy po wysiedleniu tam nie pojechali. Oni albo chcieli wrócić na zawsze, albo wcale nie zamierzali wracać. Nie dożyli czasów, kiedy stało się to możliwe. Staruszkowie przysuwają się do siebie. Mężczyzna obejmuje i przytula swoją żonę. Teraz mówią już jednym głosem. Od kilkudziesięciu lat ich opowieści splatają się w jedną historię.

– W tutejszych wioskach wszyscy byli wymieszani. Kaszubi powoli zaczynali rozumieć, że jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni i również przez Niemców, Rosjan, a teraz polskich komunistów wiele wycierpieliśmy. Dla nas, dzieciaków, to było znacznie łatwiejsze. Młodość szybko zapuszcza w nowym miejscu korzenie, a starość do ostatniego tchu trzyma się starej ziemi. Górskie powietrze jest zdecydowanie czystsze, a Bytów leży w niecce, słynie wręcz z reumatycznego klimatu. Rodzice cały czas wspominali i porównywali wszystko do ukochanej Łemkowszczyzny. Z tych porównań zawsze wychodziło, że tam lepiej, a tutaj gorzej. Choćby i obiektywnie było na odwrót, ale serca nie oszukasz. Zżyliśmy się ze sobą. Nawiązywały się pierwsze znajomości, potem przyjaźnie, a wreszcie miłości. Kaszubki zaczęły brać sobie Ukraińców, Ukrainki Kaszubów. Teraz już trudno odróżnić, kto jest kto. Choć mamy swój kościół, młodzież uczy się języka ukraińskiego, organizowane są wycieczki na Ukrainę. Jednak dzisiaj wszystko się ze sobą zlewa. Młodzi pragną wielkiego świata i odlatują. Nasze dzieci? Dwójka w Kanadzie, jedno w Niemczech. Wnuki wrosły w tamtejszą kulturę, a my tylko modlimy się, żeby prawnuki wiedziały jeszcze, czym była Łemkowszczyzna.

*

Z Anią i Orestem rozmawiam przez Messengera, bo oboje od dawna nie mieszkają już na Kaszubach. Chodzili do jednej klasy w liceum, ale zakochali się w sobie dopiero jako dorośli ludzie w Anglii. Od kilku lat żyją w Londynie. On jest programistą na kierowniczym stanowisku, ona pracuje w finansach. Nie planują wracać na Kaszuby. W Wielkiej Brytanii łatwiej i ciekawiej się żyje, a samolotem przez Gdańsk łatwiej się dostać do Bytowa, niż przebijając się krajówkami z Warszawy.

– W Udorpiu, gdzie mieszka wiele ukraińskich rodzin, organizowana była bytowska watra i z dziadkiem zawsze wciągaliśmy na maszty trzy flagi: polską, ukraińską i kaszubską – opowiada Orest.

Watra to tradycyjne ognisko karpackich pasterzy. Rozpalane dla uczczenia pamięci o przodkach, podtrzymania tradycji, budowania poczucia wspólnoty. Szczególne znaczenie watra ma dla Łemków i watrami nazywane są również festiwale kultury łemkowskiej, w tym najsłynniejsza Watra w Zdyni na pograniczu polsko-słowacko-ukraińskim.

– Z ojca śmieją się, że jest pierwszym Kaszubem wśród Ukraińców. Tak naprawdę dopiero w liceum kumple zaczęli się pytać, dlaczego chodzę do cerkwi, a nie do kościoła. Ale to nie miało jakiegoś szczególnego znaczenia. Ważniejsze było, jakiej muzyki słuchasz. A watra to była jedyna impreza, na której widziałem pod sceną bytowskich punków, metali i dresów bawiących się razem przy utworach ukraińskiego zespołu punkrockowego. Co tam różnice narodowościowe, połączyć skłócone subkultury to był w połowie pierwszej dekady XXI wieku prawdziwy wyczyn.

Orest jest Ukraińcem z dziada pradziada. Ania Kaszubką z babci prababci. Dziewczyna kiwa głową i po chwili rozpoczyna swoją opowieść.

– Obywatelstwo mam oczywiście polskie, ale też niemieckie po dziadku, który urodził się jeszcze w pruskim imperium. Jestem z krwi i kości stuprocentową Kaszubką po mamie, a jednak sama przed sobą czuję się trochę podrabiana, bo nie mówię w naszym języku. Za moich szkolnych czasów to był obciach odzywać się po kaszubsku. Od razu się z ciebie śmiano, że jesteś wieśniakiem z zabitej dechami prowincji. Taki spadek po komunizmie. Teraz to się zmienia, ale może też dlatego bardzo zależało mi, żeby podkreślić na ślubie kaszubskość. Zdecydowaliśmy się na cerkiew, ale przysięgę każdy z nas powiedział po swojemu. Orest po ukraińsku, ja po polsku.

Ślub Anny Jendernal i Oresta Hrycyny był zjawiskowy. Ona w kwiecistym wianku na głowie, on z przyozdobionym wstążkami kłosem w butonierce. „Tak” powiedzieli sobie w cerkwi św. Jerzego przed otwartymi bożymi wrotami ikonostasu, patrząc na uratowane tabernakulum. Pocałowali się przed cerkiewnymi drzwiami pod baldachimem z ruszników między czerwono-niebieskim szpalerem. Od strony panny młodej stały kaszubskie dziewczyny w modrych haftowanych ludowych strojach, od strony pana młodego ukraińscy chłopcy w szkarłatnych wyszywankach. Na weselu grał polski DJ i ukraińska kapela. W specjalnie przygotowanym dla gości śpiewniku znalazły się pieśni kaszubskie i ukraińskie.

– Moi bliscy zawsze byli bardzo otwarci na multikulti, a jednocześnie przywiązani do ukraińskości, mimo że na co dzień nie mówiliśmy po ukraińsku – mówi Orest, którego dziadków wysiedlono spod Przemyśla i Tomaszowa Lubelskiego. – Mamy wprawdzie znajomych, których rodzina w XXI wieku nie chce się zgodzić na małżeństwo mieszane, ale to mniejszość. Sztuka polega nie na tym, żeby się pobrać, ale jak przekazać dzieciom to podwójne dziedzictwo. Moim zdaniem w epoce globalizacji jest nawet większa niż dawniej potrzeba podkreślania tożsamości. Dziadek z ojcem martwili się, czy będzie komu watrę przekazać, a nie może się opędzić od różnych zapaleńców chcących na wyścigi organizować łemkowskie imprezy.

– Paradoksalnie Ukraińcom łatwiej jest walczyć, bo czują presję, aby wyróżnić się w polskim morzu. – Ania uśmiecha się lekko. – Natomiast Kaszubi są u siebie i zawsze czuli się Polakami. Specyficznymi, bo kaszubiącymi, ale Polakami. Msze w cerkwi po ukraińsku są co tydzień, a po kaszubsku od wielkiego dzwonu. Melodie ukraińskie błyskawicznie wpadają w ucho, współczesnej muzyki kaszubskiej jest jak na lekarstwo. Nawet jak wprowadzano dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości, to dla wielu mieszkańców nie miało to najmniejszego znaczenia. Dzisiaj być Kaszubem to świadomy wybór i wysiłek.

Ania i Orest pierwszego syna nazwali Igor, a drugiego Maksym, żeby ich imiona wymawiało się tak samo po polsku, ukraińsku i angielsku. Igor został ochrzczony w cerkwi w obrządku greckokatolickim, Maksym urodził się latem 2020 w trakcie trwania pandemii i na swój chrzest musi zaczekać do czasu, aż ponownie będzie można swobodnie podróżować do Polski. Na pytanie, czy zastanawiają się, kim będą ich synowie, przez chwilę milczą, ale potem odpowiadają wspólnym głosem.

– Ponieważ mieszkamy na obczyźnie, łatwiej nam wybierać z tych dwóch kultur to, co nam samym się podoba. Nie jesteśmy uwikłani w różne obciążenia i bagaż wspólnej pamięci historycznej. Staramy się synowi przekazać naszą potrójną kulturę, jednak to jego, a nie nasz wybór. I myślimy, że nie stanie się ani Ukraińcem, ani Kaszubem, ani Polakiem, tylko w pierwszym rzędzie Brytyjczykiem. Musimy się z tym pogodzić. Taka jest nasza, jako rodziców, rola. On będzie myślał i śnił po angielsku. Zacznie obchodzić Halloween zamiast Wszystkich Świętych. Tych naszych pogranicznych rozkmin będzie słuchał jak baśni z zamierzchłych czasów. A może stanie się zupełnie inaczej? Może zostawi Zjednoczone Królestwo i wróci do Bytowa?

*

Staruszek ujmuje w dłonie dwie pałeczki i młodzieńcza energia błyska mu w oczach. Elektryzuje włosy, wygładza rysy, rozszerza uśmiech. Jedna ręka uderza w ustawiony na sztorc metrowej średnicy bęben, druga strzela w umocowany na obręczy miedziany talerz. Pierwsza, druga, druga, pierwsza, pierwsza, druga. Eugeniusz Tandecki zaczyna grać z taką werwą, jakby właśnie zapomniał, że ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Kaszubskie rytmy wypływają z bębna, rozbijając ciszę. Mężczyzna jest w swoim żywiole. Solowy koncert trwa dobre pięć minut. Wreszcie pałeczka opada na talerz, obwieszczając zakończenie przedstawienia. Ocierając z czoła krople potu, mężczyzna bierze wdech i uśmiecha się.

– Jak zbliżali się Rosjanie, to Niemcy zapędzili wszystkich mężczyzn, od nastolatków po siedemdziesięcioletnich staruszków, do kopania okopów. Ja też się na tę wątpliwą przyjemność załapałem. Nie miałem specjalnie ochoty machać łopatą, ale takich, co się uchylali od pracy, wcześniej wysłali do Stutthofu, teraz zaś mogli i rozstrzelać za dezercję. A te nasze transzeje i tak Wehrmachtu nie uratowały. Jak przyszli Rosjanie, to zabierali wszystko, nawet obierki od ziemniaków do worka pakowali, ale instrumenty muzyczne udało nam się ocalić. Kontrabas, tubę i ten bęben kupiony przez moich przodków w latach osiemdziesiątych XIX wieku z pruskiej armii. Do nas wszedł krasnoarmiejec, wydarł się: „Pod ścianę, pod ścianę”. My przerażeni: „Za co, dlaczego?”. To, że tak dziwnie gadam, kaszubię, to nie oznacza, że nie jestem Polakiem! Wie pan, co odpowiedział? „Jeszcze nikogo nie zabiłem, a mam ochotę sobie postrzelać. Wy będziecie pierwsi”. Jakoś wybłagaliśmy ocalenie. Wtedy przypomniała mi się dzika jachta.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I