Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reporterska relacja z najsłynniejszego ultramaratonu na świecie - Marathon des sable. Miejsce - Sahara, średnie temperatury – od 8 do 40 stopni w ciągu doby, teren – piach, kamienie, skały, wyschnięte rzeki i jeziora, 6 etapów, dystans do pokonania łącznie – 250 km, plus na zakończenie 7-kilometrowy bieg charytatywny dla UNICEF. Sześć dni ciężkich zmagań z naturą, a przede wszystkim z własnym ciałem i duchem. Potworny ból wszystkich mięśni, rany na nogach, powalające zmęczenie, a do tego chwile zwątpienia, czasem dodatkowe przeciwności, jak np. rozlatujące się buty. A nowych na zmianę nie ma, bo maraton opiera się na zasadzie samowystarczalności. Organizatorzy zapewniają jedynie namioty do spania, obsługę medyczną i wodę. Resztę – sprzęt, jedzenie, ubrania, śpiwór – zawodnicy niosą na własnych grzbietach. Nietrudno zrozumieć, że takie dodatkowe obciążenie wzmaga trudy wyścigu i że każdy stara się ograniczyć swoje wyposażenie do absolutnego minimum.
Andrzej Gondek brał udział w wielu maratonach w Polsce, a kiedy zdobył ich "koronę" postanowił poszukać nowego wyzwania. W ten sposób znalazł się w Maroko jako jeden z wielu uczestników biegu i jeden z dwu Polaków. Opisuje rzetelnie cały wyścig – a czyni to z taką werwą, że czytelnik na zmianę wraz z nim podrywa się do biegu lub pada ze zmęczenia – przeplatając relację smakowitymi anegdotami maratońskimi.
Książka ma też drugą warstwę. Autor opowiadając o sobie, swoim życiu i rodzinie, daje czytelnikowi niezwykle cenny przekaz – jak ważna w życiu jest determinacja, konsekwencja, wiara we własne siły. Udowadnia, że ciężką i wytrwałą pracą można pokonać wszelkie ograniczenia i przeciwności. Pokazuje, w jaki sposób działać i dążyć do celu nie tylko w sporcie, ale w każdej dziedzinie życia. Uczy nastawienia na sukces i wykorzystywania porażek jako cennych lekcji, motywujących do jeszcze efektywniejszej pracy. Książka nie będąc poradnikiem, może być drogowskazem dla wszystkich, którzy chcą, aby ich życie było jak najlepsze, jak najpełniejsze. A tego przecież chce każdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W DRODZE DO MAROKA
PIERWSZY ETAP BIEGU
DRUGI ETAP BIEGU
TRZECI ETAP BIEGU
CZWARTY ETAP BIEGU
DZIEŃ WOLNY
PIĄTY ETAP BIEGU
BIEG CHARYTATYWNY
– Koniec filozofowania, pora zabrać się do działania! – mówię do siebie. Przede mną sześć dni wysiłku, jakiego nie zna jeszcze mój organizm. Do przebycia 225 kilometrów po piaskach Sahary. Stoję chwilę bez ruchu, wpatrując się w kołyszący się delikatnie na wietrze czerwony transparent z napisem „28. Sultan Maraton des Sab-les” – ten obraz zostanie ze mną na długo.
Maraton Piasków, czyli tygodniowy bieg przez marokańską Saharę ma już wieloletnią tradycję. Pierwsza impreza odbyła się w 1986 roku i wzięło w niej udział 23 śmiałków. Pomysł na ten szalony, pustynny ultramaraton narodził się dwa lata wcześniej. To wtedy Francuz, Patric Bauer, postanowił odbyć samotną, pieszą wyprawę przez nieprzyjazną Saharę. Przez 12 dni przewędrował 350 kilometrów, dźwigając 35-kilogramowy plecak. Zainspirowało go to do zorganizowania wyjątkowej imprezy – Maratonu Piasków.
Niebywała trudność Maratonu sprawia, że stał się on legendą. Większość ludzi uważa, że jest on zarezerwowany dla doświadczonych biegaczy szukających ekstremalnych wyzwań. To nieprawda. Wielu kochających naturę „zwykłych” amatorów pragnie posmakować niezwykłej przygody w niezwykłym środowisku. Dotychczas w imprezie wzięło udział blisko 11000 uczestników. Najstarszy zawodnik miał 78 lat, a najmłodszy 16. Trzeba jednak pamiętać, że chociaż wystartować może każdy, a nad bezpieczeństwem biegaczy czuwają lekarze, to w historii Maratonu zdarzały się przypadki śmiertelne.
Z zamyślenia wyrywa mnie głos organizatora – Patricka Bauera. Ten niezwykle przyjazny, dojrzały mężczyzna przekazuje nam informacje o tym, jak wygląda trasa, jakie punkty charakterystyczne mamy zapamiętać, by nie pomylić drogi i w rezultacie – się nie zgubić. Mówi też o pogodzie. Wielokrotnie podkreśla, że należy pić wodę i w miarę możliwości chronić się przed słońcem. Zwraca uwagę, abyśmy nie pozostawali obojętni, jeśli któremuś z rywali przydarzy się jakieś nieszczęście. Wszystkie te informacje chłonę jak gąbka. Wiem, że od nich może zależeć nie tylko moje zdrowie, ale i życie.
Nagle nastrój się zmienia. Patrick podaje przez megafon, który z uczestników obchodzi dziś urodziny. Jesteśmy rywalami, o tak, nie przeszkadza to nam jednak zjednoczyć się i pełną piersią odśpiewać radośnieHappy birthdayjubilatowi! To jedna z ostatnich miłych, beztroskich chwil przed wielogodzinnym morderczym wysiłkiem.
Wreszcie organizator życzy wszystkim powodzenia.
– No to koniec – myślę. – Startujemy!
Nic bardziej mylnego. W głośnikach rozbrzmiewa rockowo Highway to hell grupy AC/DC.
– Nie wierzę – szepczę pod nosem. Dopiero potem dowiedziałem się, że utwór ten jest przewodnim „motywem” Maratonu, swego rodzaju hymnem i przesłaniem.
Jakże słusznie! Słowa tej piosenki tak dobrze oddają koszmar, który nas czeka, że wszyscy bez zastanowienia rzucają się w oszałamiający pląs, rytmicznie potrząsając głowami. Licząca ponad tysiąc osób grupa wykonuje coś niby średniowiecznydance macabre, nie myśląc o tym, a może właśnie uświadamiając sobie, że zaczyna się długa podróż „autostradą do piekła”. Tak, do bardzo gorącego piekła. Tyle że nie autostradą.
To chwila w sumie dość komiczna, ale jednocześnie piękna. Znikają podziały narodowościowe i kulturowe, znika również rywalizacja. Zapominamy, że bierzemy udział w wyścigu. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wzmacniamy się i nakręcamy każdą nutą tego utworu, zaczynamy też rozumieć, że nie pozostaje nam nic innego, jak... zjednoczyć się i przeżyć... wspólnymi siłami.
Wzrokiem odnajduję Marka. Nie mogę powstrzymać emocji. Obejmujemy się, klepiemy po plecach, życzymy sobie powodzenia. Obydwaj pragniemy spotkać się na mecie w dobrym zdrowiu. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to pożegnanie stanie się naszym stałym rytuałem. Codziennie odnajdziemy się wśród tłumów po to, by się uścisnąć, jak gdyby każdy z nas wyjeżdżał gdzieś bardzo daleko i na bardzo długo. My przecież wiemy, że „różnie może być”, ale żaden nie mówi tego głośno. W tej chwili i w tym miejscu Marek jest najbliższą mi osobą. Zdaje się, że tylko on mnie rozumie i czuje to samo co ja, a łączy nas dodatkowo fakt, że jesteśmy jedynymi Polakami biorącymi udział w 28. edycji morderczego Maratonu Piasków w Maroku. Co nie znaczy, że pierwszymi. Pierwszym Polakiem, który w 2001 roku wystartował w biegu, był Stefan Stefański – zajął 18 miejsce! Po nim byli inni, a w roku 2012 nasza bardzo silna ekipa w składzie: Zbigniew Malinowski, Jacek Łabudzki, Maciek Żyto, Gaweł Boguta, Stefan Batory, Konrad Jędraszewski, zajęła drużynowo 5. miejsce. Teraz przyszła kolej na nas.
Do magicznego i długo wyczekiwanego startu pozostały sekundy. To mi wystarczy, by ogarnąć myśli, zapamiętać na długie lata to, co czuję w tej chwili. Nie waham się ani przez moment. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewność siebie to już połowa sukcesu, ale dziwię się, że jestem zdecydowany, by dobrowolnie – tak dumnie i tak bezczelnie – igrać ze śmiercią. Chcę się wyciszyć, ale nie mogę, ekscytacja jest zbyt wielka. Mam wrażenie, że za chwilę eksploduję, czuję, jak bardzo jest gorąco, duszno. I nagle pojawia się strach. Boję się, że nie wytrzymam, że coś mi się stanie: coś z krążeniem, a może się odwodnię, zasłabnę, zostawię rodzinę, przyjaciół…Te myśli są nie do wytrzymania! Na szczęście moment załamania trwa bardzo krótko. Oczyszczam umysł. Biorę się w garść. Podjąłem wyzwanie, tyle osób na mnie liczy, teraz już nie mogę się wycofać, to przecież nie jest w moim stylu…
Czekając na ten najtrudniejszy, jak dotąd, egzamin dla ciała i umysłu, sycę oczy widokami. Pod idyllicznym błękitem nieba rozciąga się bezkres pokrytej piaskiem i kamieniami Sahary. Przed nami piętrzące się w nieskończoność wydmy... aż po horyzont nic tylko wydmy, wydmy, wydmy. Lecz gdzieniegdzie, spośród piasku wynurzają się rośliny, dają nadzieję, że nie dla każdego pustynia oznacza wyrok śmierci. Chwilę przyglądam się tym, wysuszonym brakiem wody, spieczonym od słońca i doświadczonym trudem egzystencji, pustynnym formom życia. Z każdym gorącym wdechem nabieram wiary w siebie. Teraz wiem, że i ja mam szansę, i mnie może się udać. Składam sobie cichą obietnicę, która odtąd wypełniać będzie moje serce. W głowie, niczym słodka melodia, rozbrzmiewa postanowienie – mój cel to nie tylko „przeżyć”, ja chcę dobiec do mety i być w pierwszej dwusetce!
Nagle do moich uszu dochodzi dźwięk oznaczający początek biegu – wybiła 8:30, godzina „zero”. Sprężam się w sobie, jestem gotowy. Ostatni raz rzucam okiem na marokańskich kibiców, reporterów, fotoreporterów i transparenty sponsorów. Chcę to uchwycić, zapamiętać, zabrać ze sobą w tę daleką podróż. W chwilach zwątpienia przypomnę sobie, że na mecie czeka cywilizacja. Czeka moje życie. Te sześć dni, jakieś 230 kilometrów dystansu, cały kontener bólu, miliony stoczonych bitew ze sobą udowodnią mi wkrótce, że paradoksalnie – biegnie się głównie głową, nie siłą mięśni nóg.
Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech. Immanuel Kant
Jest piątek, 5 kwietnia, dochodzi północ. Jestem już w Paryżu na lotnisku i wypatruję Marka, z którym w rzeczywistości spotkam się po raz pierwszy. Znamy się tylko wirtualnie. Jeszcze nie miałem okazji uścisnąć mu dłoni. Pisaliśmy do siebie wiele maili, omawiając przygotowania do Maratonu. Wspólnie decydowaliśmy, jak spakujemy nasze plecaki, udzielaliśmy sobie rad, wymienialiśmy doświadczenia.
Co ja jednak o nim wiem? Kim jest mój kompan na najbliższe siedem dni doli i niedoli, Marek Wikiera? Wiem, że jest starszy ode mnie o 6 lat. Pochodzi z Przeworska, ale od 1998 roku mieszka w Gdańsku. Jest menedżerem, przedsiębiorcą, od 14 lat związanym z branżą ochrony osób i mienia. Absolwent KUL i programu Diploma in Management w Lubelskiej Szkole Biznesu. Sam o sobie mówi często „szczęściarz”. Ma żonę i syna (przyjdzie czas, gdy przekonam się, że są tak wspaniali, jak Marek o nich mówi). Podobnie jak ja, związany był ze sportem od dziecka do końca studiów. Nie miał jednej wybranej dyscypliny, ale próbował wszystkiego. Od pewnego momentu nasze historie się pokrywają. Tak jak u mnie, nastał dla niego okres szalonej pracy po kilkanaście godzin dziennie i… przybierania na wadze. Na sport nie było czasu. Swoje sportowe ciuchy odkurzył w 2005 roku. Zainteresowała go wówczas siłownia. Ta fascynacja trwała 2 lata, do momentu aż przestał się mieścić w standardowe rozmiary XL. Przygodę z bieganiem rozpoczął w zasadzie przypadkowo, kiedy kolega z siłowni zaproponował „przebieżkę”. Wkrótce przerodziła się ona w pasję, którą Marek ciągle rozwija i szuka nowych wyzwań. Dotychczas startował głównie w biegach terenowych i ekstremalnych: Bieg Katorżnika, Maraton Twardziela Extremum, Bieg Morskiego Komandosa, Kaszubski Kaper, choć nie unika też asfaltu… I następne podobieństwo między nami, oj, mnożą się nam te wspólne punkty, łączy pasję do biegania z działalnością charytatywną. Jego motto: Nigdy się nie poddawaj. Słodycz zwycięstwa smakuje krótko, a gorycz porażki – całe życie.
Wiem o nim wiele, ale dopiero teraz staniemy twarzą w twarz, dopiero teraz tak naprawdę się poznamy, niejako w boju. Marek powiedział, że ma na sobie czerwone trampki i czeka w hali odlotów. Rozglądam się... Już po chwili widzę faceta drzemiącego na krześle w dość niewygodnej pozycji, na nogach ma czerwone trampki. Marek? Tak, to on. Otwiera oczy i chyba też rozpoznaje mnie od jednego spojrzenia... czyżbym miał na czole napis Marathon des Sable? Uścisk ręki, wymiana serdecznych uśmiechów. Bez zbędnych ceregieli decydujemy, że najlepiej zrobimy, idąc spać, a idealnym miejscem jest lotnisko – nie motel, nie pensjonat. Nie chcemy się rozleniwiać wygodami, chcemy poczuć, że zaczyna się twarda, „męska” przygoda. Rozkładamy śpiwory, jeszcze chwilę rozmawiamy.
– Ta noc to preludium do tego, co nas czeka w Maroku! – rzuca Marek, a ja potwierdzam z uśmiechem.
Mój towarzysz zasypia pierwszy. Ja mam jeszcze chwilkę, by pomyśleć. Przez moment wspominam rodzinę, uśmiech mojej Kamili. Staram się przypomnieć sobie jej zapach. Przywołuję twarze moich kochanych dzieci.
– Ech, jeszcze będziecie ze mnie dumni – szepczę stanowczo, jakbym pragnął, by ten komunikat do nich dotarł. I, wpatrując się w sufit, zaczynam rozmyślać o tym, co mnie tu przywiodło, jaką drogę pokonałem, by dojść tu, gdzie teraz jestem.
Zawsze kochałem sport. Moja kondycja była bez zarzutu. Jednak parę lat temu coś się wydarzyło, a mniej więcej w 2008 roku zupełnie przestałem być sobą. To tak, jakbym na chwilę dla jakiegoś kiepskiego żartu wskoczył w ciało innego mężczyzny. Niestety, ambitny wcześniej sportowiec doszedł do wagi 120 kilogramów. Teraz podejrzewam, że na wadze było więcej, omijałem ją jednak szerokim łukiem – nie chciałem, a może nie potrafiłem już, mierzyć się z rzeczywistością. Czasami jednak dołowałem się myślą, że moje dzieci mogłyby mieć ojca siedzącego na kanapie, który ciężko sapie okrutnie spocony, ubrany – nie daj Boże! – w podkoszulek z siateczki, popija piwo, szukając pilota od telewizora. Koszmarna wizja, która za każdym razem wprawiała mnie w stan odrętwienia. Nie mogłem do tego dopuścić! Nie chciałem takiego życia dla siebie, nie chciałem takiego ojca dla moich dzieci. Nieraz koledzy, widząc jak wiążę buty, docinali:
– Andrzej, ty balansujesz na granicy życia i śmierci! Jesteś cały czerwony! Wyglądasz jakby miało ci coś w tej głowie strzelić! – Zaczepki kończyli gromkim śmiechem.
Nowy Rok świętowaliśmy z Kamilą i znajomymi w Stanach. Padło hasło wyprawy windsurfingowej do Grecji. Bardzo się zapaliłem i, jak się okazało, ten pomysł był punktem zwrotnym w moim życiu. Bardzo chciałem popływać na desce, jednak Kamila niechętnie przyjęła ten pomysł. Rzuciła więc:
– Dobrze, jeśli schudniesz do dziewięćdziesięciu kilogramów!
Chyba wtedy nie zdawała sobie sprawy, jak te słowa zmienią moje życie. Wryły mi się w pamięć niczym tablice przykazań i mobilizowały. Przyrzekłem sobie, że wybiorę się na tę wyprawę w weekend majowy i do tego czasu osiągnę wymarzoną wagę – zostały mi cztery miesiące, by stracić trzydzieści kilogramów. Rozpocząłem intensywne odchudzanie. Narzuciłem sobie drakońską dietę: głównie sałata i produkty białkowe. Postanowiłem, że będę biegać. Moja pierwsza trasa miaa długość jednego kilometra, a pokonywałem ją... w pięciu etapach! Fizyczny i psychiczny opór wydawał się nie do przejścia. Gdy dobiegałem do wyznaczonego przystanku, niemal szukałem kogoś, kto przypadkiem miałby przy sobie respi-rator. Oparty o blok myślałem: „Już wiem, jak to jest mieć zawał. Za chwilę zejdę z tego świata. Nie dam rady!”. Chwilę musiałem odpocząć. Uspokoiłem oddech, serce, umysł. Gdy wlokłem się do domu, moje myśli wykonały obrót o 180 stopni. Wiedziałem, że nie mogę się poddać. Zrobiłem już pierwszy ruch, ten najważniejszy – zmobilizowałem się. Poczułem, że doszedłem do takiego punktu w życiu, że muszę podjąć walkę, sam, bo nikt inny tego za mnie nie zrobi. Ważąc 120 kilogramów, stałem na krawędzi. Teraz w końcu miałem szansę zacząć się od niejoddalać, opuścić ten ślepy zaułek, w którym tkwiąc, niszczyłem życie swoje i swoich bliskich. Nim przekroczyłem próg domu, byłem pewny, że jutro też pójdę i dzielnie stawię czoła swoim słabościom. Odtąd było tak każdego dnia. Mój wyznaczony kilometr przebiegałem w pół godziny. Z czasem zacząłem pokonywać go bez przystanków. Po powrocie do domu wskakiwałem jeszcze na piętnaście minut na rowerek stacjonarny. Błogie poczucie szczęścia, obok utraty wagi, dawał mi fakt, że przebywam tę wyczerpującą trasę „na raz”. Pamiętam kiedy po raz pierwszy wyznaczyłem sobie „rundkę” – 1700 metrów. Wybiegłem z domu i bez zatrzymywania pokonałem całą trasę. Wracając, już od progu krzyczałem:
– Kwiatek! Kwiatek! Udało mi się, przebiegłem całą drogę!
Radość moja nie miała granic, duma rozpierała serce. Naprawdę byłem szczęśliwy. Myślę, że wtedy właśnie złapałem maratońskiego bakcyla. Po raz pierwszy poczułem, jaką satysfakcję daje pokonanie własnych ograniczeń wynikających z defektów ciała bądź braku wiary we własne siły. Dodatkowo motorem podkręcającym moją motywację była szybko spadająca waga i poprawiające się wyniki zdrowotne. Na zawsze już pożegnałem nadciśnienie, a w majowy weekend pływałem w Grecji na desce...
Mimo tej ogromnej satysfakcji ze zwycięstwa nad samym sobą, po powrocie poluzowałem, osiadłem na laurach. Waga znów skoczyła. W porę się jednak opamiętałem i, gdy wskaźnik wagi zatrzymał się na 108 kilogramach, zaproponowałem koledze z pracy wspólne biegi. Poszliśmy do lasku niedaleko naszych domów. Komicznie wyglądaliśmy – dwaj brzuchaci panowie uprawiający jogging w lycrach. Pokonaliśmy jeden kilometr w osiem minut. Wynik niezbyt oszałamiający, ale ważne, że się ruszaliśmy. Już na pierwszym treningu zrodziła się w mojej głowie pewna idea.
– Darek, fajnie byłoby przebiec kiedyś maraton. – Gdy to powiedziałem, nagle nabrałem przekonania, że kiedyś tak się stanie. Nie dzisiaj, nie jutro, może nawet nie za rok, ale zrobię to.
Po trzech miesiącach wspólnych treningów zostałem sam. Moje doświadczenie zarówno życiowe, jak i zawodowe nauczyło mnie, że jak ma się cel, to należy go osiągnąć, trzeba być konsekwentnym, systematycznym i się nie poddawać. Trenowałem więc cztery razy w tygodniu, zwiększając dystanse. Trzymałem dietę. Po roku, z wagą oscylującą między 93 a 94 kilogramy, przebiegłem w Krakowie swój pierwszy maraton. Nawet wtedy nie przyszło mi do głowy, że moja maratońska przygoda zabrnie tak daleko i znajdę się tu, gdzie jestem teraz – na lotnisku w Paryżu, w kwietniu 2013 roku... Odwróciłem się na bok i zamknąłem oczy, szepcząc: Śpij spokojnie, rodzino!
Po przespanej nocy idziemy z Markiem do hali odlotów, gdzie trwa odprawa. W zeszłym roku zgłosiliśmy nasz udział w Maratonie Piasków za pośrednictwem oddziału francuskiego, w Polsce nie było takiej możliwości. Niemiecki i angielski, ze względów ekonomicznych, odrzuciliśmy niemal od razu. Udział w tej imprezie wcale nie jest tani, samo wpisowe wynosi około 5000 dolarów. Dołączamy do naszej grupy. Jest najliczniejsza. Ponad trzysta osób. Od razu rozpoznajemy uczestników po plecakach, ubiorze i fizjonomii. Wiemy, że lecimy w to samo miejsce, w jednym celu. Siadamy przy stoliku, zamawiamy kawę. Odrobina kofeiny dobrze nam zrobi. Poza tym, to jeden z tych „luksusów”, za którymi będę tęsknić. Samolot odlatuje 9:05, na moim zegarku jest 8:50, rozglądam się. Nasi towarzysze i jednocześnie rywale leniwie przeciągają się, spacerują po punkcie kontrolnym lub, jak my, delektują się smakiem kawy z podrzędnej lotniskowej kawiarenki. Nagle czuję niepokój.
– Marek, coś jest nie tak – mówię lekko podenerwowany.
Równocześnie spoglądamy na monitor odlotów. Po plecach przebiega nam dreszcz, adrenalina uderza do głowy.
– To nie jest nasz samolot! – krzyczę. – Oni czekają na ten o 10:00, nasz za chwilę odleci z drugiego końca lotniska!
W jednej chwili łapiemy podręczne bagaże i biegniemy, ile sił w nogach, przez całe paryskie lotnisko. Przepychamy się w kolejkach, przepraszając ludzi, ale ani na moment nie zwalniając. W głowie kotłuje się myśl: „Nie przegram w ten sposób Maratonu Piasków! Muszę dotrzeć do Maroka!”. Po dziesięciu minutach łapiemy samolot. Udało się.
– Mamy niezłą rozgrzewkę przed pustynią! – śmieje się Marek.
– Nie dopiłem kawy – żartobliwie udaję zmartwienie, starając się ukryć zdenerwowanie.
Omal nie zaprzepaściliśmy naszych marzeń i kilku miesięcy ciężkiej harówki. Napięcie mija. Stojąc w kolejce do wejścia na pokład samolotu, poznajemy Słoweńca, który pięciokrotnie już brał udział w pustynnym maratonie. Chwilę rozmawiamy. Jestem pełen podziwu. Ten mężczyzna za każdym razem zajmował miejsca w pierwszej dwudziestce! „Jak mu się to udało?”, zadaję sobie pytanie. Czuję zazdrość, ale to dobra zazdrość, mobilizuje mnie i jeszcze bardziej nakręca. Nie mogę się doczekać, kiedy nareszcie stanę na linii startu. Wsiadamy do jednego z dwóch wyczarterowanych samolotów. Naszego. Właściwego. Lecimy.
Lot przebiega spokojnie. Widok tej przytłaczającej przestrzeni za oknem nie pozwala mi zasnąć. Gdzie nie spojrzę, ukazuje mi się obraz bezkresnego nieba. Pomyśleć, że to samo niebo wprawiało mnie w zadumę kilka lat temu, przed pierwszym maratonem w Krakowie. Dopiero teraz, siedząc wygodnie w samolocie, wspominam go dobrze. Wiem, że dostałem wtedy nieźle w kość, ale gdyby nie ta lekcja, może nie byłoby mnie dzisiaj w drodze do Maroka. Poziom mojego rozgoryczenia wzrastał razem z każdym kilometrem przebytego maratonu. Wraz z tym uczuciem przyszła też pokora i świadomość, ile jeszcze pracy przede mną.
Kraków pokonałem z czasem 4 godziny 5 minut. Nigdy nie zapomnę, co wtedy czułem. Nie był to dla mnie lekki bieg, ale być może był tym najważniejszym... Doświadczył mnie bardzo mocno fizycznie i psychicznie. Od 27. kilometra toczyłem ze sobą nieustanną walkę. Ból wszystkich stawów zaciskał moje usta w niewyraźny grymas. Dodatkowo krwawiły mi sutki. Nie pomyślałem, aby się zabezpieczyć przed nieustannie ocierającą się o nie koszulką. Dla niektórych mogłem wyglądać zabawnie – atletycznej budowy mężczyzna stoi powykrzywiany z bólu, nieuchronnie tracąc przy tym naturalnie wyprostowaną sylwetkę. Ból ponaciąganych mięśni i ścięgien był tak wielki, że idąc, musiałem wspierać się o ściany. W dodatku na mojej klatce piersiowej widniały, niczym namalowane, dwie czerwone smugi krwi i potu. Pomyślałem wtedy, że kończę. Już nigdy nie wystartuję w żadnym maratonie. Nie warto się tak trudzić dla – i tak – kiepskiego wyniku. Poza tym miałem świadomość, ile czasu zajmie mi przywrócenie pokiereszowanego ciała do stanu sprzed biegu.
Poszedłem pod prysznic. Tam, razem z krwią i potem spływającymi do odpływu, uchodziły ze mnie negatywne myśli. Później stałem w pokoju, wilgotny jeszcze od wody, niosącej ulgę mojemu obolałemu ciału. Wyrzuciłem z siebie:
– Nie mogę tego tak zostawić. Nie mogę odpuścić. Dlaczego jedno potknięcie, jedna niedogodność ma zadecydować o tym, że zrezygnuję z postanowienia, celu, marzenia?
Zamiast słodkiej dumy, poczucia spełnienia, czułem niedosyt, niezadowolenie – czas, w jakim pokonałem dystans, w ogóle mnie nie satysfakcjonował. Musiałem go poprawić. Tylko gdzie? Nie chciałem powtarzać krakowskiego maratonu. Wolałem zrobić coś nowego, nawet bardziej spektakularnego. Szybko pojawiła się nowa koncepcja zdobycia Korony Maratonów Polskich: Warszawa, Wrocław, Poznań, Dębno oraz Kraków, który miałem właśnie za sobą.
W ciągu dwóch lat zrealizowałem swój plan. Każdą kolejną trasę kończyłem z lepszym wynikiem. Nabierałem doświadczenia biegowego. Byłem bardziej wytrzymały. Nogi niemal same mnie niosły. Organizm przyzwyczajał się, radził sobie z bólem, był wytrenowany. Już nigdy nie zareagował tak, jak wtedy w Krakowie. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Wiedziałem, że chwilowe zwątpienie po pierwszym maratonie już nie wróci. Miałem warsztat w postaci przebytych kilometrów, świetnych wyników wydolnościowych i odporności psychicznej, która nigdy nie stałaby się tak silna, gdyby nie kryzys w mieście Smoka Wawelskiego. Każdy wie, że mocniejszy jest ten, kto odbije się od dna. Wówczas trampoliną był dla mnie Kraków.
Do szóstego maratonu, w Warszawie, przystąpiłem rozluźniony. Zobowiązałem się, że będę pilotował kolegę – debiutanta w tej dziedzinie sportu. Miałem swój udział w wyborze jego aktywności ruchowej. „Zaraziłem” go biegami i motywowałem do osiągania lepszych wyników. Niejako stałem się ojcem chrzestnym jego przyszłej pasji. To dodatkowo obligowało mnie do dotrzymania mu towarzystwa.
Wspólnie intensywnie trenowaliśmy prawie każdego dnia do czasu, gdy dostałem półtoraroczny kontrakt, który wiązał się z wyjazdem do Łodzi. Do domu zjeżdżałem tylko na weekendy. Miałem wiele wolnego czasu. Chodziłem biegać i rozmyślałem. Pewnego wieczoru zacząłem się zastanawiać nad kolejnym wyzwaniem. Startowałem już w sześciu maratonach i co dalej? Moje ciało potrzebowało stymulacji dostarczanej przez treningi i wysiłku. To był mój narkotyk. Moja heroina. Dopiero zmęczony na maksa, czułem, że żyję. Oczami wyobraźni widziałem, jak serotonina wypełnia mój mózg, dając poczucie niesamowitego odprężenia, sa-mozadowolenia, spokoju, błogości, po prostu szczęścia. Włączyłem komputer i otworzyłem internetową wyszukiwarkę Google. Wpisałem najprostszą frazę, jaka wtedy przyszła mi do głowy: „najtrudniejszy ultramaraton świata”. Otworzyłem pierwszy link, który pojawił się na stronie – dotyczył Maratonu Piasków. Długie godziny spędziłem przed laptopem, czytając opisy i relacje zawodników oraz oglądając zdjęcia. Zafascynował mnie ten bieg. Chciałem poczuć, jak to jest stawić czoła swoim największym lękom w miejscu, gdzie człowiek może liczyć tylko na siebie. Postanowiłem – muszę tam pojechać!
Ze wspomnień wyrywa mnie kopniak w ścięgno Achillesa. Wymierzył go siedzący obok mnie Marek. Wychylam się, żeby zapytać o powód takiego traktowania mojej biednej kończyny, on jednak śpi. Śni mu się chyba, że biegnie – jego nogi nerwowo „tańczą”. Odwracam głowę w stronę okna, by nie wybuchnąć śmiechem. Mam pewne skojarzenie – mój pies też tak czasami odpoczywał. Jego wielkie cztery łapy szybko ruszały się w powietrzu, jakby kogoś gonił, uczestniczył w ważnym polowaniu lub łapał złodzieja. To była jego przygoda. Budził się wtedy bardzo szczęśliwy, widać polowanie się udało. Decyduję się nie budzić kompana, może właśnie przekracza linię mety Maratonu Piasków? Chyba by mi tego nie wybaczył. Unoszę się lekko nad siedzeniem. Chcę sprawdzić, jak mija lot pozostałym. Większość siedzi bez ruchu. Niektórzy tylko rozmawiają, wzajemnie udzielają sobie rad. W samolocie unosi się nieprzyjemny zapach. Nie ma się co dziwić – jest gorąco, a w ciasnej kabinie tkwi prawie trzystu zdenerwowanych lub podekscytowanych mężczyzn różnych nacji. Staram się o tym nie myśleć, żeby mnie nie zemdliło. Patrzę przez szybę. Piętrzące się chmury przypominają mi hałdy śniegu leżące na ulicach w zimę stulecia, która nawiedziła Polskę w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich biel kontrastuje z błękitem nieba. Horyzont zaciera się, a daleko w dole rozmyty błękit zmienia barwę na żółtą. To piasek! Z góry widzę ogrom Sahary. Kilometry rozpościerającego się i niczym nieurozmaiconego terenu. Przypominam sobie, dlaczego w zeszłym roku, na 27. edycję Maratonu, się nie zgłosiłem. Czułem, że nie jestem dość dobrze przygotowany ani fizycznie, ani psychicznie, chociaż z łatwością przebiegałem niemałe dystanse. Na wiosnę 2012 roku zmieniłem pracę. Od kwietnia do czerwca nie trenowałem, wdrążając się w swoje nowe obowiązki. Bardzo tęskniłem za codziennymi ćwiczeniami, dlatego od lipca 2012 roku ponownie rozpocząłem biegi. Myślałem nad celem. Zawsze muszę go mieć, wtedy wyniki są lepsze, bo jest motywacja. Nie chciałem półśrodków, jakiejś taryfy ulgowej. Przypomniałem sobie o tej nocy w Łodzi. Czułem, że los, przypadek, karma czy Bóg – nieważne – coś silnie prowadzi mnie, ciągnie niczym magnez do tego, by pokonać Maraton Piasków.
Po kilku dniach zgłosiłem się. Zacząłem przygotowania. Pierwsze trzy miesiące, od lipca do września, to „rozbiegówki”, podczas których najpierw przebiegałem około pięćdziesięciu kilometrów w ciągu siedmiu dni i stopniowo zwiększałem dystanse. Miało to spowodować łagodne wejście na pewną tygodniową „przelotówkę”, która pozwoliłaby mi spokojnie przebiec pod koniec września kolejny maraton. Świadomie nie podkręcałem tempa. Mój organizm musiał wytworzyć odporność niezbędną, by przetrwać w trudnych warunkach, jednak chciałem, by działo się to stopniowo. Budowałem podstawy, fundamenty, na których za jakiś czas oprę ciężar treningów właściwych. Ten etap zakończyłem maratonem w Warszawie.
Od 1 października trenowałem już ze specjalistą. Porozmawiałem ze znajomymi biegaczami, przejrzałem blogi, portale specjalistyczne i wybór padł na Wojtka, doświadczonego maratończyka i trenera lekkoatletów. To on, raz w miesiącu, przesyłał mi szczegółowe plany treningowe na każdy dzień. Potraktowałem to wyzwanie bardzo poważnie. Obojętnie jaka aura panowała na zewnątrz: deszcz, śnieg, mróz czy upał, ja szedłem biegać. Moja wymagająca praca, a także chęć spędzania czasu z rodziną, często uniemożliwiały mi wyprawienie się na te sportowe eskapady w ciągu dnia. Na jogging pozostawała pora nocna. Cieszyłem się, kiedy padał śnieg, zastępował mi piaski Sahary. Skoro nie miałem w Polsce pustyni, musiałem znaleźć jakiś substytut. Efekty treningów przyszły od razu. Urzeczywistniały się i unaoczniały w trakcie biegów kontrolnych. Polepszające się wyniki motywowały do jeszcze większego poświęcenia, ale też zwiększały apetyt na miejsce bliżej podium. W ostatnich trzech miesiącach przepracowywałem już osiem jednostek treningowych. Pięć razy wychodziłem biegać, pozostałe trzy spędzałem na siłowni, trenując barki, grzbiet i brzuch. Te partie mięśni mają niebagatelne znaczenie w utrzymaniu prawidłowej sylwetki podczas biegu. Musiałem je wzmacniać, pamiętając o plecaku i podejściach pod górę, które mnie czekały.
Podczas treningów dbałem też o to, by nie złapać kontuzji. To byłby najgorszy scenariusz. Za wszelką cenę nie mogłem do tego dopuścić. Jednak w życiu różnie bywa... Na dziesięć dni przed wylotem naciągnąłem mięsień dwugłowy. Musiałem odpuścić ćwiczenia. Codziennie przychodził do mnie rehabilitant i na osłabionej nodze wykonywał serię zabiegów, by przywrócić ją do pełnej sprawności. Stosowałem plastry wzmacniające. Drżałem na myśl, że z tak błahej przyczyny nie wyjadę, a miesiące przygotowań i poświęceń pójdą na marne. Z perspektywy czasu wiem, że nawet gdybym wtedy nie pojechał, to tego, co zrobiłem przez te dziewięć miesięcy, nikt by mi nie odebrał. Było to moje małe zwycięstwo. Podjąłem walkę z samym sobą, a raczej pracę nad sobą i wykonałem ją, dając z siebie sto procent. Na szczęście los bywa litościwy. Udało się. Wyzdrowiałem. A teraz? Siedzę w samolocie lecącym do Maroka i mam nadzieję, że zdobędę kolejny szczebel na drabinie moich osiągnięć.
Gdy tak wzdycham ciężko na myśl o całej masie wyrzeczeń, treningów i siódmych potów, które przez ten czas wylałem, i porządkuję ostatnie wspomnienia, budzi się Marek.
– Długo spałem? – pyta, przecierając oczy.
– Trochę – odpowiadam, uśmiechając się lekko.
– Co się szczerzysz? Coś mnie ominęło?
– Lepiej powiedz mi, czy dobiegłeś do mety! – nie wytrzymuję i parskam śmiechem.
– Co? – pyta zdezorientowany.
– Twoje nogi szalały, ha, ha, jestem prawie pewien, że śniło ci się, że już biegniesz! Może nie?
Marek wybucha śmiechem.
– Aaa, już wiem, o co ci chodzi. Taka moja natura. Żona grozi, że odseparuje mnie od łoża, bo ilość siniaków na nogach sugeruje innym przemoc w rodzinie.
– Wiem coś o tym – mówię i uśmiecham się znacząco. Marek załapał, że coś zmalował, przeprasza mnie więc, chociaż w sumie nie ma za co, a obaj traktujemy ten „incydent” z rozbawieniem.
Naszą rozmowę przerywa stewardessa. Informuje, że schodzimy do lądowania.
Po przylocie pierwsza myśl, jaka przebiega mi przez głowę, dotyczy pogody – jak miło wydostać się z mroźnej, polskiej zimy i wkroczyć w tak przyjemne ciepło. Znajdujemy się na niewielkim lotnisku w Ouarzazate. Dla nas to długo wyczekiwana chwila. Stawiamy stopy na marokańskiej ziemi. W hali przylotów dostrzegamy czekającego na naszą grupę organizatora, Patricka Bauera.
– Tego bym się nie spodziewał – mówię do Marka.
– Ja też – potwierdza mój kompan.
Oniemiali stoimy chwilę. Nasze zaskoczenie sięga zenitu, gdy ów dyrektor, mózg całej imprezy, ze szczerym uśmiechem na twarzy podchodzi do każdego uczestnika i wita go uściskiem dłoni. Tak bezpośrednie i ludzkie odruchy zawsze robią miłe wrażenie.
Wychodzimy z hali, Marek idzie przodem. W oddali słychać jego radosny okrzyk „Łał!”, przyspieszam więc, ciekaw, co wzbudziło w nim taki entuzjazm. Na parkingu zaskakuje mnie niesamowity widok kilku autokarów, do których wsiadają zawodnicy, a za nimi kilkanaście samochodów terenowych, załadowanych po brzegi sprzętem.
– Fajne zabawki – komentuje Marek.
– Typowo męskie. Każdy facet marzy, by choć raz podróżować w takiej karawanie! – odpowiadam.
– Zobacz, wozy obsługi pojadą z przodu i z tyłu. Eskorta jak dla prezydenta!
– Dokładnie! Chodź. Idziemy, bo nam zajmą najlepsze miejsca. Nikt nie chce siedzieć przez sześć godzin na kole – przypominam mojemu towarzyszowi, który cieszy się jak mały chłopczyk na widok kolejnego samochodziku do kolekcji.
Na pustyni jest się trochę samotnym. Równie samotnym jest się wśród ludzi. Antoine de Saint-Exupery
Nareszcie ruszamy. Nasz konwój przejeżdża przez małe miejscowości. Ludzie, domy wyglądają, jakby świat o nich zapomniał. W rzeczywistości może oni zapomnieli o świecie... Nie wiem, ale widocznie ten układ im odpowiada. Jest tu brudno. Po drogach chodzą osły obładowane przewieszonymi przez grzbiet torbami, wypełnionymi wszystkim, co tylko można sprzedać turystom. Obok nich stoją ubogo wyglądający Marokańczycy w typowych dla tego zakątka strojach – długich sukniach, jakby koszulach nocnych uszytych z prześcieradeł. Na głowie obowiązkowo ochrona przed słońcem: czapka, kaptur lub chusta. Każdy z nich opiera się o inny kawałek murku, domu lub czegoś, co stoi w cieniu i daje choć trochę chłodu. Jedziemy dalej, wzrok mój przykuwają budynki. Są stare. Ich prostokątny kształt podkreśla prostotę krajobrazu. Przypominają ociosane kamienie z otworami – to okna pozbawione szyb. Przykrywająca domy farba, łuszczy się od słońca. Nikt nie myśli, by to naprawić, odnowić. Tak się stało, więc tak już zostanie. Tu ludzie mają inny system wartości, inne problemy. Kilka kroków dalej stoi sprzedawca, który swoje stoisko zbudował z tego, co akurat znalazł pod ręką. Tak to przynajmniej wygląda. Obok niego zajmuje miejsce kolejny kupiec i następny, i jeszcze jeden, i tak dalej. Minitarg rozmaitości – jedni handlują owocami leżącymi w starych skrzyniach, inni układają ubrania na stołach, które sprawiają wrażenie, jakby miały się za chwilę rozlecieć – jeszcze inni rozkładają swój towar po prostu na ziemi. Większość z nich oferuje to, co jest wyrobem ich własnych rąk. Bardzo często są to wiklinowe kosze, plecione dywaniki, chusty, długie bele kolorowego materiału albo wyroby gliniane.
W końcu przerwa. Karawana zatrzymuje się.
– Nareszcie. Umieram z głodu, poza tym muszę iść pod drzewko – mówię do Marka.
– Poczekaj, też pójdę. Nie wiadomo, kiedy znów będzie przystanek.
Nie tylko my wybieramy się pod nieistniejące drzewko. Potem z ulgą wracamy do autobusu.
– Teraz czas na przekąskę. Tam stoją lunch boksy.
Częstujemy się. Wybieramy najwygodniejsze kamienie, koniecznie w cieniu, siadamy wygodnie i jemy. Przerwa nie trwa jednak zbyt długo. Z niedojedzonymi kanapkami wsiadamy do autokarów i ruszamy dalej.
Nagle się zatrzymujemy. To burza piaskowa, która pojawiła się nie wiadomo skąd, ogranicza widoczność, konwój nie może dalej jechać. Zafascynowani oglądamy, znane dotychczas tylko z filmów i literatury, groźne zjawisko, ale ten zapierający dech w piersiach spektakl trwa tylko chwilę. Ruszamy. Po jakimś czasie wszystko się powtarza. W końcu zatrzymujemy się ostatecznie.
– Andrzej, to chyba nie jest miejsce docelowe?
– Nie jest. Czytałem, że ostatnie trzy kilometry drogi do bazy nie nadaje się dla takich olbrzymich autokarów. Nie wiem tylko, jak dostaniemy się na miejsce?
– A ja już wiem! – wykrzykuje Marek – Ale jazda! Będzie co opowiadać po powrocie.
Moim oczom ukazuje się obraz jak z filmu – na zawodników czekają wielkie, wojskowe samochody ciężarowe. Wszyscy wrzucają swoje bagaże na paki, siadamy i jedziemy.
– A to dopiero początek przygody – zwracam się znacząco do mojego towarzysza.
– Fakt. Ciekawe, jak będzie wyglądać nasz biwak.
– Ty, patrz, chyba jesteśmy na miejscu.
– No, masz rację. Widzę tam jakieś namioty – Marek rozgląda się wokoło.
Widok wprawia mnie w stan osłupienia. Wszystko zostało starannie rozplanowane. Z jednej strony znajduje się miejsce dla zawodników – pole stu dwudziestu czarnych, berberyjskich namiotów ustawionych w trzy pierścienie tworzące sekcje. O ile dobrze pamiętam, nasz ma numer 20, będziemy go dzielić z Łotyszami, Ukraińcami i Rosjanami.
– Namiot to może jednak za dużo powiedziane – stwierdzam po namyśle, rozglądając się na wszystkie strony.
Widzę grube, czarne płachty podparte solidnymi kijami, ponaciągane i powiązane sznurami po to, by stworzyć jak najwięcej przestrzeni w środku. Wewnątrz na ziemi leżą czerwone dywany z czarnymi zygzakami, na których będziemy spać. „Maroko w czystej postaci” – myślę. Niedaleko mieści się biały namiot – to chyba polowy szpital. Obok niego punkt pierwszej pomocy i jakaś budka, prawdopodobnie z zapasem wody. Między nimi znajduje się jeszcze się jeszcze jeden mały namiot. Domyślam się, że to tu, po przebytym etapie, będziemy mogli mailowo nawiązać kontakt z rodzinami.
Po drugiej stronie, trochę na uboczu, ustawione zostały, solidniejsze niż nasze, namioty organizatorów i obsługi. Jest ich kilkadziesiąt. Nic dziwnego, bo zarząd wyścigu składa się z ponad 110 ludzi, wliczając w to kierownictwo, komendanta, kontrolerów, osoby mierzące czasy i tworzące rankingi. Do tego dochodzi 450 osób nadzoru technicznego i logistycznego oraz pielęgniarzy. Wyczytałem, że wstęp do tej części obozu jest zakazany. Grozi nałożeniem kary pieniężnej bądź dyskwalifikacją.
No dobrze, to skoro już tak wyliczam, to dodam, że imprezie towarzyszy 100 pojazdów, 2 helikoptery, 1 samolot Cessna i... 4 wielbłądy. Bieg aktywnie wspierają też... marokańskie królewskie siły wojskowe: 21 ciężarówek i 40 ludzi nadzorujących logistykę.
Zespół medyczny liczy 50 osób pod kierownictwem doktora Federica Compagnon. Opiekują się biegaczami zarówno od strony fizycznej, jak i psychicznej. Ciekawostka, która robi wrażenie – w ubiegłym roku podczas 27. edycji Maratonu zużyto: 5 km plastrów, 2700 okładów, 125 litrów płynów dezynfekujących, 230 litrów kroplówek, 15 000 kompresów i 2800 par rękawiczek chirurgicznych.
Jest prawie dziewiętnasta. Dochodzimy do naszej „sypialni”, witamy się ze współlokatorami i zajmujemy miejsca. Następnie wspólnie jemy kolację. Na nic innego nie mamy już sił. Wszyscy marzą o odpoczynku, dlatego, jak jedna drużyna, kładziemy się niemal równocześnie. Jeszcze przez chwilę obozowisko oświetlają małe latarenki. Wygląda to bardzo romantycznie. Kamili by się pewnie podobało. Choć jestem zmęczony, nie mogę zasnąć. W głębokiej ciszy słyszę oddechy moich towarzyszy. Wiatr hula po namiocie, który nie ma ani ścianki tylnej, ani frontowej, jest otwarty na przestrzał, dlatego podmuchy doskwierają. Robi się bardzo zimno, jedynie osiem stopni na plusie. Zaciągam śpiwór po sam nos. Panuje prawie absolutna ciemność. Konstrukcja berberyjskiego namiotu, wykonanego z czarnej, grubej wełny, umożliwia obserwacje nieba w pozycji leżącej. A jest na co popatrzeć – głęboki granat, w zasadzie czerń, przepięknie rozświetlony milionem gwiazd. Nie ma na nim żadnej małej chmurki, która mogłaby choć jedną zasłonić. „Mój Kwiatuszek byłby zachwycony tym widokiem” – myślę. „Julcia chciałaby go namalować, a Mikołaj pewnie nawet nie zwróciłby uwagi” – śmieję się w duchu, uświadamiając sobie, że już za nimi tęsknię.
Rankiem budzi mnie słońce. Jest sobota. Widzę, że Marek już nie śpi.
– Cześć, jak minęła pierwsza noc? – pytam.
– Boleśnie – śmieje się.
– Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Położyłem się z głową pełną wrażeń. Nie zdążyłem pomyśleć o tym wszystkim, co się wczoraj wydarzyło i już chrapałem.
– Mnie też od razu zmorzyło. Gdyby nie te kamienie pod plecami byłoby idealnie.
– I ten chłód... – dodaję.
– No cóż, nie ma co narzekać, tylko trzeba coś zjeść. Dziś jeszcze luzik, ale jutro Sahara pokaże nam swoje mniej przyjazne oblicze – śmieje się Marek.
– Dokładnie! Chodź, burczy mi w brzuchu!
Po śniadaniu ostatecznie pakujemy plecaki. Należy to zrobić rozważnie, zabrać wszystko, ale uważać, by nie przeciążyć bagażu. Nasz grzbiet, brzuch i barki będą nam za to wdzięczne... Następnie zdajemy nasze cywilne ubrania. Dociera do mnie, że to się dzieje naprawdę. Jestem tu i za chwilę oddam do depozytu wszystkie moje rzeczy. Zostanie mi tylko to, w czym pobiegnę i wszystko, co jest potrzebne, by przeżyć na pustyni. Staram się szybko planować, obliczyć, co jeszcze mogę pozostawić, by ulżyć sobie w biegu. W ostatniej chwili decyduję, że oddam też karimatę. Nie jest mi niezbędna do spania, podejrzewam, że zmęczenie uśpi mnie bez względu na warunki, a to zawsze kilkanaście dekagramów mniej na plecach. Ustawieni w kolejności numerycznej, oczekujemy na kontrolę medyczną. Chwila zdenerwowania. Wiem, że jeśli o czymś zapomniałem, zostanę ukarany. Kara może być finansowa lub czasowa, w najgorszym przypadku grozi mi dyskwalifikacja, żadnej bym nie chciał. Każdy z nas ma aktualne wyniki badania EKG, wykonanego nie później niż trzydzieści dni temu, i zaświadczenie od lekarza o stanie zdrowia. Całe szczęście, wszystko jest OK. Prawie natychmiast kierują nas na kontrolę techniczną, która sprawdza, czy zabraliśmy sprzęt obowiązkowy: kompas, lusterko, gwizdek, scyzoryk oraz pompkę do usuwania jadu. Kontrolują też, czy mamy odpowiednią ilość żywności, taką, jak określał regulamin. Minimum 12 tysięcy kalorii na cały wyścig. Na koniec otrzymujemy numery startowe – na moim widnieje liczba 278 – dopuszczenie do udziału w Maratonie i pozostałe obowiązkowe wyposażenie, które zapewnia organizator. Są to środki dezynfekujące, flakonik z tabletkami soli i flara sygnalizacyjna. Słowem: wszystko, co może uratować życie.
Dzień minął szybko. Jest już wieczór. Nawet nie wiem, kiedy uciekły te wszystkie godziny stracone podczas obowiązkowych kontroli. Teraz mamy chwilkę, by pospacerować wokół obozu. Cały teren jest usiany mniejszymi lub większymi kamieniami. W głębi duszy modlę się, by tylko tu, w tej okolicy, tak prezentowało się podłoże.
– Mam nadzieję, że tylko tutaj jest tyle kamieni – mówię do Marka.
– Ja również, po tym ciężko się chodzi, a co dopiero biega – wzdycha.
Nie wiedzieliśmy wówczas, że, niestety, Sahara jest tyleż piaszczysta co kamienista i nieraz będziemy mieli okazję pomyśleć, jak bardzo się teraz mylimy... W promieniu stu metrów od obozu stoją miejscowi ludzie – Berberowie. Wyraźnie ich stąd widzę. Oferują przedmioty własnej produkcji – niezidentyfikowaną metaloplastykę i witraże. W sprzedaży mają też kamienie. Jakby było ich tu mało... Czy cały ten kraj pełen jest takich paradoksów? Spoglądam na zegarek. Zaraz odbędzie się ostatnie przed startem spotkanie z organizatorami. Ruszamy z Markiem, by o czasie dotrzeć na miejsce.
Zostajemy oficjalnie powitani, potem omówienie biegu i przedstawienie ubiegłorocznych zwycięzców. Na koniec pamiątkowa fotografia. Wszyscy uczestnicy maratonu ustawiają się w kształt liczby 28, by fotograf z helikoptera mógł wykonać nam zdjęcie. Jeszcze tylko kolacja – ostatnia podana przez organizatorów.
Po posiłku idziemy z Markiem do namiotu. Chociaż w rzeczywistości nie znamy się długo, dokładnie trzy dni, czuję się z nim jak z bratem. Nie mam oporów, by rozmawiać o wszystkim, czy po prostu mówić o dręczących mnie obawach. Leżymy już na naszych miejscach.
– Co za szalony dzień. Miałem zapytać cię wcześniej, ale nie było okazji. Jak twoja żona zareagowała na wiadomość, że chcesz startować w Maratonie na Saharze? Ciekawi mnie, bo wiesz, co mówią o tym biegu... – Marek przygląda mi się spod oka.
– Wiem i niestety moja połowica też dotarła do tych informacji. Naczytała się, że ludzie tu padają jak muchy, zdarza się, że wyczerpanie skutkuje śmiercią i takie tam. Musiałem długo tłumaczyć, że są to rozdmuchane przez media plotki, trochę wyolbrzymiane, by przyciągnąć widzów.
– Skądś to znam. Oczywiście zdarzają się takie przypadki, ale wtedy, gdy startuje ktoś kompletnie nieprzygotowany. Nie to co my.
– No cóż – wzdycham – nie było łatwo. Kamila zawsze mnie wspierała, ale tym razem sprzeciwiała się, protestowała, zwyczajnie się martwiła. Wiedziała, że nie bez przyczyny Maraton Piasków zyskał przydomek „morderczy”. A przygotowania wymagały ode mnie wielkiego zaangażowania. Sam wiesz, jak jest. Na Kamilę spadła większość obowiązków: opieka nad Mikołajem, dom, praca i wreszcie ja... Wiem, ile ją to kosztowało... – uśmiecham się. – Były ciche dni, przez trzy miesiące przed każdym treningiem wyrzuty, pretensje... Wreszcie pogodziła się z tym, że mnie nie przekona, nie odwiedzie od postanowienia i wszystko wróciło do normy. Ponownie mogłem liczyć na pomocne ramię mojej żony, a jej troska i wsparcie dają mi solidnego, energetyzującego kopa. To tyle, a jak u ciebie?
– Och, mnie żona zna z tej szalonej strony. Wie, że do życia potrzebna mi jest adrenalina. Powiedziałem jej o starcie miesiąc przed wyjazdem. Szczerze mówiąc, sama się zorientowała. W lutym pojechaliśmy na ferie. Powiedziałem jej, że nie będę jeździł na nartach, bo nie chcę się nabawić kontuzji. Ona już wtedy wiedziała, że coś kombinuję. A ja po prostu nie chciałem mówić jej o Maratonie zbyt wcześnie. Po co miałaby się martwić przez kolejne miesiące?
– Heh, słowem, nieprzewidywalny z ciebie typ! Ja spisałem testament przed wyjazdem. Nie chciałbyś wtedy widzieć miny Kamili. Czasami pytałem, czy zastanowiła się, w jaki sposób odbierze moje zwłoki, gdyby coś mi się stało – śmieję się. – Żebyś wiedział, jak się wtedy na mnie wściekała! Mówiłem jej, że w sumie to żaden kłopot, odbierze mnie w drewnianej jesionce na hali przylotów Cargo Okęcie… a ubezpieczenie pokrywa ewentualny transport sztywniaka.
– Uuuu, chyba cię nie przebiję! – Marek parska śmiechem. – Chociaż, może kiedyś... Chcę w przyszłości zabrać tu syna. Ma dziesięć lat, więc przede mną jeszcze sześć, żeby przekonać do tego żonę. I to dopiero będzie jazda!
– Oj, nie mają z nami łatwego życia te kobiety, ale chyba za to też nas kochają?
– Pewnie.
– No, chyba pora spać, jutro lekko nie będzie – Marek układa się wygodnie w śpiworze.
– Racja. Musimy zebrać siły. Śpij dobrze!
– Dobrej nocy – odpowiada Marek.
Rankiem, około godziny piątej budzą nas pierwsi zawodnicy szykujący sobie śniadanie. Od dzisiaj posiłki przygotowujemy sami. W Polce zrobiłem zapasy na cały tydzień. Wybrałem, podobnie jak inni uczestnicy, to, co waży najmniej, a przy tym jest bardzo kaloryczne. Mam nadzieję, że wybór okaże się dobry. Moje i Marka śniadanie wygląda tak samo – kaszka mleczna, dokładnie taka, jaką podaje się dzieciom, wzbogacona suszonymi owocami i orzechami, które uzupełniają naszą pustynną dietę w niezbędne witaminy i mikroelementy. Po śniadaniu mamy jeszcze godzinę na ostatnie przygotowania. Zaczynam się denerwować. Marek chyba też.
– Ciekawe, co nas tam czeka – próbuję „zagadać” myślenie.
– Cały czas zastanawiam się, czy dość dobrze jestem przygotowany – odpowiada całkiem poważnie mój towarzysz. – Czy mi się uda?
– Jeśli się odpowiednio przygotowywałeś, to dlaczego ma ci się nie udać? Kto ma dobiec, jeśli nie my... – kończę, dodając otuchy także sobie, bo wątpliwości mimowolnie narastają.
– Masz rację. Pokonamy teren, pokonamy pogodę, rywali i własne słabości. Damy radę! – twarz Marka rozjaśniała.
Jego słowa przywracają mi wiarę. Ostatni raz sprawdzam plecak. Ma dwie komory z przodu i z tyłu. Razem z wodą waży 12 kilogramów, trzy mniej niż wynosi dopuszczalna waga podana w regulaminie. Jeszcze tylko na głowę czapka z daszkiem i kołnierzem zakry-wającym kark, duża warstwa kremu z filtrem na twarz i odsłonięte fragmenty rąk i nóg. Jestem gotowy.
– Już czas...
– Już czas... Powodzenia, przyjacielu!
– Wzajemnie. Jestem pewien, że wieczorem spotkamy się w namiocie.
Z tymi słowami opuszczamy namiot.
Jest godzina 7:45, 7 kwietnia 2013 roku. Stoimy na linii startu. Ostatni zawodnicy przechodzą odprawę. Ponieważ król Maroka jest dość mocno zaangażowany w ten Maraton, towarzyszy nam mnóstwo gapiów i reporterów, a poza tym miliony ludzi przed telewizorami, to impreza medialna. Zaraz się zacznie. Zostało już tylko 45 minut na ostatnie rady organizatora, pożegnanie z uczestnikamii... modlitwę. Zerkam na plan trasy, który otrzymaliśmy wcześniej. Są na nim zaznaczone charakterystyczne punkty drogi po to, abyśmy się nie zgubili. Moje skronie zaczynają pulsować, serce walić, w głowie kotłują się myśli jak fale na wzburzonym morzu. Ostatni raz rzucam okiem na wszystko, co mnie otacza: zawodników, transparenty, fotografów i tę nieprzeniknioną dal pustyni czekającą na śmiałków, którzy w swej ambicji dobrowolnie oddają się uściskowi jej ramion. Startujemy!
Zaczynam pierwszy etap Maratonu Piasków. Czeka mnie 38 kilometrów rozpoznawczego biegu. Myślę tylko o tym, że muszę poznać teren, warunki, muszę sprawdzić, co mnie będzie bolało, jak upał wpłynie na mój organizm i, przede wszystkim, jak zniosę to psychicznie. Na razie jestem dobrej myśli. Zaczynam powoli, spokojnie. To pierwszy kilometr z prawie dwustu trzydziestu całego Maratonu. Nie chcę za dziesięć minut zemdleć. O dziwo, biegnie się dobrze. Miła niespodzianka. Jeszcze przez chwilę wszyscy jesteśmy razem. Krok w krok z rywalami. Potem jednak niektórzy oddalają się, dodają gazu, by jak najszybciej przerwać „wstęgę na mecie”, inni zostają z tyłu pogrążeni w zadumie, skupieniu, lub po prostu oszołomieni imponującymi widokami. Panuje powszechne przekonanie, że zawodnikami w tej dyscyplinie sportu są tylko zawodowcy i championi, jednak obok mnie startują też amatorzy, piechurzy lub po prostu biegacze z zamiłowania, parkowi joggingowcy. Wszystkich mogę nazwać śmiałkami. Co nimi kieruje? Chcą sprawdzić, ile wytrzyma ich organizm albo są na tyle odważni, że decydują się spełnić swoje marzenie o przygodzieżycia, do której w opowieściach bądź myślach będą wracać w spokojnych latach starości.