Grzegorz Lato. Król mundiali - Grzegorz Lato, Piotr Dobrowolski - ebook

Grzegorz Lato. Król mundiali ebook

Grzegorz Lato, Piotr Dobrowolski

3,8

Opis

Grzegorza Latę zna każdy polski kibic. Napisano już o nim wiele, ale tym razem on sam zabiera głos, by opowiedzieć najbarwniejsze historie ze swojego życia. Król strzelców mundialu w 1974 roku zdradza kulisy piłkarskiej kariery i reprezentacyjnej szatni. Wspomina selekcjonerów, rywali i kolegów z boiska, ale też wyjaśnia głośne kwestie z czasów, gdy stał na czele polskiej piłki: aferę biletową czy wojnę o Orzełka.

Dlaczego Lato mógł wylecieć z kadry Jacka Gmocha? Po co piłkarze Stali Mielec wzięli ze sobą do Szwecji 200 butelek wódki? Jak bardzo w wybory w PZPN w 2008 roku chciał się wmieszać Hryhorij Surkis? I co tak naprawdę było przyczyną wyrzucenia Roberta Gadochy z drużyny Orłów Górskiego?

To nie jest klasyczna biografia. To zbiór barwnych historii o ludziach i zdarzeniach, przyjaźniach i kłótniach, triumfach i towarzyszących im skandalach. Lato opowiada o znikającym sprzęcie, awanturach o pieniądze, pazernych działaczach i nie zawsze lojalnych kolegach. A wszystko to podlewa gęstym sosem absurdów „amatorskiej” piłki nożnej w PRL. I robi to w charakterystycznym dla siebie stylu: prosto z mostu i dosadnie.

Poznaj opowieść pełną barwnych anegdot i nieznanych wcześniej historii. Przekonaj się, jak wyglądały największe sukcesy polskiego futbolu od wewnątrz. To historia bez upiększeń i uników. Bez owijania w bawełnę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
6
3
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Całkiem niezła

Jak taką legendę i piłkarza (oraz działacza) trochę tego mało, część znana. Ocena za to co nowe bo to było interesujące
00
Rafa1908

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
00

Popularność




Przedmowa

Przed Państwem sentymentalna podróż do czasów wielkości polskiej piłki. Czasów, w których Biało-Czerwonych bali się wszyscy rywale na świecie. Czasów romantycznego futbolu, epickich meczów i wielkich sukcesów polskiej drużyny.

To także opowieść o wspaniałych piłkarzach, bohaterach tamtych lat, którzy po zejściu z boiska byli normalnymi ludźmi ze swoimi radościami, kłopotami, a często i kompleksami. Opowieść o przyjaźni, lojalności i przyzwoitości.

Grzegorz Lato ponownie umożliwił kibicom wspólne przeżycie największych triumfów, ale i niezapomnianych porażek. O nieznanych faktach i wydarzeniach z dziejów reprezentacji oraz klubów, w których grał, opowiedział niekiedy z przymrużeniem oka, ale zawsze szczerze i od serca.

Ogromny wkład w to, że trzymacie Państwo tę książkę w rękach, miał Zygmunt Ziober. Były sędzia międzynarodowy, dziś właściciel hotelu Albatros w Przemyślu. Tam była nasza baza. Miejsce spotkań i wielogodzinnych rozmów.

Pomysł na napisanie książki pojawił się nagle, a praca nad nią była dla nas kapitalną zabawą. Mamy nadzieję, że Państwo równie dobrze będą się bawić podczas lektury.

Autorzy

MISTRZOSTWA ŚWIATA – RFN 1974

Mercedes i pocztówki

Niemal zawsze, kiedy rozmowa schodzi na mistrzostwa świata w 1974 roku, jestem pytany o to, co dostałem w nagrodę za tytuł króla strzelców tej imprezy. Niezmiennie odpowiadam, że najnowszy model mercedesa. Tyle że do… umycia. Bo prawda jest taka, że ani od Głównego Komitetu Kultury Fizycznej (odpowiednik dzisiejszego Ministerstwa Sportu), ani z PZPN nie otrzymałem nic. Inna sprawa, że w myśl mądrego ludowego porzekadła – umiesz liczyć, licz na siebie – na nic też specjalnie nie liczyłem. Choć przecież uhonorowanie piłkarza, który dokonał rzeczy historycznej w skali nie tylko polskiego, ale i światowego futbolu, wydawałoby się czymś naturalnym.

Nie znaczy to jednak, że nikt nie docenił mojego wyczynu. Na piękny gest zdobył się choćby pewien polski biznesmen z Chicago. Polonus ten przyleciał do Niemiec i po wywalczeniu przez nas trzeciego miejsca na świecie każdemu z piłkarzy i trenerowi Górskiemu podarował ręcznie nakręcany, przepiękny zegarek Doxa z białego złota. Do dziś zakładam go na szczególne okazje. A jeśli decyduję się na jego diagnostykę, to powierzam drogocenny czasomierz tylko sprawdzonemu zegarmistrzowi, do którego mam pełne zaufanie. Bardzo wzruszył mnie też prezent od pracowników huty szkła w Krośnie. Podarowali mi piękną koronę z wyrzeźbionymi w szkle siedmioma maleńkimi piłkami i wygrawerowanym napisem: „Królowi strzelców X Mistrzostw Świata 1974 roku Grzegorzowi Lato”. Oprócz tego dostałem stamtąd zestaw szklanek i kieliszków do różnych rodzajów trunków, z moimi inicjałami w kolorze starego złota.

Należy również wspomnieć o nagrodach pieniężnych – w złotówkach. Za trzecie miejsce na mundialu skasowaliśmy po 190 tysięcy złotych, co odpowiadało blisko 50 średnim krajowym pensjom. Nikt nie narzekał, bo wielu chłopaków zaoszczędziło także na dietach. W trakcie mistrzostw w RFN mieliśmy przyznane po… dziesięć marek dziennie na osobę. Do mnie, jeszcze w naszej siedzibie w Murrhardt, zgłosił się pewien Niemiec, kolekcjoner, który przyniósł cały plik okolicznościowych pocztówek wydanych przez niemiecką pocztę z okazji mundialu i zaproponował, żebym na każdej z nich złożył autograf. Oczywiście nie za darmo. Za podpisanie czterech tysięcy kart dostałem od niego tysiąc marek. Potem się śmiałem, że szkoda, że ten facet nie chciał mojego autografu na 12 tysiącach widokówek, bo wówczas, tak jak Adaś Musiał, wróciłbym do Polski jako posiadacz ekskluzywnego bmw 318. Adam, Kazio Deyna, Robert Gadocha, Henio Kasperczak i Antek Szymanowski dogadali się z właścicielami koncernu w Monachium i dostali spory rabat, dzięki czemu za samochody prosto spod igły zapłacili po nieco ponad cztery tysiące marek. Jak na nasze możliwości to i tak było mnóstwo pieniędzy. Ale za to zaoszczędzili na cle, bo napisali prośby do odpowiednich ministrów i ci w nagrodę za promowanie Polski Ludowej na świecie zwolnili ich z konieczności płacenia myta. Podkreślę: wszyscy czterej kupili beemki za własne pieniądze. Nie wiem jednak, skąd mieli tyle niemieckich marek. Może byli w grupie chłopaków, którzy sprzedali otrzymane od tego Polaka z Chicago złote zegarki? Bo kilku naszych jeszcze w Niemczech sprzedało jubilerom czasomierze za cenę złomu złota. Zegarki zostały wypatroszone z bebechów, a kruszec przetopiony. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Musiałowi to bmw było potrzebne jak diabłu różaniec – jakiś czas po mundialu miał bardzo poważny wypadek i tylko cudem uniknął śmierci.

W Polsce można było wtedy założyć konto AA. Polegało to na tym, że wpłacało się do banku dewizy – dolary czy marki – i człowiek nie musiał się spowiadać, jak wszedł w ich posiadanie. Takie rozwiązanie znacznie ułatwiało życie, zwłaszcza przy okazji wyjazdów zagranicznych. Nie trzeba było chować waluty po kieszeniach, walizkach czy saszetkach, ale na cle na legalu deklarowało się kwotę i tyle. Kiedy wyjeżdżałem na Zachód, normalnie, jak cywilizowany człowiek, szedłem do banku i zgłaszałem dyspozycję pani kasjerce, że chcę wybrać z konta AA – załóżmy – trzy tysiące dolarów. Na granicy wystarczyło jedynie pokazać celnikom wystawione przez bank na specjalnym różowym papierze zaświadczenie, że obywatel Lato Grzegorz jest właścicielem konta AA o takim a takim numerze i wypłacił z niego tyle i tyle celem wywozu dewiz za granicę.

Był jednak oczywiście pewien haczyk – żeby otrzymać pozwolenie z banku na wypłatę i wywóz pieniędzy, musiałem pokazać paszport, który na co dzień leżał w sejfie Centralnego Ośrodka Sportu. Jeśli rzeczywiście chodziło o kasę na wyjazd, to nie było problemu, bo przed podróżą – na przykład na pojedynczy mecz czy turniej typu igrzyska lub mistrzostwa świata – dostawaliśmy paszporty do ręki. Gorzej, kiedy pojawiała się nagła potrzeba i człowiek musiał wypłacić te kilka dolarów… Ale i na to znalazłem sposób: nauczyłem się po prostu numeru i serii dokumentu i przy okienku recytowałem kolejne cyferki, jak w szkole Pana Tadeusza. Raz jednak pani kasjerka uparła się, że aby zrealizować wypłatę, musi zobaczyć paszport. Poprosiłem ją o kontakt z przełożonym. Wykonała telefon i za chwilę zostałem zaproszony do biura dyrektora banku. Ręka, goździk, kawka… Wyjaśniłem, o co chodzi, powiedziałem, że nie rozumiem, skąd te problemy, bo przecież znam numer swojego paszportu. Mój rozmówca tylko ze zrozumieniem kiwał głową, po czym podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i rzucił krótko nieznoszącym sprzeciwu tonem: „Proszę przygotować dla pana Laty zaświadczenie o wypłacie dewiz i razem z żądaną przez niego kwotą przynieść do mnie”. Odtąd nie miałem już żadnych kłopotów z podjęciem z konta pieniędzy. Wystarczyło, że przekroczyłem próg banku, a zaprzyjaźniona od tamtego momentu kasjerka z daleka krzyczała: „Tyle co zwykle?!”.

Mimo że wszystko odbywało się legalnie, to i tak zdarzało się, że przy wyjeździe z kraju traktowano człowieka jak jakiegoś przemytnika czy złodzieja. Pewnego razu na odprawie na Okęciu kładę torbę ze sprzętem do kontroli, podaję paszport, a taki młody celnik, jeszcze z mlekiem pod nosem, otwiera bagaż, sprawdza zawartość torby i pyta:

– A co pan taki blady?

– Zmęczony jestem. Nie wyspałem się – odpowiadam nieco zirytowany.

– Aha, „nie wyspałem się”… Na pewno… A dewizy są? – znów pyta, tym razem bardziej zaczepnym i nieprzyjemnym tonem. Przyjąłem narzuconą przez celnika konwencję rozmowy.

– Są!

– A pozwolenie na ich wywóz z kraju jest? – nie ustępuje młody.

– A jest!

– A gdzie?

– A w paszporcie. Trzyma go pan w ręku. Proszę zajrzeć – uprzedziłem kolejne pytanie.

Dopiero po dłuższej chwili zastanowienia urzędnik zwrócił mi dokument i pozwolił na przekroczenie granicy.

Dwa debiuty

Choć pierwszy raz w reprezentacji Polski zagrałem przeciwko Hiszpanii w Gijón, to za prawdziwy debiut uważam występ przeciwko Niemcom w Hamburgu 17 listopada 1971 roku, tydzień po wygranym 2:0 spotkaniu z Hiszpanami w eliminacjach do igrzysk olimpijskich w Monachium. Może dlatego, że w Gijón rozegrałem tylko drugą połowę, a może z tego powodu, że drużyna RFN była wtedy znacznie wyżej notowana od Hiszpanów.

Z Niemcami graliśmy w ramach kwalifikacji do mistrzostw Europy w 1972 roku. Kiedy na odprawie trener Górski podał skład, w którym znalazło się i moje nazwisko, przeszedł mnie dreszcz. Oczywiście, że miałem tremę. Kto jej nie ma? Ale choć w szatni mogłem się wewnątrz trząść jak osika, to całe napięcie schodziło ze mnie w momencie rozpoczęcia meczu. Tak było też w Hamburgu. Zremisowaliśmy 0:0, a ja grałem do 83. minuty. I mogłem zostać bohaterem, bo gdybym się nie podpalił, to pewnie pokonałbym Seppa Maiera i strzelił gola na wagę zwycięstwa. Przy tej akcji błąd popełnił ten, który miał opinię nieomylnego, piłkarz perfekcyjny – Franz Beckenbauer. Wtedy jednak nie zdążył przeciąć podanej do mnie piłki, a ja, zamiast trochę ją podholować i wyjść sam na sam z Maierem, od razu uderzyłem, z 11 metrów, i niemiecki bramkarz jakimś cudem zdołał sparować futbolówkę. Szkoda, bo gdybym miał choć odrobinę więcej doświadczenia, to rozwiązałbym tę sytuację zupełnie inaczej.

Debiutowałem w dobrym momencie, bo wtedy pan Kazimierz zaczął budować reprezentację według autorskiego pomysłu i zaczął mocno stawiać na zawodników, których znał i którym ufał w czasach, gdy prowadził kadrę młodzieżową. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie z trenerem Górskim. Szkoleniowiec przyjechał do Mielca na nasz mecz z Górnikiem Wałbrzych. Byłem wtedy w strasznym gazie – wygraliśmy 2:0 po dwóch moich trafieniach. Po spotkaniu, kiedy wyszedłem z szatni, podszedł do mnie starszy, dobrotliwie wyglądający pan, a następnie z tym swoim charakterystycznym akcentem, bez żadnych zbędnych wstępów, powiedział: „Panie kolego, widzimy się w Łodzi. Powołuję pana do młodzieżowej reprezentacji Polski na mecz z Danią”.

W tej Łodzi też były jaja. Potwornie stremowany przyjechałem do hotelu Savoy, gdzie została zakwaterowana drużyna. Okazało się, że jeszcze nikogo nie ma, pojawiłem się jako pierwszy. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, poszedłem pospacerować po mieście. Nie odchodziłem za daleko i co kilka minut wracałem do hotelu, żeby sprawdzić, czy zgrupowanie już się zaczęło. I tak raz, drugi, trzeci. W końcu mówię sobie: co się będę tak co chwilę cofał. I poszedłem przed siebie bez celu, byle zabić czas. Tak się zapamiętałem w tym zwiedzaniu Łodzi, że wróciłem do Savoya dwie godziny po zbiórce. Chłopaki już jadły obiad. Odszukałem trenera, a kiedy pan Górski spojrzał na mnie jak na kompletnie obcego człowieka, grzecznie się przedstawiłem. Dopiero wtedy trener mnie skojarzył, zabrał na stołówkę i przedstawił reszcie zespołu. W sumie w młodzieżówce rozegrałem 28 spotkań.

Klucz na złotej tacy

Jestem pewien, że gdyby nie Jasio Domarski, nie byłoby Szarmacha, Laty, Tomaszewskiego, Deyny, Gadochy, a później Bońka, Buncola i innych. A także medali mistrzostw świata… Oczywiście zasługi pana Kazimierza Górskiego dla naszej drużyny są niepodważalne, ale to Jasio swoim golem na Wembley podał nam na złotej tacy klucz do wielkiego świata.

O tym meczu napisano już wszystko. Rozebrano go na czynniki pierwsze. Mnie w pamięci został wspaniały Janek Tomaszewski i jeszcze pięciu innych „Tomków” – naszych obrońców, wybijających piłkę z bramki po strzałach Anglików. Bramkę Jasia powinno się pokazywać młodym piłkarzom. Te wszystkie teksty, że mu naszła i zeszła, to bzdury. Domarski doskonale wiedział, co robi. Walnął tak, jak należało. Dostał ode mnie piłkę i lutnął bez przyjęcia, w pełnym biegu. Gdyby przyjmował, byłoby po ptokach, bo Anglicy zdążyliby wrócić i skasować akcję. A wszystko zaczęło się od tego, że jeden z rywali chciał mi przepuścić piłkę między nogami. Złączyłem piszczele, przejąłem gałę i pomyślałem: „Teraz to możesz sobie mnie gonić”. Ściąłem do środka, przed sobą miałem Roberta Gadochę, który próbował urwać się McFarlandowi, a z prawej wbiegał nieobstawiony Jasio Domarski. Podanie do starego druha ze Stali Mielec było najlepszym rozwiązaniem. Przeprowadzaliśmy już podobne akcje w klubie.

Kiedy Jasio trafił, Jacek Gmoch z tej szalonej, spontanicznej radości walnął w przedramię pana Kazimierza. Trener po meczu miał na ręku potężnego siniaka w kolorze dojrzałej śliwki. Ale nie miał pretensji do Jacka. Doskonale rozumiał, jak wielkie były wtedy emocje. Sam przecież nie wytrzymał na ławce do końca spotkania. Nerwy zjadały go do tego stopnia, że gdzieś tak na pięć minut przed gwizdkiem kończącym mecz pan Górski ruszył w kierunku tunelu i tego, co się działo w ostatnich sekundach, nasłuchiwał z naszej szatni.

Prowadziliśmy! Tam, w ich świątyni! Tyle że do końca meczu było jeszcze ponad pół godziny, a Anglicy cisnęli nas niemiłosiernie. W 61. minucie Adaś Musiał przypadkowo sfaulował w naszej szesnastce Martina Petersa i belgijski sędzia Vital Loraux podyktował karnego dla Anglików. Oni musieli wykorzystać „jedenastkę”, a potem szukać drugiego gola. Skompromitowali się wcześniej, remisując z Walią, i żeby jechać na mundial, musieli z nami wygrać. Wiele lat później ktoś mi powiedział, że Peters w swojej biografii przyznał, że symulował, a żadnego przewinienia Adasia nie było. Nie wiem, czy to prawda, czy kolejna legenda, bo narosło ich wokół tego meczu wiele, ale potrafię w to uwierzyć. Gospodarze napierali, przeprowadzali na naszą bramkę szturm za szturmem, lecz wynik się nie zmieniał, więc z tej frustracji mogli posunąć się i do symulki.

To nie był jednak nasz wielki mecz. Głównie się broniliśmy, często szczęśliwie, ale i tak powinniśmy wygrać. W końcówce wychodziłem sam na sam z Peterem Shiltonem, kiedy Roy McFarland złapał mnie wpół. Po meczu angielska prasa nie zostawiła na swoich piłkarzach suchej nitki, a najbardziej oberwało się właśnie McFarlandowi. Jego atak na mnie stał się według mediów na Wyspach symbolem upadku moralnego tamtejszej reprezentacji. Dziennikarze jak to dziennikarze… przesadzili. Ja nie mam do obrońcy pretensji. Ba, jestem mu wdzięczny, że skoro już musiał mnie faulować, to zrobił to tak, zamiast próbować połamać mi nogi. W ogóle lubiłem grać z Anglikami, bo zachowywali się fair. Nawet jeśli już musieli złamać przepisy, to robili to w taki sposób, żeby skasować akcję, a nie rywala. I tym różnili się na przykład od Włochów, którzy mieli cały repertuar brudnych zagrywek. Tu ci niby Włoch po faulu podawał rękę i cię podnosił, a kiedy uścisnąłeś mu dłoń, to cię szczypał, a przy tym, niby przypadkowo, stawał ci jeszcze na stopie. A gdy w odpowiedzi podostrzyłeś, to od razu lecieli na skargę do sędziego. Za to Angole grali twardo, po męsku, ale bez chamstwa. Podejmowali rękawicę. W końcu walka to walka.

Po meczu na Wembley zabrakło im jednak odwagi, żeby spojrzeć nam w oczy, i nie przyszli na zaplanowaną wcześniej kolację obu drużyn. Przysłali jednego pracownika federacji. Mieliśmy siedzieć naprzeciwko siebie, po obu stronach sali. U nas było gwarno, wesoło, a tam jak na stypie.

A przecież przed spotkaniem tak się puszyli… Jeszcze raz buta została ukarana. Obie drużyny przed starciem w Londynie rozgrywały mecze towarzyskie. Anglicy rozwalili Austriaków 7:0, a my na wyjeździe zremisowaliśmy z Holandią 1:1. Przekonani o własnej sile wyspiarze byli pewni, że pukną nas równie wysoko jak rodaków Hitlera. A przecież trener Holendrów po meczu z nami ich ostrzegał: „Jeszcze nie pakujcie bagaży na mistrzostwa świata. Najpierw pokonajcie Polaków, a zapewniam, że to nie będzie prosta sprawa”.

Jeśli Anglicy przed starciem na Wembley mówili o naszej drużynie, to z lekceważeniem. Ich trener, Alf Ramsey, któremu po zdobyciu przez Anglię w 1966 roku mistrzostwa świata królowa Elżbieta nadała tytuł szlachecki, w telewizyjnym wywiadzie zapowiadał: „Nie ma kwestii wyniku, jest tylko sprawa tego, ile goli strzelimy Polakom”. No to strzelili, tyle że… focha, po tym jak odpadli.

W gazetach Janka Tomaszewskiego wyzywano od klaunów, a o nas pisano, że na mecz wypuszczono nas z zoo. Kiedy wyszliśmy na rozgrzewkę, 70 tysięcy ludzi na stadionie w Londynie krzyczało: „Animals, animals!” (zwierzęta, zwierzęta). Jeśli to miało nas zdeprymować i przestraszyć, to bardzo się pomylili. Tylko nas wkur… A wkurzyć Polaka to jak wydać na siebie wyrok.

Media w Anglii wpadły w jakiś amok, ale my podeszliśmy do tego na spokojnie… Ten spokój udzielił nam się od trenera. Pan Górski na odprawie, trochę flegmatycznie, jak to on, powiedział: „Gramy swoje. Z kontry. I pamiętajcie: to tacy sami ludzie, tacy sami piłkarze jak wy”. Czuliśmy, że pan Kazimierz w nas wierzy. W przeciwieństwie do działaczy PZPN. Bo kiedy wcześniej usiedliśmy do negocjacji wysokości premii za przejście Anglii i awans na mundial, ci bez szemrania zgodzili się na naszą propozycję. W imieniu związku negocjował z nami Witold Dłużnik, ówczesny wiceprezes PZPN. I choć nie zażądaliśmy wcale mało, w ogóle się z nami nie targował. Najwidoczniej uznał, że może zaakceptować każdą rzuconą przez nas kwotę, bo i tak nie mamy szans na awans. Dopiero po meczu, kiedy upomnieliśmy się o to, co nam się należało, próbował się migać, zmieniać ustalenia, obciąć ustalone premie. Byliśmy nieugięci i, chcąc nie chcąc, PZPN musiał nam wypłacić premie co do grosza.

W Londynie nocowaliśmy w małym polskim pensjonacie. Z oszczędności, bo działaczom szkoda było kasy na hotel z prawdziwego zdarzenia. Ale nie narzekaliśmy, gdyż właściciele, ludzie, którzy trafili na Wyspy Brytyjskie w czasie drugiej wojny światowej, stawali na głowie, żeby niczego nam nie brakowało. A po meczu tacy byli szczęśliwi, że chcieli nas z autokaru do pensjonatu wnosić na rękach. Wieczór i noc po spotkaniu spędziliśmy w dyskotece – zabawa była naprawdę fest. Myśleliśmy o wszystkim, tylko nie o piłce. Całkowicie zszedł z nas stres… Popiliśmy ostro, ale nikt z kierownictwa ekipy nie miał do nas pretensji. Historyczny sukces po prostu należało solidnie uczcić!

Zamiast wracać do Polski, z Londynu polecieliśmy prosto do Irlandii, na mecz towarzyski. Nie przywiązywaliśmy do niego żadnej wagi, ale gospodarze musieli chyba nieźle zapłacić PZPN za pojedynek z nami, bo nie było zmiłuj – musieliśmy zagrać i koniec. Przegraliśmy 0:1, ale czy to spotkanie, którego organizacja tuż po bitwie na Wembley wydawała się kompletnie bez sensu, mogło skończyć się innym wynikiem? Głowy mieliśmy jeszcze ciężkie, a myślami byliśmy wszędzie, tylko nie na boisku…

Trener z plakatu

Na mundialu w Niemczech asystentami trenera Kazimierza Górskiego byli Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau. Przez lata twierdzono, że obaj serdecznie się nie znoszą, wręcz nienawidzą. Nie wiem, czy ta wzajemna niechęć była aż tak daleko posunięta, ale na pewno obaj zawzięcie rywalizowali o względy pana Górskiego i pozycję trenera numer dwa w kadrze.

Pewnego razu, wiele lat po tamtym pamiętnym mundialu, jako drużyna Orłów Górskiego wybraliśmy się do Chicago. Tamtejsza Polonia ugościła nas przednio. Jak zawsze stoły uginały się od jadła i napitków. Po powrocie do hotelu, już nieco rozbawieni, postanowiliśmy jeszcze chwilę posiedzieć w hotelowym barku. Były śmiechy, wspominki, docinki, jak to w gronie dobrych i sprawdzonych w boju kumpli. W pewnym momencie zajrzał do nas pan Górski, więc zaprosiliśmy go do stolika. Nocne Polaków rozmowy trwały w najlepsze, kiedy jeden z chłopaków zapytał szkoleniowca, jak to właściwie było z Gmochem i Strejlauem. A pan Kazimierz wyjaśnił: „Miałem zwyczaj pytać ich o opinie i propozycje co do ustawienia, taktyki czy składu na najbliższy mecz. Lubiłem wiedzieć, jaki mają plan na spotkanie. I zawsze, ale to zawsze, jak jeden mówił, że powinien zagrać taki a taki, to drugi był w kontrze i rekomendował innego kandydata do wyjściowej jedenastki. Różnili się we wszystkim. A ja sobie tylko siedziałem, słuchałem i z tego, co gadali, wyciągałem to, co najlepsze dla zespołu. A potem i tak robiłem swoje. Bo najważniejsze było, aby z tej ich niechęci wobec siebie, z różnicy zdań i charakterów, wyciągnąć największą korzyść dla drużyny”. Trener to był naprawdę mądry człowiek, nie tylko znał życie, ale był przy tym dobrym psychologiem.

W czasie wolnym od zajęć Strejlau i Gmoch omijali się szerokim łukiem. Trzeba jednak przyznać, że nigdy się nie zdarzyło, by jeden sprowokował drugiego do kłótni. Pewnie cieszyli się w duchu, gdy rywala spotkała jakaś drobna nieprzyjemność, ale nie dawali tego po sobie poznać. Tak jak Andrzej Strejlau po historii ze zdjęciem, która bardzo zdenerwowała Jacka. Otóż przed wylotem do Murrhardt zaplanowano sesję zdjęciową z udziałem całej drużyny, której produktem finalnym miał być oficjalny plakat na mistrzostwa świata 1974 roku. Traf chciał, że tego dnia Gmoch musiał po coś pojechać do domu do Warszawy. Kiedy wrócił, było już po wszystkim. A jako człowiek bardzo czuły na własnym punkcie i o naprawdę dużym ego, nie mógł zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, że ekipa pozowała do historycznej fotografii bez niego. Poszedł do pana Kazimierza z oficjalną prośbą o powtórzenie sesji. A trener Górski z tym swoim spokojem, niemal flegmatycznie odparł: „Skoro nie było cię na miejscu, to nie ma cię na zdjęciu”. I tak na plakacie reklamującym polską kadrę na mundial zabrakło Jacka. Czego zresztą jeszcze długo nie mógł przeboleć.

Do komicznej sytuacji z udziałem Gmocha doszło też już w Murrhardt. Mieliśmy zwyczaj, że kilka godzin przed wyjazdem na mecz wychodziliśmy na krótki spacer w okolicach miasteczka. Tak się złożyło, że zazwyczaj krążyliśmy po jakimś parku, w którym był małpi gaj czy inna ścieżka zdrowia. W pewnym miejscu należało przejść przez wąski, długi bal nad pełnym błota bajorem. I Kazik Deyna postanowił podpuścić Jacka. „Założę się, że nie dasz rady po tym przejść” – zagaił niewinnie. Zwrócił się do trenera na ty, bo przecież jeszcze kilka lat wcześniej grali razem w Legii. Przeświadczony o swojej nieomylności i genialności Gmoch, który uważał, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, zwietrzył w zabawie interes, więc tylko się uśmiechnął i odparł: „No, za darmo to na pewno nie przejdę. Zrzućcie się po marce, to proszę, jestem do dyspozycji”. Spojrzeliśmy po sobie i szybko zorganizowaliśmy zbióreczkę. Chwila moment i Kazik już trzymał bank.

Jacek ostrożnie wszedł na bal, a kiedy pokonał mniej więcej jedną trzecią długości przeszkody, dwóch chłopaków ustawiło się na jednym końcu bala, dwóch zaś na drugim i jak na sygnał zaczęli nim trząść. Nie było siły, Gmoch musiał wylądować w bajorze. Kiedy wściekły i przemoczony gramolił się na brzeg, Deyna rozstrzygnął: „Zakład przegrany przez trenera”. Jacek musiał się wkurzyć jeszcze bardziej, ale siłą woli opanował nerwy i z pozoru spokojnym tonem odparł: „Nie przegrany, tylko przerwany na skutek nieprzewidzianych trudności”. I wszedł na bal po raz drugi, czujnie obserwując, czy któryś z chłopaków znów nie chce wyciąć mu jakiegoś kawału. Tym razem jednak nikt mu nie przeszkadzał, więc przeszedł na drugą stronę, a jako rekompensatę za przemoczone i brudne ubranie Deyna honorowo wręczył mu 22 marki.

Krakusik i przestraszony bramkarz

Cała Polska żyła historią Adasia Musiała, a właściwie aferą z jego udziałem, do której doszło po kończącym zmagania grupowe meczu z Włochami. Wygraliśmy 2:1 po prześlicznych trafieniach Kazika Deyny i Andrzeja Szarmacha i z kompletem zwycięstw awansowaliśmy z pierwszego miejsca do drugiej rundy. A tam czekali już na nas mocni jak dęby „drwale” ze Szwecji. Ale zanim doszło do rewanżu za potop, trener Górski pozwolił nam wyjść na piwko, żebyśmy w koleżeńskiej atmosferze mogli uczcić sukces.

W Murrhardt miejscowi uważali nas za swoją drużynę i mocno wspierali, a ich gościnność najbardziej uwidaczniała się w barach i knajpach, gdzie mogliśmy zamawiać piwo bez ograniczeń i regulowania rachunku, więc spotkanie, zgodnie z regułą, że szczęśliwi czasu nie liczą, „trochę” się przedłużyło. Było wesoło: posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, trochę wypiliśmy, jak to przy takich okazjach, i wróciliśmy do bazy. W hotelowym barze swoją imprezę rozkręcali działacze, a pan Kazimierz samotnie, niczym żołnierz na posterunku, czekał na nas przy recepcji. „Spóźniliście się. Już po jedenastej – przywitał nas z marsową miną i rzucił zdecydowanym tonem: – Do pokoi”.

Wszyscy pospuszczaliśmy głowy i posłusznie udaliśmy się w kierunku kwater. Poza Musiałem. Adasiowi włączyło się gadane i zaczął dyskutować ze szkoleniowcem, co maksymalnie zdenerwowało pana Kazimierza. W końcu, żeby przerwać mądrości prawione przez obrońcę Wisły, ostro zakomunikował: „Pakuj się! Jutro wracasz do kraju!”. Adaś kompletnie zbaraniał. I nawet jeśli tego wieczoru miał trochę w czubie, to w jednej chwili procenty wyparowały mu z głowy. Jak skarcony uczeń wycofał się bez słowa, lecz zamiast spełnić polecenie trenera i się spakować, poinformował o wszystkim drużynę.

Noc, nie noc, trzeba się było zastanowić, jak pomóc krakusikowi. Bo Adama wszyscy lubili. Nie dość, że był twardym, nieustępliwym defensorem, który nie bał się żadnego przeciwnika, to jeszcze świetnym kumplem, duszą towarzystwa. Tu zagadał, tam klepnął po plecach i rzucił jakiś żarcik. A jak trzeba było, to w przerwie czy przed meczem mocnym, męskim słowem potrafił zmobilizować zespół do walki. Uwielbiałem Musiała za dowcip i bardzo fajne podejście do życia. Uważał, że jak człowiek chce, to może zrobić wszystko, a rzeczy niemożliwe nie istnieją. Nie miał w słowniku określenia „nie da się”. Bez wątpienia był osobowością w naszej pełnej silnych charakterów szatni.

Uradziliśmy, że z samego rana, jeszcze przed śniadaniem do trenera wybierze się Deyna. Kazio został wyznaczony na mediatora i obrońcę Musiała nieprzypadkowo. Raz, że był kapitanem i liderem drużyny. Dwa, że Górski bardzo cenił go jako piłkarza i lubił prywatnie. Kazio miał swój świat, swoje hobby – słabość do płci pięknej i na tym głównie koncentrowały się jego pozaboiskowe działania. Mówił niewiele, ale jak już się odezwał, to trafiał w punkt. No i Deyna poszedł do pokoju trenera. Minuty mijały, a Adaś, zdenerwowany jak diabli, chodził po korytarzu od ściany do ściany. Wreszcie Deyna wrócił i zakomunikował, że Musiał może na razie zostać z nami, a do sprawy wrócimy po meczu ze Szwecją, na razie jednak za karę zostaje odsunięty od spotkania ze Skandynawami.

W jego miejsce zagrał Zbyszek Gut z Odry Opole. I spisał się bardzo przyzwoicie. Męczyliśmy się jednak ze Szwedami okrutnie. Wreszcie, w 43. minucie, z prawej strony na drugi słupek dośrodkował Antek Szymanowski, Andrzej Szarmach zgrał głową do środka, a ja z bliska, również strzałem głową, ustaliłem wynik meczu. Choć żebyśmy zgarnęli pełną pulę, w drugiej połowie Janek Tomaszewski musiał obronić karnego wykonywanego przez Staffana Tappera!

Po tej wygranej w szatni rozpętało się szaleństwo. Adaś Musiał wyściskał i wycałował każdego z nas. Cieszył się jak dziecko z nowej zabawki, bo wiedział, że po zwycięstwie odniesionym po tak ciężkim boju trener daruje mu winę i będzie mógł zostać z drużyną do końca turnieju.

Na mundialu w Niemczech w naszej ekipie nie było podziałów, podgrupek, które wzajemnie się nie lubiły. Tworzyliśmy zespół! Choć oczywiście głównie trzymałem się z chłopakami ze Stali Mielec, Jankiem Domarskim i Heniem Kasperczakiem. Blisko byliśmy też z Szarmachem, czyli „Diabłem”. Deyna miał swój świat, ale jak trzeba było, to zawsze z nami posiedział, pogadał, wysączył drinka.

Całkowicie innym typem był za to Janek Tomaszewski, którego z kolei wszędzie było pełno. Głośny, wesoły, zawsze miał coś do powiedzenia. „Tomek” był wielkim bramkarzem, ale kiedy drużynie szło. Wszyscy bardzo go lubili, jednak miał jedną, za to bardzo poważną, zważywszy na jego boiskową pozycję, wadę. Otóż kiedy jego zespołowi się nie wiodło, „Tomek” odpuszczał, wycofywał się z gry. Jak choćby w meczu z Brazylią na mundialu w 1978 roku w Argentynie, czyli w starciu o nasze być albo nie być na mistrzostwach. „Tomek” wtedy po prostu stchórzył i uznał, że nie wyjdzie na boisko. Jacek Gmoch został postawiony przez Janka pod ścianą i musiał wstawić do bramki Zygmunta Kuklę, innego mojego serdecznego druha ze Stali. Przegraliśmy 1:3 – można się było pakować i bukować bilety do Polski.

Pamiętam też, jak pewnego razu graliśmy u siebie z ŁKS, którego bramki strzegł Jasio. Po kwadransie prowadziliśmy 3:0. I wtedy „Tomek” podniósł rękę i zasygnalizował zmianę. Trener Paweł Kowalski krzyknął:

– Stoisz tam!!!

A Janek na to:

– Nie stoję!

Po czym ściągnął buty, odwrócił się i poszedł do znajdującej się obok boiska hali, zostawiając pustą bramkę! Czerwony na twarzy ze wściekłości Kowalski nie miał wyjścia: dał znak i prosto z ławki, bez rozgrzewki, bo nie było na nią czasu, na boisko wszedł rezerwowy bramkarz.

Po meczu zapytałem „Tomka”:

– Jasiu, coś ty za numer wykręcił?!

A on odparł ze spokojem:

– No jak co?! I tak jestem lepszy. Ja puściłem trzy, a on cztery.

I szeroko się uśmiechnął.

Cały Janek…

Flaszka za oknem

Jeśli chodzi o pana Kazimierza, to podobnie zdenerwowanego jak wtedy w Murrhardt, przy okazji afery z „Musiałkiem”, widziałem go jeszcze tylko raz – w sierpniu 1973 roku w Warnie. A winowajcą był również Adaś.

Graliśmy z Bułgarią. Kadra na to spotkanie leciała prosto z tournée w USA. Z Mielca do Ameryki polecieli Janek Domarski, Henio Kasperczak i Krzysiek Rześny. Ja na ten wyjazd się jednak nie załapałem, choć nie wiem dlaczego. Stal zdobyła wtedy mistrzostwo Polski, sam natomiast z 13 golami na koncie zostałem królem strzelców. Ale cóż, trener nie widział mnie w kadrze. Mówi się trudno. Przełknąłem zawód i żyłem dalej. Pogodziłem się z myślą, że tym razem, jak śpiewał Mieczysław Wojnicki, nie dla mnie sznur samochodów, i robiłem swoje. Dlatego byłem mocno zdziwiony, kiedy do klubu przyszło dla mnie powołanie do drużyny narodowej na wyjazdowy mecz z Bułgarią. Miałem dołączyć do wracającego ze Stanów zespołu w Warnie.

Powiem szczerze: nie chciałem tam lecieć. Kiedy przyszedł telegram ze związku, pomyślałem sobie: „Skoro byłem za słaby na Amerykę, to teraz radźcie sobie sami”. Dopiero prezes Edward Kazimierski wytłumaczył mi, żebym się nie wygłupiał, bo to dla mnie wielka szansa, a jak mi pójdzie, to mogę wywalczyć sobie miejsce w kadrze na eliminacje mistrzostw świata w 1974 roku. Trochę jeszcze biłem się z myślami, ale ostatecznie przyznałem mu rację i wyznaczyłem azymut na Bułgarię.

Tak to się wszystko zgrało czasowo, że z drużyną spotkałem się na lotnisku w Warnie. Podchodzę, witam się i oczom nie wierzę – co jeden to bardziej zrobiony. Wziąłem na bok Jasia Domarskiego i wskazując rozbawionych chłopaków, pytam:

– Jasiu, co jest grane? Co wy wszyscy tacy na cyku?

– Oj, daj spokój, Grzegorz. W tych Stanach to był jeden trening i trzydzieści bankietów – wyznał z ciężkim westchnieniem mój druh ze Stali.

Pan Kazimierz patrzył na wszystko przez palce, ale w drodze z lotniska do hotelu postanowił, że dosyć wakacji i czas postawić całe towarzystwo do pionu. Na końcu autokaru siedzieli Adaś Musiał i Jurek Gorgoń i rozpracowywali flaszkę. A że wódka to woda rozmowna, to przy konsumpcji głośno i ze swadą dyskutowali. Byli tak pochłonięci rozmową, że nawet nie zauważyli, kiedy znalazł się przy nich trener. Jurek akurat polewał. Pan Górski bez słowa wyrwał mu butelkę z ręki i wylał jej zawartość przez uchylone małe okienko. Biesiadnicy nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, ale zachowali na tyle przytomności umysłu, że nie odezwali się słowem. A kiedy pan Kazimierz już opróżnił flaszkę, to spokojnie, ale na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli, zakomunikował: „Koniec! Od dziś nie chcę widzieć żadnego alkoholu!”. Żarty się skończyły.

Gdy tylko zameldowaliśmy się w pokojach, trener zabrał nas nad Morze Czarne. I do wody. Żeby wóda odparowała z niektórych, a w zasadzie z większości organizmów. Siedzieliśmy w morzu po szyję ze 45 minut. To był trening i odnowa w jednym. Następnego dnia ćwiczyliśmy już na boisku. Do meczu wszyscy wydobrzeli.

Na trybunach zjawił się komplet widzów. Było głośno i gorąco. Wyczuwało się atmosferę wielkiego wydarzenia. Bułgarzy byli mocno zdeterminowani, żeby nas pyknąć. Ponoć dwa tygodnie spędzili na specjalnym zgrupowaniu, na którym rozbierali naszą drużynę na czynniki pierwsze. Tyle że z Mielca przybyły posiłki specjalne pod postacią leciutko łysiejącego młodzieńca – Grzegorza Laty. A mnie gospodarze nie znali. Pierwszą bramkę zdobyłem po wymianie podań z Lesiem Ćmikiewiczem: najpierw ja do niego głową, potem on mi rzucił, a ja z lewej nogi, czyli tej, o której Janek Ciszewski mówił, że jej nie mam, walnąłem z woleja w dolny róg bramki i zrobiło się 1:0 dla nas. W drugiej połowie dostałem świetnego crossa od Henia Kasperczaka. Bramkarz wyszedł, więc po chwili zastanowienia, czy aby go nie minąć, ostatecznie zdecydowałem się na lekką podcinkę i było 2:0. Wynik nie zmienił się do końca.

Do powrotu do Warszawy w zespole panowała wzorowa dyscyplina. Nikt nawet nie próbował wychylić się z czymś mocniejszym. Jedna reprymenda pana Kazimierza wystarczyła, żeby grupa baletowa, którą drużyna była w Ameryce i podczas powrotu z USA, zmieniała się w karny i skoncentrowany na zadaniu oddział.

Grzegorz Lato. Król mundiali

Copyright © Piotr Dobrowolski 2022

Copyright © Grzegorz Lato 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Maciej Cierniewski, Dominik Leszczyński, Paulina Stoparek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Peter Robinson - EMPICS / Getty Images

Fotografia na IV stronie okładki –Bride Lane Library/Popperfoto / Getty Images

Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382108972

ISBN epub: 9788382108965

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl